– Co ty robisz? – spytałam.
– Dobre pytanie. Myślałem, że wiem. Myślałem, że wykombinowałem to jak trzeba. – Pokiwał głową. -A wszystko diabli wzięli.
– Wyglądasz okropnie – zauważyłam. Twarz miał zaczerwienioną, oczy nabiegłe krwią i szkliste, włosy w nieładzie. Był ubrany w garnitur, ale koszula wisiała luźno, a krawat przekrzywił się na bok. Spodnie i marynarka były zmięte. – Piłeś?
– Źle się czuję – odparł.
– Może powinieneś odłożyć broń.
– Nie mogę. Muszę cię zabić. Co ci odbiło? Każdy by wiedział, kiedy sobie odpuścić. Nikt nawet nie lubił Freda.
– Gdzie on jest?
– Ha! Znów dobre pytanie.
Usłyszałam stłumiony hałas. Dochodził z garderoby.
– To karzeł – wyjaśnił Shempsky. – Przestraszył mnie na śmierć. Myślałem, że tu nikogo nie ma. I nagle przybiega ten krasnoludek.
Dopadłam garderoby dwoma skokami. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Briggs był zesznurowany jak gęś na Boże Narodzenie, dłonie miał związane na plecach, usta zaklejone taśmą. Poza tym wyglądał okay. Był cholernie wystraszony i kipiał z wściekłości.
– Zamknij go – nakazał Shempsky. – Będzie spokojniejszy. Chyba go zabiję, choć wciąż się waham. To tak jakby zabić jakiegoś smurfa. A muszę ci powiedzieć, że myśl o zabiciu smurfa jest mi naprawdę niemiła. Bardzo lubię smurfy.
Jeśli nikt nigdy do was nie mierzył z broni palnej, nie jesteście w stanie wyobrazić sobie strachu, jaki się wtedy odczuwa. I żalu, że życie trwało tak krótko, że się go w ogóle nie doceniało.
– Wiesz, wcale nie chcesz zabijać smurfa ani mnie -powiedziałam, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
– Pewnie, że chcę. Do diabła, dlaczego nie. – Pociągnął nosem i wytarł go o rękaw marynarki. – Przeziębienie mnie chwyta. Rany, mówię ci, kiedy sprawy przyjmują zły obrót… – Przesunął dłonią po włosach. – To był taki dobry pomysł. Wybrać sobie kilku klientów i zachować ich wyłącznie dla siebie. Czysta sprawa. Tyle że nie wziąłem pod uwagę osobników takich, jak Fred, którzy zawsze muszą mącić. Wszyscy robiliśmy forsę. Nikomu nie działa się krzywda. A potem sprawy przyjęły zły obrót i ludzie zaczęli panikować. Najpierw Lipinski, potem John Curly.
– Więc ich zabiłeś?
– A co innego mogłem zrobić? To jedyny sposób, by zamknąć komuś usta na dobre. Sama rozumiesz.
– A Martha Deeter?
– Martha Deeter – powtórzył z westchnieniem. – Naprawdę żałuję, że nie żyje i że nie mogę jej zabić jeszcze raz. Gdyby nie Martha Deeter… – Pokiwał głową. – Przepraszam za słownictwo, ale była naprawdę pierdolnięta na punkcie rachunków. Mogła przymknąć oko na sprawę Shutza, ale nie chciała. Choć guzik ją to obchodziło. Głupia baba, wszędzie musiała wetknąć swój nos. Jak wyszłaś z biura, postanowiła dać tobie i twojej ciotce nauczkę. Tak dla przykładu. Wysłała faks do centrali z sugestią, żeby zbadać sprawę i ukarać was za próbę wyłudzenia pieniędzy. Wiesz, do czego to mogło doprowadzić? Nawet gdyby poprzestali tylko na upomnieniu, mogłoby się zacząć prawdziwe dochodzenie.
– Więc ją zabiłeś?
– Wydawało się to rozsądne. Teraz może to wyglądać na nieco skrajne działanie, ale, jak już powiedziałem, czasem inaczej nie można, kiedy chce się uciszyć kogoś na dobre. Nie należy ufać ludziom, taką mają naturę. I wiesz, odkryłem coś zdumiewającego. Nie jest wcale tak trudno kogoś zabić.
– Gdzie się nauczyłeś robienia bomb?
– W bibliotece. Prawdę mówiąc, skonstruowałem bombę dla Curly'ego, ale akurat zobaczyłem przypadkiem, jak idzie przez ulicę do swojego samochodu. Było późno, wychodził akurat z baru. Żywej duszy w pobliżu. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Przejechałem po nim kilka razy. Musiałem się upewnić, że nie żyje, rozumiesz. Nie chciałem też, żeby cierpiał. Nie był w końcu taki zły. Ale mógł mi zaszkodzić.
Zadrżałam bezwiednie.
– Tak – potwierdził. – Poczułem się nieswojo, jak przejechałem po nim pierwszy raz. Wmawiałem sobie, że to tylko garb na jezdni. No więc miałem już gotową tę bombę, a potem dowiedziałem się, że znów pojechałaś do RGC. Zadzwoniłem do Stempera i nagadałem mu bzdur, żeby cię zatrzymał jakieś pół godziny, bo bank musi mieć czas na sprawdzenie czeku.
