ROZDZIAŁ 14

Po piętnastu minutach powieki Lally'ego uniosły się, a palce zaczęły drgać, wiedziałam jednak, że może jeszcze trochę potrwać, zanim zdoła zrobić choć kilka kroków.

– Powinieneś częściej chodzić na salę gimnastyczną -doradziła mu Lula. – I odstawić piwo. Jesteś bez formy. Popieściłam cię tylko raz, a spójrz na siebie. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak skapcaniał po małym, niewinnym wstrząsie.

Wręczyłam Luli kluczyki od wozu.

– Podjedź tu, żeby nie musiał daleko chodzić.

– Uważaj, bo mnie więcej nie zobaczysz – ostrzegła Lula.

– Komandos cię znajdzie.

– No tak – przyznała. – Nie byłoby źle. Pięć minut później była z powrotem.

– Nie ma – powiedziała.

– Czego nie ma?

– Samochodu. Samochodu nie ma.

– Co znaczy: nie ma?

– Czego konkretnie nie rozumiesz w zwrocie nie m a? – spytała.

Nie chcesz chyba powiedzieć, że go ukradli?

Owszem. To właśnie chcę powiedzieć. Ukradli go. Serce we mnie zapadło, wykonując szalony skok w dół. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam.

Jak ktoś mógł zwędzić ten samochód? Nie było w ogóle słychać alarmu.

Musiał się włączyć, jak byłyśmy w mieszkaniu. To daleko, na dodatek wiał wiatr. Tak czy siak, chłopcy wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Choć prawdę mówiąc, jestem zdziwiona. Myślałam, że jak się widzi taki wóz w podobnej okolicy, to od razu wiadomo, że chodzi o di-lera. A grzebanie przy wozie dilera nikomu nie wychodzi na zdrówko. Chyba naprawdę brakowało tym gościom gotówki. Jak tam podeszłam, to akurat laweta znikała za rogiem dwie przecznice dalej. Musieli kręcić się w pobliżu.

– Co mam powiedzieć Komandosowi?

– Przekaż mu najpierw dobrą wiadomość: zostawili tablice. – Lula wręczyła mi dwie tablice rejestracyjne. -No i nie zależało im na numerach. Też je zostawili. Chyba usunęli je za pomocą palnika acetylenowego.

Wcisnęła mi w dłoń mały kawałek spalonej deski rozdzielczej z metalową listewką.

– To wszystko?

– Tak. Leżało przy krawężniku.

Lally wiercił się na podłodze, próbując wstać, ale brakowało mu koordynacji, miał poza tym skute dłonie. Ślinił się, przeklinał pod nosem i bełkotał.

– Piędlona sifka – międlił wyrazy w ustach. – Piędlone gouwno.

Pogrzebałam w torbie, znalazłam komórkę i zadzwoniłam do Yinniego. Wyjaśniłam, że mamy delikwenta, ale wyniknęły małe kłopoty z samochodem, więc czy nie zechciałby przyjechać po mnie, Lulę i Lally'ego.

– Jakie problemy? – chciał koniecznie wiedzieć.

– Nic ważnego. Drobnostka. Nie zawracaj sobie tym głowy.

– Nie przyjadę, dopóki mi nie powiesz. Założę się, że to coś poważnego. Odetchnęłam głośno.

– Ukradli samochód.

– To wszystko?

– Tak.

– Jezu, spodziewałem się czegoś lepszego… że walnął w niego pociąg albo że usiadł na nim słoń.

– Przyjedziesz po nas czy nie?

– Już pędzę. Nie denerwujcie się. Usiadłyśmy, by zaczekać na Yinniego, kiedy odezwała się moja komórka. Wymieniłyśmy z Lula spojrzenia.

– Czekasz na telefon? – spytała. Obu nam przyszło do głowy, że to może być Komandos.

– Odbierz – powiedział Lally. – Chyleme kurstwo.

– To może być Yinnie – zauważyła Lula. – Pewnie spotkał na środku drogi kozła i postanowił zrobić sobie przerwę na numerek.

To był Joe.

– Znaleźliśmy Marka Stempera – poinformował.

– I?

– Nie wygląda najlepiej. Do diabła.

– Jak źle?

– Jak martwy. Strzał w głowę. Ktoś próbował upozorować samobójstwo, ale pomijając kilka innych błędów, wsadził mu broń w prawą rękę. Stemper był mańkutem.

