ROZDZIAŁ 4

Jezu! – Odskoczyłam z wrzaskiem i złapałam się za serce, owijając się przy okazji szczelniej ręcznikiem. – Co ty tu robisz?

Przesunął spojrzeniem po ręczniku, potem popatrzył mi w twarz.

Przyniosłem kapelusik, dziecinko – wyjaśnił, nakładając mi na mokre włosy wojskową czapkę. – Zostawiłaś go w holu.

Och. Dzięki. Uśmiechnął się.

Co? – spytałam.

Nieźle wyglądasz – orzekł. Zmrużyłam oczy.

Coś jeszcze?

Obejmiesz dziś w nocy służbę z Czołgiem?

Wciąż pilnujecie tego budynku?

Ma wielką dziurę w ścianie, dziecinko. Trzeba go chronić przed złymi facetami.

Poprzestanę na ostatnim razie.

Żaden problem. Mam parę innych propozycji. Mogłabyś spróbować.

Ach tak? Jakich na przykład? Komandos wzruszył ramionami.

Zawsze coś się znajdzie – odparł, po czym sięgnął za siebie i zaprezentował pistolet. Mój pistolet. – To też znalazłem w holu.

Wsunął broń za górny brzeg ręcznika, wtykając ją między moje piersi. Musnął mnie przy okazji palcami.

Oddech utknął mi w gardle i przez chwilę miałam wrażenie, że ręcznik zacznie się palić.

Komandos znów się uśmiechnął. A ja jeszcze bardziej zmrużyłam oczy.

Będziemy w kontakcie – oświadczył.

Potem zniknął.

Do diabła. Ostrożnie wyjęłam broń z ręcznika i włożyłam do słoika w kuchni. Podeszłam następnie do drzwi i obejrzałam dokładnie zamki. Tandeta. Mimo to zamknęłam się na cztery spusty, nie zapominając o zasuwie. Nie miałam pojęcia, co więcej mogłabym zrobić.

Wróciłam do sypialni, zrzuciłam z siebie ręcznik i szybko włożyłam sportowy stanik i równie sportowe majteczki. Nie zapowiadał się dzień delikatny jak jedwabna i koronkowa bielizna. To miał być typowy dzień człowieka czynu.

Pół godziny później byłam już na ulicy, ubrana w dżinsy i denimową koszulę. Wsunęłam się za kierownicę mego błękitnego olbrzyma i wyjechałam z parkingu. Dwie przecznice dalej skręciłam w Hamilton i zauważyłam jakiś wóz, który siedział mi na ogonie. Odwróciłam się na fotelu i spojrzałam na kierowcę. Mokry. Zacisnęłam wargi, co sprowokowało go do uśmiechu i przyjacielskiego gestu dłonią. Ten facet był niesamowity. Celował do mnie z broni i miał najprawdopodobniej coś wspólnego ze zwłokami w worku, ale trudno było się go tak naprawdę przestraszyć. Mówiąc szczerze, dał się lubić… w jakiś irytujący sposób.

Podjechałam do krawężnika, zaciągnęłam hamulec ręczny, wysiadłam i podeszłam wolno do jego wozu.

Co robisz? – krzyknęłam mu w szybę.

Jadę za tobą.

Dlaczego?

Nie chcę niczego przegapić. Na wypadek, gdybyś miała szczęście i znalazła Freda.

Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale tak mówiąc między nami, nie sądzę, by Fred był w stanie oddać ci pieniądze, kiedy go znajdę. Jeśli go w ogóle znajdę.

Myślisz, że gryzie ziemię?

Możliwe. Wzruszył ramionami.

Powiesz, że oszalałem, ale jestem optymistą.

Świetnie. Bądź sobie optymistą gdzie indziej. Nie podoba mi się, jak tak za mną jeździsz. Paskudne uczucie.

Nie będę ci przeszkadzał. Nawet się nie zorientujesz, że jestem w pobliżu.

Jedziesz dziesięć centymetrów za moim zderzakiem. Jak mam się nie zorientować, że jesteś w pobliżu?

Nie patrz w lusterko.

Nie wierzę też, że jesteś bukmacherem – dodałam. -Nikt cię nie zna. Pytałam.

Uśmiechnął się, jakby usłyszał coś zabawnego.

Tak? A kim, według ciebie, jestem?

Nie wiem.

To mi powiedz, jak już będziesz wiedziała.

Dupek.

Nie robi to na mnie wrażenia – oznajmił wyniośle Mokry. – I mogę się założyć, że twojej matce nie spodobałby się taki język.

Wróciłam gniewnym krokiem do buicka, usadowiłam się za kierownicą i pojechałam do biura.

Widzisz tego faceta, który zaparkował za mną? -spytałam Lulę.

Tego w tym gównianym brązowym dodge’u?