– I wtedy musiałeś zabić też Stempera.
– Stemper zginął z twojej winy. Żyłby nadal, gdybyś nie była taka uparta. Dwa dolary – prychnął z pogardą Shempsky. – Z powodu dwóch dolarów wszyscy ci ludzie poszli do piachu, a moje życie zostało zniszczone raz na zawsze.
– Mam wrażenie, że zaczęło się już od Laury Lipinski.
– To też wywęszyłaś? – spytał, jeszcze bardziej przybity. – Dawała Larry'emu niezłą szkołę. Popełnił błąd, mówiąc jej o pieniądzach, a ona bardzo chciała pieniędzy. Powiedziała, że jak ich nie dostanie, to pójdzie na policję.
– Więc ją zabiłeś?
– Popełniliśmy błąd, pozbywając się ciała. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc postanowiłem ją poćwiartować, wcisnąć do kilku worków na śmieci, a worki porozwozić po całym mieście, żeby rano zabrały je śmieciarki. Ale niełatwo porąbać ciało, wierz mi. No i akurat napatoczył się skąpiec Fred, który chciał zaoszczędzić dolca na liściach. Zobaczył mnie i Larry'ego. Trzeba mieć pecha.
– Nie rozumiem, jaki miał w tym wszystkim udział
Fred.
– Widział, jak wyrzucamy worek, ale niczego nie podejrzewał. Robił w końcu to samo, co my. Nazajutrz rano idzie do RGC, a Martha go olewa i posyła do diabła. Fred wychodzi i przy następnej przecznicy coś mu świta, że zna kolegę Marthy. Rozmyśla o tym aż do następnego skrzyżowania i uświadamia sobie, że to ten sam facet, który wyrzucał worek ze śmieciami. Więc Fred idzie pod agencję nieruchomości z aparatem i zaczyna robić zdjęcia. Chciał chyba zamachać nimi Larry'emu przed nosem i wyciągnąć swoją forsę. Ale dostrzega w pewnym momencie, że worek jest za bardzo napchany i cokolwiek cuchnie. No i Fred go otwiera.
– Dlaczego nie zgłosił się na policję?
– A jak myślisz? Forsa.
– Chciał cię szantażować.
Dlatego zostawił czek na biurku. Nie potrzebował go.
Miał zdjęcia.
– Fred powiedział, że nie ma żadnej emerytury. Pracował przez pięćdziesiąt lat w fabryce guzików i nic. Przeczytał gdzieś, że potrzeba dziewięćdziesiąt tysięcy, żeby dostać się do prywatnego domu opieki dla starych ludzi. Tego właśnie chciał. Dziewięćdziesięciu tysięcy.
– A Mabel? Jej też chciał załatwić ten dom? Shempsky wzruszył ramionami.
– Nic nie mówił o Mabel. Skąpy drań.
– Dlaczego zabiłeś Lany'ego? – spytałam. Niewiele mnie to obchodziło, ale obchodził mnie czas. Potrzebowałam go jeszcze trochę. Nie chciałam, żeby Shempsky pociągnął za spust. Jeśli miało to oznaczać, że muszę z nim rozmawiać, to tak właśnie zamierzałam postępować.
– Upinski dostał pietra. Chciał się wycofać. Zabrać swoją forsę i zwiać. Próbowałem się z nim dogadać, ale był naprawdę przerażony. Więc poszedłem do niego, by się przekonać, czy zdołam go uspokoić.
– I udało ci się. Nie ma to jak zabić. Najlepszy środek uspokajający.
– Nie chciał słuchać, co mi więc pozostawało? Myślałem, że odstawiłem dobrą robotę z tym samobójstwem.
– Masz udane życie – dom, żonę i dzieci, przyzwoitą pracę. Dlaczego kradłeś?
– Z początku dla rozrywki. Razem z Tippem i paroma chłopakami spotykaliśmy się w każdy poniedziałek wieczorem, żeby pograć w pokera. A żona nigdy nie chciała dawać Tippowi forsy. Więc Tipp zaczął podkradać. Z kilku kont, na tego pokera. To było takie proste. Nikt nie wiedział, że forsa znika. Rozbudowaliśmy więc interes, aż w końcu zaczęliśmy zgarniać sporą działkę z rachunków Vita. Tipp znał Lipinskiego i Curly'ego i ich też wciągnął. – Shempsky znów wytarł nos. – Nigdy nie zrobiłbym żadnych pieniędzy w tym banku. To robota bez przyszłości. Widzisz, chodzi o moją twarz. Nie jestem głupi. Mógłbym zostać kimś, ale nikt na mnie nie zwraca uwagi. Bóg daje każdemu jakiś talent. A wiesz, jaki ja mam talent? Nikt mnie nie pamięta. Mam twarz, którą się od razu zapomina. Zabrało mi to kilka lat, ale w końcu wykombinowałem, jak posłużyć się tym moim darem. -Wybuchnął cichym, obłąkańczym śmiechem, który przyprawił mnie o gęsią skórkę. – Mój talent polega na tym, że mogę okradać ludzi albo zabijać ich na ulicy, i nikt tego nie pamięta.
