ROZDZIAŁ 10

Pokusa – odparł Komandos, opierając się o czarną jak noc karoserię nowego porsche boxtera.

Mógłbyś to sprecyzować? O jaką konkretnie pokusę ci chodziło?

O pokusę rozszerzenia twoich horyzontów.

Miałam bardzo mieszane uczucia co do jego definicji szerokich horyzontów. Podejrzewałam, że, jak na mój gust, sięgają odrobinę za blisko piekła. Już na samym początku pojawił się samochód i możliwość, że jego pochodzenie nie jest całkiem legalne.

Skąd bierzesz te wozy? – spytałam. – Zdajesz się dysponować niewyczerpanym zapasem nowych luksusowych samochodów w czarnym kolorze.

Mam pewne źródło.

Ten porsche nie jest chyba kradziony, co?

A ma to dla ciebie znaczenie?

Oczywiście, że ma!

Więc nie jest kradziony – oświadczył Komandos. Pokiwałam głową.

To naprawdę niezły wóz. I doceniam twoją ofertę, ale nie stać mnie na taką brykę.

Nie znasz jeszcze ceny – powiedział.

Więcej niż pięć dolarów?

Ten wóz nie jest na sprzedaż. To maszyna firmowa. Dostaniesz go, jeśli będziesz nadal ze mną współpraco- wać. Psujesz mój image, jeżdżąc tym swoim gruchotem. Każdy, kto ze mną pracuje, jeździ czarnym wozem.

Do diabła, nie chcę rujnować twojego wizerunku -wyznałam z rezygnacją.

Komandos patrzył na mnie bez słowa.

To nie jest gest dobroczynny? – spytałam.

Zgaduj dalej.

Mam nadzieję, że nie zaprzedaję duszy?

Nie zwykłem jej od nikogo kupować – oświadczył. -Ten wóz to inwestycja. Część stosunków pracowniczych.

Więc co mam robić, by podtrzymać te stosunki? Komandos opuścił ręce skrzyżowane na piersi i odsunął się od samochodu.

Zadania pojawią się z czasem. Nie przyjmuj tych, które wzbudzą twoje wątpliwości.

Nie robisz tego dla zabawy, prawda? Żeby się przekonać, do czego jestem zdolna, by mieć drogi wóz?

Lista moich motywacji jest długa – odparł i spojrzał na zegarek. – Mam spotkanie. Przejedź się wozem. Przemyśl sobie to wszystko.

Jego mercedes stał obok porsche boxtera. Komandos wsunął się za kierownicę i odjechał, nie patrząc za siebie.

Omal nie zemdlałam na miejscu. Oparłam się o samochód, by odzyskać równowagę, i natychmiast cofnęłam dłoń, przestraszona, że zostawię odciski palców. Jezu!

Pobiegłam do mieszkania i rozejrzałam się za Randym Briggsem. Jego laptop wciąż stał na małym stoliku, ale kurtka zniknęła. Bawiłam się przez chwilę myślą, by wpakować jego rzeczy do dwóch walizek, wynieść je na korytarz i zamknąć drzwi na klucz, ale uznałam to za daremny trud.

Otworzyłam puszkę z piwem i zadzwoniłam do Mary Lou.

Pomocy! – rzuciłam w słuchawkę.

Jakiej pomocy?

Dał mi samochód. I dotknął mnie dwa razy! Przyjrzałam się swojej szyi w lustrze na korytarzu, by sprawdzić, czy jego dłoń pozostawiła ślad.

Kto? O czym mówisz?

– Komandos!

– Rany Boga. Dał ci samochód?

– Powiedział, że to inwestycja w naszych stosunkach pracowniczych. Co to znaczy?

– A jaki to samochód?

– Porsche. Nowy.

– W takim razie oznacza to co najmniej seks oralny.

– Bądź poważna! – zawołałam.

– Okay, tak naprawdę to… coś więcej niż seks oralny. To może być, no wiesz… od tyłu.

– Zwrócę samochód.

– Stephanie, przecież to porsche!

– I wydaje mi się, że ze mną flirtuje, ale nie jestem pewna.

– Co konkretnie robi?

– Skłania się ku kontaktom fizycznym.

– Jak dalece fizycznym?

– Dotykanie.

– Rany Boga, a czego dotknął?

– Szyi.

– I to wszystko?

– I moich włosów.

– Hm – mruknęła w zamyśleniu Mary Lou. – To był dotyk sexy?

– Tak to odczułam.

– I dał ci wóz – zauważyła. – Porsche!

– To właściwie nie jest prezent. To wóz firmowy.

– No tak, słusznie. Kiedy się nim przejadę? Chcesz się dziś wybrać na zakupy?

– Nie wiem, czy powinnam używać go do celów osobistych.

Na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, czy w ogóle powinnam nim jeździć, dopóki nie upewnię się co do tego „od tyłu".

– Naprawdę uważasz, że to wóz firmowy? – spytała Mary Lou.

– O ile mogjam się dotąd zorientować, każdy, kto pracuje dla Komandosa, jeździ nowym czarnym wozem.

– I zawsze jest to porsche?

– Zazwyczaj terenówka, ale być może wczoraj z lawety zjechał akurat porsche. – Usłyszałam w tle jakieś wrzaski. – Co się tam dzieje?

– Dzieciaki prezentują sprzeczne opinie. Muszę chyba przystąpić do mediacji.