Nazywa się Mokry i twierdzi, że jest bukmacherem.

Nie wygląda mi na bukmachera – zauważyła Lula. -I nigdy nie słyszałam o nikim, kto nazywa się Mokry. Connie również wyjrzała przez okno.

Ja też go nie poznaję – powiedziała. – Nawet jeśli to bukmacher, jego interesy są w kiepskim stanie.

Mówi, że Fred jest mu winien pieniądze. Jeździ za mną, na wypadek gdybym znalazła Freda.

Pasuje ci to? – zainteresowała się Lula.

Nie. Muszę się go pozbyć.

Na stałe? Bo jakby co, to mam przyjaciela…

Nie! Tylko na resztę dnia.

Lula znów popatrzyła na Mokrego.

Jak mu przestrzelę opony, to też zacznie strzelać?

Prawdopodobnie.

Nie lubię, jak strzelają.

Myślałam, że może zamienimy się samochodami.

Zamienić firebirda na tego wieloryba, którym jeździsz? Nie sądzę. Nawet przyjaźń ma swoje granice.

Świetnie! Wspaniale! Zapomnij, że cię o to prosiłam!

Chwila, nie musisz od razu tak się wściekać – zauważyła pojednawczo. – Pogadam z nim. Umiem być przekonująca.

Nie będziesz mu groziła?

Nie grożę ludziom. Za kogo mnie masz?

Patrzyłyśmy z Connie, jak szybkim krokiem wychodzi z biura i zbliża się do samochodu Mokrego. Wiedziałyśmy, za kogo ją mamy.

Lula miała na sobie obcisłą minispódniczkę kanarkowego koloru i elastyczną bluzeczkę, co najmniej dwa numery za małą. Włosy ufarbowała na pomarańczowo. Wargi umalowała na jasnoróżowo. Na powieki nałożyła złoty tusz.

Usłyszałyśmy, jak mówi do Mokrego: „Hej, przystojniaku” – a potem ściszyła głos i nic już nie słyszałyśmy.

Może się wymkniesz po cichu, jak Lula odciągnie jego uwagę – podsunęła Connie. – Odjedziesz buickiem, a on nie zauważy.

Pomyślałam, że szansę są niewielkie, ale chciałam spróbować. Podeszłam szybko do wozu, pochyliłam się i wśliznęłam za kierownicę. Zwolniłam hamulec ręczny, wstrzymałam oddech i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Wrrrum. Nie sposób zwiać po cichu wozem wyposażonym w silnik V8.

Mokry i Lula odwrócili się jak na zawołanie. Zobaczyłam, że Mokry mówi coś do Luli. Lula natomiast chwyciła go za koszulę na piersi i wrzasnęła na mnie:

Jedź! Trzymam go. I nie puszczę!

Mokry trzepnął ją po ręku, a Lula wcisnęła się w okno jego wozu, wypinając na zewnątrz wielki żółty tyłek. Wy- glądała jak Kubuś Puchatek, który utknął w norze królika. Trzymała Mokrego za szyję. Przejechałam obok nich i zobaczyłam, że całuje go prosto w usta.

Mabel była w kuchni i właśnie miała zaparzyć herbatę, gdy się zjawiłam.

Coś nowego w śledztwie? – spytała.

Rozmawiałam z tym mężczyzną, który szukał Freda. Mówi, że jest jego bukmacherem. Wiedziałaś, że Fred uprawia hazard?

Nie. – Znieruchomiała z torebką herbaty w dłoni. -Hazard – powtórzyła, jakby słyszała to słowo po raz pierwszy. – Nie miałam pojęcia.

Ten facet może kłamać – zauważyłam.

Dlaczego miałby to robić?

Dobre pytanie. Jeśli Mokry nie był bukmacherem, to o co w takim razie chodziło? Jaką odgrywał rolę?

A wracając do tych zdjęć. Jak myślisz, kiedy zostały zrobione? – spytałam.

Mabel zalała herbatę wrzątkiem.

Myślę, że musiało to być niedawno, bo wcześniej ich nie widziałam. Nie grzebię bez przerwy w jego biurku, ale czasem czegoś potrzebuję. A nigdy przedtem nie znalazłam nic takiego. Fred nie robi zdjęć. Co innego dawniej, kiedy dzieci były małe. A teraz Ronald i Walter przynoszą nam fotografie wnuków. Nie mamy nawet aparatu. Zeszłego roku musieliśmy zrobić zdjęcie dachu dla firmy ubezpieczeniowej i wtedy kupiliśmy taki aparat jednorazowy.

Zostawiłam Mabel nad herbatą i usiadłam z powrotem za kierownicą. Rozejrzałam się po ulicy. Jak dotąd, w porządku. Ani śladu Mokrego.