Allen Shempsky był pijany lub szalony, może nawet jedno i drugie. I nie musiał mnie zabijać, bo i tak już umierałam ze strachu. Serce waliło mi w piersi, a echo pulsu rozsadzało czaszkę.
– Co teraz zrobisz? – spytałam.
– Jak już cię zabiję? Pójdę chyba do domu. A może wsiądę do samochodu i gdzieś pojadę. Mam mnóstwo pieniędzy. Nie muszę wracać do banku, jeśli nie będę miał ochoty.
Shempsky się pocił, a jego policzki pod niezdrowymi rumieńcami były blade.
– Chryste, naprawdę źle się czuję – powiedział, po czym wstał i skierował w moją stronę broń. – Masz jakieś lekarstwo na przeziębienie?
– Tylko aspirynę.
– Potrzeba mi czegoś mocniejszego. Posiedziałbym jeszcze i pogadał z tobą, ale muszę zażyć jakieś leki. Założę się, że mam gorączkę.
– Nie wyglądasz za dobrze.
– Mam na pewno rumieńce.
– Tak. I szkliste oczy.
Zza okna, od strony schodów pożarowych, dobiegło jakieś skrobanie. Obydwoje zwróciliśmy się w tamtą stronę. Ale za stłuczoną szybą była tylko ciemność.
Shempsky znów spojrzał na mnie i odciągnął kurek rewolweru.
– Teraz się nie ruszaj, żebym mógł cię zabić pierwszą kulą. Tak jest lepiej. Znacznie mniej bałaganu. A jak ci strzelę prosto w serce, to będziesz miała otwartą trumnę. Wiem, że wszyscy to lubią.
Oboje odetchnęliśmy głęboko – ja przed śmiercią, Shempsky przed oddaniem strzału. W tej sekundzie powietrze przeszył mrożący krew w żyłach ryk wściekłości i obłędu. Okno wypełniła postać Ramireza – twarz miał wykrzywioną, oczy zmrużone i pełne zła.
Shempsky odwrócił się instynktownie i zaczął strzelać, opróżniając bębenek.
Nie marnowałam czasu. Wyskoczyłam z pokoju, przemknęłam przez salon i wypadłam z mieszkania. Pognałam korytarzem, pokonałam błyskawicznie dwie kondygnacje schodów i niemal rozwaliłam drzwi mieszkania pani Keene.
– Na Boga! – zawołała. – Pracowity masz dzisiaj wieczór, bez dwóch zdań. O co chodzi tym razem?
– Broń! Niech mi pani da swoją broń!
Wezwałam policję i pobiegłam na górę z pistoletem w dłoni. Drzwi mojego mieszkania były otwarte na oścież. Shempsky zniknął. A Briggs nadal siedział w garderobie, żywy i cały.
Zerwałam mu z ust taśmę.
– W porządku?
– Cholera – zaklął. – Narobiłem w gacie.
Najpierw zjawili się mundurowi, potem sanitariusze, a na końcu detektywi z wydziału zabójstw i lekarz sądowy. Bez trudu znaleźli moje mieszkanie. Większość z nich była u mnie wcześniej. Morelli przyjechał z mundurowymi.
Minęły już trzy godziny i przyjęcie powoli się zwijało. Złożyłam zeznania i pozostało tylko zapakować ciało Ramireza w worek i ściągnąć z moich schodów pożarowych. Razem z Reksem rozbiliśmy obóz w kuchni, podczas gdy zawodowcy robili swoje. Randy Briggs też złożył zeznanie i wyszedł, dochodząc do wniosku, że jego lokum, nawet bez drzwi, jest znacznie bezpieczniejsze niż moje mieszkanie.
Rex wciąż wyglądał na zadowolonego, ale ja byłam wykończona. Nie miałam w sobie ani kropli adrenaliny i czułam, że ciśnienie spadło mi do poziomu krytycznego.
Do kuchni wkroczył Morelli i po raz pierwszy tej nocy mieliśmy chwilę dla siebie.
– Powinnaś się cieszyć – powiedział. – Koniec twoich kłopotów z Ramirezem. Skinęłam głową.
– Wiem, że to straszne tak mówić, ale jestem zadowolona, że nie żyje. Wiadomo coś o Shempskym?
– Nikt go nie widział, jego wozu też nie. W każdym razie do domu nie wrócił.
– Myślę, że stracił nad sobą kontrolę. I jest chory. Wyglądał naprawdę kiepsko.
– Też byś tak wyglądała, gdyby cię poszukiwali za wielokrotne morderstwo. Postawimy tu na noc policjanta, żeby nikt nie wlazł przez okno, ale w mieszkaniu będzie zimno. Chciałabyś pewnie spać dzisiaj gdzie indziej. Proponuję, żebyś spała u mnie.
– Będę się czuła bezpiecznie – przyznałam. – Dzięki.
Wózek ze zwłokami przetoczył się po podłodze przedpokoju i wyjechał za drzwi. Poczułam skurcz w żołądku i wyciągnęłam dłoń do Morellego. Przyciągnął mnie i objął.