Mary Lou zaczęła chodzić na zajęcia dla rodziców, gdyż nie mogła oduczyć dwulatka spożywania psiej karmy. Teraz mówiła „dzieci prezentują sprzeczne opinie" zamiast „dzieci próbują się pozabijać". Istotnie, brzmiało to bardziej elegancko, ale nazywając rzecz po imieniu… dzieci próbowały się pozabijać.

Odłożyłam słuchawkę i wyjęłam z torby czek, który Fred wypisał dla RGC. Zaczęłam go oglądać. Nie dostrzegłam nic nadzwyczajnego. Normalny stary czek.

Zadzwonił telefon, więc schowałam czek z powrotem do torby.

– Sama jesteś? – spytał Mokry.

– Owszem, sama.

– Jest coś między tobą a tym Komandosem?

– Tak.

Sama chciałabym wiedzieć co.

– Nie mieliśmy okazji pogadać – rzekł Mokry. – Zastanawiałem się, co zamierzasz robić dalej.

– A może powiesz mi, co ty chcesz, żebym zrobiła?

– Hej, przecież to ja za tobą jeżdżę, pamiętasz?

– No dobra, gramy dalej. Chyba pojadę jutro do banku i pogadam ze znajomym. Co o tym sądzisz?

– Niezły pomysł.

Dochodziła piąta. Joe był najprawdopodobniej w domu i oglądał wiadomości w TV albo szykował coś sobie do jedzenia. A może czekał na wieczorną transmisję rozgrywek futbolu. Gdybym wprosiła się do niego z tej okazji, mogłabym pokazać mu czek i przekonać się, co o nim myśli. I poprosić, żeby dowiedział się o Laurę Lipinski. I gdyby wszystko poszło dobrze, mogłabym też nadrobić okazje stracone w sobotę.

Wykręciłam jego numer.

– Hej – powiedziałam. – Pomyślałam, że może chcesz mieć towarzystwo na poniedziałkowy mecz.

– Nie lubisz futbolu.

– W pewnym sensie lubię. Zwłaszcza jak zawodnicy skaczą na siebie. To bardzo interesujące. Chcesz, żebym przyjechała?

– Przykro mi. Muszę wieczorem popracować.

– Całą noc będziesz pracował?

Nastąpiła chwila ciszy. Morelli przetwarzał w mózgu ukryte przesłanie.

– Przypiliło cię – orzekł w końcu.

– Prezentowałam po prostu przyjacielską postawę.

– Czy i jutro będziesz ją prezentowała? Bo jutro chyba nie będę pracował.

– Zamów pizzę.

Odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam zawstydzona na klatkę chomika.

– Hej, jestem tylko przyjacielska – wyjaśniłam Keksowi. – Nie zamierzam iść z nim do łóżka.

Rex nie wyszedł ze swojej puszki, ale widziałam, jak poruszyły się sosnowe trociny. Myślę, że śmiał się w kułak.

Około dziewiątej zadzwonił telefon.

– Mam dla ciebie na jutro robotę – powiedział Komandos. – Jesteś zainteresowana?

– Może.

– Praca o wysoce moralnym charakterze.

– Czy i legalnym?

– Mogłoby być gorzej. Potrzebuję przynęty. Mam jednego zadłużonego gościa, którego trzeba oddzielić na jakiś czas od jego jaguara.

– Kradniesz wóz czy odzyskujesz?

– Odzyskuję. Musisz tylko siedzieć w barze i zagadywać faceta, a my w tym czasie załadujemy auto na lawetę.

– Chyba może być.

– Przyjadę o szóstej. Włóż coś, co przyciągnie jego uwagę.

– Co to za bar?

– „Mike's Place" w Center.

Pół godziny później do domu wrócił Briggs.

– Co porabiasz w poniedziałkowe wieczory? – spytał. – Oglądasz futbol?

Poszłam do łóżka o jedenastej i dwie godziny później wciąż przewracałam się w pościeli, nie mogąc zasnąć. Cały czas rozmyślałam o żonie Larry'ego Lipinskiego, Laurze. O jej głowie, uciętej na wysokości karku i wepchniętej do worka na śmieci. O jej mężu, który poniósł śmierć z własnej ręki. A przedtem poćwiartował żonę. I zastrzelił koleżankę z pracy. Nie wiem, czy to rzeczywiście była Laura Lipinski. Hę procent wynosiło prawdopodobieństwo? Pewnie niedużo. Czyje ciało znajdowało się zatem w worku? Im dłużej o tym rozmyślałam, tym bardziej byłam przekonana, że to jednak Laura Lipinski.

Spojrzałam po raz setny na zegarek.

Nie tylko Laura przeszkadzała mi spać. Miałam też atak hormonów. Przeklęty Morelli. Przypomniałam sobie, jak szeptał mi na ucho te wszystkie rzeczy. Taki pociągający w tym swoim włoskim garniturze. Na pewno wrócił już do domu. Mogę do niego zadzwonić, pomyślałam, i powiedzieć, że go odwiedzę. W końcu to przez niego tak się czuję.

A jeśli zadzwonię, a Morellego nie będzie w domu i nagram się na ten jego dekoder telefoniczny? Spalę się ze wstydu. Lepiej nie dzwonić. Pomyśl o czymś innym, nakazałam sobie.

Przed oczami mignął mi Komandos. Nie! Tylko nie Komandos!

– Cholera.