Kolejnym etapem mojej wyprawy było centrum handlowe, gdzie Fred robił zakupy. Zaparkowałam w tym samym miejscu, gdzie znaleziono jego wóz. Była mniej więcej ta sama pora dnia. Pogoda niemal identyczna. Około dwudziestu stopni Celsjusza, słonecznie. Wokół, jak zawsze, kręciło się sporo ludzi. Od razu zauważono by awanturę. I człowieka kręcącego się po okolicy jak lunatyk. Przypuszczałam zresztą, że nie tego szukam.

First Trenton – oddział banku – znajdował się na końcu centrum. Była to filia z okienkiem dla zmotoryzowanych od frontu i pełnoobsługową salą w gjębi. Pracowała tu Leona Freeman, kasjerka. Była moją kuzynką w drugim pokoleniu ze strony matki, o parę lat starszą ode mnie. Z czwórką dzieci, dwoma psami i miłym mężem przodowała na polu osiągnięć rodzinnych.

W środku nie było klientów i Leona pomachała do mnie zza kontuaru.

Stephanie!

Cześć, Leona, jak się masz?

Nieźle. A ty? Chcesz trochę pieniędzy? Mam mnóstwo.

Uśmiechnęłam się szeroko.

Bankowy dowcip – wytłumaczyła Leona.

Słyszałaś, że Fred zaginął?

Słyszałam. Był tutaj krótko przedtem.

Widziałaś go?

Pewnie. Wziął pieniądze z automatu, a potem poszedł zobaczyć się z Shempskym.

Leona i ja chodziłyśmy do szkoły z Allenem Shempskym. Był to porządny gość, który dochrapał się posady wicedyrektora filii banku. Moje śledztwo posunęło się jednak do przodu. Nikt, jak dotąd, nie wspomniał słowem o wizycie Freda u Shempsky’ego.

Czego Fred chciał od Allena? Leona wzruszyła ramionami.

Nie mam pojęcia. Siedział u niego z dziesięć minut. A jak wyszedł, to nawet nie przystanął, żeby się pożegnać. Taki już był. Niezbyt towarzyski.

Shempsky miał mały gabinet, wciśnięty między dwa inne małe gabinety. Drzwi były otwarte, zajrzałam więc do środka.

Puk, puk – powiedziałam.

Allen Shempsky patrzył na mnie przez chwilę z tępym wyrazem twarzy, po chwili jednak pamięć mu wróciła.

Przepraszam – powiedział. – Myślami byłem gdzie indziej. W czym mogę ci pomóc?

Szukam mojego wuja Freda. Z tego, co wiem, rozmawiał z tobą tuż przed zniknięciem.

Tak. Rozważał wzięcie pożyczki.

Pożyczki? Jakiego rodzaju.

Osobistej.

Mówił, na co mu potrzebne pieniądze?

Nie. Chciał wiedzieć, jak jest oprocentowany kredyt i jak długo to potrwa. Nic ważnego. Takie wstępne rozeznanie. Żadnych dokumentów. Siedział tu chyba z pięć minut. Góra dziesięć.

Wyglądał na zdenerwowanego?

Nie wydaje mi się. Nie bardziej niż zwykle. Fred był raczej zrzędliwy. Rodzina cię prosiła, żebyś go poszukała?

Tak. – Wstałam i wręczyłam mu wizytówkę. – Daj mi znać, jak sobie przypomnisz coś ważnego.

Pożyczka. Zastanawiałam się cały czas, czy chodziło o spłacenie Mokrego. Nie wierzyłam, że jest bukmache-rem, ale nie byłabym zaskoczona, gdyby okazał się szantażystą.

Pralnia znajdowała się niedaleko, obok centrum handlowego. Znałam kobietę za kontuarem z widzenia, ale nie imienia. Też tu czasem przynosiłam rzeczy do prania.

Pamiętała Freda, ale niewiele więcej. Zabrał bieliznę i tyle. Nie rozmawiali. W pralni był o tej porze spory ruch. Nie zwracała specjalnej uwagi na Freda.

Wróciłam do buicka i stanęłam, rozglądając się wokół. Próbowałam sobie wyobrazić, co się tu wydarzyło. Fred zaparkował przed Grand Union. Wiedział, że będzie miał sporo pakunków. Ułożył bieliznę na tylnym siedzeniu, a następnie zamknął samochód. I co potem? Potem zniknął. Z jednej strony centrum wychodziło na czteropasmo-wą ulicę. Z tyłu znajdował się blok mieszkalny i osiedle domków, gdzie już szukałam Freda.

Biuro śmieciarzy znajdowało się dalej, przy rzece, po drugiej stronie Broad – dzielnicy przemysłowej, pełnej magazynów i małych rodzinnych zakładów. Niezbyt malownicza okolica. Idealna dla przedsiębiorstwa zajmującego się wywózką śmieci.

