ROZDZIAŁ 12

Na miejscu pozostał tylko jeden wóz gaśniczy, a strażacy nadzorowali sprzątanie terenu po eksplozji. Sprowadzono dźwig, by usunąć śmieciarkę. Kiedy podniesiono ją z porsche, mogłam schować swój samochód do kieszeni. Connie zabrała Lulę z powrotem do biura, a powracający ze zmiany kierowcy śmieciarek stracili już zainteresowanie i rozchodzili się powoli.

Morelli zjawił się w kilka sekund po pierwszym wozie strażackim i stał teraz niepokojąco blisko mojej skromnej osoby. Oparł pięść o biodro i maglował mnie ze zmrużonymi oczami.

– Powiedz jeszcze raz – nakazał. – Dlaczego Komandos dał ci ten wóz?

– To samochód firmowy. Każdy, kto pracuje z Komandosem, jeździ czarnym wozem, a ponieważ mój był niebieski…

– Dał ci porsche.

Ja też zmrużyłam oczy.

– W czym problem?

– Chcę wiedzieć, co jest między tobą a Komandosem. W tym problem.

– Mówiłam ci już. Pracuję z nim.

Przypuszczałam też, że z nim flirtuję, ale nie uważałam za konieczne składać w tej sprawie zeznań. W końcu przygadywał kocioł garnkowi.

Morelli nie wyglądał na zadowolonego, a już na pewno nie na szczęśliwego.

– Nie sądzę, byś zadała sobie trud i sprawdziła numery rejestracyjne tego wozu.

– Chyba nie.

I było mało prawdopodobne, by mógł to zrobić ktoś w tej chwili, biorąc pod uwagę fakt, że porsche wyleciał w powietrze, a jego wrak miał zaledwie pięć centymetrów grubości.

– Nie martwiło cię, że możesz prowadzić trefny wóz?

– Komandos nie dałby mi trefnego wozu.

– Komandos dałby trefny wóz własnej matce – odparł Morelli. – Jak myślisz, skąd on bierze te wszystkie samochody, które potem rozdaje? Wyciąga je z cylindra?

– Jestem pewna, że da się to jakoś wytłumaczyć.

– Na przykład?

– Na przykład nie wiem. Poza tym w tej chwili interesują mnie bardziej inne rzeczy. Jak choćby to, dlaczego mój wóz eksplodował.

– Dobre pytanie. Nie sądzę, by spowodowała to ta śmieciarka, która otarła ci karoserię. Gdybyś była zwyczajną obywatelką, miałbym kłopoty z wyjaśnieniem tego faktu. Ale ponieważ ty to ty… myślę, że ktoś podłożył bombę.

– Dlaczego trwało to tak długo? Dlaczego nie eksplodowała, kiedy uruchomiłam silnik?

– Spytałem Murphy'ego. To ekspert od materiałów wybuchowych. Sądzi, że mogła mieć zapalnik czasowy, więc eksplodowałaby na ulicy, a nie na parkingu.

– To może podłożył ją ktoś z firmy śmieciarskiej, ktoś, kto nie chciał, by wybuchła w pobliżu biura?

– Szukaliśmy Stempera, ale nigdzie go nie ma.

– Sprawdziłeś jego wóz?

– Wciąż tu stoi.

– Żartujesz sobie ze mnie? Facet zniknął? Tak po prostu?

Morelli wzruszył ramionami.

– To jeszcze niczego nie dowodzi. Mógł pójść na drinka z przyjacielem. Albo miał dość czekania, aż uprzątną parking, i wrócił do domu.

– Ale zamierzacie go odnaleźć?

– Zgadza się.

– I nie dotarł jeszcze do domu?

– Jeszcze nie.

– Mam pewną teorię. Morelli uśmiechnął się.

– Uwielbiam to.

– Myślę, że Lipinski podkradał forsę. Może Martha Deeter też w tym brała udział, a może to odkryła albo po prostu mu przeszkadzała. Tak czy owak, Lipinski zgarniał chyba coś dla siebie.

Pokazałam Morellemu czeki i opowiedziałam o banku.

– I uważasz, że ten drugi facet, John Curly, też zgarniał forsę?

– Są podobieństwa.

– A Fred zniknął, bo robił za dużo hałasu?

