ROZDZIAŁ 8

Byłam już bardzo spóźniona, kiedy wchodziłam tylnymi drzwiami do swojego domu. Podeszłam szybko do skrzynek na listy i wyjęłam korespondencję. Rachunek za telefon, stos bezwartościowych przesyłek i koperta z agencji RangeMan Enterprises. Moja ciekawość wzięła górę nad pragnieniem punktualności i nie czekając, rozdarłam kopertę. Agencja RangeMan Enterprise to nikt inny, jak Ricardo Carlos Manoso. Szerzej znany jako Komandos. Oficjalnie RangeMan.

Był to czek podpisany przez księgowego Komandosa, czyli honorarium za dwie roboty, które spieprzyłam. Dręczyło mnie przez chwilę poczucie winy, ale szybko je stłumiłam. Nie miałam w tej chwili czasu na wyrzuty sumienia.

Popędziłam na górę, wskoczyłam pod prysznic i umyłam się w rekordowym tempie. Potem zrobiłam sobie fryzurę w stylu wielka, miękka, załamana fala, paznokciom nadałam naturalny, lekko matowy błysk, a rzęsy musnęłam tuszem. Małą czarną umieściłam na swoim miejscu, obejrzałam się w lustrze i doszłam do wniosku, że wyglądam zabójczo dobrze.

Do małej, wyszywanej perłami torebki koperty wrzuciłam kilka drobiazgów, na uszy założyłam długie, wiszące klipsy z kryształu górskiego, a na palec wsunęłam pierścionek z fałszywym diamentem. Moje mieszkanie wychodzi na parking, a okno sypialni na schody pożarowe. Nowocześniejsze budynki mają balkony zamiast schodów. Jednak czynsz jest tam wyższy o dwadzieścia pięć dolarów niż u mnie, więc nie mam nic przeciwko schodom.

Jedyny problem w tym, że ludzie mogą wchodzić po nich na górę, nie tylko schodzić na dół. Teraz, gdy Ramirez znów się pojawił, sprawdzałam okno w sypialni czternaście razy na dobę, by się upewnić, że jest odpowiednio zamknięte. A przed wyjściem z domu zawsze odsuwałam zasłony. Po powrocie mogłam się od razu zorientować, czy ktoś nie wybił szyby.

Poszłam do kuchni pożegnać się z Reksem. Dałam mu zieloną fasolkę z moich resztek i powiedziałam, by się nie martwił, jeśli wrócę późno. Przyglądał mi się przez mgnienie oka, potem wziął odrobinę i zaniósł do swojej puszki.

Nie patrz tak na mnie – powiedziałam. – Nie zamierzam się z nim przespać.

Spojrzałam w dół, na małą czarną z dużym dekoltem i obcisłym, króciutkim dołem. Kogo chciałam oszukać? Mo-relli zdjąłby ze mnie tę kieckę w mgnieniu oka. Będziemy mieli szczęście, jeśli w ogóle dotrzemy na ten ślub. Czy tego właśnie chciałam? Cholera. Nie wiedziałam, czego chcę.

Pobiegłam z powrotem do sypialni, zsunęłam z nóg buty i zrzuciłam czarną sukienkę. Przymierzyłam po kolei beżowy kostium, czerwoną sukienkę z dzianiny, suknię wieczorową w kolorze moreli i szary jedwabny kostium. Zagłębiłam się jeszcze bardziej w garderobę i wyciągnęłam sukienkę ze sztucznego jedwabiu. Miała zielonkawy odcień błękitu z maleńkim różowym nadrukiem i spódniczkę, miękką i zwiewną. Nie wydawała się tak gorąca jak ta czarna, a jednocześnie była dyskretnie i romantycznie sexy. Zmieniłam rajstopy, wyrzuciłam klipsy, wciągnęłam przez głowę sukienkę, a na nogi wsunęłam buty na niskim obcasie. Na końcu przełożyłam zawartość czarnej wieczorowej koperty do niewielkiej beżowej torby.

Zapinałam właśnie ostatni guzik przy sukience, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi. Chwyciłam sweter i pobiegłam otworzyć. Na korytarzu nie było nikogo. Jestem niżej.

Był to Randy Briggs.

Dlaczego nie siedzisz w więzieniu?

Wpłaciłem kaucję – odparł. – Ponownie. A dzięki tobie nie mam gdzie mieszkać.

Zechcesz to powtórzyć?

Zniszczyłaś mi drzwi, a kiedy byłem w więzieniu, przyszli złodzieje i okradli mi mieszkanie. Zwędzili wszystko i podpalili tapczan. Nie mam gdzie się podziać na czas remontu. A kiedy twój kuzyn wpłacał za mnie kaucję, to powiedział, że muszę się gdzieś zameldować. No więc jestem.

Yinnie cię tu przysłał?

Tak. Niezły numer, co? Pomożesz mi wnieść rzeczy? Wyjrzałam na korytarz. Briggs miał ze sobą dwie duże walizy. Stały oparte o ścianę.

Ty tu nie mieszkasz – poinformowałam go. – Jesteś stuknięty, jeśli pomyślałeś choć przez chwilę, że pozwolę ci tutaj zostać.

Słuchaj, ślicznotko, mnie też się to nie podoba. I możesz mi wierzyć, wyprowadzę się tak szybko, jak to tylko możliwe. – Przecisnął się obok mnie, wlokąc za sobą jedną walizę. – Gdzie moja sypialnia?

Nie masz sypialni – wyjaśniłam. – To mieszkanie z jedną sypialnią. Moją sypialnią.

Chryste – westchnął. – Kiedy ostatni raz miałaś chłopa? Musisz się trochę rozluźnić. Chwycił drugą walizkę za ucho.

Stop! – zawołałam, blokując wejście. – Nie mieszkasz tutaj. Nie jesteś nawet z wizytą.