Odrzuciłam nogami pościel i poszłam do kuchni napić się soku pomarańczowego. Ale w kuchni nie znalazłam żadnego soku, bo nie wybrałam się na zakupy. Zostało jeszcze trochę resztek z obiadu u rodziców, lecz ani kropli jakiegokolwiek napoju.

Naprawdę potrzebowałam soku. I snickersa. Gdybym miała pod ręką jedno i drugie, to pewnie zapomniałabym o seksie. Prawdę mówiąc, obyłabym się nawet bez soku. Wystarczyłby sam snickers.

Wcisnęłam się w stare spodnie od szarego dresu, wsunęłam stopy w niezasznurowane buty, wreszcie na flanelową kraciastą koszulę nocną narzuciłam kurtkę. Potem złapałam torbę i klucze, a ponieważ nie chciałam być głupia, złapałam też broń.

– Nie wiem, co, u cholery, idziesz kupić – odezwał się z kanapy Briggs. – Ale mnie też coś przynieś.

Wyszłam z mieszkania i poczłapałam do windy.

Kiedy dotarłam na parking, tak jak chciał los, uświadomiłam sobie, że odruchowo wzięłam ze sobą kluczyki do nowego auta. Ha! Z jakiej racji miałabym przeciwstawiać się losowi? Byłam skazana na jazdę tym wozem.

Ruszyłam w stronę supermarketu, do którego dotarłam z prędkością światła. Wydawało mi, że przyzwoitość nakazuje znaleźć jakieś wady w samochodzie. Tym bardziej że, jak dotąd, żadnych nie stwierdziłam. Jechałam dalej wzdłuż Hamilton, skręciłam w stronę Burg, pokluczyłam trochę, wyjechałam z Burg i nim się zorientowałam -o kurczę – wylądowałam przed domem Morellego. Przy krawężniku stał jego pikap, w oknach było ciemno. Zmi-trężyłam jakąś minutę pod drzwiami. Myślałam o Morel-lim i żałowałam, że nie leżę obok niego w ciepłym łóżku. Do licha, może powinnam nacisnąć dzwonek i powiedzieć mu, że akurat tędy przejeżdżałam i że przyszło mi do głowy wpaść na chwilę. Co w tym złego? Jestem tylko przyjacielsko nastawiona. Uchwyciłam swoje odbicie w lusterku wstecznym. Oj. Powinnam coś zrobić z włosami. Nogi też przydałoby się ogolić. Cholera.

Okay, może to nie najlepszy pomysł, odwiedzać akurat teraz Morellego. Może powinnam najpierw pojechać do domu, żeby ogolić nogi i wygrzebać z szafy jakąś seksowną bieliznę. A może lepiej poczekać do jutra. Dwadzieścia cztery godziny, tak plus minus. Nie byłam pewna, czy tyle wytrzymam. Miał rację. Przypiliło mnie.

Zachowuj się rozsądnie! – powiedziałam sobie. Tu chodzi o prosty akt seksualny. A nie jest to coś, co wymaga natychmiastowego działania, jak na przykład atak serca. Można z tym poczekać dwadzieścia cztery godziny.

Wzięłam głęboki oddech. Dwadzieścia cztery godziny.

Czułam się znacznie lepiej. Kontrolowałam sytuację. Byłam kobietą rozsądną. Wrzuciłam bieg i ruszyłam przed siebie.

Bułka z masłem. Wytrzymam.

Dojechałam do skrzyżowania i dostrzegłam w lusterku światła jakiegoś wozu.

Niewielu ludzi mieszkających w okolicy wybierało się o takiej porze do pracy. Skręciłam na rogu, zatrzymałam się, zgasiłam światła i obserwowałam. Wóz stanął przed domem Morellego. Po kilku minutach zobaczyłam, że wysiada z niego Joe i idzie do siebie. Wóz ruszył powoli w moją stronę.

Zacisnęłam dłonie na kierownicy, by porsche nie uległ pokusie. Bałam się, że wrzuci wsteczny i pogna z powrotem pod dom Morellego. Niespełna dwadzieścia cztery godziny, powtarzałam, i moje nogi będą gładkie jak jedwab, a włosy czyste jak łza. Zaraz, zaraz! Przecież Mo-relli ma w domu prysznic i maszynkę do golenia. Po co się zgrywać? Nie ma sensu czekać.

Wrzuciłam wsteczny w chwili, gdy tamten wóz dojechał do skrzyżowania. Dostrzegłam przelotnie osobę za kierownicą i serce zamarło mi w piersi. To była Terry Gilman.

Mogę prosić o powtórzenie? Terry Gilman!

Przed oczami zamigotały mi czerwone plamy. Cholera. Ale ze mnie idiotka. Nie podejrzewałam. Myślałam, że się zmienił. Wierzyłam, że jest inny niż reszta Morellich. Ja się martwiłam o włosy na nogach, a Morelli tymczasem włóczył się z Terry Gilman i robił z nią Bóg wie co. Au! Ta myśl była jak porządny kopniak w głowę.

Patrzyłam zmrużonymi oczami za samochodem, który zjechał ze skrzyżowania i ruszył dalej. Terry mnie nie zauważyła. Zastanawiała się pewnie, jak spędzić resztę nocy. Zarżnąć na przykład czyjąś babkę.

Kogo w końcu obchodził Morelli? Mnie nie. Obchodziła mnie tylko czekolada.

Położyłam stopę na pedale gazu i ruszyłam spod krawężnika. Wszyscy z drogi. Stephanie ma porsche boxtera i potrzebuje snickersa.