– Nawet więcej.

Opowiedziałam mu o ulotce reklamowej z Megapo-tworem w worku, o Laurze Lipinski, w końcu o Fredzie i liściach.

– Nie podoba mi się ten obrazek – oświadczył Morelli. – Wolałbym wiedzieć o tym wszystkim wcześniej.

– Dopiero teraz poskładałam wszystko do kupy.

– I zdążyłaś przede mną. Byłem naprawdę głupi. Opowiedz mi o tym lipnym bukmacherze.

– Mokrym.

– Tak. Jak go zwał, tak go zwał. Uniosłam zdziwiona brwi.

– Myślałam, że pracujecie razem.

– Jak on wygląda?

– Jak hydrant z brwiami. Mniej więcej mojego wzrostu. Brązowe włosy. Długie. Łysieje na czole. Wygląda jak facet z ulicy. Porusza się i gada jak gliniarz. Lubi piwo. Coronę.

– Znam go, choć trudno powiedzieć, żebym z nim pracował. On działa w pojedynkę.

– Przypuszczam, że nie chcesz podzielić się ze mną tym, co wiesz?

– Nie mogę. Błędna odpowiedź.

– No dobra, powiem wprost – odparłam. – Jakiś federalny łazi za mną od wielu dni, koczuje na moim progu, włamuje się do mojego mieszkania, a ty uważasz, że to w porządku?

– Nie, wcale tak nie uważam. Myślę, że powinno mu się za to dokopać. Nie wiedziałem, że to robi, i możesz być pewna, że zamierzam położyć temu kres. Tyle że nie mogę ci powiedzieć, o co w tej chwili chodzi. Ale mogę powiedzieć ci coś innego - żebyś się wycofała. Odtąd my zajmujemy się tą sprawą. Najwyraźniej zmierzamy w tym samym kierunku.

– Dlaczego to ja mam się wycofać?

– Ponieważ to ciebie chcą wysadzić w powietrze. Widziałaś, żeby mój samochód eksplodował?

– Dzień się jeszcze nie skończył. Odezwał się pager Morellego. Joe spojrzał na wyświetlacz i westchnął.

– Na mnie czas. Podwieźć cię do domu?

– Dzięki, ale muszę jeszcze zostać. Nie jestem pewna, co Komandos zechce zrobić z porschem.

– Niedługo będziemy musieli o nim pomówić – zauważył Morelli.

O rany. Umieram z niecierpliwości.

Morelli obszedł podnośnik i wsiadł do zakurzonego forda śliwkowego koloru. To był bez wątpienia wóz firmowy. Joe uruchomił go i wyjechał z placu.

Skupiłam uwagę na operatorze podnośnika. Manewrował ramieniem dźwigu nad ciężarówką. Zamocowano linę i śmieciarka powędrowała wolno do góry, odsłaniając resztki porsche.

Zauważyłam coś czarnego za podnośnikiem. Mercedes Komandosa.

– W samą porę – powiedziałam, kiedy się zbliżył. Spojrzał na wbity w asfalt, płaski i popalony kawałek metalu.

– To porsche – wyjaśniłam. – Eksplodował, a wtedy śmieciarka przewróciła się na bok i przygniotła go.

– Najbardziej podoba mi się fragment dotyczący śmieciarki.

– Bałam się, że będziesz wściekły.

– O samochody nietrudno, dziecinko. Gorzej z ludźmi. Nic ci się nie stało?

– Nie, miałam szczęście. Chciałam tylko zobaczyć, co zrobisz z porschem.

– Niewiele da się zrobić z tym poległym żołnierzem -odparł. – Chyba go tu zostawimy.

– To był świetny wóz.

Komandos obrzucił wrak ostatnim spojrzeniem.

– Bardziej przydałby ci się transporter opancerzony -orzekł, prowadząc mnie do mercedesa.

Paliły się już uliczne latarnie, kiedy minęliśmy Broad. Mrok się pogłębiał. Komandos pojechał wzdłuż Roebling i zatrzymał się przed Rossinim.

– Muszę się tu spotkać za kilka minut z pewnym facetem. Wejdź ze mną i zamów sobie drinka. Jak skończę, możemy zjeść wczesną kolację. Nie będę długo zajęty.