– Drobna pomyłka.

– Tak. To nie zawodowiec.

– Gdzie go załatwiono?

– W opuszczonym budynku, dwie przecznice za RGC. Dozorca go znalazł.

– Zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego Harvey Tipp wciąż żyje?

– Chyba nie stanowi zagrożenia – wyjaśnił Morelli. -A może jest powiązany z panem Numer Jeden. Nic właściwie na niego nie mamy, prócz tego, że z logicznego punktu widzenia jest podejrzany.

– Czas chyba, żebyś z nim pogadał.

– Pewnie masz rację. – Morelli umilkł na chwilę. -Jeszcze jedno. Wciąż jeździsz bmw?

– Nie. W każdym razie nie ja. Koniec z tą zabawką.

– A co się z nią stało?

– Skradziono ją. Usłyszałam jego chichot.

– To nie jest śmieszne! – krzyknęłam. – Sądzisz, że powinnam zgłosić to na policję?

– Myślę, że najpierw powinnaś pogadać z Komandosem. Podwieźć cię?

Nie. Yinnie jest już w drodze.

– Do zobaczenia, laleczko.

Rozłączyłam się i powiedziałam Luli o Stemperze.

– Ktoś tu lubi stawiać kropkę nad „i" – skomentowała.

Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam na numer domowy Komandosa. Nic. Potem samochód. Nic. Mogłam spróbować z komórką, ale nie chciałam nadużywać szczęścia, więc zostawiłam mu wiadomość na pagerze. Skazana kobieta zyskuje kilka minut życia.

Obserwowałam ulicę i w pewnym momencie zobaczyłam, jak podjeżdża Yinnie swoim cadillakiem. Pomyślałam sobie, że może warto by dla własnej satysfakcji przetrzymać go z pół godziny i zobaczyć, czy i jemu skradną samochód, ale odrzuciłam ten pomysł jako niepraktyczny. Skutek byłby taki, że musiałabym kogoś wzywać, aby po nas przyjechał. Co gorsza, trzeba by spędzić trochę czasu w towarzystwie Yinniego.

Razem z Lula zaciągnęłam naszego więźnia na chodnik. Po chwili podjechał Yinnie i otworzył drzwi centralnym zamkiem.

– Śmieć siedzi z tyłu – oświadczył.

– Hej! – zawołała Lula, biorąc się pod boki. – Kogo nazywasz śmieciem?

– Uderz w stół, a nożyce się odezwą – skomentował Yinnie.

– Jeśli tak, to za chwilę sam posadzisz swoją zboczoną dupę na tylnym siedzeniu – zrewanżowała się Lula.

– Za jakie grzechy? – spytałam. Nagle uświadomiłam sobie, że mówię jak matka, i przeżyłam moment paniki. Lubiłam matkę, ale nie chciałam nią być. Nie chciałam nigdy piec jagnięciny. Nie chciałam mieszkać w domu, gdzie dla trojga dorosłych ludzi jest tylko jedna łazienka. I nie chciałam poślubić kogoś takiego, jak mój ojciec. Chciałam poślubić Indianę Jonesa. Uważałam, że Indiana Jones plasował się gdzieś między moim ojcem a Komandosem. Morelli też pasował. Prawdę powiedziawszy, Mo-rellemu było całkiem blisko do Indiany Jonesa. Nie miało to, co prawda, większego znaczenia, skoro Morelli nie zamierzał się żenić.

Yinnie wysadził mnie i Lulę pod biurem, a sam pojechał z Lallym na posterunek policji przy North Clinton.

– No, był niezły ubaw – oceniła sprawy Lula. – Choć szkoda wozu. Nie mogę się doczekać, kiedy dostaniesz nowy.

– Teraz żadnego nie dostanę. Nie biorę już żadnych samochodów. Będę jeździła buickiem. Z buickiem nigdy nic się nie dzieje.

– Fakt – zgodziła się Lula. – Ale niekoniecznie jest się z czego cieszyć.

Wykręciłam numer First Trenton, poprosiłam Shemp-sky'ego i usłyszałam, że z powodu dolegliwości żołądkowych poszedł wcześniej do domu. Znalazłam jego numer w książce telefonicznej, ale nic z tego. Brak odzewu. Dla zabawy sprawdziłam jego finanse. Nie znalazłam nic niezwykłego. Hipoteka, karty kredytowe w najlepszym porządku.