Włączyłam się do ruchu i skierowałam dziób Błękitnej Bestii na zachód. Dziesięć minut i siedem skrzyżowań później jechałam wolno wzdłuż Water Street, spoglądając na ponure budynki z cegły. Asfalt spękany i pełen dziur. Parkingi za ogrodzeniami z siatki. Chodniki świecące pustkami. Okna ciemne i pozbawione życia. Nie musiałam sprawdzać numeru, nietrudno było zauważyć RGC. Wiel-td znak firmowy, mnóstwo śmieciarek na parkingu. Przy budynku zauważyłam pięć miejsc dla klientów. Ani jedno nie było zajęte. Nic dziwnego. Nie pachniało tu różami.

Zaparkowałam i weszłam szybko do środka. Biuro było niewielkie. Podłoga wyłożona linoleum, trupiozielone ściany i kontuar przecinający pomieszczenie na pół. Po drugiej stronie stały dwa biurka i szafki na dokumenty.

Zza biurka wstała kobieta i stanęła za kontuarem, na którym dostrzegłam tabliczkę z napisem MARTHA DEETER, OBSŁUGA KLIENTÓW. Doszłam do wniosku, że to właśnie Martha.

W czym mogę pomóc? – spytała. Przedstawiłam się jako siostrzenica Freda i powiedziałam, że szukam wuja.

Pamiętam, że z nim rozmawiałam – przyznała. -Wrócił do domu po czek i już się nie pojawił. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że coś mu się stało. Pomyślałam po prostu, że zrezygnował. Przychodzi tu mnóstwo ludzi, którzy próbują coś wyciągnąć.

Forsę.

Właśnie. Dlatego wysłałam go po czek. Ci starzy są najgorsi, mają niewielkie dochody i powiedzą wszystko, byle wyciągnąć dolara.

Przy drugim biurku siedział mężczyzna. Wstał i podszedł do Marthy.

Może mógłbym pomóc w tej sprawie. Jestem księgowym i zdaje mi się, że to mój problem. Mówiąc prawdę, zdarzało się to już w przeszłości. To przez komputer. Nie chce uwzględniać pewnych klientów.

Martha zniecierpliwiona postukała w kontuar.

To nie komputer. Są po prostu ludzie, którzy wykorzystują sytuację. Sądzą, że to w porządku nabierać dużą firmę.

Mężczyzna obdarzył mnie zdawkowym uśmiechem i wyciągnął dłoń.

Lany Upinski. Dopilnuję, żeby zrobiono porządek z tym rachunkiem.

Martha nie wyglądała na zadowoloną.

Uważam, że powinniśmy zobaczyć czek – powiedziała.

Na litość boską – zniecierpliwił się Lipinski. – Człowiek zniknął w środku dnia. Miał prawdopodobnie ten czek przy sobie. Jak ma ci go pokazać?

Załóżmy, że państwo Shutz byli naszymi klientami od lat. Muszą mieć w takim razie czeki z poprzednich kwartałów – odparła.

Nie do wiary – zdenerwował się Lipinski. – Daj spokój. To komputer. Pamiętasz, co było w zeszłym miesiącu? Mieliśmy ten sam problem.

To nie komputer.

Komputer.

Nie.

Tak.

Wycofałam się z biura i wyszłam na zewnątrz. Nie zamierzałam być świadkiem awantury. Jeśli Fred zamierzał „się obłowić”, jak sam powiedział, to na pewno nic by nie wskórał z tą dwójką.

Pół godziny później byłam z powrotem u Yinniego. Drzwi do jego pokoju były zamknięte, a na biurku Connie nie leżał ani jeden wniosek o ściganie zbiegów. Lula i Connie dyskutowały o pieczeni rzymskiej.

To obrzydliwe – zauważyła Lula, spoglądając na kanapkę Connie. – Kto słyszał, żeby kłaść majonez na pieczeń? Wszycy wiedzą^ że trzeba ją przyprawić ketchupem. Nie jakimś durnym majonezem. Co to jest, włoskie żarcie czy jak?

Connie pokazała Luli wyprostowany środkowy palec.

To jest włoskie żarcie.

Podkradłam kukurydzianego chipsa z paczki na biurku

Connie.

No i jak poszło? – spytałam. – Wszystko w porządku między tobą a Mokrym?

Nieźle całuje – odparła Lula. – Z początku się nie przykładał, ale już po chwili dał z siebie wszystko.

Ścigam Briggsa – oświadczyłam. – Chcesz pojechać w charakterze obstawy?

Pewnie - odparła Lula, wciągając bluzę przez głowę. – Lepsze to niż siedzenie tutaj. Cholernie dziś nudno. – Pokazała kluczyki w dłoni. – Poprowadzę. Skrzeczy ci radio w tym twoim buicku, a ja muszę mieć dolby. Potrzebuję nastrojowej muzyki. Muszę złapać natchnienie, zanim skopię komuś tyłek.