Ale na moich dokumentach widnieje twój adres. Zadzwoń do swojego kaprawego kuzynka i spytaj. Chcesz naruszyć warunki umowy? Masz ochotę znów mnie ścigać?

Nie ruszyłam się z miejsca.

To tylko na kilka dni. Muszą położyć nową wykładzinę i wstawić drzwi. Mam tymczasem robotę do odwalenia. Już jestem spóźniony, i to przez ciebie.

Nie mam czasu stać tu i wykłócać się z tobą. Wychodzę. Wykluczone, żebyś został sam w mieszkaniu.

Pochylił głowę i wcisnął się do środka.

Nie martw się. Nie zamierzam oddać do lombardu twoich sreber. Potrzebuję tylko miejsca do pracy.

Położył walizkę na boku, rozpiął zamek błyskawiczny i wyjął przenośny komputer, który umieścił na stoliku do kawy. Cholera.

Zadzwoniłam pod numer domowy Yinniego.

Co to za historia z Briggsem? – spytałam.

Potrzebował jakiegoś lokum, więc pomyślałem o tobie. Przypilnujesz go.

Zwariowałeś?

To tylko na parę dni, dopóki nie wstawią mu drzwi. Zdrowo za nie oberwałem, tak na marginesie. W końcu je zniszczyłaś.

Nie zajmuję się niańczeniem naszych klientów.

Jest nieszkodliwy. To tylko mały facet. Odgrażał się poza tym, że poda nas do sądu za naruszenie swobód obywatelskich. I jeśli postawi na swoim, to nie wyjdziesz na tym dobrze. Stłukłaś go na kwaśne jabłko.

Nieprawda!

Słuchaj, muszę kończyć. Udobruchaj go jakoś.

Yinnie rozłączył się.

Briggs siedział na kanapie i odpalał swój komputer. Wyglądał nawet sympatycznie z tymi swoimi nóżkami, które wisiały w powietrzu. Przypominał dużą niezgrabną lalkę o pokiereszowanej twarzy. Na złamanym nosie miał plaster, a pod okiem pięknego siniaka. Nie przypuszczałam, by mógł wygrać w sądzie, ale na wszelki wypadek wolałam tego nie sprawdzać.

Kiepski moment sobie wybrałeś – powiedziałam. -Mam ważne spotkanie.

Pewnie, założę się, że to wielkie wydarzenie w twoim życiu. A tak mówiąc między nami, ta sukienka jest do niczego.

Lubię ją. Jest romantyczna.

Mężczyźni nie lubią, jak jest romantycznie, siostro. Mężczyźni lubią, jak jest sexy. Coś krótkiego i obcisłego.

Coś, co nie sprawia kłopotów. Nie chcę powiedzieć, że ja akurat taki jestem… Mówię tylko, jacy są mężczyźni.

Usłyszałam, jak na korytarzu rozsuwają się drzwi od windy. Morelli. Chwyciłam sweter i torbę, po czym ruszyłam do drzwi.

Niczego nie dotykaj – uprzedziłam. – Kiedy wrócę, dokładnie obejrzę mieszkanie. Módl się, żeby wszystko było na swoim miejscu.

Kładę się wcześnie, więc nie hałasuj, jak wrócisz późno. Choć sądząc po tej sukience, to chyba nie muszę się martwić, że spędzisz noc z tym facetem.

Spotkałam Morellego na korytarzu.

Hm. – Pokiwał na mój widok głową. – Ładnie wyglądasz, choć spodziewałem się czegoś innego.

Ja ze swej strony nie mogłam powiedzieć tego samego. Wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewałam. Można by go schrupać. Ciemny garnitur z gabardyny w stylu kalifornijskim, niebieska koszula, fantastyczny krawat. Czarne włoskie buty.

A czego się spodziewałeś? – spytałam.

Wyższych obcasów, krótszej spódniczki, więcej piersi. Niech szlag trafi tego Briggsa.

Mam coś takiego – powiedziałam. – Ale musiałabym wziąć małą czarną torebkę, a nie mieści się w niej telefon i pager.

To ślub – przypomniał Morelli. – Nie potrzebujesz telefonu ani pagera.

Ty masz pager przy pasku.

W związku ze sprawą. Jesteśmy już na finiszu, a nie chcę przegapić najlepszego. Pracuję z dwoma facetami ze skarbówki, przy których wyglądam jak harcerzyk.

Taki niewinny?

Taki głupi.

Dowiedziałam się dziś czegoś nowego o Fredzie. Znalazłam kobietę, która widziała, jak Fred rozmawiał z jakimś mężczyzną w garniturze. Potem wsiedli do samochodu tego faceta i odjechali.

Powinnaś zadzwonić do Arniego Motta i powiedzieć mu o tym – rzekł Morelli. – Nie chcesz chyba ukrywać informacji o prawdopodobnym uprowadzeniu i morderstwie.

Kościół Wniebowstąpienia miał niewielki parking, który był już zapełniony do ostatniego miejsca. Morelli postawił wóz przecznicę dalej i westchnął.

Nie wiem, dlaczego się na to zgodziłem. Powinienem wziąć służbę.

Śluby są fajne.

Śluby są denne.

Co ci się w nich nie podoba?

Muszę gadać z krewnymi.

Okay, zgadzam się. Co jeszcze?

Nie byłem w kościele od roku. Prałat skaże mnie na piekło.

Może spotkasz tam Freda. On też chyba nie chodził do kościoła.

Muszę też wkładać garnitur i krawat. Czuję się jak wuj Manny.

Wuj Joego, Manny, był rzeczoznawcą budowlanym. Jego praca polegała na przekonywaniu budowniczych, że żaden nieprzewidziany pożar nie opóźni budowy.

Nie wyglądasz jak wuj Manny – powiedziałam. -Wyglądasz bardzo sexy. – Przejechałam dłonią po jego spodniach. – Piękny garnitur.

Wzrok mu złagodniał.

Naprawdę? – spytał ściszonym głosem. – A może byśmy się tak urwali z tego ślubu? Wrócimy na przyjęcie.

