Wysrfam z domu, zachowując większą niż zazwyczaj ostrożność. Szukałam wzrokiem Ramireza. Kiedy dotarłam do buicka bez przeszkód, byłam niemal zawiedziona, że nic się nie wydarzyło. Z jednej strony, byłoby dobrze mieć już tę konfrontację za sobą. Z drugiej jednak… Nie chciałam rozważać tej drugiej strony.
Mokrego też nie było. Tak jak w przypadku Ramireza, miałam mieszane uczucia. Mokry przypominał wrzód na tyłku, nie wiedziałam poza tym, kim jest, ale pomyślałam sobie, że warto by go mieć blisko siebie, gdyby Ramirez zaatakował. Lepszy Mokry niż Ramirez. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego tak uważam. O ile mogłam się zorientować, Mokry był twardzielem.
Wytoczyłam się z parkingu i ruszyłam do domu Mabel. Prowadziłam odruchowo, nie myśląc o drodze; starałam się ustalić pewne priorytety. Musiałam zneutralizować Ramireza, odkryć tajemnicę Freda, przewieźć limuzyną szejka… poza tym nie dawał mi spokoju worek na śmieci z martwą damą. Nie wspominając już o pantoflach na sobotni wieczór. Uporządkowałam wszystko w myślach. Pantofle były bez wątpienia na pierwszym miejscu. No dobra, czasem wypadałam z roli najlepszej łowczyni nagród na świecie. Nie byłam genialną kucharką. Nie miałam chłopaka, nie mówiąc już o mężu. Nie zarabiałam też kroci. Mogjam obejść się bez tego wszystkiego, dopóki wiedziałam, że raz na jakiś czas wyglądam naprawdę ekstra. A tak właśnie zamierzałam wyglądać w sobotni wieczór. Potrzebowałam więc butów i nowej sukienki.
Mabel stała w drzwiach, kiedy podjechałam pod jej dom. Przypuszczałam, że wciąż czeka na Freda.
Tak się cieszę, że jesteś – powiedziała, prowadząc mnie do mieszkania. – Nie wiem już, co myśleć. Jak gdybym mogja jej w tym względzie pomóc.
Czasem mi się zdaje, że Fred pojawi się w drzwiach, jak zawsze. A czasem wiem, że nigdy już nie wróci. Chodzi o to, że… naprawdę przydałaby mi się nowa pralka i suszarka. Właściwie to potrzebuję ich od lat, ale Fred tak bardzo się liczył z każdym groszem. Może wybiorę się do domu towarowego i obejrzę sprzęt. Nie zaszkodzi rzucić okiem, co?
Pewnie.
Wiedziałam, że mnie zrozumiesz. – Napijesz się herbaty?
Dzięki za herbatę, ale mam kilka pytań. Spróbuj przypomnieć sobie wszystkie miejsca, dokąd chodził Fred i gdzie wystawiano worki ze śmieciami w dniu wywózki. Worki leżały prawdopodobnie na asfalcie. Z tyłu być może znajdowała się ściana z jasnym tynkiem.
Chodzi o te zdjęcia, tak? Niech pomyślę. Fred robił wszystko według ustalonego porządku, rozumiesz. Kiedy dwa lata temu przeszedł na emeryturę, zajął się zakupami. Początkowo chodziliśmy razem, ale za bardzo się denerwowałam. Zaczęłam więc zostawać w domu i oglądać po południu telewizję, a Fred załatwiał sprawunki. Codziennie wybierał się do Grand Union. Czasem szedł do Gio-vichinniego po mięso. Nie chodził tam często, bo uważał, że Giovichinni oszukuje na wadze. Tylko wtedy, kiedy miał ochotę na przyzwoitą kiełbasę. Czasem potrafił zaszaleć i kupował zrazy.
Był tam w zeszłym tygodniu?
Nic o tym nie wiem. Jedyne odstępstwo od rutyny stanowiła poranna wizyta w tej firmie śmieciarskiej. Zwykle nie wychodził z domu rano, ale był naprawdę zły o ten jeden dzień, kiedy nie wywieźli śmieci.
Zdarzało się, że wyskakiwał gdzieś wieczorem?
Chodziliśmy we czwartki do klubu seniora na karty. Czasem przy jakiejś specjalnej okazji, jak na przykład przyjęcie gwiazdkowe.