Nie kopiemy nikogo w tyłek. Stosujemy łagodną perswazję.

Może być – oświadczyła Lula.

Ruszyłam za nią do samochodu. Zapięłyśmy pasy, a po chwili zaskoczył odtwarzacz CD i basy niemal uniosły nas nad ziemią.

No to jaki jest plan? – spytała Lula, zajeżdżając na parking pod domem Briggsa. – Musimy mieć jakiś plan.

Plan jest taki, że zapukamy do jego drzwi i okłamie- my go.

Pasuje – oświadczyła Lula. – Uwielbiam kłamać. Mogłabym cię okłamać na śmierć.

Przeszłyśmy przez parking i ruszyłyśmy po schodach. Na korytarzu nie było żywej duszy, a z mieszkania Briggsa nie dochodziły żadne odgłosy.

Rozpłaszczyłam się na ścianie, żeby nie było mnie widać, a Lula zapukała dwa razy do drzwi.

No i jak? – spytała. – Wyglądam okay? Ani śladu groźby. Ta twarz mówi: „No dalej, pojebańcu, otwieraj”.

Gdybym ujrzała Lulę po drugiej stronie swoich drzwi, z tym pokojowym wyrazem twarzy, to wlazłabym ze strachu pod łóżko. Ale ja to ja.

Dzień dobry – powiedziała Lula. – Mieszkam piętro niżej, mam tu petycję do podpisania. W związku z podwyżką czynszu.

Nie słyszałem o żadnej podwyżce czynszu – oświadczył Briggs. – Nikt mi nic nie mówił.

Nieważne, i tak go podniosą – pocieszyła Briggsa Lula.

Skurwysyny – skomentował Briggs. – Zawsze coś wykombinują w tym cholernym domu. Nie wiem, po co tu siedzę.

Ze względu na niski czynsz? – zainteresowała się Lula. Drzwi się zamknęły, zgrzytnął łańcuch, i po chwili otworzyły się na oścież.

Hej! – zawołał Briggs, kiedy razem z Lula wcisnęłyśmy się do mieszkania. – Nie możecie się do mnie wdzierać. To podstęp.

Jesteśmy łowczyniami nagród – wyjaśniła Lula. -Możemy się wdzierać, jeśli chcemy. Mamy prawo.

Nie macie żadnego prawa – zaprotestował Briggs. -Oskarżenie jest lipne. To był nóż ozdobny. Grawerowany.

Nóż ozdobny – powtórzyła ironicznie Lula. – Akurat taki mały facet, jak ty, nosiłby przy sobie ozdobny nóż.

Właśnie – odparł Briggs. – Jestem niesłusznie oskarżony.

Nie ma znaczenia – oświadczyła Lula. -1 tak musisz iść z nami do ciupy.

Pracuję właśnie nad wielkim projektem. Nie mam czasu.

Hm – mruknęła Lula. – Pozwól, że ci wyjaśnię, jak działa system. Mija termin, nie ma zmiłuj.

Briggs zacisnął usta i skrzyżował ręce na piersi.

Nie zmusicie mnie, żebym z wami poszedł.

Oczywiście, że zmusimy – powiedziała Lula. – Jesteś tylko małą miernotą. Jak zechcemy, to zaśpiewasz cienko kołysankę. Nie zrobimy tego oczywiście, bo jesteśmy profesjonalistkami.

Wyciągnęłam z tylnej kieszeni kajdanki i zapięłam jedną bransoletkę na nadgarstku Briggsa.

Briggs popatrzył na kajdanki jak na obrzydliwego robala.

Co to jest?

Bez obaw – wyjaśniłam. – Standardowa procedura.

Eeeeeee! – wrzasnął przeraźliwie. – Eeeeeee!

Przestań! – krzyknęła Lula. – Drzesz się jak baba. Ciarki mnie przechodzą.

Zaczął biegać po pokoju i wymachiwać rękami, nie przestając wrzeszczeć.

Eeeeeee!

Złap go – powiedziała Lula.

Eeeeeee!

Próbowałam chwycić za kajdanki, ale nie udało mi się.

Stój w miejscu – rozkazałam.

Briggs przemknął obok oszołomionej Luli, która zastygła w miejscu jak przyśrubowana, i wybiegł na korytarz.

Złap go! – wrzasnęłam, przyskakując do niej. – Nie pozwól mu uciec!

Wypchnęłam ją za drzwi i rzuciłyśmy się po schodach za Briggsem.

Briggs pokonał nieduży hol na dole, wypadł przez drzwi i pobiegł na parking.

Cholera – zaklęła Lula. – Słyszę, jak tupie tymi swoimi nóżkami, ale nie widzę go. Schował się między samochodami.