Przyjęcie zacznie się dopiero za godzinę. Co będziemy robić przez ten czas?

Wsunął ramię za oparcie mojego fotela i owinął sobie kosmyk moich włosów wokół palca.

Nie! – zaprotestowałam, dokładając wszelkich starań, by zabrzmiało to stanowczo.

Moglibyśmy zrobić to w moim dżipie. Nigdy nie robiliśmy tego w dżipie.

Morelli jeździł toyotą z napędem na cztery koła. Ładny wóz, ale nie mógł się równać z odpowiednio dużym łóżkiem. No i zniszczyłabym sobie fryzurę. Nie wspominając już o tym, że Mokry mógj być w pobliżu i nas podglądać.

Nie wydaje mi się – powiedziałam.

Musnął wargami moje ucho i poinformował szeptem o rzeczach, które chciałby ze mną robić. Poczułam gorąco w dołku. Może jednak powinnam rozważyć jego propozycję, pomyślałam. Lubiłam te rzeczy. I to bardzo.

Zatrzymał się za nami wóz o długości półtora kilometra.

Cholera – zaklął Morelli. – To wuj Dominie i ciotka Rosa.

Nie wiedziałam, że masz wuja Dominica.

Jest ze stanu New York. Ma sklep – wyjaśnił Morelli, otwierając drzwi wozu. – Nie wypytuj go zbyt szczegółowo o interesy.

Ciotka Rosa zdążyła już wysiąść z samochodu i właśnie biegła w naszą stronę.

Joey! – zawołała. – Niech ci się przyjrzę. Tak długo się nie widzieliśmy. Popatrz, Dominicu, to mały Joey. Dominie zbliżył się niespiesznie i skinął Joemu głową.

Całe wieki – powiedział. Joe przedstawił mnie.

Słyszałam, że masz dziewczynę – zwróciła się do niego ciotka, spoglądając na mnie promiennie. – Czas się ustatkować. Obdarować matkę nowymi wnukami.

Może… któregoś dnia – odparł Morelli.

Nie młodniejesz. Niedługo będzie za późno.

Dla Morellich nigdy nie jest za późno – oświadczył Joe.

Miałam wrażenie, jakby Dominie chciał palnąć go w głowę.

Mądry chłopak – oświadczył. A potem się uśmiechnął.

W Burg jest tylko kilka lokali na tyle dużych, by pomieścić włoskie przyjęcie weselne. Julie Morelli urządziła swoje na zapleczu u Angia. Mogło się tu wcisnąć dwieście osób; kiedy zjawiłam się z Joem, pojemność sali osiągnęła punkt krytyczny.

A co z twoim weselem? – dopytywała się ciotka Lo-retta z szerokim uśmiechem, zerkając na Joego. Pogroziła mu palcem. – Kiedy to uczynisz uczciwą kobietę z tej małej i biednej istoty? Myra, chodź tu! – zawołała. – Jest Joe ze swoją dziewczyną.

Jaka piękna suknia – wyraziła swój podziw Myra. -Tak miło spotkać skromną młodą damę.

Wspaniale. Zawsze chciałam być skromną młodą damą.

Muszę się napić – poinformowałam Joego. – Najlepiej czegoś z cyjankiem.

Przyglądałam się ukradkiem Terry Gilman, która stała po drugiej stronie sali i w ogóle nie była skromna. Miała na sobie sukienkę krótką, obcisłą i połyskującą złotem. Zastanawiałam się, gdzie ukryła broń. Odwróciła się i przez kilka chwil patrzyła na Joego, po czym przesłała mu pocałunek.

Joe spojrzał na nią z nic niemówiącym uśmiechem i skinął głową. Gdyby zdobył się na coś więcej, dźgnęłabym go nożem do masła.

Co Terry tu robi? – spytałam.

Jest kuzynką pana młodego.

Wśród zebranych zapadło nagle milczenie. Przez chwilę panowała niczym niezmącona cisza, po chwili znów rozległ się gwar rozmów, najpierw przypominających pomruk, potem coraz głośniejszych.

Co się stało? – spytałam.

Zjawiła się babka Bella. Ta cisza to wyraz przerażenia, jakie ogarnęło salę.

Spojrzałam w kierunku wejścia i rzeczywiście, stała tam… babka Joego, Bella. Była niewysoką kobietą o siwych włosach i przenikliwym, sokolim wzroku. Ubrała się na czarno i wyglądała jak rodowita Sycylijka, która rządzi rodziną i zamienia życie synowych w piekło. Niektórzy wierzyli, że Bella posiada niezwykłą moc… Inni uważali ją za obłąkaną. Nawet sceptycy obawiali się jej gniewu.

Bella powiodła spojrzeniem po tłumie i zatrzymała wzrok na mnie.

Ty – rzuciła, wskazując mnie palcem. – Ty, chodź tutaj.

O cholera – wyszeptałam do Joego. – Co teraz?

Nie okaż tylko strachu, a wszystko będzie dobrze -odparł Joe, prowadząc mnie przez tłum gości. Jego opiekuńcza dłoń spoczywała na moich plecach.

Pamiętam tę osobę – zwróciła się Bella do Joego, mając na myśli mnie. – To ta, z którą teraz sypiasz.

No, tak prawdę mówiąc… – zaczęłam. Joe musnął moją szyję ustami.

Próbuję.

Widzę dzieci – oświadczyła Bella. – Dasz mi jeszcze więcej wnuków. Znam się na tych sprawach. Mam oko. -Poklepała mnie po brzuchu. -Jesteś dziś płodna. Dziś jest odpowiednia pora.

Popatrzyłam na Joego.

Nie martw się – uspokoił mnie. – Zabezpieczę się. Poza tym nie wierzę w żadne oko.

Ha! – zawołała Bella. – Skierowałam oko na Raya Barkolowskiego i wypadły mu wszystkie zęby. Joe uśmiechnął się do babki.