Stałyśmy przy oknie w salonie, rozmawiając, kiedy ulicą nadjechała śmieciarka z RGC. Ominęła dom Mabel i zatrzymała się dopiero przy sąsiadach.
Mabel zamrugała ze zdziwienia.
Nie zabrali śmieci - powiedziała. – Wystawiłam je na chodnik, a oni ich nie zabrali.
Otworzyła drzwi i ruszyła truchtem na ulicę, ale śmieciarka już odjechała.
Jak mogli coś takiego zrobić? – zaczęła narzekać płaczliwie. – Co ja pocznę z tymi śmieciami?
Wzięłam książkę telefoniczną, znalazłam numer RGC i zadzwoniłam. Odebrał Larry Lipinski.
Mówi Stephanie Plum. Pamiętasz mnie, Larry? -spytałam.
Pewnie – odparł. – Ale jestem trochę zajęty.
Przeczytałam o śmierci Marthy…
No tak, Martha. A o co chodzi?
O śmieci mojej ciotki. Rzecz w tym, Larry, że śmieciarka przejechała właśnie obok jej domu i nie zabrała worka. Rozległo się głośne westchnienie.
Dlatego, że ciotka nie zapłaciła. Nie ma potwierdzenia wpłaty.
Już o tym wczoraj mówiliśmy. Powiedziałeś, że się zajmiesz tą sprawą.
Posłuchaj, paniusiu, próbowałem, okay? Ale nie ma potwierdzenia wpłaty i, mówiąc szczerze, uważam, że Martha miała rację. Próbujesz na spółkę ze swoją ciotką naciągnąć firmę.
Posłuchaj, Larry! Lany się rozłączył.
Dumy skurwielu! – wrzasnęłam w słuchawkę. Ciotka Mabel była wyraźnie zaszokowana.
Przepraszam – powiedziałam. – Dałam się ponieść. Zeszłam do piwnicy, wyjęłam z biurka Freda czek dla RGC i schowałam do torebki.
Zajmę się tym jutro – oświadczyłam. – Zrobiłabym to już dzisiaj, ale nie mam czasu. Mabel zaciskała nerwowo dłonie.
Śmieci zaczną cuchnąć, jeśli polezą na słońcu – zauważyła. – Co sąsiedzi sobie pomyślą? Podjęłam szybką decyzję.
Nie ma sprawy. Zajmę się tym.
Obdarzyła mnie niepewnym uśmiechem.
Pożegnałam się, wyszłam na ulicę, wyciągnęłam starannie zawiązaną torbę ze śmieciami z kubła i wepchnęłam do bagażnika. Potem pojechałam do RGC, rzuciłam śmieci na chodnik pod budynkiem i czym prędzej zwiałam.
Coś takiego, ale ze mnie kobieta z inicjatywą.
Odjechałam, rozmyślając o Fredzie. A jeśli Fred widział, jak ktoś to robił? No, niezupełnie to, co ja. Może widział, jak ktoś wyjął z bagażnika swojego samochodu worek ze śmieciami i zostawił na chodniku, obok innych worków? I może z jakiegoś niejasnego powodu on zaczął się zastanawiać, co w tych workach jest?
Wydawało mi się to dość logiczne. Mogłam to sobie dokładnie wyobrazić. Nie rozumiałam tylko jednego. Jeśli rzeczywiście było tak, jak zakładałam – czemu nie poszedł na policję? Może znał osobę podrzucającą śmieci? Dlaczego w takim razie zrobił zdjęcia?
Chwileczkę, odwróćmy sytuację. Przypuśćmy, że ktoś widział, jak to Fred podrzuca worek. Zaczął węszyć, znalazł zwłoki i zrobił zdjęcia, a potem próbował szantażować Freda. Kto mógłby coś takiego zrobić? Mokry. A może Fred nagle się wystraszył i zwiał?
Co w tym wszystkim nie grało? Nie potrafiłam sobie wyobrazić Freda, który zabiera się z piłą mechaniczną do jakiejś kobiety. I tylko głupiec mógł szantażować Freda, ponieważ Fred nie miał ani grosza.