– Branża łowcy nagród?

– Nieruchomości – skorygował Komandos. – Spotykam się z moim prawnikiem. Ma dla mnie dokumenty do podpisania.

– Kupujesz dom? Otworzył mi drzwi.

– Biurowiec w Bostonie.

Rossini to znakomita restauracja w Burg. Sympatyczna mieszanka – elegancka przytulność, lniane obrusy, serwetki i jedzenie najwyższej klasy. W głębi sali, przy niewielkim dębowym barze, stało kilku mężczyzn w garniturach. Parę stolików było już zajętych. Wiedziałam, że za pół godziny zrobi się tu tłoczno.

Komandos zaprowadził mnie do baru i przedstawił swojemu prawnikowi.

– Stephanie Plum – powtórzył adwokat. – Wyglądasz znajomo.

– Nie zamierzałam spalić domu pogrzebowego – zastrzegłam się. – To był wypadek. Pokręcił głową.

– Nie, to nie to. – Nagle się uśmiechnął. – Mam. Byłaś zamężna z Dickiem Orrem. Pracował u nas krótko.

– Wszystko, co robił Dick, trwało krótko – zauważyłam. Zwłaszcza nasze małżeństwo. Świnia.

Dwadzieścia minut później Komandos skończył załatwiać interesy, a jego prawnik dopił drinka i wyszedł, ruszyliśmy więc do stolika. Komandos był tego dnia czarny. Czarny T-shirt, czarne spodnie, czarne buty i czarna żeglarska kurtka. Nie zdjął jej i wszyscy obecni wiedzieli dlaczego. Komandos nie należał do ludzi, którzy zostawiają broń w schowku obok kierownicy.

Złożyliśmy zamówienie i mój mentor odchylił się na swoim krześle.

– Nigdy nie mówisz o swoim małżeństwie.

– Ty nie mówisz o niczym. Uśmiechnął się.

– Dyskrecja.

– Byłeś kiedykolwiek żonaty?

– Dawno temu.

Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi.

– Dzieci?

Przyglądał mi się całą minutę, nim odparł:

– Mam córkę. Dziewięć lat. Mieszka z matką na Florydzie.

– Widujesz ją?

– Kiedy jestem w tamtych stronach.

Kim był ten człowiek? Posiadał na własność biurowce w Bostonie. I był ojcem dziewięcioletniej dziewczynki. Z trudem dopasowałam tę wiedzę do mojego obrazu Komandosa – handlarza bronią – łowcy nagród.

– Opowiedz mi o bombie – zmienił temat. – Odnoszę wrażenie, że mam braki w informacjach na temat twojego życia.

Przedstawiłam mu swoją teorię.

Wciąż siedział w swobodnej pozie, ale jego usta zacisnęły się groźnie.

– Bomby to nic dobrego, dziecinko. Są naprawdę paskudne. Mogą zatruć życie.

– Masz jakieś propozycje?

– Owszem. Zastanawiałaś się kiedyś nad wakacjami? Zmarszczyłam nos.

– Nie stać mnie na wakacje.

– Dam ci zaliczkę za usługi. Poczułam rumieniec na twarzy.

– Co się tyczy tych usług… Zniżył głos:

– Nie płacę za usługi, które masz na myśli.

O rany.

Zajęłam się swoim makaronem.

– I tak bym nie pojechała. Nie odpuszczę sobie wuja Freda. Poza tym gdzie miałabym zostawić Reksa? Nie mówiąc już o tym, że zbliża się Halloween. Nie chciałabym tego stracić.

Halloween to jedno z moich ulubionych świąt. Kocham rześkie powietrze, dynie i makabryczne ozdoby. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie zależało mi na słodyczach, które zbiera się po domach. Szalałam na punkcie przebierania. Być może kryje się w tym jakaś prawda o mojej osobowości, ale dajcie mi tylko maskę, a poczuję się szczęśliwa. Nie jedną z tych paskudnych, gumowych maszkar, zakrywających całą głowę, pod którymi człowiek oblewa się potem. Najbardziej lubię opaski na oczy, w których wygląda się jak Zorro. A do tego odpowiednio pomalowana twarz.