Dojechałam do supermarketu w rekordowym czasie, przemknęłam przez sklep jak burza i wyszłam z pełną torbą. Hej, Morelli, spróbuj temu dorównać!

Wjechałam na parking z prędkością ponaddźwiękową, zatrzymałam się z piskiem opon, ruszyłam po schodach na gór^, popędziłam korytarzem i otworzyłam drzwi kopniakiem.

– Cholera!

Rex znieruchomiał w swoim kole i popatrzył na mnie.

– Nie przesłyszałeś się – powiedziałam. – Cholera, cholera, cholera.

Briggs usiadł na kanapie.

– Co jest, u licha? Próbuję się zdrzemnąć.

– Nie przeciągaj struny. Siedź cicho. Spojrzał na mnie z ukosa.

– Co ty masz na sobie? To jakaś nowa metoda antykoncepcji?

Chwyciłam klatkę z chomikiem i torbę ze słodyczami, zawlokłam wszystko do swojej sypialni i zatrzasnęłam drzwi. Najpierw zjadłam baton bounty, potem marsa, na końcu snickersy. Zrobiło mi się niedobrze, ale zjadłam jeszcze sezamki i czekoladę Cadbury.

– Okay, czuję się znacznie lepiej – powiedziałam, zwracając się do Reksa.

A potem wybuchnęłam płaczem.

Kiedy skończyłam, powiedziałam Keksowi, że to tylko reakcja hormonów na przedcukrzycowy przypływ insuliny, wywołany zjedzeniem tych wszystkich batonów… więc żeby się nie martwił. Położyłam się i od razu zasnęłam. Płacz potrafi człowieka kompletnie wykończyć.

Obudziłam się nazajutrz z podpuchniętymi oczami i w pieskim nastroju. Leżałam tak z dziesięć minut. Pławiłam się w swoim nieszczęściu, rozmyślając nad wyborem metody samobójstwa, postanowiłam też zapalić. Nie miałam jednak papierosów ani ochoty na jazdę do supermarketu. W każdym razie pracowałam teraz z Komandosem, przypuszczałam więc, że nie muszę się o nic martwić.

Zwlokłam się z łóżka i ruszyłam do łazienki, gdzie spojrzałam na swoje odbicie w lustrze.

– Weź się w garść, Stephanie – powiedziałam głośno. -Masz porsche i czapkę wojskową. Nie wspominając już o tym, że poszerzasz horyzonty.

Obawiałam się, że po tych wszystkich batonach poszerzyłam też sobie tyłek i że powinnam trochę poćwiczyć. Wciąż miałam na sobie spodnie od dresu, włożyłam więc koszulkę gimnastyczną i zasznurowałam adidasy.

Briggs siedział już przy komputerze, kiedy wyszłam z sypialni.

– Patrzcie, kto się zjawił… panna Słoneczko – odezwał się na mój widok. – Chryste, wyglądasz jak śmierć.

– To jeszcze nic – zapewniłam go. – Poczekaj, aż skończę biegać.

Wróciłam zlana potem i bardzo z siebie zadowolona. Stephanie Plum, kobieta panująca nad sytuacją. Pieprzyć Morellego. Pieprzyć Terry Gilman. Pieprzyć cały świat.

Na śniadanie zjadłam kanapkę z kurczakiem, potem wzięłam prysznic. Z czystej złośliwości wsadziłam puszkę z piwem pod zamrażalnik w lodówce, życzyłam Briggsowi wszystkiego najgorszego i wystartowałam swoją rakietą do Grand Union. Podróż w dwojakim celu. Po pierwsze, pogadać z Leona i Allenem, po drugie – zrobić porządne zakupy. Zaparkowałam około kilometra od sklepu, żeby nikt nie wgniótł mi drzwi. Wysiadłam i popatrzyłam na wóz. Był doskonały. Absolutnie odlotowy. Kiedy masz taki samochód, to nie przejmujesz się zbytnio, że twój chłopak szlaja się z jakąś paskudą.

Najpierw zrobiłam zakupy. Zanim się z nimi uporałam i wsadziłam je do bagażnika, otworzyli bank. We wtorek rano nie było tłoku. Nikt nie stał w holu. Dwaj kasjerzy liczyli pieniądze. Pewnie dla wprawy. Nie dostrzegłam nigdzie Leony.

Allen Shempsky pił w holu kawę, rozmawiając ze strażnikiem. Zobaczył mnie i pomachał.

– Jak śledztwo w sprawie wuja Freda? – spytał.

– Nie za dobrze. Szukam Leony.

– Ma wolne. Może ja ci pomogę.

Pogrzebałam w torbie, znalazłam czek i podałam Allenowi.

– Co byś o tym powiedział? Obejrzał go z obu stron.

– To zwykły czek.

– Widzisz w nim coś szczególnego? Przyjrzał się dokładniej.

– Nic nie widzę. A o co chodzi?

– Nie wiem. Fred miał problemy z RGC. Zamierzał pokazać ten czek w ich biurze tego dnia, kiedy zniknął. Myślę, że nie chciał zabierać ze sobą oryginału, zostawił go więc w domu.

– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc – powiedział Shempsky. – Jeśli zechcesz go zostawić, to popytam. Wiesz, jak to jest, czasem różne osoby potrafią dostrzegać różne rzeczy.

Schowałam czek z powrotem do torby.

– Chyba go zatrzymam. Coś mi się zdaje, że ginęli przez niego ludzie.

– Poważna sprawa – przyznał Shempsky.