– Jutro poczujesz się lepiej – zapewnił. – Musisz się tylko przespać.
– Żebym nie zapomniała. Zostawiłeś mi wiadomość na sekretarce, że chcesz pogadać.
– Ściągnęliśmy na przesłuchanie Harveya Tippa. Śpiewał jak ptaszek. Chciałem cię ostrzec przed Shempskym.
Obudziłam się i ujrzałam blask sączący się przez okno sypialni Morellego, ale nie zauważyłam go obok siebie. Przypominałam sobie jak przez mgłę, że zasnęłam w drodze do domu. A potem znowu, obok Joego. Nie pamiętałam jednak żadnych szczegółów zbliżenia seksualnego. Miałam na sobie T-shirt i majtki. Fakt, że majtki były na mnie, a nie na podłodze, dawał do myślenia.
Wstałam z łóżka i poczłapałam na bosaka do łazienki. Przy drzwiach wisiał wilgotny ręcznik kąpielowy. Obok wanny, starannie poukładane, leżały czyste i suche. Do lusterka nad umywalką była przyklejona karteczka:
Musiałem wyjść wcześnie do pracy. Czuj się jak u siebie w domu.
Potwierdził też to, co podejrzewałam – że zasnęłam od razu, jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki. A ponieważ Morelli zawsze chciał, by kobieta reagowała odpowiednio na jego zabiegi miłosne, zrezygnował z nadarzającej się okazji i dopisał ją do długu, jaki u niego już miałam.
Wzięłam prysznic, ubrałam się i zawędrowałam do kuchni w poszukiwaniu śniadania. Morelli nie przechowywał dużych zapasów żywności, musiałam więc zadowolić się kanapką z masłem orzechowym. Zdążyłam ją już zjeść do połowy, kiedy przypomniałam sobie o szoferowaniu. Ani razu nie zajrzałam do kartki z informacjami, nie miałam więc pojęcia, kiedy powinnam zabrać szejka. Zaczęłam się przebijać przez bałagan w mojej torbie i znalazłam kartkę. Dowiedziałam się, że Czołg podrzuci limuzynę o dziewiątej. Ja miałam zabrać szejka godzinę później i zawieźć go na lotnisko. Była już prawie ósma, dojadłam więc kanapkę, brudne rzeczy wsadziłam do dużej plastikowej torby i zadzwoniłam do Mary Lou, żeby mnie podwiozła.
– Rany, ale jesteś aktywna – zauważyła. – Kiedy cię ostatnio podwoziłam, byłaś z Komandosem. Miałaś pewnie pracowitą noc.
– Nawet się nie domyślasz.
Opowiedziałam o pocałunku, Ramirezie, Shempskym i w końcu o Morellim.
– Nie wyobrażam sobie, bym mogła być tak zmęczona, że nie miałabym ochoty robić tego z Morellim – wyznała. – Inna sprawa, że nigdy nie zostałam zaatakowana przez gwałciciela o morderczych skłonnościach, nie trzymał mnie na muszce kopnięty bankier ani też nikt nigdy nie rąbnął żadnego gościa za oknem mojej sypialni.
Kiedy wkroczyłam do holu, przy windzie czekała już pani Bestler.
– Na górę? – spytała. – Pierwsze piętro… Paski, torebki, worki na zwłoki.
– Wybieram schody – odparłam. – Potrzebuję ruchu. Otworzyłam drzwi i zaskoczyłam młodego policjanta, który akurat karmił Reksa płatkami owsianymi.
– Wyglądał na głodnego – wyjaśnił policjant. – Mam nadzieję, że się pani nie gniewa.
– Ależ skąd. Proszę się nie krępować i przyłączyć do niego. Wystarczy pogrzebać w lodówce. Zawsze można znaleźć jakiś ulubiony smakołyk.
Gliniarz uśmiechnął się.
– Dzięki. Jest tu facet, który naprawia pani okno. Morelli to załatwił. Zniknę, jak tylko upora się z robotą.
– No to fajnie.
Poszłam do łazienki, zabierając swój uniform szoferski, składający się z czarnego kostiumu, pończoch i butów na wysokim obcasie. Przebrałam się na miejscu, dodałam odrobinę szminki i tuszu do rzęs, na koniec polakierowa-łam sobie włosy. Kiedy wróciłam do pokoju, szklarza już nie było, a szyba lśniła nieskazitelnym blaskiem. Gliniarz też zniknął.
Chwyciłam torebkę, pożegnałam się z Reksem i pośpieszyłam na parking.
Czołg już czekał, gdy punktualnie o dziewiątej wyszłam przed budynek. Miał dla mnie mapę i wskazówki.
– Powinnaś dojechać stąd w jakieś pół godziny – poinformował.
– Wie, że to ja go wiozę?
Twarz Czołga zmarszczyła się w szerokim uśmiechu.
– Uznaliśmy, że trzeba mu zrobić niespodziankę. Wzięłam kluczyki od lincolna i wsunęłam się za kierownicę.
– Masz spluwę, co? – spytał.
– Owszem.
– I dobrze się czujesz po wczorajszym?