Rozdzieliłyśmy się i ruszyłyśmy na parking. Lula z jednej strony, ja z drugiej. Przystanęłyśmy na samym końcu, nasłuchując kroków.

Już go nie słyszę – oświadczyła Lula. – Biegnie teraz na paluszkach.

Ruszyłyśmy z powrotem, gdy dostrzegłyśmy Briggsa. Wynurzył się zza narożnika budynku i wbiegł do środka.

Jak rany! – wrzasnęła Lula. – Pryska do mieszkania.

Popędziłyśmy przez parking prosto do drzwi, po czym wbiegłyśmy po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Kiedy dotarłyśmy pod mieszkanie Briggsa, drzwi były już zamknięte na amen.

Wiemy, że tam jesteś! – zawołała Lula. – Lepiej otwórz.

Możecie się zarżnąć na śmierć, a nie sforsujecie tych drzwi – odpowiedział Briggs.

Jasne, że nie – poinformowała go Lula. – Możemy odstrzelić zamek. A potem wejdziemy do środka i wyciągniemy cię jak szczura.

Brak odpowiedzi.

Halo? – zawołała Lula.

Nasłuchiwałyśmy pod drzwiami i po chwili do naszych uszu dotarł dźwięk włączonego komputera. Briggs wracał do pracy.

Niczego tak nie znoszę jak przemądrzałych karłów -oświadczyła Lula, wyciągając czterdziestkę piątkę z torebki. – Odsuń się. Rozwalę te cholerne drzwi.

Pomysł był niezły, ale chyba nie opłacało się strzelać w budynku mieszkalnym z powodu faceta wartego siedemset dolarów.

Żadnej strzelaniny – oświadczyłam. – Wezmę zapasowy klucz od dozorcy.

A co ci to pomoże? – spytała Lula. – Zamknął się na łańcuch.

Widziałam, jak Komandos rozwala drzwi ramieniem.

Lula popatrzyła na drzwi Briggsa.

Też mogłabym spróbować – powiedziała. – Ale dopiero co kupiłam tę sukienkę. Ma ramiączka jak nitki. Poza tym nie chcę mieć siniaka.

Spojrzałam na zegarek.

Już prawie piąta, a jestem umówiona z rodzicami na kolację.

Może zrobimy to kiedy indziej?

Idziemy – rzuciłam głośno przez drzwi. – Ale wrócimy. I uważaj lepiej na te kajdanki. Kosztowały mnie czterdzieści dolarów.

Mamy prawo użyć broni. On jest w posiadaniu skradzionej własności – zauważyła Lula.

Zawsze nosisz przy sobie broń? – spytałam ją.

A kto nie nosi?

Dwa dni temu wypuścili Ramireza.

Lula potknęła się na drugim stopniu.

Niemożliwe.

Joe mi powiedział.

Gówniany wymiar sprawiedliwości.

Bądź ostrożna.

Do diabła. – Machnęła ręką. – Mnie już pociął. To ty powinnaś uważać.

Wysdyśmy z budynku i stanęłyśmy jak wryte.

Oho, mamy towarzystwo – zauważyła Lula. To był Mokry. Zaparkował samochód tuż za naszym wozem. I nie wyglądał na szczęśliwego.

Jak on nas znalazł? – dziwiła się Lula. – Nie jechałyśmy nawet twoim buickiem.

Musiał nas śledzić od samego biura.

Nie widziałam go. A rozglądałam się na wszystkie strony.

Ja też go nie widziałam.

Jest niezły – przyznała Lula. – Trzeba na niego bardzo uważać.

Jak mięso? – dopytywała się matka. – Dość miękkie?

Doskonałe – zapewniłam ją. – Jak zawsze.

Przepis na potrawkę z zielonej fasoli dostałam od Rosę Molinowski. Przyrządza się ją z dodatkiem zupy grzybowej i rozkruszonego chleba.

Jak tylko jest jakaś stypa albo chrzciny, Rosę przynosi tę swoją potrawkę – wtrąciła babka. – To jej danie firmowe.

Ojciec podniósł wzrok znad talerza.

Danie firmowe?

Usłyszałam to na kanale komercyjnym w telewizji. Wszyscy projektanci, którzy się liczą, mają coś firmowego.

Ojciec pokiwał głową i znów pochylił się nad swoją wołowiną.

Babka nałożyła sobie potrawki.

Jak tam polowanie na człowieka? Wpadłaś już na jakiś trop?

Fred to czarna ściana. Rozmawiałam z jego synami i dziewczyną. Przeszłam się jego śladami. Rozmawiałam z Mabel. Nic. Zniknął jak kamfora.

Ojciec mruknął coś o „fartownym draniu” i dalej zajadał.

Matka skrzywiła się.