– Dlaczego sprawdzasz Shempsky'ego? – spytała Lula. – Myślisz, że jest w to zamieszany?

– Wciąż myślę o bombie w porsche. Shempsky wiedział, że nim jeżdżę.

Tak, ale mógł komuś powiedzieć. Wspomnieć przy jakiejś okazji, że jedziesz do biura tej firmy śmieciarskiej swoim nowiutkim wozem marki Porsche.

– Prawda.

– Mam cię gdzieś podrzucić? Pokręciłam przecząco głową.

Przyda mi się trochę ruchu i świeżego powietrza -powiedziałam. – Wracam do domu na piechotę.

– To dość daleko.

– Nie tak bardzo.

Wyszłam na ulicę i podniosłam kołnierz kurtki. Zrobiło się chłodno, niebo poszarzało. Było popołudnie, ale w domach już paliły się światła, które rozpraszały nadchodzący mrok. Słychać było szum centralnego ogrzewania. Po Hamilton przesuwał się sznur samochodów, które zamierzały gdzieś dotrzeć. Chodnikami przymykali nieliczni spacerowicze. Wymarzony dzień, by pozostać w domu i porządkować garderobę, przyrządzić sobie gorącą czekoladę, przygotować się do zimy. Ale i wymarzony dzień, by wyjść na ulicę, szurać stopami po resztkach liści i dostawać rumieńców od chłodnego powietrza. Była to moja ulubiona pora roku. I gdyby nie fakt, że na prawo i lewo umierali ludzie, że nie mogłam znaleźć wuja Freda, że ktoś chciał mnie zabić i że Ramirez zamierzał posłać mnie na tamten świat – byłby to naprawdę wspaniały dzień.

Po godzinie byłam już u siebie i czułam się świetnie. Miałam jasną głowę i doskonałe krążenie. Buick stał na parkingu, trwały jak opoka i równie cichy. W kieszeni miałam kluczyki i wciąż zastanawiałam się nad Shemp-skym. Może powinnam wsiąść do samochodu i spotkać się z nim, pomyślałam. Na pewno jest już w domu.

Drzwi windy rozsunęły się i wyjrzała pani Bestler.

– Na górę?

– Nie – odparłam. – Zmieniłam zdanie. Mam jeszcze trochę spraw do załatwienia.

– Na piętrze akcesoria dla pań mają dwudziestopro-centową zniżkę – poinformowała. Cofnęła głowę i drzwi windy zamknęły się.

Ruszyłam z powrotem na parking i z duszą na ramieniu otworzyłam drzwi buicka. Nie rozległo się głośne „bum", usiadłam więc za kierownicą. Uruchomiłam silnik i wyskoczyłam błyskawicznie z wozu. Stanęłam w przyzwoitej odległości i odczekałam dziesięć minut. Nic, śladu eksplozji. Ufi Co za ulga. Wsiadłam do samochodu, wrzuciłam bieg i wyjechałam z parkingu. Shempsky mieszkał w Hamilton Township, na wysokości Klockner, za budynkiem liceum. Typowe przedmieście domków jed- norodzinnych. Dwa samochody, dwie pensje, dwoje dzieci na rodzinę. Bez trudu znalasiam ulicę i dom. Wszystko było dokładnie oznakowane. Mieszkał w bliźniaku. Białym z czarnymi okiennicami. Bardzo schludnym.

Zaparkowałam przy krawężniku, podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Już miałam zadzwonić po raz drugi, kiedy otworzyła mi jakaś kobieta. Była gustownie ubrana w brązowy sweter, spodnie pod kolor i mokasyny na gumowej podeszwie. Włosy obcięte do ramion, makijaż prezenterki telewizyjnej. I szczery uśmiech. Idealnie pasowała do Allena. Podejrzewałam, że natychmiast zapomnę wszystko, co mi powie, a za pół godziny nie będę mogła przypomnieć sobie, jak wygląda.

– Maureen? – spytałam.

– Tak?

– Stephanie Plum… Chodziłyśmy razem do szkoły. Klepnęła się dłonią w czoło.

– Oczywiście! Gapa ze mnie. Allen wspomniał o tobie któregoś wieczoru. Mówił, że wstąpiłaś do banku – powiedziała. Jej uśmiech nagle przygasł. – Słyszałam o Fre-dzie. Przykro mi.