– A skąd wiesz o wczorajszym?
– Jest w gazecie.
Wspaniale.
Pokiwałam Czołgowi paluszkiem i odjechałam. Dotarłam do Hamilton i skręciłam w prawo. Przejechałam kilka skrzyżowań i ruszyłam w stronę Burg. Nie miałam najmniejszego zamiaru zniszczyć kolejnego samochodu w czarnym kolorze, zaparkowałam więc pod domem rodziców i weszłam do środka po klucze od garażu.
– Znów jesteś w gazecie – poinformowała mnie babka. – I telefony się urywały. Twoja matka jest w kuchni. Prasuje.
Moja matka zawsze prasuje w chwilach klęsk żywiołowych. Niektórzy ludzie piją, inni zażywają prochy. Matka prasuje.
– Jak tata? – spytałam.
– Poszedł do sklepu.
– Jakieś urazy po porażeniu?
– No, nie jest to może najszczęśliwszy człowiek, jakiego w życiu widziałam, ale poza tym nic mu nie dolega. Coś mi się zdaje, że masz nowy samochód.
– Pożyczony. Pracuję jako kierowca. Chcę tu zostawić tego lincolna, a wziąć buicka. W buicku czuję się bezpieczniej.
Z kuchni wyszła matka.
– Co to za historia z tym szoferowaniem?
– Nic takiego – wyjaśniłam. – Odwożę pewnego człowieka na lotnisko.
– To dobrze – powiedziała matka. – Weźmiesz ze sobą babkę.
– Nie mogę!
Matka zaciągnęła mnie do kuchni i powiedziała ściszonym głosem:
– Nie obchodzi mnie, czy wieziesz samego papieża, twoja babka jedzie z tobą i koniec. Jeśli powie coś nie tak jak trzeba ojcu, to on rzuci się na nią z nożem do mięsa. Więc jeśli nie chcesz mieć jeszcze więcej krwi na rękach, spełnisz obowiązek wnuczki i wyciągniesz babkę na parę godzin z tego domu, dopóki burza nie przycichnie. W końcu to wszystko twoja wina. – Matka cisnęła na deskę do prasowania koszulę i chwyciła żelazko. – Jaka córka urządza sobie strzelaninę na schodach pożarowych? Telefon dzwonił cały ranek. Co mam mówić ludziom? Jak im wyjaśniać takie rzeczy?
– Mów im po prostu, że szukałam Freda i że sprawy nieco się skomplikowały.
Matka potrząsnęła żelazkiem.
– Jeśli ten człowiek nie jest jeszcze martwy, to sama go zabiję.
Hm. Mama zdradzała leciutkie objawy stresu.
– Okay – powiedziałam. – Mogę chyba zabrać babkę ze sobą.
Pomyślałam, że to w końcu nie taki zły pomysł. Ten zboczony szejk nie będzie miał ochoty wymachiwać swoim patafianem w obecności starszej pani.
– To naprawdę wstyd, że nie możemy jechać tym eleganckim czarnym wozem – wyznała babka. – Taka limuzyna.
– Nie zamierzam ryzykować – oświadczyłam stanowczo. – Nie chcę, by cokolwiek się stało z czarnym wozem. Niech sobie stoi w garażu.
Zapakowałam babkę do buicka, wyjechałam z garażu i zaparkowałam na ulicy. Potem wprowadziłam ostrożnie lincolna na wolne miejsce i zamknęłam drzwi.
W ciągu trzydziestu pięciu minut zajechałam pod adres, który podał mi Czołg. Była to dzielnica luksusowych domów na dużych posesjach. Prowadziły do nich podjazdy za zamkniętymi bramami, dziedzińce porastały stare drzewa i krzewy rozmieszczone fachowo przez architektów zieleni. Wcisnęłam guzik dzwonka i podałam nazwisko. Brama się otworzyła i podjechałam pod dom.
– Ładna okolica – zauważyła babka. – Ale nie ma tu czego szukać w Halloween. Tutaj Halloween to klęska.
Powiedziałam babce, żeby się nie ruszała z miejsca, i podeszłam do drzwi.
Po chwili na progu stanął Ahmed. Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.
– Ty! – zawołał. – Co tu robisz?
– Niespodzianka – wyjaśniłam. – Jestem twoim kierowcą.
Spojrzał na samochód.
– A to co takiego?
– To buick.
– W środku siedzi starsza pani.
– To moja babka.
– Zapomnij o robocie. Nie jadę z tobą. Jesteś niekompetentna.
Objęłam go ramieniem i przyciągnęłam do siebie.
– Miałam ostatnio kilka trudnych dni – zwierzyłam się konfidencjonalnym tonem. – I moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Byłabym więc wdzięczna, gdybyś wsiadł bez większych ceregieli do wozu. Bo jak nie, to cię zastrzelę.
– Nie zastrzelisz – powiedział.
– Przekonaj się.
Za Ahmedem stał jakiś mężczyzna. Trzymał dwie walizki i wyglądał niepewnie.
– Wsadź je do bagażnika – poleciłam. Z głębi domu wynurzyła się jakaś kobieta.
– Kto to jest? – spytałam małego.