Ray Barkolowski miał paradontozę. Bella pokręciła głową.

Młodzi ludzie – rzuciła pogardliwie. – W nic nie wierzą. – Wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. – Chodź. Powinnaś poznać rodzinę.

Spojrzałam przez ramię i, patrząc na Joego, wymówiłam bezgłośnie: „Pomocy!”

Jesteś zdana na własne siły – oświadczył Joe. – Potrzebuję drinka. I to dużego.

To kuzyn Joego, Louis – objaśniła mnie głośno babka Bella. – Louis zdradza żonę.

Louis wyglądał jak trzydziestoletni bochenek świeżo wypieczonego chleba. Miękki i pulchny. Pochłaniał właśnie przystawki. Stał obok niewysokiej kobiety o oliwkowej cerze, a sądząc po spojrzeniu, jakim go obrzuciła, musieli być małżeństwem.

Babciu Bello – powiedział chrapliwym gjosem. Policzki miał upstrzone czerwonymi plamami, usta pełne kuleczek krabowych. – Nigdy bym nie…

Milczeć – nakazała babka. – Wiem swoje. Nie zdołasz mnie okłamać. Przeniknę cię okiem.

Louis przełknął odrobinę kraba i chwycił się za gardło. Twarz mu poczerwieniała, potem zrobiła się sina. Zamachał rozpaczliwie rękami.

Dławi się! – zawołałam.

Babka Bella przyłożyła palec do oka i uśmiechnęła się niczym zła wiedźma z Czarnoksiężnika z Oz.

Poczęstowałam Louisa potężnym ciosem między łopatki. Z ust wyleciała mu kulka.

Babka Bella nachyliła się ku niemu.

Jeszcze raz oszukasz, a zabiję cię – oświadczyła. Ruszyłyśmy w stronę grupki kobiet.

Jedno musisz wiedzieć o mężczyznach z rodu Mo-rellich – powiedziała. – Nie wolno im niczego odpuszczać.

Joe trącił mnie z tyłu i wsunął mi w dłoń kieliszek.

Jak ci idzie?

Nieźle. Babka Bella przeniknęła okiem Louisa. -Łyknęłam drinka. – Szampan?

Z czystego cyjanku – odparł.

O ósmej kelnerki zaczęły sprzątać talerze ze stołów, orkiestra grała, a włoskie damy tańczyły ze sobą na parkiecie. Między krzesłami biegały dzieciaki, piszcząc i drąc się wniebogłosy. Przyjęcie przeniosło się do baru. Mężczyźni stali z boku, paląc cygara i gadając o niczym.

Morelli wykręcił się od tego rytuału i siedział w swobodnej pozie na krześle, obserwując guziki przy mojej sukience.

Moglibyśmy się teraz urwać – zaproponował. – Nikt by nie zauważył.

Z wyjątkiem babki Belli. Cały czas patrzy w naszą stronę. Może się szykuje do kolejnego ataku swoim okiem.

Lubi mnie najbardziej z wszystkich wnuków – wyznał Morelli. – Jestem bezpieczny. Na mnie jej oko nie działa.

Więc twoja babka cię nie przeraża?

Tylko ty mnie przerażasz – odparł Morelli. – Zatańczymy?

To ty tańczysz?

Kiedy muszę.

Siedzieliśmy blisko siebie, stykając się kolanami. Nachylił się, ujął moją dłoń i pocałował jej wnętrze. Poczułam, jak kości w moim ciele płoną i zaczynają się roztapiać.

Usłyszałam, że zbliża się ktoś w szpilkach. Uchwyciłam kątem oka błysk złota.

Przeszkodziłam w czymś? – spytała Terry Gilman. Na wargach miała błyszczącą szminkę i odsłaniała krwiożercze, nieskazitelnie białe zęby.

Witaj, Terry – zwrócił się do niej Joe. – Co słychać?

Frankie Russo demoluje męską toaletę. Mówi coś o swojej żonie, która jadła sałatkę kartoflaną z widelca Hectora Santiago.

Chcesz, żebym z nim pogadał?

Albo go zastrzelił. Ty jeden masz tu pozwolenie na broń. Odstawia niezłą demolkę.

Morelli znów pocałował mnie w rękę.

Nie odchodź nigdzie.

Oddalili się razem, ja zaś przeżyłam chwilę zwątpienia. Wcale nie musieli pójść do męskiej toalety. To głupie, powiedziałam sobie. Joe nie jest już taki.

Pięć minut później wciąż go nie było, a ja z trudem panowałam nad ciśnieniem krwi. Moją uwagę zwrócił jakiś sygnał, dobiegający z dali. Uświadomiłam sobie z przestrachem, że słychać go całkiem blisko – to był mój telefon komórkowy, którego dźwięk tłumiła torebka.

Dzwoniła Sandy.

Jest tutaj! – powiedziała zaaferowana. – Byłam akurat z psem na spacerze, jak spojrzałam w okno Ruzicków i go zobaczyłam. Oglądał telewizję. Widać było wyraźnie, bo paliły się wszystkie światła, a pani Ruzick nigdy nie zaciąga zasłon.

Podziękowałam Sandy i zadzwoniłam do Komandosa. Nie odebrał, zostawiłam więc wiadomość na sekretarce. Spróbowałam połączyć się z jego wozem i komórką. Też nic. Zadzwoniłam na pager i zostawiłam numer swojej komórki. Stukałam palcami w stół przez pięć minut i czekałam, aż oddzwoni. Nie oddzwonił. I ani śladu Joego. Z mojej głowy zaczęły wydobywać się cieniutkie smużki dymu.

Dom Ruzicków znajdował się trzy przecznice dalej. Miałam ochotę tam pojechać i przyjrzeć się sytuacji z bliska, nie chciałam jednak porzucać w takiej chwili Joego. Żaden problem, powiedziałam sobie. Idź i go znajdź. Jest w męskiej toalecie. Spytałam kilka osób, czy nie widziały Joego. Niestety, nikt nie miał pojęcia, gdzie mogłabym go znaleźć. I wciąż nie było sygnału od Komandosa.