Spódniczka mojego kostiumu kończyła się pięć centymetrów nad kolanem. Marynarka spływała na biodro. Obcisła biała bluzeczka z dżerseju była wpuszczona w spódniczkę. Na nogach miałam cieniutkie ciemne rajstopy i czarne buty na obcasie. Trzydziestka ósemka spoczywała w czarnej skórzanej torebce na ramię. Nie omieszkałam wsadzić kilku naboi do tej głupiej zabawki… tak na wszelki wypadek, gdyby pojawił się Komandos i zechciał mnie sprawdzić.
Mokry był na parkingu w swoim wozie, tuż za moim buickiem.
Wybierasz się na pogrzeb? – spytał.
Mam zabrać jednego szejka z Newark. Przez resztę popołudnia nie będzie mnie w mieście, a martwię się o Mabel. Skoro lubisz siedzieć i nic nie robić, to dlaczego nie miałbyś posiedzieć sobie i nic nie robić przed domem Mabel?
Dam mu zajęcie, pomyślałam. Niech się czymś zajmie.
Mam ochraniać ludzi, z których chcę wycisnąć forsę?
Owszem.
Zła taktyka. No i co to za pomysł bawić się w kierowcę limuzyny? Powinnaś szukać wuja.
Muszę zdobyć pieniądze.
Musisz znaleźć Freda.
Okay, będę z tobą szczera… Nie mam pojęcia, jak go znaleźć. Idę śladami, które prowadzą donikąd. Może bardziej by mi się poszczęściło, gdybyś powiedział, o co ci naprawdę chodzi.
Chodzi mi o Freda.
Dlaczego?
Lepiej już jedź – poradził Mokry. – Spóźnisz się.
Warsztat przy rogu Trzeciej i Marshalla nie miał nazwy. W książce telefonicznej widniał pewnie pod jakimś hasłem, ale na ulicy nie było żadnego szyldu. Zwykły budynek z czerwonej cegły z utwardzonym parkingiem za siatką. W warsztacie były trzy stanowiska, wjeżdżało się do nich od strony parkingu. Bramy otwarte, w środku kręcili się przy samochodach mechanicy. Przed budynkiem stała długa limuzyna i dwa czarne
lincolny. Zaparkowałam obok jednego z nich, zamknęłam buicka, a kluczyki wrzuciłam do torebki. Facet, który wyglądał jak Antonio Banderas w dniu wolnym od zdjęć, zbliżył się do mnie niespiesznym krokiem.
Niezła bryka – ocenił, oglądając z uwagą buicka. -Nie robią już takich wozów. – Przesunął dłonią po tylnym błotniku. – Wdechowy. Słowo daję.
Mhm.
Wdechowy wóz palił pięćdziesiąt litrów na sto kilometrów i poruszał się z wdziękiem lodówki. Nie wspominając już o tym, że absolutnie nie pasował do mojego image’u. Mój image domagał się czegoś, co jest szybkie, zgrabne i czarne, a nie pękate i mdłoniebieskie. Czerwone także byłoby okay. Przydałby się też szyberdach. I dobre stereo. I skórzane siedzenia…
Obudź się, kochanie.
Z trudem wróciłam do rzeczywistości.
Wiesz, gdzie mogę znaleźć Eddiego?
Patrzysz na niego, mała. Ja jestem Eddie. Wyciągnęłam rękę.
Stephanie Plum. Komandos mnie przysyła.
Wóz już czeka. – Obszedł stojącego bliżej lincolna, otworzył drzwi po stronie kierowcy i wyjął zza osłony przeciwsłonecznej dużą białą kopertę. – Tu jest wszystko, czego ci trzeba. Kluczyki w stacyjce. Bak napełniony.
Nie muszę mieć pozwolenia na prowadzenie tej limuzyny, prawda?
Popatrzył na mnie nic nierozumiejącym wzrokiem.
No tak, w porządku – powiedziałam. Też mi zmartwienie. Uzyskanie pozwolenia na broń w tym okręgu graniczyło z cudem. A ja nie należałam do wybranych. Gdyby zatrzymał mnie jakiś policjant, byłby tak uradowany faktem aresztowania delikwenta z bronią, że zapomniałby oskarżyć mnie o machlojki z prawem jazdy.
Wzięłam kopertę i usiadłam za kierownicą. Ustawiłam siedzenie w odpowiedniej pozycji i przejrzałam papiery. Informacje na temat lotu, wskazówki dotyczące parkowanią, przeróżne instrukcje, nazwisko i krótki rysopis, wreszcie zdjęcie Ahmeda Faheda. Brak danych o wieku, ale na fotografii wyglądał młodo.