– Nie chodzę już oczywiście po domach i nie straszę ludzi, żeby wyciągnąć od nich słodycze – wyjaśniłam, dziobiąc kawałek kiełbasy. – Idę do moich rodziców i sama rozdaję słodkości. Przebieramy się z babcią Mazurową, żeby dzieci miały ubaw. W zeszłym roku ja byłam Zorro, a babka odgrywała Cruellę Demon. W tym roku przebierze się chyba za którąś ze Spice Girls.

– Widzę cię w przebraniu Zorro – oświadczył Komandos.

Zorro to jeden z moich ulubionych bohaterów. Zorro jest niesamowity.

Na deser wzięłam sobie tiramisCE, ponieważ to Komandos płacił i ponieważ u Rossiniego przyrządzali orgazmiczne tiramisCE. Komandos oczywiście zrezygnował z deseru, nie chcąc zatruwać organizmu cukrem. Nie pragnął bynajmniej posiadać na swoim płaskim jak deska brzuchu maleńkiej fałdki. Zgarnęłam ostatnie okruchy ciasta z kremem i sięgnęłam pod stół, by dyskretnie rozpiąć górny zatrzask dżinsów.

Nie jestem fanatyczką zgrabnej figury. Prawdę mówiąc, nie mam nawet w domu wagi. Oceniam stan swego ciała po łatwości, z jaką wciskam się w spodnie. I choć stwierdziłam to z niechęcią, dżinsy właściwie w ogóle na mnie nie wchodziły. Potrzebna mi była skuteczniejsza dieta. I program ćwiczeń fizycznych. Jutro, pomyślałam. Zacznę od jutra. Nie ma już mowy o wjeżdżaniu windą na pierwsze piętro czy pączkach na śniadanie.

Przyglądałam się Komandosowi, kiedy odwoził mnie do domu, obserwując szczegóły jego postaci w błysku reflektorów samochodowych i blasku lamp ulicznych. Nie nosił sygnetów na palcach. Na lewym nadgarstku zegarek. Szeroka nylonowa opaska na czole. Ani śladu kolczyków tym razem. Wokół oczu siatka cieniutkich zmarszczek. Skutek słońca, nie wieku. Zakładałam z dużą dozą prawdopodobieństwa, że ma od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat. Nikt nie wiedział tego dokładnie. Nikt też nie mógł powiedzieć nic konkretnego o jego przeszłości. Przemierzał bez trudu zakazane zaułki Trenton niczym swój teren łowiecki, krążąc po slumsach i dzielnicach etnicznych. Ale tego wieczoru tamten Komandos zniknął. Tego wieczoru bardziej przypominał kogoś z Wall Street.

Droga powrotna do domu upłynęła w milczeniu. Komandos skręcił na parking, a ja tymczasem rozejrzałam się szybko, szukając wzrokiem niebezpiecznych osobników. Nie dostrzegłam nikogo i otworzyłam drzwi, nim wóz zatrzymał się na dobre. Nie było sensu pozostawać w ciem-

222 ności, sam na sam z Komandosem. Kuszenie losu. Zrobiłam już z siebie idiotkę ostatnim razem, kiedy się niemal upiłam.

– Spieszno ci gdzieś? – spytał.

– Mam parę rzeczy do zrobienia. Zamierzałam wysiąść z wozu, kiedy chwycił mnie za kark.

– Uważaj na siebie – powiedział.

– T-t-tak – zająknęłam się.

– I masz nosić broń.

– Tak.

– Załadowaną.

– Okay, załadowaną. Cofnął rękę.

– Słodkich snów.

Pobiegłam do wejścia, ruszyłam schodami na górę, wpadłam do mieszkania i zadzwoniłam do Mary Lou.

– Potrzebuję pomocy na czatach – wyjaśniłam. – Czy Lenny może posiedzieć z dzieciakami?

Lenny jest mężem Mary Lou. Miły facet, ale nie ma zbyt wiele pod stropem. Jego żonie to nie przeszkadza. Bardziej ją interesuje to, co chłop ma niżej.

– Kogo obserwujemy?

– Morellego.

– Och, kochanie, więc już słyszałaś?

– Co miałam słyszeć?

– Oho! Nie słyszałaś?

– Co? Co, do diabła?

– Terry Gilman.