Teraz dymiły mi już uszy. Pomyślałam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zacznę gwizdać jak czajnik. Czyż nie byłoby to stresujące?

Okay, zostawię mu wiadomość, postanowiłam. Miałam pióro, ale ani kawałka papieru, napisałam więc na serwetce: Zaraz wracam. Muszę zająć się NSS-em od Komandosa. Serwetkę oparłam o szklankę z drinkiem Joego i wyszłam z przyjęcia.

Pokonałam energicznym krokiem trzy przecznice i zatrzymałam się naprzeciwko domu Ruzicka, po drugiej stronie ulicy. Alphonse był u siebie, jak najbardziej realny, i oglądał telewizję. Widziałam go jak na dłoni przez okno w salonie. Nikt nigdy jeszcze nie oskarżył go o inteligencję. To samo można było powiedzieć o mnie, gdyż nie omieszkałam zabrać torebki, ale zostawiłam na przyjęciu sweter i komórkę. Teraz, stojąc bez ruchu, marzłam jak diabli. Nie ma sprawy, powiedziałam sobie. Wróć tam, weź swoje rzeczy i przyjdź tu.

Był to dobry pomysł, ale jak na złość Alphonse akurat wstał, podrapał się po brzuchu, podciągnął gacie i wyszedł z pokoju. Do diabła. Co teraz?

Znajdowałam się po drugiej stronie ulicy, przycupnięta

148 między dwoma samochodami. Miałam dobry widok na salon i fronton domu, ale nic więcej. Rozważałam właśnie to zagadnienie, kiedy usłyszałam, jak otwierają się tylne drzwi, a potem zamykają. Cholera. Wyszedł z mieszkania. Zaparkował pewnie w alejce za domem.

Przebiegłam ulicę i ukryłam się w cieniu przy bocznej ścianie. Widziałam zarys masywnej sylwetki Alphonse’a Ruzicka, zmierzającego w stronę alejki z torbą w ręku. Był oskarżony o włamanie i napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Liczył czterdzieści sześć lat i ważył dobrze ponad sto kilo, z czego większość mieściła się w bebechach. Miał maleńką główkę wielkości łebka od szpilki, a w niej proporcjonalnie duży mózg. Przeklęty Komandos. Gdzie on się, u diabła, podziewa?

Alphonse był już w połowie podwórza, kiedy zawołałam. Nie miałam broni. Nie miałam kajdanek. Nie miałam niczego, ale i tak zawołałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Stój! – krzyknęłam. – Agentka specjalna! Padnij na ziemię!

Alphonse nawet nie spojrzał za siebie. Rzucił się do ucieczki, przecinając pędem podwórze, zamiast kierować się w stronę alejki. Biegł, ile sił w nogach, przeszkadzał mu jednak tłusty tyłek i przepełniony piwem brzuch. W prawej dłoni kurczowo ściskał torbę. Psy szczekały, ganki rozbłyskiwały światłem, a na tyłach domów, wzdłuż całej ulicy, otwierały się gwałtownie drzwi.

Wezwać policję! – wołałam, ścigając Alphonse’a z wysoko uniesioną sukienką. – Pali się, pali się! Pomocy, pomocy!

Dotarliśmy do następnej przecznicy. Miałam go na wyciągnięcie ramion, kiedy odwrócił się i walnął mnie swoją torbą. Pękła, ale siła uderzenia zwaliła mnie z nóg. Leżałam na plecach, cała w jakichś cuchnących brudach. Alphonse wcale nie uciekał. Po prostu wynosił z domu matki śmieci.

Podniosłam się i ruszyłam za nim. Wybiegł na ulicę i pognał z powrotem w stronę domu. Wyprzedzał mnie o jakieś kilka kroków, gdy nagle wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i nakierował je na terenowego forda, który stał przy krawężniku. Usłyszałam pisk alarmu.

Stój! – wrzasnęłam. – Jesteś aresztowany! Stój, bo strzelam!

Było to głupie ostrzeżenie, ponieważ nie miałam broni. A nawet gdybym miała, to i tak bym jej nie użyła. Al-phonse spojrzał przez ramię, by zorientować się, czy mówię prawdę. To wystarczyło – stracił koordynację w tym swoim tłustym cielsku. Potknął się, a ja wpadłam na jego galaretowatą powłokę doczesną.

Oboje runęliśmy na chodnik, na którym starałam się za wszelką cenę pozostać. Alphonse usiłował wstać, ja zaś robiłam wszystko, by go utrzymać w parterze. Słyszałam w oddali zawodzenie syren i krzyki ludzi biegnących w naszą stronę. Myślałam tylko o tym, by przeciągnąć walkę do chwili, gdy nadejdzie pomoc. Klęczał, a ja kurczowo trzymałam w garści jego koszulę. Odpychał mnie jak uprzykrzonego robala.

Ty głupia cipo! – rzucił wściekle, podnosząc się z ziemi. – Nie masz żadnej broni.

Obrzucano mnie już w życiu różnymi epitetami. Ten akurat nie należał do moich ulubionych. Wczepiłam się w nogawki Alphonse’a i zbiłam go z nóg. Zdawało się, że zawisł na ułamek sekundy w powietrzu, po czym runął na chodnik z głośnym „łup”, które wstrząsnęło ziemią i osiągnęło 6,7 stopnia w skali Richtera.

Zabiję cię – wycedził, spocony i zdyszany, przygniatając mnie ciałem i chwytając za szyję. – Zaraz cię, kurwa, zabiję.

Szarpnęłam się pod nim gwałtownie i zatopiłam zęby w jego ramieniu.

Rany! – wrzasnął. – Niech to szlag! Co ty jesteś, pieprzony wampir?