Ruszyłam z powrotem do samochodu, czując się nieswojo. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. W banku nie wydarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić mój niepokój. Nikt nie stał i nie parkował przy porsche. Rozejrzałam się wokół. Ani śladu Mokrego. I Ramireza, o ile mogłam się zorientować. A jednak uczucie niepokoju nie opuszczało mnie. Było wywołane czymś, czego sobie nie uświadamiałam. Albo przez kogoś, kto mnie obserwował. Otworzyłam samochód i spojrzałam w stronę banku, jakbym wyczuła czyjąś obecność. Shempsky. Stał pod ścianą i palił papierosa, patrząc na mnie. Jezu, teraz dla odmiany Shempsky doprowadzał mnie do gęsiej skórki. Odetchnęłam. Wyobraźnia płatała mi figle. Facet po prostu wyszedł na dymka, do cholery.

Dziwił tylko ten nałóg. W przypadku Allena Shemp-sky'ego wydawał się wynaturzeniem osobowości. Shempsky był zawsze miłym facetem, który – odkąd pamiętam – nigdy nikogo nie obraził i absolutnie nie rzucał się w oczy. W szkole siedział zwykle w ostatniej ławce i nie kolegował się z nikim. Spokojny uśmiech, nawet cienia indywidu- alnej opinii, zawsze schludny i czysty. Przypominał kameleona, którego ubranie pasuje do ściany za plecami. Mimo że znałam Allena całe życie, byłabym w kropce, gdyby miała określić kolor jego włosów. Może kasztanowy. Co nie znaczy, by facet wydawał się antypatyczny. Był dość przystojnym mężczyzną o przeciętnym nosie, przeciętnych zębach i przeciętnych oczach. Przeciętnego wzrostu, przeciętnie zbudowany i, podejrzewam, o przeciętnej inteligencji, choć trudno było powiedzieć coś pewnego.

Ożenił się z Maureen Blum w miesiąc po ukończeniu college'u. Mieli dwoje małych dzieci i dom w Hamilton Township. Nigdy tamtędy nie przejeżdżałam, ale dałabym sobie rękę uciąć, że nie rzucał się w oczy. Może nie było to takie złe. Może lepiej w ogóle nie rzucać się w oczy. Założę się, że Maureen Blum Shempsky nie musiała się martwić o Ramireza.

Mokry już czekał, kiedy podjechałam pod dom. Siedział w swoim wozie, na parkingu, i wyglądał na wykończonego.

– Co to za porsche? – spytał, podchodząc do mnie.

– Pożyczka od Komandosa. I jeśli zainstalujesz w nim nadajnik, to nie będzie zadowolony.

– Wiesz, ile taki samochód kosztuje?

– Dużo?

– Może więcej, niż chciałabyś zapłacić – odparł.

– Mam nadzieję, że nie tym razem.

Wziął jedną torbę z zakupami i ruszył za mną na górę.

– Byłaś w banku, tak jak zamierzałaś?

– Tak. Rozmawiałam z Allenem Shempskym, ale nie dowiedziałam się nic nowego.

– O czym mówiliście?

– O pogodzie. Polityce. Służbie zdrowia. Oparłam torbę z zakupami o biodro i otworzyłam drzwi kluczem.

– Jezu, ale z ciebie numer. Nikomu nie ufasz, co?

– Nie ufam tylko tobie.

– Ja też bym mu nie ufał – odezwał się z sąsiedniego pokoju Briggs. – Wygląda, jakby miał chorobę weneryczną.

– Kto to jest? – zainteresował się Mokry.

– To Randy – wyjaśniłam.

– Chcesz zobaczyć, jak znika?

Popatrzyłam na Briggsa. Propozycja była kusząca.

– Innym razem – odparłam.

Mokry wyłożył zawartość swojej torby na blat szafki kuchennej.

– Masz dziwnych przyjaciół.

Małe piwo w porównaniu z moją rodziną.

– Zrobię ci lunch, ale musisz mi powiedzieć, dla kogo pracujesz i czemu interesujesz się Fredem – zaproponowałam.

– Nic z tego. Zresztą i tak zrobisz mi lunch.

Przygotowałam zupę pomidorową z puszki i tosty z serem. Tosty z serem dlatego, że miałam na nie ochotę. A zupę dlatego, że lubię mieć w zapasie pustą puszkę dla Reksa.

W połowie lunchu spojrzałam na Mokrego, a w uszach zabrzmiało mi echo słów Morellego. „Pracuję z dwoma facetami ze skarbówki, przy których wyglądam jak harce-rzyk". Usłyszałam chóry anielskie i doznałam olśnienia.

– Jasny gwint – powiedziałam. – Pracujesz z Morellim.

– Nie pracuję z nikim – wyjaśnił Mokry. – Działam w pojedynkę.

– Bzdura.

Morelli bywał już zaangażowany w moje sprawy i ukrywał to przede mną, ale po raz pierwszy kazał mnie szpiegować. Nigdy jeszcze nie zachował się tak wrednie.

Mokry westchnął i odsunął talerz.

– Czy to znaczy, że nie dostanę deseru? Podsunęłam mu jeden z moich batonów.

– Jestem przygnębiona.

– I co teraz?

– Morelli to szuja. Popatrzył na baton.

– Powiedziałem, że pracuję sam.

– Owszem. Powiedziałeś też, że jesteś bukmacherem. Podniósł wzrok.

– Nie możesz przysiąc, że nim nie jestem.