– Nie widziałaś go, prawda? – spytałam, tak na wszelki wypadek, gdyby trzymała go u siebie w piwnicy.

– Nie!

– Zawsze pytam – wyjaśniłam, gdyż wyglądała na zaskoczoną.

– Dobry pomysł. Mogłam go przecież widzieć gdzieś na ulicy.

– Właśnie.

Jak dotąd, nie dostrzegłam nigdzie nawet śladu Allena. Mógł oczywiście leżeć na górze, jeśli był naprawdę chory.

– Allen w domu? – spytałam Maureen. – Próbowałam złapać go w banku, ale wyszedł akurat na lunch, a potem musiałam się czymś zająć. Pomyślałam sobie, że pewnie jest już w domu.

– Nie. Zawsze wraca o piątej – wyjaśniła, a uśmiech powrócił na swoje miejsce. – Może wejdziesz i zaczekasz? Zaparzę herbaty ziołowej.

Wrodzone wścibstwo kazało mi skorzystać z propozycji, żeby przy okazji rozejrzeć się po domu Shempsky'ego. Z drugiej strony jednak pragnęłam ujrzeć następny dzionek, więc zastanawiałam się, czy to mądre pozostawiać buicka na pastwę losu.

– Dzięki, może innym razem – powiedziałam. – Muszę mieć oko na mój wóz.

– Mamo! – wrzasnęło z kuchni jakieś dziecko. – Tim-my wsadził sobie drażetkę do nosa.

Maureen pokiwała głową i uśmiechnęła się.

– Dzieci – powiedziała. – Wiesz, jak to jest.

– Mam tylko chomika – wyjaśniłam. – Raczej trudno wepchnąć mu cokolwiek do nosa.

– Zaraz wracam – rzuciła Maureen. – To potrwa tylko chwilę.

Weszłam do przedpokoju i rozejrzałam się, podczas gdy Maureen pośpieszyła do kuchni. Po prawej był salon. Duży, miły pokój w brązowych barwach. Pod ścianą stało pianino. Na nim zdjęcia rodzinne. Allen i Maureen z dzieciakami nad morzem, w Disneylandzie, podczas świąt Bożego Narodzenia.

Mnóstwo zdjęć. Nikt by pewnie nie zauważył, gdyby jedno znalazło się przypadkiem w mojej torbie.

Usłyszałam wrzask dziecka i szczebiot Maureen, która informowała nieszczęśnika, że wszystko jest okay i że zła drażetka już sobie poszła. W kuchni grał telewizor, więc w okamgnieniu chwyciłam najbliższą fotografię, wsunęłam do torby i błyskawicznie cofnęłam się do przedpokoju.

– Przepraszam – usprawiedliwiała się Maureen, wracając z kuchni. – Ani przez chwilę człowiek się nie nudzi. Wręczyłam jej wizytówkę.

– Może przekażesz Allenowi, żeby zadzwonił do mnie, jak wróci.

– Pewnie.

– A tak przy okazji, jakim wozem Allen jeździ?

– Jasnobrązowym taurusem. Ale mamy jeszcze lotusa.

– Allen ma lotusa?

– To jego zabawka.

Dość kosztowna.

Musiałam w drodze do domu przejechać obok centrum handlowego, skręciłam więc szybko na parking i zajrzałam do banku. Był już nieczynny, ale okienko dla kierowców wciąż funkcjonowało. Niewiele zyskałam. Al-len nie miał tu nic do roboty. Objechałam parking, ale nie znalazłam jasnobrązowego taurusa.

– Allen – powiedziałam głośno. – Gdzie jesteś?

Nagle przyszło mi do głowy, że skoro jestem w okolicy, to nie zawadzi zajrzeć do Irenę Tully. Chciałam pokazać jej zdjęcie Allena Shempsky'ego. Nigdy nie wiadomo, co może odblokować ludzką pamięć.

– Mój Boże – przywitała mnie Irenę. – Wciąż szukasz Freda? – Spojrzała ciekawie na buicka. – Jest z tobą babcia?

– Babcia w domu. Miałam nadzieję, że zechce pani rzucić okiem na jeszcze jedno zdjęcie.

– Czy to znowu nieboszczyk?