Ciach. Strzał prosto w serce.

– Co Terry?

– Plotka głosi, że widziano ją zeszłej nocy z Joem. Jezu, w Burg nic się nie ukryje.

– Znam tę historię. Coś jeszcze?

– To wszystko.

– Jest też zaangażowany w jakąś robotę, która ma związek ze zniknięciem wuja Freda. Nie chce mi nic powiedzieć.

– Dupek.

– Fakt. I to po tym, jak ofiarowałam mu kilka najlepszych tygodni swego życia. Tak czy siak, pracuje chyba w nocy, więc pomyślałam sobie, że sama sprawdzę, co kombinuje.

– Przyjedziesz po mnie porschem?

– Porsche uległ awarii. Miałam nadzieję, że poprowadzisz – wyjaśniłam. – Boję się, że Morelli może rozpoznać buicka.

– Nie ma problemu.

– Włóż tenisówki i coś ciemnego.

Ostatnim razem, kiedy prowadziłyśmy obserwację, Mary Lou włożyła szpilki i złote klipsy wielkości talerzy obiadowych. Nie było to wcielenie niewidzialnego obserwatora.

Briggs stał za mną.

– Chcesz szpiegować Morellego? Szkoda, że tego nie zobaczę.

– Nie pozostawia mi wyboru.

– Założę się o pięć dolców, że cię przyuważy.

– Stoi.

– Być może istnieje wiarygodne wytłumaczenie całej tej historii z Terry Gilman – oświadczyłam.

– Tak? Na przykład takie, że z niego kawał kutasa -zauważyła Mary Lou.

To właśnie między innymi lubię w Mary Lou. Zawsze jest skłonna spodziewać się po każdym tego, co najgorsze. To nietrudne w przypadku Morellego. Nigdy się specjalnie nie przejmował opinią i nigdy nie próbował naprawiać swojej reputacji łobuza. A w przeszłości całkowicie na nią zasługiwał.

Siedziałyśmy w minivanie Mary Lou. Pachniał gumi-siami, lizakami winogronowymi i cheeseburgerami. A kiedy się odwracałam, żeby spojrzeć przez tylną szybę, mój wzrok napotykał dwa foteliki dziecięce. Ich widok sprawiał, że miałam ochotę wycofać się z całej tej draki.

Tkwiłyśmy jak kołki przed domem Morellego, wpatrując się w okna frontowe, lecz niczego nie mogłyśmy dojrzeć. Światło się paliło, ale zasłony były zaciągnięte. Jego pikap stał przy krawężniku, więc Morelli był pewnie w domu, choć nie dałabym sobie uciąć ręki. Mieszkał w szeregowcu, co utrudniało obserwację, bo nie mogjyśmy obejść budynku i podkraść się od tyłu.

– Tak nic nie zobaczymy – oświadczyłam. – Zaparkujmy w przecznicy i wysiądźmy.

Mary Lou poszła za moimi wskazówkami i ubrała się na czarno. Czarna skórzana kurtka z frędzlami przy rękawach, tego samego koloru obcisłe spodnie, też ze skóry. Jeśli chodzi o buty, wybrała kompromis między tenisówkami i jej ulubionymi szpilkami. Włożyła czarne kowbojki.

Dom Morellego stał w połowie drogi do następnej przecznicy, podwórze na tyłach wychodziło na wąską alejkę. Granice podwórza z obu stron wyznaczał zaniedbany żywopłot. Morelli nie odkrył jeszcze rozkoszy ogrodnictwa.

Niebo było zasnute chmurami. Ani śladu księżyca. Mroku w alejce nie rozpraszał blask latarń. Idealna sytuacja. Im ciemniej, tym lepiej. Miałam na sobie szelki z miotaczem pieprzu, latarką, rewolwerem Smith and Wesson kaliber 0.38, paralizatorem elektrycznym i komórką. Cały czas sprawdzałam, czy nie siedzi nam na ogonie Ramirez, ale nikogo nie dostrzegłam. Nie powiem, by fakt ten dodał mi otuchy, bo dostrzeganie Ramireza nie było moją mocną stroną.