Zadzwonił telefon. Chwyciłam słuchawkę, zanim włączyła się sekretarka.

– Hej, cukiereczku – odezwał się Morelli. – Jaką chcesz pizzę?

– Nie chcę nic. Nie ma żadnej pizzy. Nie ma ciebie, mnie, nas, pizzy. I więcej tu nie dzwoń, ty cuchnący balasie psiego gówna, ty kupo ptasiego gnoju – odparłam i odłożyłam z trzaskiem słuchawkę.

Mokry nie posiadał się z radości.

– Niech zgadnę – powiedział. – To był Morelli.

– A ty… – wycelowałam w niego palec -…nie jesteś wcale lepszy.

– No to pędzę – oświadczył, wciąż chichocząc.

– Zawsze miałaś problemy z mężczyznami? – spytał Briggs. – Czy to nowa przypadłość?

O szóstej stałam w holu, czekając na Komandosa. Wyszłam właśnie spod prysznica, wyperfumowana, ze świeżo ułożonymi włosami. Zrobiłam się na bóstwo. „Mike's Place" to był bar dla miłośników sportu, często zaglądali tam biznesmeni. O szóstej wieczorem wypełniał się facetami w garniturach, którzy mieli ochotę popatrzeć w barowy telewizor z kanałem sportowym i wypić drinka przed powrotem do domu, więc i ja ubrałam się elegancko. Włożyłam swój superstanik, który sprawiał cuda, białą jedwabną bluzkę z rozpiętym guziczkiem akurat na wysokości zatrzasku magicznego stanika, wreszcie czarny jedwabny kostium ze spódniczką odpowiednio podciągniętą w pasie, by widać było kawałek nogi. Wałeczek tłuszczu w talii zakryłam szerokim paskiem z imitacji lamparciej skóry, a stopy w pończochach wepchnęłam w diabelnie prowokacyjne pantofle na dziesięciocentymetrowym obcasie.

Z windy wyczłapał pan Morganthal i mrugnął do mnie.

– Hej, laleczko! – rzucił na powitanie. – Może wybierzesz się na ostrą randkę?

Miał dziewięćdziesiąt dwa lata i mieszkał na trzecim piętrze, obok pani Delgado.

– Spóźnił się pan – odparłam. – Już zaplanowałam wieczór.

– I chwała Bogu. Pewnie byś mnie wykończyła – rzekł z ulgą pan Morganthal.

Komandos podjechał mercedesem i czekał pod drzwiami. Uszczypnęłam pana Morganthala w policzek i popłynęłam ku drzwiom, kołysząc biodrami i przesuwając językiem po wargach. Wśliznęłam się wężowym ruchem do mercedesa i skrzyżowałam nogi.

Komandos popatrzył na mnie i uśmiechnął się.

– Powiedziałem, że masz tylko przyciągnąć jego uwagę… a nie wszczynać zamieszki. Może powinnaś zapiąć jeden guzik więcej.

Zatrzepotałam na niego rzęsami, odgrywając flirciarę, choć nie do końca było to udawane.

– Nie podoba ci się? – spytałam. Ha! No i co, Morelli? Można się bez ciebie obejść.

Komandos sięgnął dłonią do mojej bluzki i rozpiął dwa kolejne guziki, odsłaniając mnie aż do brzucha.

– Tak mi się podoba – rzekł, nie przestając się uśmiechać.

Cholera! Szybko zapięłam bluzkę.

– Mądrala! – rzuciłam. No dobrze, zrobił mnie na szaro. Nie ma powodu do paniki. Przyjdzie jeszcze na to czas. Nie jestem w tej chwili gotowa na Komandosa!

Z budynku wyszedł pan Morganthal i pogroził nam palcem.

– Chyba popsułem ci reputację – oświadczył Komandos i wrzucił bieg.

– Powiedziałabym, że raczej pomogłeś mi sprostać męskim oczekiwaniom.

Przejechaliśmy miasto i zaparkowaliśmy w pewnej odległości od baru, po drugiej stronie ulicy.

Komandos wyciągnął zza osłony przeciwsłonecznej zdjęcie.

– To Ryan Perin. Stały bywalec. Przychodzi codziennie po pracy. Zamawia dwa drinki. Idzie do domu. Nigdy nie parkuje wozu dalej niż przed najbliższym skrzyżowaniem.

Wie, że diler próbuje odzyskać jaguara, jest więc trochę nerwowy. Wychodzi co kilka minut, żeby skontrolować sytuację. Twoje zadanie polega na tym, by wlepiał wzrok w ciebie, nie w samochód. Zatrzymaj go jakiś czas w barze.

– Dlaczego chcesz sprzątnąć tego jaguara akurat stąd, a nie z innego miejsca?

– Kiedy Perin jest w domu, wóz stoi zamknięty w garażu. Ludzie dilera nie mogą położyć na nim ręki. Kiedy Perin jest w pracy, zostawia samochód w garażu podziemnym, a dozorca myśli poważnie o premii na Gwiazdkę -wyjaśnił Komandos i zrobił z dłoni pistolet, wyciągając palec wskazujący i kciuk. – Pamiętaj, że Perin ma spluwę i szybko po nią sięga. Dlatego musimy zwinąć mu samochód po cichu. Nikt nie chce rozlewu krwi.

– Z czego ten facet żyje?

– Jest prawnikiem. Przepuszcza wszystko, co zarobi.