– Nie. Ten jest żywy.

Pokazałam jej fotografię rodzinną Shempskych.

– Jakie ładne – powiedziała Irenę. – Urocza rodzina.

– Rozpoznaje pani tu kogoś?

Trudno mi tak od razu powiedzieć. Mogłam gdzieś widzieć tego mężczyznę, ale nie wiem dokładnie, gdzie to było.

– Czy to może być ten sam człowiek, z którym Fred rozmawiał na parkingu?

– Chyba tak. Jeśli to nie był on, to ktoś bardzo do niego podobny. Wyglądał tak zwyczajnie. Pewnie dlatego nie mogę go sobie przypomnieć. Nie miał w sobie po prostu nic szczególnego. Nie nosił oczywiście kapelusza Mickey Mouse ani szortów.

Wzięłam od niej zdjęcie.

– Dzięki. Bardzo mi pani pomogła.

– Przychodź o każdej porze – zapraszała. – Masz zawsze takie ciekawe zdjęcia.

Ominęłam ulicę prowadzącą do mojego domu i jechałam dalej wzdłuż Hamilton, w stronę Burg. Myśląc o bombie, wpadłam na pewien plan. Ponieważ nigdzie się wieczorem nie wybierałam, postanowiłam zamknąć buicka w garażu rodziców, a ojca namówić, żeby mnie odwiózł swoim wozem. Buick stałby sobie bezpiecznie w domu rodziców, a ja dostałabym przy okazji kolację.

Nie groziło mi, że garaż będzie akurat zajęty, bo ojciec nigdy z niego nie korzystał. Używał go jako magazynu na puszki z olejem i stare opony. Pod ścianą ustawił warsztat z imadłem i pojemnikami na gwoździe i inne rzeczy. Nigdy nie widziałam, by ojciec przy nim pracował, ale kiedy miał już dość mojej babki, chował się w garażu i palił cygaro.

– Oho – oświadczyła babka na mój widok. – Niedobrze. Gdzie ten czarny samochód?

– Skradziono go.

– Tak szybko? Nie miałaś go nawet jeden dzień. Poszłam do kuchni i wzięłam klucze od garażu.

– Chcę zostawić u was buicka na noc – wyjaśniłam matce. – Nie będzie wam przeszkadzał? Matka chwyciła się za serce.

– Mój Boże, przez ciebie wysadzą nam garaż w powietrze.

– Nikt nie wysadzi wam garażu. Dopóki się nie upewni, że w nim jestem.

– Jest szynka na kolację – poinformowała matka. -Zostaniesz?

– Pewnie.

Wprowadziłam buicka do garażu, zamknęłam drzwi na cztery spusty i weszłam do domu, by uraczyć się szynką.

– Jutro miną dwa tygodnie, jak nie ma Freda – zauważyła przy stole babka. – Byłam pewna, że się do tej pory pokaże, w taki czy inny sposób. Nawet kosmici nie przetrzymują tak długo ludzi. Zwykle sondują człowiekowi wnętrzności i puszczają go wolno.

Ojciec tylko pochylił się nad swoim talerzem.

– Może zaczęli też sondować Freda, a on wykorkował. Jak myślisz, co wtedy zrobili? Wyrzucili go za burtę? Może ich statek przelatywał akurat nad Afganistanem i właśnie tam wuja wysadzili, a my nigdy już go nie znajdziemy? Dobrze, że nie jest kobietą, jeśli brać pod uwagę możliwość lądowania w Afganistanie. Słyszałam, że nie traktują tam kobiet za dobrze.

Matka zastygła z widelcem w powietrzu, a jej wzrok powędrował w stronę okna. Nasłuchiwała przez jakiś czas, po czym znów zabrała się do jedzenia.

– Nikt nie zbombarduje garażu – uspokoiłam ją. – Jestem tego prawie pewna.

– O rany, ale byłoby fajnie, gdyby ktoś go wysadził w powietrze – wyznała babka. – Miałybyśmy o czym gadać u fryzjera.

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie oddzwonił do mnie Komandos. To było do niego niepodobne, zwykle odpowiadał natychmiast. Położyłam sobie torbę na kolanach i wsunęłam rękę w gąszcz śmiecia, by znaleźć telefon komórkowy.

– Czego szukasz? – spytała babka.