Dotarłyśmy alejką pod dom Morellego. W kuchni paliło się światło. Rolety przy oknie i tylnych drzwiach były akurat podniesione. Za szybą mignęła sylwetka Morellego, a wtedy cofnęłyśmy się szybko do cienia. Po chwili znów się pojawił w polu widzenia i zaczął coś robić przy blacie szafki. Pewnie szykował sobie jedzenie.

Usłyszałyśmy, jak w kuchni dzwoni telefon. Morelli odebrał i zaczął chodzić ze słuchawką w ręku.

– Nie jest chyba zadowolony z tego, co słyszy – zauważyła Mary Lou. – Nawet się nie uśmiechnie.

Morelli odłożył słuchawkę i zjadł kanapkę, wciąż stojąc przy szafce. Popił colą. Uznałam to za dobry znak. Gdyby miał spędzić noc w domu, wybrałby pewnie piwo. Zgasił światło i wyszedł z kuchni.

Teraz byłam w kropce. Nie wiedziałam, z której strony domu mam prowadzić obserwację. Bałam się, że nie zauważę, jak Morelli wychodzi z mieszkania. Zanim dobiegłabym do wczu i ruszyła za nim, byłoby już pewnie za późno. Mogłyśmy się z Mary Lou rozdzielić, ale nie po to wzięłam ją ze sobą, żeby się rozdzielać. Potrzebna mi była jeszcze jedna para oczu wypatrujących Ramireza.

– Chodźmy – powiedziałam, przemykając się w stronę domu. – Musimy podejść bliżej.

Przycisnęłam nos do szyby w drzwiach kuchennych. Widziałam całe mieszkanie na przestrzał, łącznie z jadalnią. Słyszałam włączony telewizor, ale był poza zasięgiem mojego wzroku. Tak jak Morelli.

– Widzisz go? – dopytywała się Mary Lou.

– Nie.

Razem ze mną zaglądała do środka przez szybę.

– Szkoda, że nie widać stąd drzwi frontowych. Jak się zorientujemy, czy wyszedł?

– Zgasi światło.

Cyk. Światło zgasło, a my usłyszałyśmy, jak ktoś wychodzi z domu.

– Cholera!

Odskoczyłam od drzwi kuchennych i pędem ruszyłam w stronę samochodu.

Mary Lou pobiegła za mną i muszę powiedzieć, że szło jej całkiem nieźle, zważywszy na obcisłe spodnie i kowbojskie buty, a także fakt, iż miała nogi krótsze od moich o kilka centymetrów.

Wpakowałyśmy się jedna przez drugą do wozu. Mary Lou udało się wepchnąć kluczyk do stacyjki i po chwili samochód młodej mamuśki przestawił się na tryb pościgowy. Wypadłyśmy zza zakrętu i zdążyłyśmy zobaczyć, jak tylne światła samochodu Morellego znikają, gdy skręcił w prawo dwie przecznice dalej.

– Świetnie – uznałam. – Nie będziemy trzymać się zbyt blisko, żeby nas nie zauważył.

– Myślisz, że jedzie na spotkanie z Terry?

– Możliwe. Albo chce zluzować kogoś na obserwacji.

Teraz, kiedy pierwsze emocje już opadły, trudno było mi uwierzyć, że Joe jest zaangażowany erotycznie czy uczuciowo. Ta cała historia nie miała najmniejszego związku z Joem mężczyzną. Raczej z Joem policjantem. Joe nie dałby się wplątać w konszachty z Grizollimi.

Powiedział mi, że oboje z Terry mają coś wspólnego – że są oboje w tej samej branży. Podejrzewałam, że o to właśnie chodzi. Nie mogłam wykluczyć, że pracują razem, choć trudno było sobie wyobrazić, na jakiej płaszczyźnie. A ponieważ w mieście byli federalni, domyślałam się, że zaplątany jest w to Vito Grizolli. Może Joe i Terry działali jako mediatorzy między Yitem a federalnymi? A zainteresowanie Mokrego czekami potwierdzało moją teorię o defraudacji. Choć nie bardzo rozumiałam, dlaczego władze federalne miałyby się interesować podkradaniem pieniędzy.

Joe skręcił w Hamilton, przejechał z pół kilometra i zatrzymał się przy supermarkecie. Mary Lou przemknęła obok niego, objechała kwartał ulic i stanęła po drugiej stronie ulicy z wyłączonymi światłami. Joe wyszedł ze sklepu z torbą w ręku i wsiadł do samochodu.