Minął nas ciemnozielony jaguar. Nie było wolnego miejsca na ulicy. Kiedy dotarł do skrzyżowania, jakiś wóz ruszył spod krawężnika i jaguar natychmiast wśliznął się na jego miejsce.

– Rany – zauważyłam. – Ale z niego szczęściarz.

– Nie – wyjaśnił Komandos. – To Czołg. Wzdłuż całej ulicy stoją wyłącznie nasze wozy, więc Perin musiał tu zaparkować.

Facet wysiadł z jaguara, włączył alarm i ruszył w stronę baru.

Spojrzałam na Komandosa.

– Co z alarmem?

– Nie ma problemu. Perin zniknął w lokalu.

– Okay, zabieramy się do roboty, spryciaro. Dam ci pięć minut, potem wzywam lawetę – oświadczył i wręczył mi nadajnik. – Jeśli coś pójdzie nie tak, wciśnij guzik alarmowy. Przyjdę po ciebie, jak wóz zniknie z ulicy.

Perin był w niebieskim prążkowanym garniturze. Miał ponad czterdzieści lat, rzednące włosy koloru zboża i at-letyczną budowę ciała, które zdążyło zwiotczeć. Weszłam do środka i stanęłam z boku. Odczekałam chwilę, by przyzwyczaić wzrok do zmiany oświetlenia. W lokalu przeważali mężczyźni, ale dostrzegłam też kilka kobiet. Trzymały się razem. Mężczyźni byli na ogół samotni, wzrok mieli wlepiony w ekran telewizora. Nietrudno mi przyszło zlokalizować Perina. Siedział na przeciwległym końcu lśniącego baru z mahoniowego drewna. Barman postawił przed nim drinka. Coś z kostkami lodu.

Stołki po obu stronach Perina były wolne, ale nie zamierzałam od razu siadać i zaczynać rozmowy. Nie chciałam, by miał wrażenie, że wybrałam go specjalnie. Jeśli był podenerwowany, takie bezpośrednie podejście mogłoby mu się wydać podejrzane. Ruszyłam w jego stronę, intensywnie przy tym grzebiąc w torebce. Kiedy byłam tuż obok, potknęłam się o niewidzialną przeszkodę. Nie tak bardzo, by się przewrócić, ale wystarczająco, by wpaść na niego i złapać go za rękaw.

– O Boże – powiedziałam. – Najmocniej przepraszam. Nie patrzyłam pod nogi… – Spojrzałam w dół. – Przeklęte buty! Nie umiem chodzić na wysokich obcasach.

– A co pani umie? – spytał Perin. Obdarzyłam go uśmiechem za milion dolarów.

– Chodzić na bosaka – odparłam i usadowiłam się na stołku obok niego, przywołując barmana. – Jezu, muszę się napić. Mam za sobą jeden z tych kiepskich dni.

– Niech mi pani o nim opowie – zaproponował. -Czym się pani zajmuje?

– Kupuję bieliznę.

Prawdę powiedziawszy, było to moje główne zajęcie, dopóki nie zostałam łowczynią nagród.

Jego wzrok spoczął na rowku między moimi piersiami.

– Poważnie?

Miałam nadzieję, że szybko załadują jaguara. Ten facet zdążył się już rozgrzać i teraz zamierzał schłodzić się na mnie, jak dwa razy dwa cztery. Czułam to przez skórę.

– Jestem Ryan Perin. – Wyciągnął do mnie rękę.

– Stephanie.

Nie wypuszczał z uścisku mojej dłoni.

– Stephanie od damskiej bielizny. To bardzo sexy.

Fuj. Nie znoszę trzymać się za rękę z obcymi mężczyznami. Przeklęty Komandos i jego horyzonty.

– No, wie pan… Taka praca.

– Założę się, że ma pani mnóstwo świetnej bielizny.

– Pewnie. Mam wszystko. Wystarczy powiedzieć, czego pan chce, i załatwione.

Barman spojrzał na mnie wyczekująco.

– Napiję się tego. – Wskazałam na drinka Perina. -Tylko na jednej nodze, dobrze?

– Niech mi pani opowie o swojej bieliźnie – poprosił Perin. – Ma pani jakieś pasy do pończoch?

– O tak. Sama noszę je cały czas… Czerwone, czarne, fioletowe.

– A stringi?

– Stringi też.

Ilekroć je wkładam, czuję się tak, jakbym czyściła sobie tyłek nicią dentystyczną.

W jego zegarku odezwał się alarm.

– O co chodzi? – spytałam.

– Muszę sprawdzić samochód. Cholera! Nie panikuj.

– A co jest nie tak z samochodem?

– Nie jest tu zbyt bezpiecznie o tej porze. W zeszłym tygodniu wyrwali mi radio. Od czasu do czasu wychodzę i sprawdzam, czy wszystko w porządku.

– Nie ma pan alarmu?

– No, niby mam.

– Więc czym się martwić?

– No cóż, chyba tak. Mimo to… – Spojrzał w kierunku wejścia. – Może powinienem na wszelki wypadek sprawdzić.

– Nie jest pan chyba jednym z tych facetów, którzy cierpią na natręctwa? – upewniłam się. – Nie przepadam za takimi typami. Są zawsze podenerwowani. Nigdy nie chcą spróbować czegoś nowego jak… hm… seks grupowy.

Zapomniał o samochodzie.

W kącikach ust zebrało mu się trochę śliny.

– Lubi pani seks grupowy?