– Komórki. Mam tyle drobiazgów w torbie, że nigdy nie mogę niczego znaleźć.

Wyjmowałam wszystko po kolei i wykładałam na stół. Pojemnik z lakierem do włosów, szczotkę, kosmetyczkę, latarkę, minilornetkę, tabliczki z numerem rejestracyjnym beemki, lakier do paznokci, paralizator elektryczny.

Babka nachyliła się nad stołem.

– Co to jest?

– Paralizator.

– Co on robi?

Emituje ładunki elektryczne.

Ojciec nabrał na widelec kolejną porcję szynki, skupiając uwagę wyłącznie na swoim talerzu.

Babka wstała z miejsca i obeszła stół, by przyjrzeć się broni z bliska.

– Jak się tym posługujesz? – dopytywała się, biorąc paralizator do ręki i oglądając go uważnie. – Jak to działa? Wciąż grzebałam w torbie.

– Przystawiasz lufę do czyjegoś ciała i naciskasz spust – wyjaśniłam.

– Stephanie, odbierz to babce, zanim sama się porazi.

– Jest! – wykrzyknęłam triumfalnie. Wygrzebałam z torby komórkę i spojrzałam w okienko. Rozładowana bateria. Nic dziwnego, że Komandos nie zadzwonił.

– Zobacz, Frank – zwróciła się babka do ojca. – Widziałeś kiedyś coś takiego? Stephanie mówi, że wystarczy tym kogoś dotknąć i nacisnąć spust…

Ja i matka zerwałyśmy się na równe nogi.

– Nie!

Za późno. Babka przystawiła ojcu lufę do ramienia. Bzzzz.

Oczy ojca straciły blask, z ust wypadł mu kawałek szynki, po czym ojciec runął na podłogę.

– To paralizator! – wrzasnęłam na babkę. – Taki jest skutek, kiedy się go użyje!

Babka pochyliła się nad ojcem.

– Zabiłam go?

Matka klęczała już obok babki.

– Frank? – krzyczała. – Słyszysz mnie, Frank? Zbadałam mu puls.

– Okay – powiedziałam. – Babka zrobiła mu tylko jajecznicę z kilku komórek mózgowych. Ocknie się. Za parę minut będzie jak nowo narodzony.

Ojciec otworzył jedno oko i puścił bąka.

– Ojoj, komuś się wypsnęło – zauważyła babka. Odskoczyłyśmy do tyłu, rozganiając rękami zepsute powietrze.

– Mam smaczne ciasto czekoladowe na deser – poinformowała matka.

Skorzystałam z telefonu w kuchni i zostawiłam Komandosowi nową wiadomość na sekretarce.

Przepraszam za moją komórkę. Siadła mi bateria. Będę w domu za jakieś pół godziny. Muszę z tobą pogadać.

Potem zadzwoniłam do Mary Lou i poprosiłam, żeby podwiozła mnie do domu. Uważałam, że nie powinnam prosić o to ojca, skoro dopiero co oberwał ładunkiem elektrycznym. Nie chciałam też fatygować matki. Musiałaby zostawić ojca i babkę samych w domu. Ale przede wszystkim nie chciałam być przy awanturze, jaką ojciec zrobi babce, gdy się ocknie.

– Nie mogłam się wprost doczekać, kiedy wreszcie zadzwonisz – wyznała Mary Lou, kiedy wsiadłam do jej wozu. – Jak ci poszło zeszłej nocy z Morellim?

– Niewiele się wydarzyło. Rozmawialiśmy o sprawie, nad którą teraz pracuje, a potem odwiózł mnie do domu.

– To wszystko?

– Mniej więcej.

– Żadnego bara-bara?

– Żadnego.

– Pozwolisz, że podsumuję. Zeszłej nocy byłaś z dwoma najbardziej pociągającymi facetami na świecie i nie zbajerowałaś żadnego z nich?

– Bajerowanie mężczyzn to nie wszystko. Są w życiu jeszcze inne rzeczy.

– Co na przykład?

– Bajerowanie siebie.

– Nie wiesz, że od masturbacji można oślepnąć?

– Nie to miałam na myśli! Chciałam powiedzieć, że można być zadowolonym z samego siebie. Rozumiesz, tak jak wtedy, gdy wykonujesz dobrze jakąś robotę. Albo ustanawiasz dla siebie twarde zasady i ich przestrzegasz.