Wyjechałam z parkingu i skierowałam się na trasę numer l. Zjechałam na autostradę w East Brunswick i popłynęłam swoim dużym czarnym samochodem z automatyczną klimatyzacją, czując się bardzo profesjonalnie. Praca szofera nie jest w końcu taka zła, myślałam. Dziś szejk, jutro… kto wie, może Tom Cruise. Było to zdecydowanie ciekawsze niż wyciąganie komputerowego świra z jego własnego mieszkania. I gdyby nie fakt, że nie mogłam opędzić się od myśli o odrąbanej prawej ręce i uciętej głowie, to naprawdę świetnie bym się bawiła.
Skręciłam w stronę lotniska i znalazłam halę przylotów. Mój pasażer leciał z San Francisco. Zaparkowałam w miejscu zarezerwowanym dla limuzyn, przeszłam przez jezdnię, wkroczyłam do terminalu i popatrzyłam na monitory.
Pół godziny później z tunelu wyłonił się Fahed. Miał na sobie adidasy za dwieście dolarów i zbyt obszerne dżinsy. Na T-shircie widniał napis reklamujący piwo. Flanelowa koszula w czerwoną kratę była wymiętoszona i rozchełstana, rękawy podwinięte do łokci. Spodziewałam się szejka w długiej szacie i turbanie na głowie. Na szczęście dla mnie był jedynym zarozumiałym Arabem, który przyleciał pierwszą klasą, więc bez trudu go rozpoznałam.
Ahmed Fahed? – spytałam. Uniósł nieznacznie brwi.
Jestem pańskim kierowcą – wyjaśniłam. Obejrzał mnie sobie od stóp do głów.
Gdzie pani broń?
W torbie.
Mój ojciec zawsze zamawia dla mnie ochronę. Boi się, że ktoś mógłby mnie porwać. Teraz ja uniosłam brwi. Wzruszył ramionami.
Jesteśmy bogaci. Bogatych ludzi porywają.
W Jersey zdarza się to raczej rzadko – powiedziałam. – Za drogo. Pokoje w hotelu, rachunki za jedzenie i tak dalej. Bardziej opłacają się wymuszenia.
Jego spojrzenie spoczęło na moich piersiach.
Robiłaś to kiedyś z szejkiem?
Słucham?
Mogłabyś załapać się dzisiaj na numerek.
A ty mógłbyś oberwać kulkę. De masz lat? Uniósł dumnie brodę o jakiś milimetr.
Dziewiętnaście.
Moje przypuszczenia oscylowały raczej wokół piętnastu, ale co w końcu wiemy o Arabach?
Masz jakiś bagaż?
Dwie torby.
Podeszłam do taśmy, złapałam jego walizy, wytoczyłam je z hali przylotów, a potem przeciągnęłam przez parking i wtaszczyłam do podziemnego garażu. Kiedy mój podopieczny usadowił się na tylnym siedzeniu, włączyłam się w sznur wozów sunących w żółwim tempie.
Po kilku minutach ślamazarnej jazdy Fahed zaczął się wiercić.
Co się dzieje? – spytał.
Za dużo wozów – odparłam. – Za wąska droga.
No to zrób coś.
Zerknęłam na jego odbicie w lusterku wstecznym.
Co masz na myśli?
Nie wiem. Po prostu zrób coś. Po prostu jedź.
To nie helikopter. Nie mogę „po prostu” jechać.
Okay – zrezygnował. – Mam pomysł. Co powiesz na to?
Na co?
Na to.
Odwróciłam się i spojrzałam na niego.
Jakie „to”?
Pomachał na mnie swoim ptaszkiem i uśmiechnął się. Wspaniale. Piętnastoletni napaleniec seksualny, szejk ekshibicjonista.
Umiem nim robić różne sztuczki – pochwalił się.
Nie w moim samochodzie, wykluczone. Schowaj go z powrotem w spodnie albo powiem twojemu ojcu.
Mój ojciec byłby dumny. Spójrz na mnie… Jestem napalony jak koń.
Wyjęłam z torebki nóż sprężynowy i otworzyłam.
Zaraz będziesz napalony jak chomik.