– Rany Boga, dałabym się porąbać, żeby wiedzieć, co ma w tej torbie – powiedziała Mary Lou. – Sprzedają w tej sieci kondomy? Nigdy nie zwróciłam uwagi.

– Ma tam coś słodkiego – domyślałam się. – Założyłabym się, że lody. Czekoladowe.

– A ja obstawiam, że zawiezie je do Terry. Uruchomił silnik i ruszył z powrotem wzdłuż Hamilton.

– Nie jedzie do Terry – powiedziałam. – Wraca do domu.

– Kiepsko. Myślałam, że obejrzę sobie jakiś numerek.

Nie chciałam oglądać żadnych numerków. Chciałam tylko znaleźć wuja Freda i żyć dalej. Niestety, wiedziałam, że niczego się nie dowiem, jeśli Morelli spędzi noc przed telewizorem, obżerając się lodami.

Mary Lou trzymała się jedną przecznicę za Joem, nie tracąc go z oczu. Zaparkował pod swoim domem, a my za najbliższym rogiem, tak jak wcześniej. Wysiadłyśmy z wozu Mary Lou mamuśki, pognałyśmy z powrotem alejką i zatrzymałyśmy się na skraju podwórza. W kuchni paliło się światło, a Morelli krzątał się przy oknie.

– Co on robi? – zachodziła w głowę Mary Lou. – Co on robi?

– Bierze łyżeczkę. Miałam rację. Wyszedł po lody. Światło zgasło i Morelli zniknął. Razem z Mary Lou przemknęłam przez podwórze i zajrzałam do kuchni.

– Widzisz go? – spytała Mary Lou.

– Nie. Zniknął.

– Nie słyszałam, żeby ktoś otwierał drzwi wejściowe.

– Fakt, nie włączył też telewizora. Schował się gdzieś. Mary Lou przysunęła się bliżej.

Niedobrze, że spuścił żaluzje od frontu.

– Spróbuję następnym razem spełnić wasze życzenia -odezwał się Morelli tuż za naszymi plecami.

Odskoczyłyśmy z wrzaskiem, ale on przytrzymał nas za kurtki.

– No i kogo my tu mamy? Dziewczęta mają wychodne? – zapytał.

– Szukamy mojego kota – tłumaczyła nieporadnie Mary Lou. – Polazł gdzieś. Wydawało nam się, że widziałyśmy go na twoim podwórzu.

Morelli uśmiechnął się do niej.

– Miło cię widzieć, Mary Lou. Kopę lat.

– Dzieciaki – wyjaśniła Mary Lou. – Piłka nożna, przedszkole, Kenny i ciągłe infekcje ucha…

– Co u Lenny'ego?

– Świetnie. Szuka kogoś do firmy. Jego ojciec przechodzi na emeryturę.

Lenny po skończeniu szkoły wszedł od razu w rodzinny interes, Stankovik i Synowie, Hydraulika i Ogrzewanie. Nieźle zarabiał, ale często cuchnął jak stojąca woda i stalowe rury.

– Muszę pogadać ze Stephanie – powiedział Morelli.

Mary Lou zaczęła się wycofywać.

– Nie będę przeszkadzać. Mam wóz za rogiem. Morelli otworzył drzwi do kuchni.

– Ty – rzucił do mnie, puszczając moją kurtkę. -Wejdź do domu. Zaraz wracam. Odprowadzę tylko Mary Lou do samochodu.

– Nie trzeba – zapewniła go Mary Lou, wyraźnie zdradzając podenerwowanie, jakby lada chwila miała rzucić się do ucieczki. – Trafię bez problemu.

– Tu jest ciemno – zauważył Morelli. – Nie mówiąc już o tym, że namieszała ci w głowie ta kowbojka. Nie spuszczę cię z oka, dopóki nie znajdziesz się w swoim wozie.