Mary Lou obrzuciła mnie pełnym powątpiewania spojrzeniem.

– Że co?

– No dobra, nigdy nie zdobyłam się na nic takiego, ale przecież mogłabym!

– A świnie umieją fruwać – skomentowała Mary Lou. – Osobiście wolałabym orgazm.

Skręciła na parking i zahamowała tak gwałtownie, że pasy wpiły się nam w ramiona.

– Rany Boga! – zawołała. – Widzisz to samo, co ja? Tuż przy wejściu, w cieniu, stał mercedes Komandosa.

– Cholera – zaklęła Mary Lou. – Gdyby to na mnie czekał, potrzebowałabym środków uspokajających.

Komandos opierał się o wóz, ręce skrzyżował na piersi. Stał bez ruchu i wyglądał groźnie w wieczornej ciemności. Nie dziwiłam się Mary Lou.

– Dzięki za podwiezienie – powiedziałam, nie odrywając wzroku od jego sylwetki. Próbowałam odgadnąć, w jakim jest nastroju.

– Dasz sobie radę? Wygląda tak… niebezpiecznie.

– To te jego włosy.

– Nie tylko.

Włosy, oczy, usta, ciało, broń przy biodrze…

– Zadzwonię jutro – obiecałam. – Nie martw się. Nie jest taki groźny, na jakiego wygląda.

No dobra, zdarza mi się czasem zełgać, ale zawsze w szlachetnym celu. Nie było sensu narażać Mary Lou na noc pełną stresów.

Posłała mu ostatnie spojrzenie i czym prędzej zwiała z parkingu. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam przed siebie.

– Gdzie bmw? – spytał Komandos. Wyjęłam z torby tablice rejestracyjne wraz z kawałkiem deski rozdzielczej i wręczyłam mu.

– Miałam pewien problem…

Brwi powędrowały mu w górę, a w kącikach ust zaczął drgać uśmieszek.

– Tylko tyle zostało z wozu? Skinęłam głową i przełknęłam ślinę.

– Skradziono go. Uśmiechał się coraz szerzej.

– I złodzieje zostawili tablicę i numer rejestracyjny? Miło z ich strony.

Wcale nie uważałam, że to miło. Uważałam, że to wszawo. Właściwie uważałam, że całe moje życie jest wszawe. Bomba, Ramirez, wuj Fred – i gdy już sądziłam, że coś uda mi się osiągnąć i kogoś złapać, ukradli mi samochód. Cały wszawy świat odwracał się ode mnie z niechęcią.

– Życie jest wredne – oświadczyłam. Z oka wytrysnęła mi łza i spłynęła po policzku. Cholera.

Komandos przyglądał mi się przez chwilę, potem odwrócił się i rzucił tablice rejestracyjne na tylne siedzenie mercedesa.

– To był tylko samochód, dziecinko. Nic ważnego.

– Nie chodzi tylko o samochód. Chodzi o wszystko. -Wymknęła mi się kolejna łza. – Mam tyle problemów.

Był bardzo blisko. Czułam ciepło jego ciała. I widziałam w mroku szeroko otwarte ciemne oczy.

– Dam ci jeszcze jeden powód do zmartwienia -oświadczył. I pocałował mnie – jego dłoń na moim karku, usta na moich ustach, z początku delikatnie, potem poważnie i zdecydowanie. Przyciągnął mnie bliżej i znowu pocałował, a ja poczułam falę pożądania, gorącą, płynną i groźną.

– O rany – wyszeptałam.

– Tak – potwierdził. – Pomyśl o tym.

– Myślę, że… to zły pomysł.

– Oczywiście, że zły – przytaknął. – Gdyby było inaczej, już dawno wylądowałbym w twoim łóżku. – Wyjął z kieszeni kurtki notes. – Mam dla ciebie robotę na jutro. Młody szejk wraca do domu i trzeba go odwieźć na lotnisko.

– Nic z tego! Niedoczekanie, żebym znów miała wozić tego gówniarza.

– Spójrz na to z innej strony, Steph. Zasłużył sobie na to.

Komandos miał rację.

– Okay. I tak nie mam nic innego do roboty – powiedziałam.

– Instrukcje na kartce. Czołg przyprowadzi ci samochód.

Po czym zniknął.