Amerykańska zdzirowata dziwka. Zrobiłam zniecierpliwioną minę.
To nie do zniesienia – oświadczył. – Mam dość tej jazdy. I tego wozu. Mam dość bezczynnego siedzenia.
Nie tylko Fahedowi udzieliła się nerwowość drogowa. Inni kierowcy też się wkurzali. Klęli pod nosem i szarpali krawaty. Bębnili niecierpliwie palcami w kierownice swoich wozów. Ktoś z tyłu trąbił bez opamiętania.
Sto dolarów, jak dasz mi poprowadzić – zaproponował Fahed.
Nie.
Tysiąc.
Nie.
Pięć tysięcy.
Zerknęłam w lusterko wsteczne.
Nie.
Tylko cię tak podpuszczałem – rzekł z uśmiechem, zadowolony z siebie.
O rany.
Półtorej godziny później zdołaliśmy dotrzeć do rozjazdu w New Brunswick.
Muszę się czegoś napić – oświadczył Fahed. -W tym wozie nie ma nic do picia. Przywykłem do podróżowania limuzyną z barkiem. Masz natychmiast znaleźć jakiś lokal z napojami.
Nie byłam pewna, czy wolno mi to zrobić, ale doszłam do wniosku, że to w końcu jego forsa. Wjechałam na trasę numer l i zaczęłam się rozglądać za jakąś knajpą. Nie bez powodzenia. Wkrótce ukazał się McDonald. Była akurat pora kolacji i podjazd do okienka wyglądał jak zakorkowana autostrada, machnęłam więc ręką i zatrzymałam się na parkingu.
Chcę colę – oświadczył, nie ruszając się z miejsca. Najwyraźniej nie był zainteresowany staniem w kolejce wraz z resztą populacji New Jersey.
Nie wkurzaj się, powiedziałam sobie. Jest przyzwyczajony do obsługi.
Coś jeszcze?
Frytki.
Świetnie. Chwyciłam torbę i pobiegłam w stronę McDo-nalda. Sforsowałam drzwi i wybrałam kolejkę. Dwoje ludzi przede mną. Przestudiowałam menu nad kontuarem. Przede mną pozostała już tylko jedna osoba. Poprawiłam torebkę na ramieniu i spojrzałam przez okno. Nie dostrzegłam nigdzie wozu. Gdzieś w okolicy serca odezwał się cichy alarm. Penetrowałam wzrokiem parking. Ani śladu limuzyny. Opuściłam kolejkę i pchnęłam drzwi, wyskakując na rześkie powietrze. Samochód zniknął.
Cholera!
W pierwszej chwili przestraszyłam się, że go porwano. Zostałam zatrudniona jako szofer i ochrona szejka, a szejka porwano. Uspokoiłam się jednak. Kto chciałby porywać takiego gówniarza. Nie oszukuj się, Stephanie, szczeniak zabrał ci samochód.
Miałam dwie rzeczy do wyboru. Zadzwonić na policję. Albo do Komandosa.
Zaczęłam od Komandosa.
Złe wiadomości – oświadczyłam na wstępie. – Chyba zgubiłam szejka.
Gdzie go zgubiłaś?
Północny Brunswick. Wysłał mnie do McDonalda po colę, a zaraz potem zniknął.
Gdzie jesteś?
Nadal przy McDonaldzie. A gdzie miałabym być?
Nie ruszaj się stamtąd. Przyjadę po ciebie. Na linii pojawiły się zakłócenia.
Kiedy? – rzuciłam do gjuchego telefonu. – Kiedy? Dziesięć minut później mój telefon zadzwonił.
Nie ma sprawy – poinformował mnie Komandos. -Znalazłem szejka.
Jak?
Zadzwoniłem na telefon w limuzynie.
Porwany?
Zniecierpliwiony. Powiedział, że zmęczył się czekaniem.
Cholerny kretyn!
Kilka osób znieruchomiało i zaczęło gapić się na mnie.
Zniżyłam gjos i odwróciłam się.
Przepraszam, poniosło mnie – powiedziałam w słuchawkę.
Nic dziwnego, dziecinko.
Ma moją kurtkę.
Eddie ją weźmie, jak dostanie z powrotem wóz. Odwieźć cię do domu?
Zadzwonię po Lulę.