Babka znów nałożyła sobie fasoli.

Przydałby się nam jeden z tych jasnowidzów -oświadczyła. – Widziałam ich w jednym programie telewizyjnym. Można tam zadzwonić, a oni wiedzą wszystko. Bez przerwy znajdują zmarłych ludzi. Widziałam dwóch takich w jednym talk show, mówili, jak pomagają policji przy seryjnych zabójstwach. Pomyślałam wtedy, że gdybym była takim mordercą, tobym porąbała zwłoki na małe kawałki, żeby trochę utrudnić robotę tym jasnowidzom. Albo wytoczyłabym krew z takiego ciała, co do kropli, i zebrała ją w wielkim wiadrze. Potem zakopałabym kurczaka i zrobiła ślad krwią aż do tego miejsca. Jakby policja wykopała kurczaka, to jasnowidz nie wiedziałby za Boga, co o tym myśleć. – Babka sięgnęła po sosjerkę i polała sobie mięso sosem. – No i co wy na to?

Wszyscy z wyjątkiem babki zamarli z widelcami w powietrzu.

No, nie zakopałabym kurczaka żywego – uspokoiła nas babka.

Po tym oświadczeniu nikt nie miał już nic do powiedzenia, a ja przy drugim kawałku ciasta poczułam przemożną senność.

Jesteś chyba wykończona – zauważyła babka. – Przypuszczam, że takie wysadzenie w powietrze może człowiekowi dać w kość.

Niewiele spałam zeszłej nocy.

Może się zdrzemniesz, jak będziemy sprzątać po kolacji – zaproponowała matka. – Idź do pokoju gościnnego.

W innej sytuacji po prostu bym przeprosiła i wyszła do domu wcześniej, ale tego wieczoru, po drugiej stronie ulicy, dwa domy dalej, czekał w swoim wozie Mokry. Nie miałam więc ochoty nigdzie iść. Miałam za to ochotę załatwić memu nieodłącznemu towarzyszowi bardzo długą noc.

Rodzice mają trzy sypialnie. Babcia Mazurowa śpi w dawnym pokoju mojej siostry, mój pokój zaś służy jako gościnny. Oczywiście, jestem jedyną osobą, która z niego kiedykolwiek korzysta. Wszyscy przyjaciele rodziny mieszkają w promieniu niespełna dziesięciu kilometrów i nie mają żadnego powodu zostawać u rodziców na noc. Ja też mieszkam o rzut kamieniem, ale jestem znana z tego, że przytrafiają mi się klęski, z powodu których jestem czasem zmuszona poszukać sobie tymczasowego lokum. Dlatego w garderobie pokoju gościnnego wisi mój szlafrok.

Chętnie utnę sobie krótką drzemkę – powiedziałam. – Jestem naprawdę zmęczona.

Kiedy się zbudziłam, przez szczelinę między zasłonami wpadały do pokoju ukośne promienie słońca. Przeżyłam chwilę dezorientacji, zastanawiając się, czy zdążę do szkoły, a potem uświadomiłam sobie, że ukończyłam ją dawno temu i że chciałam uciąć sobie tylko małą drzemkę, a przespałam całą noc.

Stoczyłam się z łóżka ubrana i poczłapałam do kuchni. Matka pichciła zupę jarzynową, a babka siedziała przy stole i czytała gazetę, studiując z uwagą nekrologi.

Podniosła wzrok, kiedy weszłam.

Byłaś wczoraj w tej firmie śmieciarskiej, żeby spytać o Freda?

Nalałam sobie kawy i usiadłam po drugiej stronie stołu.

Tak.

Tu jest napisane, że ta kobieta, Martha Deeter, która pracowała u nich w biurze, została zeszłej nocy zastrzelona. Znaleźli ją na parkingu przed jej domem – powiedziała babka, podsuwając mi gazetę. – Jest tutaj jej zdjęcie i cała reszta.

Patrzyłam wybałuszonymi oczami na fotografię. To była Martha, bez dwóch zdań. Sądząc po jej stosunkach z kolegą po fachu, mogłabym się spodziewać sinych śla- dów jego palców na szyi tej biedaczki, ale nigdy czegoś takiego, jak strzał w głowę.

Ciało ma być wystawione jutro wieczorem – wyjaśniła babka. – Powinniśmy pójść, w końcu wywozili nasze śmieci.

Kościół organizował bingo tylko dwa razy w tygodniu, więc babka i jej przyjaciółki urozmaicały sobie życie towarzyskie czuwaniem przy zmarłych.

Brak podejrzanych – powiedziałam, czytając artykuł. – Policja uważa, że to był napad rabunkowy. Zginęła jej torebka.

Brązowy dodge wciąż stał na ulicy, kiedy wychodziłam od rodziców. Mokry spał za kierownicą z odrzuconą do tyłu głową i otwartymi ustami. Kiedy zapukałam w szybę, obudził się gwałtownie.