O mój Boże – jęknęłam. – Co ja zrobiłam? Pobiegłam do holu i wcisnęłam guzik od windy, wciąż gadając do siebie:

– On mnie pocałował i ja go pocałowałam. Co mi przyszło do głowy? – Zrobiłam zniecierpliwioną minę. -Przyszło mi do głowy… TAK!

Drzwi windy rozsunęły się i z jej wnętrza wyszedł prosto na mnie Ramirez.

Witaj, Stephanie – powiedział. – Czempion czekał na ciebie.

Wrzasnęłam i odskoczyłam, ale ponieważ głowę miałam zajętą Komandosem, a nie Ramirezem, działałam nie dość szybko. Ramirez chwycił mnie garścią za włosy i szarpnął w stronę wyjścia.

– Już czas – oznajmił. – Zaraz się przekonasz, co to znaczy być z prawdziwym mężczyzną. A potem, jak już Czempion z tobą skończy, będziesz gotowa na spotkanie z Bogiem.

Potknęłam się i upadłam na jedno kolano, a on mnie ciągnął dalej. Dłoń trzymałam w torebce, ale nie mogłam znaleźć rewolweru ani paralizatora. Za dużo drobiazgów. Zamachnęłam się torbą i walnęłam go z całej siły w twarz. Zatrzymał się, ale nie upadł.

– To nie było miłe, Stephanie – powiedział. – Zapłacisz za to. Zostaniesz ukarana, zanim pójdziesz do Boga.

Zaparłam się obcasami w miejscu i wrzasnęłam, najgłośniej jak umiałam.

Na parterze otworzyły się drzwi dwóch mieszkań.

– Co się tu dzieje? – spytała pani Sanders. Pani Keene też wyjrzała na korytarz.

– Właśnie, co to za hałasy?

– Wezwijcie policję! – krzyknęłam. – Pomocy! Wezwijcie policję!

– Nie martw się, kochanie! – zawołała pani Keene. -Mam broń.

Wypaliła dwa razy i rozwaliła lampę pod sufitem.

– Trafiłam go? – spytała. – Czy strzelić jeszcze raz? Pani Keene miała kataraktę i nosiła szkła tak grube, jak dno butelki od piwa.

Ramirez rzucił się do drzwi już po pierwszym strzale.

– Chybiła pani, ale w porządku. Nieźle się wystraszył.

– Mamy wezwać policję?

– Zajmę się tym – powiedziałam. – Dzięki.

Wszyscy uważali mnie za wielką zawodową łowczynię nagród, ruszyłam więc spokojnie w stronę schodów, a potem wchodziłam na górę, stopień po stopniu, nakazując sobie zachowanie zimnej krwi. Dojdź do swojego mieszkania, myślałam. Zamknij drzwi, wezwij policję. Powinnam znaleźć broń i pobiec za Ramirezem na parking. Ale prawda była taka, że się bałam. I szczerze mówiąc, nie strzelałam za dobrze. Lepiej zostawić to policji.

Nim dotarłam do drzwi, miałam już klucz w ręku. Wzięłam głęboki oddech i trafiłam w zamek za pierwszym razem. W mieszkaniu było ciemno i cicho. Briggs nie kładł się tak wcześnie. Pewnie gdzieś wyszedł. Rex biegał w swoim kółku. Na sekretarce paliła się czerwona lampka. Dwie wiadomości. Podejrzewałam, że jedna jest od Komandosa, jeszcze z popołudnia. Zapaliłam światło, postawiłam torbę na szafce kuchennej i włączyłam taśmę.

Pierwsza wiadomość była od Komandosa, tak jak przypuszczałam. Prosił o kontakt na pager.

Druga była od Morellego.

To ważne, muszę z tobą pomówić – powiedział.

Zadzwoniłam na jego numer domowy.

– No, dalej – ponaglałam. – Podnieś słuchawkę.

Ponieważ nie doczekałam się odpowiedzi, próbowałam dalej. Telefon w samochodzie. Też nic. Komórka. Ruszyłam z aparatem do sypialni, ale zdołałam dotrzeć tylko do drzwi.

Na moim łóżku siedział Allen Shempsky. Okno za jego plecami było stłuczone. Wiedziałam, jak dostał się do środka. W ręku trzymał broń. I wyglądał okropnie.

– Odłóż słuchawkę – rozkazał. – Bo cię zabiję.

Загрузка...