Trzeba było mnie zabrać ze sobą – oświadczyła Lula. – Nic by się nie wydarzyło, gdybyś nie wlokła na lotnisko tego chudego tyłka sama.
Robota wydawała się cholernie łatwa. Wsadzić dzieciaka do wozu i zawieźć pod wskazany adres.
Spójrz – machnęła rękę Lula. – Centrum handlowe. Założę się, że zakupy poprawią ci humor.
Fakt, potrzebuję butów.
Widzisz, zawsze da się wykombinować jakiś powód. Bóg chciał, żebyś dziś wieczór zrobiła zakupy.
Weszłyśmy do centrum i pierwsze kroki skierowałyśmy do sklepu obuwiem.
Zaczekaj! – zawołała Lula. – Popatrz na te buty!
Ściągnęła z wystawy parę czarnych aksamitnych pantofelków. Miały ostre noski, dziesięciocentymetrowe obcasy i wąziutki rzemyk na kostkę.
Gorące buciki – oświadczyła.
Nie mogłam zaprzeczyć. Pantofle były naprawdę super. Wzięłam od sprzedawczyni parę w odpowiednim rozmiarze i przymierzyłam.
Są jak stworzone dla ciebie – zawyrokowała Lula. -
Musisz je mieć. Bierzemy – zwróciła się do sprzedawczyni. – Proszę je zapakować.
Dziesięć minut później Lula ściągała z wieszaków sukienki.
Mam! – zawołała. – Coś odpowiedniego.
Sukienka, którą trzymała w ręku, ledwie istniała. Był to połyskliwy czarny płachetek cudownego jedwabiu z głębokim wycięciem z przodu i króciutką spódniczką.
Absolutnie erekcyjna sukienka – orzekła Lula. Podejrzewałam, że ma rację. Spojrzałam na metkę z ceną i gwizdnęłam z wrażenia.
Nie stać mnie!
Przymierz chociaż – upierała się. – Może nie pasuje, przynajmniej nie będziesz żałowała, że cię nie stać.
Brzmiało to dość rozsądnie, powlokłam się więc do przymierzalni. Przeliczyłam szybko pieniądze na koncie i skrzywiłam się. Gdybym złapała tego pigmeja Briggsa i przez cały miesiąc jadała u matki, na dodatek sama zrobiła sobie paznokcie przed weselem, to prawie by mi starczyło.
Ekstra kiecka – oceniła Lula, kiedy wyszłam niepewnym krokiem z przymierzalni, odziana w czarną sukienkę i czarne pantofle. – Ja pieprzę.
Przejrzałam się w lustrze. Faktycznie, miałam na sobie „ekstra kieckę ja pieprzę”. I gdybym jeszcze zdołała stracić ze dwa i pół kilo w ciągu dwóch najbliższych dni, sukienka leżałaby idealnie.
Okay. Biorę ją.
Musimy to uczcić porcją frytek – powiedziała Lula, kiedy wyszłymy ze sklepu. – Ja stawiam.
Nie mogę jeść frytek. Jeszcze jeden gram tłuszczu i nie wcisnę się w ten ciuch.
Frytki to warzywa – zadecydowała Lula. – Od warzyw się nie tyje. Zresztą musimy przejść całe centrum, żeby dostać się do restauracji, więc zrobimy sobie niezły trening. Podejrzewam, że tak zasłabniemy od tego łażenia, że z mety fundniemy sobie do frytek całego kurczaka.
Było już ciemno, kiedy wyszłyśmy na zewnątrz. Musiałam rozpiąć guzik przy spódnicy, żeby pomieścić kurczka i frytki, a myśl o nowej sukience przyprawiała mnie o dreszcz paniki.
Popatrz! – zawołała Lula, podchodząc do fire-birda. – Ktoś zostawił nam karteczkę. Mam nadzieję, że mnie nie stuknął. Nie znoszę tego.
Zerknęłam jej przez ramię.
Widziałem cię w sklepie – widniało na kartce. – Nie powinnaś kusić mężczyzn takimi sukienkami.
To chyba do ciebie – odezwała się Lula. – Ja nic nie przymierzałam.
Rozejrzałam się szybko po parkingu.
Otwórz drzwi i zmywajmy się stąd – powiedziałam.
To liścik od jakiegoś zboczeńca – pocieszała mnie Lula.
Być może, ale ten zboczeniec wiedział, gdzie stoi nasz samochód.