– Moja ciotka.
– Pomachaj jej, uśmiechnij się i wsiadaj do samochodu.
Westchnął i pomachał. Ja też pomachałam. Wszyscy machali. A potem odjechałam.
– Wzięłybyśmy czarny wóz – poinformowała Ahmeda babka – tylko Stephanie miała ostatnio pecha z samochodami.
Zagłębił się w siedzenie, zdegustowany.
– Bez jaj.
– Ale nie musi się pan martwić – pocieszyła go babka. – Wóz stał cały czas w garażu, więc nikt nie mógł podłożyć w nim bomby. I, odpukać, nie wyleciał jeszcze w powietrze.
Wjechałam na drogę numer l i skierowałam się w stronę Brunswick, gdzie zjechałam na płatną autostradę. Ruszyłam na północ szybkim jak strzała buickiem, zadowolona, że mój pasażer jest wciąż ubrany i że babka zasnęła z otwartymi ustami. Zwisała bezwładnie w swoich pasach.
– Dziwi mnie, że wciąż pracujesz w tej firmie – odezwał się Ahmed. – Gdybym był twoim szefem, już dawno bym cię wywalił.
Zignorowałam go i włączyłam radio.
Nachylił się ku mnie.
– A może trudno znaleźć kogoś do takiej niewyszukanej roboty?
Zerknęłam na jego odbicie w lusterku wstecznym.
– Dam ci pięć dolarów, jak mi pokażesz piersi – powiedział.
Wzniosłam zniecierpliwiona oczy ku górze i pogłośni-łam radio.
Znów opadł na siedzenie.
– Tu jest nudno! – wrzasnął na mnie. – I nie znoszę takiej muzyki.
– Chce ci się pić?
– Tak.
– Stanąć?
– Tak!
– No to masz pecha.
Do gniazdka zapalniczki miałam podłączoną komórkę i usłyszałam ze zdziwieniem, że ćwierka po swojemu. To był Briggs.
– Gdzie jesteś? – spytał. – To twoja komórka, tak?
– Tak. Jestem na autostradzie, przy drodze numer dziesięć.
– Nie bajerujesz? To wspaniale! Posłuchaj tylko. Całą noc próbowałem się włamać do komputera Shempsky'ego i wiesz, czego się dowiedziałem? Zarezerwował miejsce w samolocie. Ma wystartować z Newark za półtorej godziny. Leci Deltą do Miami.
– Jesteś równy gość.
– Hej, nigdy nie skreślaj niewyrośniętego człowieka.
– Zadzwoń na policję. Najpierw do Morellego – poprosiłam i podałam mu numer Joego. – Jeśli go nie złapiesz, zadzwoń na posterunek. Połączą się, z kim trzeba, w Newark. A ja będę wypatrywać Shempsky'ego na drodze.
– Nie mogę powiedzieć policji, że włamałem się do banku!
– To wyjaśnij im, że otrzymałam informację i poprosiłam cię, żebyś ją przekazał.
Piętnaście minut później zwolniłam, żeby zapłacić przy zjeździe z autostrady. Babka była już całkowicie przytomna i szukała wzrokiem jasnobrązowego taurusa, Ahmed zaś siedział w milczeniu ze skrzyżowanymi na piersi rękami.
– To on! – zawołała nagle babka. – Jest przed nami. Popatrz tylko na ten jasnobrązowy samochód po lewej stronie, na samym końcu.
Zapłaciłam i zerknęłam we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, to mógł być wóz Shempsky'ego, ale już czwarty raz w ciągu ostatnich pięciu minut babka była święcie przekonana, że to właśnie on. Na autostradzie roiło się od jasnobrązowych taurusów.
Wcisnęłam pedał gazu i zbliżyłam się z wyciem silnika do podejrzanego samochodu, chcąc przyjrzeć się z bliska. Był to taurus, kolor włosów kierowcy też się zgadzał, ale widziałam jedynie tył jego głowy.
– Musisz podjechać z boku – doradzała babka.
– Jeśli to zrobię, rozpozna mnie – zauważyłam. Babka wyjęła z torebki magnum kaliber 0.44.
– Pochylicie się, a ja przestrzelę mu opony.
– Nie! – krzyknęłam. – Żadnego strzelania. Spróbuj tylko do czegoś strzelić, a powiem o wszystkim mamie. Nie wiemy nawet, czy to Allen Shempsky.
– Kto to jest Allen Shempsky? – zainteresował się Ahmed. – Co się dzieje?
Jechałam tuż za podejrzanym. Byłoby bezpieczniej zachować rozsądny dystans, ale bałam się, że go zgubię w tym tłoku.
– Mój ojciec wynajął cię do ochrony mojej osoby, a nie po to, żebyś ścigała jakichś ludzi – oświadczył Ahmed.
Babka pochyliła się do przodu, nie spuszczając oka z taurusa.
– Podejrzewamy, że ten facet zabił Freda.
– Kto to jest Fred?
– Mój wuj – wyjaśniłam. – Był ożeniony z Mabel.
– Ach, więc chcecie pomścić zbrodnię w rodzinie. Dobra rzecz.