Zrobiłam, jak kazał. Wsunęłam się do domu, a Morelli odprowadził Mary Lou do wozu. Jak tylko zniknęli w alejce, szybko przejrzałam identyfikator rozmów telefonicznych. Nabazgrałam numery na bloczku przy aparacie, wyrwałam kartkę i wepchnęłam do kieszeni. Ostatnią rozmowę przeprowadzono z numerem zastrzeżonym. Abonent niedostępny. Gdybym o tym wiedziała, nie tak szybko posłuchałabym Morellego.

Lody wciąż stały na szafce. I roztapiały się. Uznałam, że powinnam je zjeść, by nie roztopiły się do końca. Szkoda byłoby je wyrzucić.

Delektowałam się właśnie ostatnią łyżeczką, kiedy wrócił Morelli. Zamknął za sobą drzwi na klucz i spuścił rolety.

Uniosłam zaskoczona brwi.

– Nic osobistego – wyjaśnił. – Ale chodzą za tobą źli ludzie. Nie chcę, by ktoś cię ustrzelił przez moje okno kuchenne.

– Myślisz, że sytuacja jest aż tak poważna?

– Kotku, podłożyli ci bombę w samochodzie. Zaczęłam się do tego wszystkiego przyzwyczajać.

– Jak nas zauważyłeś?

– Zasada numer jeden – jak przyciskasz nos do czyjejś szyby… nie gadaj w tym czasie. Zasada numer dwa -podczas obserwacji nie korzystaj z wozu, na którego rejestracji widnieje nazwisko twej najlepszej przyjaciółki. Zasada numer trzy – nie lekceważ wścibskich sąsiadów. Zadzwoniła do mnie pani Rupp z pytaniem, dlaczego stoicie w alejce i gapicie się w jej okno. Zastanawiała się, czy wezwać policję. Wyjaśniłem, że najpewniej chodzi o moje okno, przypominając, że to ja jestem policją, nie musi więc zawracać sobie głowy kolejnym telefonem.

– To wszystko twoja wina, bo mi nic nie mówisz -wytłumaczyłam.

– Gdybym ci powiedział, ty powiedziałabyś Mary Lou, ona powiedziałaby Lenny'emu, Lenny powiedziałby chłopakom z firmy, a nazajutrz wszystko można by przeczytać w gazetach.

– Mary Lou nic nie mówi Lenny'emu – zapewniłam.

– Co ona, do cholery, miała na sobie? Wyglądała jak sadystka z sąsiedztwa. Brakowało jej tylko bicza i alfonsa przy boku.

– Chciała w ten sposób coś zamanifestować. Morelli popatrzył na mój arsenał.

– A co ty manifestujesz?

– Strach.

Pokręcił głową z niedowierzaniem.

– A wiesz, jaki strach ja odczuwam? Że pewnego dnia możesz zostać matką moich dzieci.

Nie wiedziałam, czy powinnam być zadowolona, czy poirytowana, zmieniłam więc temat.

– Mam prawo znać szczegóły śledztwa – powiedziałam. – Tkwię w tym po uszy.

Patrzył tylko na mnie nieugiętym wzrokiem, wytoczyłam więc ciężką artylerię.

– Wiem też o twoich nocnych spotkaniach z Terry, a nawet więcej. Ale nie zamierzam się wyłączyć. Będę łaziła za tobą, aż to wszystko rozgryzę.

Jak amen w pacierzu.

– Najchętniej bym cię związał, zawinął w dywan i wywiózł na wysypisko śmieci – oświadczył Morelli. – Ale pewnie Mary Lou doniosłaby na mnie.

– Okay, w takim razie co powiesz na seks? Może dobijemy targu?

Morelli uśmiechnął się szeroko.

– Jestem zainteresowany.

– Mów.

– Nie tak szybko. Chcę wiedzieć, co dostanę za tę informację.

– A czego chcesz?

– Wszystkiego.

– Nie pracujesz dziś wieczór? Spojrzał na zegarek.

– Cholera. Owszem, pracuję. Prawdę mówiąc, jestem już spóźniony. Muszę zluzować Mokrego.

– Kogo obserwujecie? Patrzył na mnie przez chwilę.

– Okay, powiem ci, bo nie chcę, żebyś szukała mnie po całym mieście. Ale jak się dowiem, że coś komuś chlapnęłaś, to przysięgam, że cię dorwę.

Podniosłam dłoń.

– Słowo harcerza. Nie otworzę ust.

Загрузка...