Mógł nas widzieć, jak tu parkowałam. Jakiś mały napaleniec, który czekał na żonę.
Albo ktoś, kto śledził mnie już od Trenton.
Nie przypuszczałam, by był to Mokry. Zauważyłabym jego samochód. Poza tym byłam absolutnie pewna, że siedzi pod domem Mabel, tak jak go prosiłam.
Popatrzyłyśmy na siebie z Lula i pomyślałyśmy o tym samym… Ramirez. Wskoczyłyśmy czym prędzej do fire-birda, zatrzaskując drzwi.
Pewnie to nie on – pocieszała mnie Lula. – Zauważyłabyś go, prawda?
W mojej okolicy po zmroku nic się nie dzieje. Starsi ludzie już dawno siedzą w domach, szykując się do snu i oglądając powtórkę Kronik Seinfelda czy innego serialu.
Lula wysadziła mnie pod tylnym wejściem, parę minut po dziewiątej. Zgodnie z oczekiwaniami nikt się na nas nie czaił. Wypatrywałyśmy błysku świateł samochodowych i nasłuchiwałyśmy kroków albo warkotu silnika. Nic.
Zaczekam, aż wejdziesz do środka – zaproponowała Lula.
Nic mi nie grozi.
Pewnie. Wiem.
Skierowałam się na schody, mając nadzieję, że pomogą zneutralizować skutki spożycia kurczaka i frytek. Kiedy się boję, nigdy nie wiem, co wybrać – windę czy schody. Pewniej czuję się na schodach, ale – z drugiej strony -mam wrażenie izolacji. Wiem też, że jak drzwi pożarowe są zamknięte, to nic nie słychać. Doznałam ulgi, gdy dotarłam na piętro, nie spotykając po drodze Ramireza.
Weszłam do mieszkania i przywitałam się z Reksem. Postawiłam torby z zakupami na szafkach kuchennych, zrzuciłam buty i zdjęłam rajstopy. Szybko spenetrowałam pokoje. Tam też nie chowali się potężnie zbudowani mężczyźni. Ufl Wróciłam do kuchni, żeby odsłuchać nagrane na sekretarkę wiadomości, i wrzasnęłam, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Przytknęłam oko do wizjera, trzymając się za serce.
Komandos.
Nigdy nie pukasz – zauważyłam, wpuszczając go do środka.
Zawsze pukam. Tyle że nigdy nie otwierasz. – Wręczył mi marynarkę. – Mały szejk powiedział, że byłaś nieużyta.
Skreśl szoferowanie z listy moich zajęć. Przyglądał mi się przez chwilę.
Chcesz, żebym go zastrzelił?
Nie! – wykrzyknęłam, choć propozycja była kusząca. Zauważył moje buty i rajstopy, leżące na podłodze.
Przeszkodziłem w czymś?
Nie. Właśnie wróciłam do domu. Byłam z Lula na zakupach.
Terapia rekreacyjna?
Tak, ale potrzebowałam też nowej sukienki. – Pokazałam mu kieckę. – Prawdę mówiąc, to robota Luli. Namówiła mnie. Co myślisz?
Oczy mu pociemniały, a wargi zacisnęły się w nieznacznym uśmiechu. Poczułam gorąco na twarzy, a sukienka wysunęła mi się z palców i spadła na podłogę.
Komandos podniósł ją i podał mi.
Okay – powiedziałam, zdmuchując sobie kosmyk włosów z czoła. – Chyba wiem, co myślisz o tej sukience.
Gdybyś wiedziała, to nie stałabyś teraz tutaj – odparł. – Gdybyś wiedziała, zabarykadowałabyś się w sypialni ze spluwą w dłoni.
Przełknęłam gjośno.
Uwaga Komandosa skupiła się na karteczce, którą położyłam na szafce kuchennej.
Widzę, że ktoś jeszcze podziela moją opinię na temat sukienki.
Ktoś ją położył na przedniej szybie samochodu Luli. Znalazłyśmy kartkę po zakupach.
Wiesz, kto to napisał?
Mam kilka teorii.
Chcesz się nimi podzielić?
MógJ to być jakiś facet, który widział mnie w centrum.
Albo?
Albo Ramirez.
Masz powody przypuszczać, że to on?
Sama myśl przyprawia mnie o dreszcz.