Mogłabym przysiąc, że tarzaliśmy się tak po chodniku przez całe godziny, sczepieni ze sobą. On próbował mnie zabić, ja przywarłam do niego jak rzep do psiego ogona, niepomna na otoczenie i stan mojej sukienki. Bałam się, że jeśli go puszczę, to zatłucze mnie na śmierć. Byłam wykończona i pomyślałam, że to już koniec, gdy runął na mnie nagle strumień lodowatej wody.

Od razu przestaliśmy się mocować, a zaczęliśmy parskać.

Co jest? Co jest? – pytałam.

Zamrugałam i zobaczyłam wokół sporo ludzi. Byli między nimi Morelli i Komandos, dwóch policjantów w mundurach i kilku mieszkańców okolicznych domów. Plus pani Ruzick, która trzymała wielki pusty garnek.

Działa bez pudła – wyjaśniła. – Choć zwykle polewam koty. Tu jest za dużo kotów.

Komandos uśmiechnął się, patrząc na mnie z góry.

Dobra robota, Tygrysku.

Podniosłam się z ziemi i dokonałam inspekcji własnej osoby. Żadnych złamań. Ani dziur po kulach. Żadnych ran od noża. Zrujnowany makijaż. Mokre włosy i sukienka. A na niej coś, co przypominało zupę jarzynową.

Morelli i Komandos gapili się na moje piersi i przyglądali z uśmiechem zadowolenia mokrej sukience, która lepiła mi się do skóry.

No dobra, mam cycki – rzuciłam wściekle. – Weźcie sobie na wstrzymanie.

Morelli dał mi swoją marynarkę.

Co to za zupa jarzynowa na twojej sukience?

Uderzył mnie torbą na śmieci. Morelli i Komandos znów się uśmiechali.

Nic nie mówcie – ostrzegłam ich. – I jeśli zależy wam na życiu, przestańcie się tak uśmiechać.

No dobra, zjeżdżam stąd – oświadczył Komandos. -Muszę zabrać na przejażdżkę tego biedaka.

Przedstawienie skończone – zwrócił się do gapiów Morelli.

Była wśród nich Sandy Polan. Przyjrzała się z uwagą Joemu, zachichotała i odeszła.

O co chodzi? – zwrócił się do mnie Joe. Uniosłam dłonie do góry.

Wykombinuj.

Kiedy wsiedliśmy do jego pikapa, zamieniłam marynarkę na sweter.

A tak z ciekawości, jak długo stałeś i gapiłeś się na moje zapasy z Ruzicttiem?

Niezbyt długo. Minutę czy dwie.

A Komandos?

Tak samo.

Mogliście się włączyć i mi pomóc.

Próbowaliśmy, szczerze mówiąc. Ale byliście tak scze-pieni, że nie daliśmy rady. Zresztą szło ci całkiem nieźle.

Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

Rozmawiałem z Komandosem. Zadzwonił na twoją komórkę.

Popatrzyłam na sukienkę. Była najprawdopodobniej do wyrzucenia. Dobrze, że nie włożyłam tej małej czarnej.

Gdzie się podziewałeś? Poszłam do męskiej toalety i nie zastałam tam żywego ducha.

Frankie potrzebował świeżego powietrza – wyjaśnił Morelli. Zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie. -Co cię opętało, żeby ścigać w taki sposób Alphonse’a? Byłaś nieuzbrojona.

Nie chodziło o polowanie na Ruzicka. Fakt, nie był to najmądrzejszy pomysł. Ale nie tak głupi jak łażenie po ulicy bez towarzystwa i spluwy, kiedy w pobliżu mógł czaić się Ramirez.

Morelli postawił wóz na parkingu i odprowadził mnie do mieszkania. Potem oparł mnie o drzwi i pocałował delikatnie w usta.

Mogę wejść?

Mam ziarenka kawy we włosach. I Randy’ego Briggsa w mieszkaniu.

Rzeczywiście – przyznał Morelli. – Swojsko pachniesz.

Nie wiem, czy zdobędę się dziś na romantyczny nastrój.

Nie musimy być romantyczni – powiedział Morelli. -Może po prostu zafundujemy sobie nieprzyzwoity seks.

Wzniosłam oczy ku górze.

Morelli znów mnie pocałował. Tym razem był to pocałunek na dobranoc.

Zadzwoń, jak będziesz miała ochotę – rzucił na odchodnym.

Ochotę na co? – spytałam. Jakbym nie wiedziała.

Na cokolwiek.

Weszłam do mieszkania i ominęłam na palcach Briggsa, który spał na mojej kanapie.

W niedzielę rano obudził mnie deszcz. Bębnił monotonnie o schody pożarowe, stukał w okno. Odsunęłam zasłony, a wtedy przyszło mi do głowy jedno słowo -ohyda. Świat był szary. Poza parkingiem w ogóle nie istniał. Spojrzałam na łóżko. Wyglądało kusząco. Mogłam wpełznąć do niego i zaczekać, aż przestanie padać, albo świat przestanie istnieć, albo zjawi się ktoś z torbą pączków.

Niestety, bałam się, że jeśli wrócę do łóżka, to zacznę robić bilans swego życia. A moje życie nie wyglądało różowo. Sprawa, która zabierała mi najwięcej czasu i energii, nie mogła przynieść korzyści, choć byłam zdecydowana odnaleźć Freda, żywego czy martwego. Sprawy, które zlecał mi Komandos, też nie wypalały. A fach łow-czyni nagród był jednym wielkim fiaskiem. Gdybym zaczęła poważnie zastanawiać się nad swoim życiem, mogłabym dojść do wniosku, że powinnam wyjść z domu i poszukać sobie prawdziwej roboty. Takiej, która wymaga wkładania rajstop i pozytywnego nastawienia.

Co gorsza, mogłabym zacząć myśleć o Morellim i o tym, jaką byłam idiotką, nie zapraszając go na noc do domu. I jeszcze gorzej – mogłabym pomyśleć o Komandosie, a tego nie chciałam za żadne skarby świata!