Nie ma to jak odrobina zemsty, kiedy trzeba zakopać przepaść kulturową.
Taurus skręcił w stronę lotniska i kierowca, włączając się do ruchu, spojrzał w lusterko wsteczne, a potem odwrócił się na siedzeniu i rzucił w moją stronę szybkie, pełne zaskoczenia spojrzenie. To był Shempsky. Zostałam zdemaskowana. Niewielu ludzi w Jersey jeździ błękitno-białym buickiem rocznik 53. Zastanawiał się pewnie w tej chwili, jak go, u diabła, znalazłam.
– Widzi nas – zauważyłam.
– Walnij go – doradził Ahmed. – Uszkodź mu wóz. A wtedy wyskoczymy i obezwładnimy zbrodniczego psa.
– Tak – ucieszyła się babka. – Wjedź mu naszą dziecinką prosto w tyłek.
Teoretycznie pomysł był niezły. Obawiałam się jednak, że w praktyce doprowadzi do karambolu dwudziestu trzech aut, nie mówiąc już o nagłówkach prasowych w rodzaju BOMBOWA ŁOWCZYNI NAGRÓD POWODUJE KATASTROFĘ.
Shempsky skręcił mi gwałtownie przed nosem, zjeżdżając ze swego pasa ruchu. Wyprzedził dwa wozy i znów ostro skręcił. Zbliżał się już do lotniska i był wyraźnie zdenerwowany. Za wszelką cenę chciał mnie zgubić. Ponownie wykonał gwałtowny manewr i otarł się bokiem o niebieską furgonetkę. Za bardzo odbił i uderzył w tył jakiegoś dżipa. Wszyscy jadący z tyłu zatrzymali się. Mój wóz był czwarty z kolei, w żaden więc sposób nie mogłam podjechać bliżej.
Shempsky został unieruchomiony, prawy przedni błotnik wbił mu się w koło. Zobaczyłam, że otwiera drzwi. Zamierzał zwiać. Wyskoczyłam z wozu i rzuciłam się biegiem w jego stronę. Ahmed był tuż za mną. A za nim babka.
Shempsky przepychał się przez wejście na lotnisko, wymijając ludzi z torbami i dziećmi. Straciłam go na chwilę z oczu w zatłoczonym terminalu, ale po chwili dostrzegłam tuż przed sobą. Pobiegłam co sił w nogach, nie zważając, czy kogoś przewracam przy okazji. Rzuciłam się do przodu i chwyciłam go za marynarkę. Ahmed dopadł nas pół sekundy później i wszyscy troje runęliśmy na podłogę. Tarzaliśmy się przez chwilę, Shempsky jednak nie stawiał zbytniego oporu.
Przygniataliśmy go razem z Ahmedem, kiedy nadbiegła babka, postukując lakierkami. W dłoni ściskała magnum, a pod pachą nasze torby.
– Nie zostawiaj nigdy torby w samochodzie – pouczyła mnie. – Potrzebujesz broni?
– Nie. Schowaj spluwę i daj mi kajdanki – powiedziałam.
Przeszukała moją torbę, znalazła kajdanki i podała mi je, a ja zakułam Shempsky'ego.
Ahmed i ja wstaliśmy z podłogi, a potem wszyscy przybiliśmy piątkę, każdy z każdym. I uścisnęliśmy sobie dłonie. Na koniec Ahmed i babka wymienili jakiś wyjątkowo skomplikowany gest, którego nigdy nie zdołałabym opanować.
Constantine Stiva stał przed wejściem do sali pogrzebowej i obserwował uważnie trumnę w głębi sali. U jej wezgłowia stały babcia Mazurowa i Mabel, przyjmując kondolencje. Gorąco przepraszały wszystkich.
– Jest nam naprawdę przykro – mówiła babka do pani Patucci. – Musieliśmy zamknąć trumnę, bo Fred był przez dwa tygodnie w ziemi, zanim go znaleźliśmy. Robaki wyjadły mu większą część twarzy.
– Taka szkoda – odparła pani Patucci. – Odczuwa się pewien niedosyt, gdy nie widać nieboszczyka.
– Też tak uważam – wyznała babka. – Ale Stiva nic nie mógł poradzić, więc nie pozwolił nam podnieść wieka.
Pani Patucci odwróciła się i spojrzała na Stivę. Ten skinął ze współczuciem głową i uśmiechnął się.
– Ach, ten Stiva – westchnęła pani Patucci.
– Owszem. Obserwuje nas jak jastrząb – zauważyła babka.
Allen Shempsky zakopał Freda w płytkim grobie na terenie niedużego zagajnika, naprzeciwko cmentarza zwierzęcego przy Klockner Road. Twierdził, że postrzelił Freda przez przypadek, ale trudno było w to uwierzyć, zważywszy, że śmiertelny pocisk ugodził nieszczęśnika dokładnie między oczy.
Freda ekshumowano w piątek rano, sekcję przeprowadzono w poniedziałek, teraz zaś była środa i mój wuj leżał sobie w domu pogrzebowym. Wyglądało, że Mabel dobrze się bawi, a Fred na pewno byłby zadowolony z ogólnego zainteresowania, jakie wzbudzał po śmierci, więc chyba wszystko skończyło się dobrze.