– No cóż, nie lubię go z wieloma mężczyznami, ale mam dwie znajome dziewczyny…

Barman podał mi drinka. Wychyliłam go i dostałam ataku kaszlu. Kiedy mi przeszło, oczy miałam rozpalone i załzawione.

– Co to jest, do cholery?

– Szafir z Bombaju.

– Kiepski ze mnie pijak.

Perin przesunął dłonią po mojej nodze, docierając aż do rąbka spódnicy.

– Proszę powiedzieć mi coś więcej o seksie grupowym.

No to nieźle, pomyślałam. Byłam załatwiona. Jeśli Komandos szybko się nie zjawi, znajdę się w prawdziwych opałach. Zdążyłam wywalić na wierzch już wszystko, co miałam w zanadrzu, i nie bardzo wiedziałam, co dalej. Nie miałam w tych sprawach zbyt dużego doświadczenia. A o seksie grupowym nie wiedziałam nic. I tak było to więcej, niż chciałam wiedzieć.

– Uprawiam seks grupowy we czwartki – poinformowałam go. – Robimy to co czwartek. Chyba że nie uda nam się znaleźć żadnego faceta… Wtedy oglądamy telewizję.

– Może jeszcze drinka? – podsunął Perin.

Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, kiedy opuścił gwałtownie swój stołek i uniósł się w powietrze. Runął na jeden ze stolików, który zawalił się pod ciężarem jego ciała. Perin leżał po chwili nieruchomo jak kamień, z rozrzuconymi rękami i nogami. Miał szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta, niczym wielka martwa ryba na piasku.

Westchnęłam przerażona, odwróciłam się i ujrzałam przed sobą Ramireza.

– Nie powinnaś się tak szlajać, Stephanie – powiedział. Miał cichy głos i oczy szaleńca. – Czempion nie lubi widzieć cię z innymi mężczyznami. Patrzeć, jak się tobą posługują. Musisz zachować samą siebie dla Czempio-na. – Wykrzywił usta w nieznacznym, chorym uśmiechu. – Czempion chce ci robić różne rzeczy, Stephanie.

Rzeczy, jakich nigdy nie zaznałaś. Pytałaś Lulę o rzeczy, które Czempion umie robić?

– Czego tu szukasz? – pisnęłam. Cały czas zerkałam na Perina, obawiając się, że wstanie i pogna do samochodu. A drugim okiem obserwowałam Ramireza, obawiając się z kolei, że wyciągnie nóż i pokraje mnie jak indyka na Boże Narodzenie.

– Nie możesz uciec przed Czempionem – wyszeptał Ramirez. – Czempion widzi wszystko. Widzi, jak wychodzisz w nocy po batony. Co z tobą, Stephanie, masz kłopoty z zaśnięciem? Czempion znajdzie na to radę. On wie, jak usypiać kobiety.

Ścisnęło mnie w dołku i oblałam się momentalnie zimnym potem. Nigdy go nie zauważyłam. Czaił się gdzieś w ukryciu, śledząc każdy mój ruch. A ja ani razu go nie zauważyłam. To, że jeszcze pozostawałam przy życiu, zawdzięczałam pewnie zamiłowaniu Ramireza do takich zabaw w kotka i myszkę. Uwielbiał zapach czyjegoś strachu. Uwielbiał torturować, przedłużać ból i przerażenie.

Gdy Perin uniósł się w powietrze, kontinuum czasowe natrafiło na czarną dziurę. Obecni w barze, z wyjątkiem mnie i Ramireza, siedzieli przez chwilę zastygli w szoku. Teraz wszyscy zerwali się na równe nogi.

– Co jest, do cholery! – ryknął barman, ruszając na Ramireza.

Ramirez odwrócił wzrok w jego stronę i barman cofnął się.

– Hej, człowieku – powiedział. – Zabieraj swoje problemy na zewnątrz.

Perin stał na chwiejnych nogach, patrząc wściekle na Ramireza.

– Co ty, odbiło ci? Zwariowałeś?

– Czempion nie lubi takich uwag – oświadczył Ramirez, a oczy zaczęły mu się kurczyć w głowie.

Perinowi pośpieszył na ratunek wielki facet bez karku.

– Hej, zostaw tego małego gościa w spokoju – ostrzegł Ramireza.

Ramirez zwrócił się w jego stronę.

– Nikt nie będzie mówił Czempionowi, co ma robić.

Bang! Ramirez walnął pięścią faceta bez karku i facet bez karku runął na ziemię jak domek z kart.

Perin wyciągnął broń i strzelił. Kula ominęła Ramireza z daleka i sprawiła, że wszyscy obecni pognali do drzwi. Wszyscy prócz mnie, Perina i Ramireza. Barman darł się w słuchawkę, żeby policja ruszyła dupę jak najszybciej. Ja zaś dostrzegłam przez otwarte drzwi przejeżdżającą lawetę z ciemnozielonym jaguarem.

– Nie lubię policji – powiedział Ramirez do barmana. – Nie powinieneś był wzywać policji.

Popatrzył na mnie po raz ostatni tym swoim szalonym wzrokiem i opuścił lokal tylnymi drzwiami.

Zeskoczyłam ze stołka barowego.

– Miło mi było pana poznać – zwróciłam się do Perina. – Muszę już iść.

Do baru wkroczył Komandos. Rozejrzał się wokół, pokiwał głową i obdarzył mnie uśmiechem.

– Nigdy człowieka nie zawiedziesz – pochwalił.

Загрузка...