I wtedy przypomniałam sobie, dlaczego nie zaprosiłam Morellego do mieszkania. Briggs. Zamknęłam oczy. Oby to był tylko zły sen.

Łup, łup, łup – prosto w moje drzwi.

Hej! – wydarł się Briggs. – Nie masz ani odrobiny kawy. Jak mam pracować bez kawy? Wesz, która godzina, śpiąca królewno? Co z tobą, przesypiasz cały dzień? Nic dziwnego, że nie stać cię na kawałek jedzenia w tej piekielnej dziurze.

Ubrałam się i weszłam do salonu.

Posłuchaj, maluchu, za kogo się, do cholery, uważasz?

Za faceta, który poda twój tyłek do sądu. Ot co.

Daj mi trochę czasu, a zobaczysz, jak cię znienawidzę.

Jezu, i to akurat wtedy, kiedy zacząłem wierzyć, że jesteś bratnią duszą.

Posłałam mu pogardliwe spojrzenie, zapięłam na zamek błyskawiczny kurtkę przeciwdeszczową i złapałam torbę.

Jaką kawę lubisz?

Czarną. W ogromnych ilościach.

Pobiegłam w strugach deszczu do buicka i pojechałam do Giovichinniego. Sklep miał fronton z czerwonej cegły i był wciśnięty między inne lokale usługowe. Po obu stronach stały jednopiętrowe budynki. Giovichinni szczycił się dwoma kondygnacjami, ale ta górna nie była specjalnie wykorzystywana. Magazyn i biuro. Podjechałam do najbliższej przecznicy i skręciłam w alejkę, która biegła za sklepem. Na tyłach elewacja też była z cegły, podobnie jak fronton. Na końcu podwórza znajdował się brudny parking dla wozów dostawczych. Dwa domy dalej ulokowała się agencja nieruchomości. Boczną ścianę otynkowano i pomalowano na beżowo. A drzwi wychodziły akurat na niewielki asfaltowy placyk.

Załóżmy więc, że skąpy Fred zawozi pod osłoną nocy torbę z liśćmi do sklepu Giovichinniego. Parkuje i wyłącza światła. Nie chce, by go przyłapano. Wyciąga z wozu worki i słyszy nadjeżdżający samochód. Co robi? Chowa się. I być może widzi, jak ktoś podchodzi i zostawia worek ze śmieciami za agencją nieruchomości.

A potem? Nie wiedziałam. Musiałam jeszcze przemyśleć to „potem”.

Następnym przystankiem na mojej trasie był sklep wielobranżowy, wreszcie dom, tam zaś kawa dla mnie i Briggsa, do tego pudełko pączków z polewą czekoladową… Jeśli chciałam znosić Briggsa, potrzebowałam pączków.

Zrzuciłam mokrą kurtkę i usadowiłam się przy stole jadalnym z kawą, pączkami i bloczkiem kartek, starając się za wszelką cenę zignorować fakt, że kanapę zajmuje jakiś mężczyzna i pisze na komputerze. Sporządziłam listę znanych mi faktów, dotyczących zniknięcia Freda. Nie było już wątpliwości, że fotografie odgrywały bardzo dużą rolę. Kiedy lista była skończona, zamknęłam się w sypialni i oglądałam kreskówki w telewizji. Przesiedziałam tak do lunchu. Nie miałam ochoty na resztki pieczeni jagnięcej, skończyłam więc pączki.

Jezu – zdumiał się Briggs. – Zawsze się tak odżywiasz? Nie słyszałaś o podstawowych grupach pokarmowych? Nic dziwnego, że musisz nosić te „romantyczne” sukienki.

Wycofałam się do sypialni i ucięłam sobie drzemkę. Ocknęłam się wystraszona, gdy zadzwonił telefon.

Chciałam się upewnić, że przyjedziesz i zabierzesz mnie wieczorem na czuwanie przy zwłokach Lipinskiego -powiedziała babka.

Zwłoki Lipinskiego. Boże. Wcale nie miałam ochoty jechać w deszczu, żeby oglądać martwego faceta.

A Harriet Schnable? – podsunęłam. – Może Harriet by cię zawiozła.

Nawalił jej samochód.

Effie Reeder?

Effie zmarła.

Och! Nie wiedziałam.

Prawie wszyscy, których znam, nie żyją – dodała babka. – Banda mięczaków.

Okay, zawiozę cię.

Dobrze. Matka mówi, żebyś wpadła na kolację.

Przemknęłam przez salon, ale nim zdołałam dotrzeć do drzwi, Briggs był na nogach.

Hej, dokąd to? – spytał.

Wychodzę.

A dokładnie?

Do moich rodziców.

Założę się, że na kolację. Jezu, to niewiarygodne. Chcesz mnie tu zostawić z pustą lodówką, a sama leziesz do rodziców na wyżerkę.

Jest trochę jagnięciny na zimno.

Zjadłem ją na lunch. Poczekaj, pójdę z tobą.

Wykluczone! Nigdzie nie idziesz.

Co, wstydzisz się mnie?

Tak!

Kim jest ten mały gość? – spytała babka, kiedy zjawiłam się u rodziców z Briggsem u boku.

To mój… przyjaciel Randy.

Coś takiego – nie mogja się nadziwić babka. – Jeszcze nigdy nie widziałam karzełka z tak bliska.

Niewyrośniętego – poprawił Briggs. – A ja nigdy nie widziałem z bliska osoby tak starej. Trzepnęłam go po głowie.

Zachowuj się – upomniałam karzełka.

Co się stało z pańską twarzą? – chciała wiedzieć babka.

Pani wnuczka mnie stłukła.

Poważnie? – zdumiała się babcia Mazurowa. – Odwaliła kawał dobrej roboty.

Ojciec siedział przed telewizorem. Odwrócił się i spojrzał na nas.

O rany, i co teraz? – spytał.

To jest Randy – poinformowałam go.