Cholera – zaklął. – Która godzina?

Przesiedziałeś tu całą noc?

Tak mi się zdaje.

Mnie też się tak zdawało. Wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Pod oczami miał ciemne obwódki, na twarzy zarost, a włosy w takim nieładzie, jakby je układał palnikiem acetylenowym.

Więc nie zabiłeś nikogo zeszłej nocy? Mokry zamrugał ze zdziwienia.

Nie przypominam sobie. A kto kopnął w kalendarz?

Martha Deeter. Pracowała w RGC. Wywóz śmieci.

Dlaczego miałbym ją zabijać?

Nie wiem. Przeczytałam o tym dziś rano w gazecie i pomyślałam sobie, że cię spytam.

Nigdy nie zawadzi – odparł Mokry.

Weszłam do mieszkania i od razu zobaczyłam mrugające światełko na automatycznej sekretarce.

Hej, dziecinko – to był Komandos – mam robotą dla ciebie.

Druga wiadomość była od Ramireza.

Witaj) Stephanie – powiedział. Spokój w głosie, jak zawsze nienaganna dykcja. – Nie było mnie przez jakiś czas… jak się zapewne orientujesz. – Nastąpiła przerwa, a ja w wyobraźni ujrzałam jego oczy. Nieproporcjonalnie małe i przerażająco obłąkane. – Przyszedłem w odwiedziny, ale cię nie zastałem. Nic nie szkodzi. Wpadnę innym razem. – Wydał z siebie cichy, dziewczęcy chichot i rozłączył się.

Skasowałam nagranie Komandosa, a zachowałam Ramireza. Pomyślałam, że warto by postarać się o nakaz ograniczenia kontaktów. Nie wierzę, co prawda, w skuteczność takich nakazów, ale w tym wypadku, gdyby Ramirez nadal mnie nachodził, mogłabym pokusić się o cofnięcie zwolnienia warunkowego.

Zadzwoniłam do Komandosa na komórkę.

Co to za robota? – spytałam.

Szoferska. Mam młodego szejka, przylatuje o piątej na Newark.

Przewozi narkotyki? Handluje bronią?

Nic z tego. Przyjeżdża w odwiedziny do krewnych w Bucks County. Długi weekend. Nie będzie się nawet wysadzał w powietrze.

Co tu jest grane?

Nic nie jest grane. Włożysz czarny kostium i białą bluzkę. Spotkasz się z nim przy odprawie na lotnisku i dowieziesz go bezpiecznie do celu podróży.

Brzmi zachęcająco.

Poprowadzisz lincolna. Odbierzesz go w warsztacie na rogu Trzeciej i Marshalla. Bądź tam o trzeciej i zwróć się do Eddiego.

Coś jeszcze?

Upewnij się, że jesteś odpowiednio ubrana.

Masz na myśli sukienkę…

Mam na myśli broń. Och.

Rozłączyłam się i powróciłam do zdjęć Freda. Rozłożyłam kolorowe odbitki na stole, tak jak wcześniej. Dwie pierwsze przedstawiały worek jeszcze związany. Przypuszczałam, że tak właśnie znalazł go Fred. Zrobił kilka zdjęć, potem go otworzył. Zasadnicze pytanie brzmiało: czy wiedział, co jest w środku, zanim do niego zajrzał, czy też czekała go niespodzianka?

Poszłam na górę do pani Bestler, która miała słaby wzrok, i pożyczyłam szkło powiększające. Wróciłam do siebie, zbliżyłam się ze zdjęciami do okna i obejrzałam je pod lupą. Niewiele mi to pomogło, ale niemal się upewniłam, że to kobieta. Krótkie ciemne włosy. Ani śladu biżuterii na prawej dłoni. Wydawało mi się, że do worka razem z ciałem wepchnięto gazety. Może dzięki temu laboratorium kryminalistyczne zdołałoby ustalić datę, kiedy zrobiono te zdjęcia. Obok worka ze zwłokami leżały też inne. Naliczyłam cztery. Poukładane na asfalcie. Śmieci przed siedzibą małego przedsiębiorstwa czy biura. Nie mogło być duże, bo nie miało własnego kontenera na odpadki. Istniało mnóstwo takich w okolicy. Mógł to być też równie dobrze podjazd przed domem jakiejś rodziny, która produkowała tony śmieci.

W tle widziałam fragment budynku. Nie mogłam się zorientować jakiego. Był nieostry i pogrążony w cieniu. Domyślałam się tylko, że to otynkowana ściana.

Nic więcej nie zdołałam wydedukować z tych zdjęć.

Wzięłam prysznic, upichciłam jakiś lunch i wybrałam się do Mabel.

Загрузка...