Stałam w tylnej części sali, obok drzwi, licząc minuty dzielące mnie od końca uroczystości. Starałam się być równie niewidoczna, jak zwykle, wpatrując się w dywan. Nie miałam ochoty na rozmowę o Fredzie czy Shemp-skym.
W polu mojego widzenia pojawiła się para butów motocyklowych. Były doczepione do nóg w lewisach, które znałam aż nadto dobrze.
– Hej, ślicznotko! – rzucił Morelli. – Dobrze się bawisz?
– Owszem. Uwielbiam, jak wystawiają zwłoki. Ranger-si grają dziś z Pittsburghiem, ale nie ma porównania. Kopę lat cię nie widziałam.
– Fakt. Od kiedy zapadłaś u mnie w śpiączkę. Ubrana po szyję.
– Nie obudziłam się ubrana po szyję.
– Zauważyłaś.
Poczułam rumieniec na twarzy.
– Byłeś pewnie zajęty.
– Musiałem dokończyć tę sprawę ze skarbówki. Chcieli mieć Vita w Waszyngtonie, a Vito z kolei chciał, żebym z nim pojechał. Wróciłem dopiero dziś po południu.
– Złapałam Shempsky'ego. Wywołało to uśmiech na jego twarzy.
– Słyszałem. Gratulacje.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego uważał, że musi zabijać ludzi. Przecież to normalne w banku, że otwiera się nowe rachunki dla klientów.
– Chciał przelać pieniądze do banku na Kajmanach i założyć konta wolne od podatku. Kłopot w tym, że Shempsky podkradał złodziei. Kiedy Lipinski i Curly przestraszyli się i zażądali swoich pieniędzy, okazało się nagle, że wyparowały.
Tego mi Shempsky nie powiedział.
– Dlaczego Shempsky po prostu nie uzupełnił brakującej kwoty?
– Wydał pieniądze na inwestycje, które nie wypaliły. Myślę, że w pewnym momencie wszystko zaczęło mu się wymykać z rąk, z czasem było coraz gorzej, aż w końcu stracił nad tym całkowicie kontrolę.
Poczułam na karku gorący oddech. Morelli spojrzał na delikwenta za moimi plecami i wydał pomruk niechęci.
Był to Mokry.
– Niezła robota, laleczko – pochwalił.
Włosy miał ostrzyżone i czyste, twarz świeżo ogoloną. Był ubrany w zapinaną na guziki koszulę, pulower i brązowe spodnie. Gdyby nie te jego brwi, mogłabym go nie poznać.
– Co ty tu robisz? – spytałam. – Myślałam, że jest już po sprawie. Nie wracasz do Waszyngtonu?
– Nie wszyscy goście ze skarbówki pracują w Waszyngtonie. Tak się składa, że pracuję w New Jersey. – Rozejrzał się po sali. – Myślałem, że spotkam gdzieś tu Lulę, skoro z was takie przyjaciółki.
Uniosłam brwi.
– Lulę?
– Zgadza się. No wiesz, robiła wrażenie sympatycznej osoby.
– Posłuchaj, tylko dlatego, że kiedyś była dziwką… Podniósł ręce.
– Hej, to nie tak. Po prostu ją lubię, to wszystko. Myślę, że jest w porządku.
– Więc zadzwoń do niej.
– Myślisz, że mogę? Nie wiem, czy będzie chciała ze mną gadać po tej historii z kołami.
Wyjęłam z torby długopis i napisałam numer na wierzchu jego dłoni.
– Spróbuj.
– A ja? – spytał Morelli, kiedy Mokry odszedł. – Dostanę numer na rękę?
– Masz ich tyle, że starczy ci na całe życie.
– Jesteś mi coś winna – przypomniał. Poczułam łaskotanie w żołądku.
– Owszem, ale nie mówiłam, kiedy cię spłacę.
– Kolej na twój ruch – powiedział.
Już to kiedyś słyszałam!
Z drugiego końca sali machała do mnie babka.
Bzdura, szepnął mi w głowie jakiś głos. Odstawiłaś lipę. Podglądałaś przy losowaniu.
No dobra, oszukiwałam. Wielka rzecz. Najważniejsze, że wybrałam odpowiedniego mężczyznę. Może nie jest odpowiedni na całe życie, ale z pewnością odpowiedni na ten wieczór.
Otworzyłam drzwi dopiero po drugim pukaniu. Nie chciałam, by wyglądało, że jestem za bardzo napalona. Cofnęłam się o krok i nasze spojrzenia spotkały się, on zaś, w przeciwieństwie do mnie, nie okazał cienia zdenerwowania. Może ciekawość. I pożądanie. I coś jeszcze -pragnienie pewności, że tego właśnie chcę.
– Siemanko – powiedziałam.
Rozbawiło go to, ale nie na tyle, by wywołać uśmiech na jego ustach. Wszedł do przedpokoju, zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Oddech miał powolny i głęboki, oczy ciemne, a twarz poważną, kiedy przyglądał mi się badawczo.
– Ładna sukienka – zauważył. – Zdejmij ją.