Trochę niski, no nie?

Nie bój się, to nie jest mój chłopak. Ojciec znów skupił uwagę na telewizji.

Dzięki Bogu.

Na stole zauważyłam pięć nakryć.

Kto jeszcze przyjdzie? – spytałam.

Mabel – odparła matka. – Twoja babka ją zaprosiła.

Pomyślałam, że nadarzy się okazja, by ją trochę pomaglować. Sprawdzić, co ma do powiedzenia – wyjaśniła babka.

Nie będzie żadnego maglowania – oświadczyła zdecydowanie matka. – Zaprosiłaś Mabel na kolację i o to nam właśnie chodzi… o miłą kolację.

Pewnie – odparła babka. – Ale nie zaszkodzi spytać ją o parę rzeczy.

Przed domem trzasnęły drzwi samochodu i wszyscy wyemigrowali do przedpokoju.

Jakim wozem jeździ Mabel? – spytała babka. – To nie jest kombi.

Mabel kupiła nowy samochód – wyjaśniłam. – Uważa, że ten stary był za duży.

To dobrze – zauważyła matka. – Musi samodzielnie podejmować decyzje.

Święta racja – zgodziła się babka. – Ale niech się modli, żeby Fred był martwy.

Kto to jest Mabel i Fred? – spytał Briggs. Zrelacjonowałam mu pokrótce sprawę.

Ekstra – orzekł. – Twoja rodzina zaczyna mi się podobać.

Przyniosłam ciasto kawowe – powiedziała Mabel i wręczyła matce pudełko, drugą ręką zamykając drzwi. -Z suszonymi śliwkami. Wiem, że Frank je lubi. – Wsunęła głowę do salonu. – Witaj, Frank! – zawołała.

Mabel – odparł zwięźle ojciec.

Ładny wóz – zwróciła się babka do Mabel. – Nie boisz się, że jak Fred wróci, to zrobi ci awanturę?

Nie powinien był odchodzić – odparła ciotka. -A poza tym skąd mam wiedzieć, czy wróci? Kupiłam też nowy komplet do sypialni. Mają go dostarczyć jutro. Materac i całą resztę.

Może to ty stuknęłaś Freda – wysunęła przypuszczenie babka. – Pewnie zrobiłaś to dla pieniędzy. Moja matka walnęła miską z groszkiem o blat stołu.

Mamo! – zawołała.

Tak tylko sobie pomyślałam – tłumaczyła się babka.

Usiedliśmy wszyscy na swoich miejscach, a matka postawiła przed Mabel whisky z wodą sodową, przed ojcem piwo, Briggsowi zaś przyniosła poduszkę.

Podkładam zawsze wnukom – poinformowała. Briggs popatrzył na mnie pytająco.

Dzieciom mojej siostry Yalerie – wyjaśniłam. Aha. A więc jesteś też frajerką w rodzinnym wyścigu.

Mam chomika – sprostowałam. Ojciec nałożył sobie trochę pieczonego kurczaka i sięgnął po tłuczone ziemniaki.

Mabel opróżniła jednym haustem pół szklanki.

Co jeszcze zamierzasz kupić? – zwróciła się do niej babka.

Zastanawiam się nad wakacjami – odparła Mabel. -Może Hawaje. Albo wybiorę się w rejs statkiem pasażerskim. Zawsze chciałam popłynąć w taki rejs. Oczywiście nie od razu. Dopóki Stephanie nie znajdzie tego człowieka. To mogłoby przyśpieszyć sprawy.

Jakiego człowieka? – chciała wiedzieć babka. Opowiedziałam jej o kobiecie spod Grand Union.

No to wreszcie coś mamy – oświadczyła babka. -Zdecydowanie. Trzeba tylko znaleźć tego mężczyznę. Masz jakichś podejrzanych? – spytała.

Nie.

Absolutnie nikogo?

Powiem wam, kogo podejrzewam – wtrąciła Mabel. -Tę firmę śmieciarską. Nie lubili Freda.

Babka pomachała w jej stronę kurzą nogą.

To właśnie powiedziałam parę dni temu. Że coś dziwnego dzieje się z tymi śmieciarzami. Wybieramy się dziś do domu pogrzebowego, by to zbadać. – Ogryzała przez jakiś czas udko, zamyślona. – Spotkałaś nieboszczyka, jak poszłaś do tego ich biura? – zwróciła się do mnie. -Jak wyglądał? Przypominał tego faceta, który wziął Freda na przejażdżkę?

Myślę, że odpowiada rysopisowi.

Niedobrze, że trumna będzie zamknięta. Gdyby była otwarta, to moglibyśmy zabrać ze sobą tę kobietę spod sklepu i sprawdzić, czy rozpoznaje Lipinskiego.

Do licha – wtrącił ojciec. – A może by tak wyciągnąć Lipinskiego z trumny i urządzić konfrontację?

Babka popatrzyła na ojca.

Myślisz, że to by się dało zrobić? Jest chyba dostatecznie sztywny.

Matka syknęła poirytowana.

Nie wiem, czy się sztywnieje – powątpiewała Mabel. – Można nawet chyba zwiotczeć.

Kto mi poda sos? – spytał ojciec. – Czy mogę prosić o odrobinę sosu?

Twarz babki rozjaśnił płomień iluminacji.

Będzie tam dziś mnóstwo krewnych Lipinskiego. Może któryś z nich da nam jego zdjęcie? Pokażemy je tej kobiecie spod centrum handlowego.

Uważałam, że to wszystko brzmi nieco makabrycznie, zwłaszcza zważywszy na obecność Mabel przy stole, ta jednak nie wydawała się zaszokowana.

Co myślisz, Stephanie? – spytała. – Powinnam jechać na Hawaje? Czy raczej wybrać się w rejs?

Jezu – mruknął do mnie Briggs. – Nie jesteś jeszcze taka najgorsza, jeśli się weźmie pod uwagę twój genotyp.

Загрузка...