Na mieście mówią, że Ramirez wstąpił na drogę cnoty – oświadczył Komandos, opierając się o blat szafki, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Więc może nie chce mnie zgwałcić i pokrajać na kawałki. Może chce mnie tylko zbawić?
Tak czy owak, powinnaś nosić przy sobie broń. Kiedy Komandos wyszedł, odsłuchałam wiadomości na sekretarce.
Stephanie? Mówi twoja matka. Pamiętaj) że obiecałaś zawieźć jutro wieczorem babkę do domu pogrzebowego. Może wpadniesz wcześniej i zjesz z nami? Będzie udziec jagnięcy.
Brzmiało to zachęcająco, ale wolałabym usłyszeć coś o Fredzie. Jak na przykład… „Popatrz tylko, ale numer, Fred się pojawił”.
Znów rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem zobaczyłam przez wizjer Mokrego.
Wiem, że na mnie patrzysz – powiedział. -1 wiem, co myślisz – że powinnaś pójść po spluwę i miotacz pieprzu, i jeszcze tamto elektroniczne narzędzie tortur, więc przynieś sobie to wszystko, bo już się zmęczyłem tym staniem.
Uchyliłam odrobinę drzwi, nie zdejmując łańcucha.
Nie przesadzaj – odezwał się.
Czego chcesz?
Dlaczego ten Rambo wchodzi bez przeszkód, a ja nie?
Pracuję z nim.
Ze mną też pracujesz. Właśnie odwaliłem za ciebie stójkę na punkcie obserwacyjnym.
Wydarzyło się coś?
Nie powiem, dopóki mnie nie wpuścisz.
Aż tak bardzo nie chcę wiedzieć.
Owszem, chcesz. Jesteś wścibska. Miał rację. Byłam wścibska. Zdjęłam łańcuch i otworzyłam drzwi.
No więc, co się stało? – spytałam.
Nic się nie stało. Trawka urosła przez noc o milimetr – odparł, wyjmując z lodówki piwo. – Wiesz, twoja ciotka to prawdziwy ochlapus. Powinnaś zapisać ją do Anonimowych Alkoholików czy podobnej instytucji. -Zauważył sukienkę na szafce. – Ja cię przepraszam – wyraził swój podziw. – To twoja kiecka?
Kupiłam ją sobie na ślub.
Potrzebujesz partnera? Nie wyglądam źle, jak się ogolę.
Mam już jednego. Spotykałam się z nim kiedyś…
Tak? Co to za facet?
Nazywa się Morelli. Joe Morelli.
O rany, znam go. Nie mogę uwierzyć, że zadajesz się z Morellim. Ten gość jest przegrany. Wybacz, że to mówię, ale pogrąża każdego, kogo spotka. Nie powinnaś mieć z nim w ogóle do czynienia. Stać cię na więcej.
Skąd znasz Morellego?
Kontakty zawodowe, rozumiesz. On jest gliną, ja bukmacherem.
Pytałam go o ciebie, a on powiedział, że nigdy o tobie nie słyszał.
Mokry odchylił głowę i wybuchnął śmiechem. Po raz pierwszy słyszałam, jak się śmieje, i muszę przyznać, że sprawiło mi to przyjemność.
Może mnie znać pod innym imieniem. Mam ich parę – wyjaśnił Mokry. – A może nie chce mówić, bo wie, że mógłbym rozpowiedzieć, kim jest.
Co to za imiona?
Tajemnica – odparł. – Gdybym ci powiedział, nie byłoby już tajemnicy.
Zjeżdżaj! – nakazałam, wskazując drzwi.
Morelli zadzwonił nazajutrz rano o dziewiątej.
Chciałem ci tylko przypomnieć, że jutro ślub – powiedział. – Przyjadę po ciebie o czwartej. I nie zapominaj, że musisz zgłosić się na policję i złożyć zeznanie w związku ze strzelaniną na Sloane.
Jasne.
Coś nowego w sprawie Freda?
Nie. Nic wartego wzmianki. Chwała Bogu, że się z tego nie utrzymuję.
Chwała Bogu – powtórzył Morelli i zabrzmiało to tak, jakby się uśmiechał.
Rozłączyłam się i zadzwoniłam do mojego przyjaciela Larry’ego w RGC.
Wiesz co, Lany? – spytałam. – Znalazłam czek. Był w biurku wuja. Zapłata za trzy miesiące wywózki. Wszystko jest w porządku.
Świetnie – odparł Lany. – Proszę go przywieźć, a ja uzupełnię konto.
Do której pracujecie?
Do piątej.
Będę przed zamknięciem.
Zgarnęłam sprzęt do torby, zamknęłam mieszkanie i zeszłam schodami do holu. Opuściłam budynek i ruszyłam w stronę samochodu. Miałam w dłoni kluczyki, gotowa otworzyć drzwi wozu, kiedy wyczułam za plecami czyjąś obecność. Odwróciłam się i stanęłam oko w oko z Ramirezem.
Witaj, Stephanie – powiedział. – Miło znów cię widzieć. Czempion tęsknił za tobą, jak go nie było. Dużo o tobie myślał.
Czempion. Znany raczej jako Benito Ramirez, który jest zbyt stuknięty, by mówić w pierwszej osobie.
Czego chcesz?
Uśmiechnął się nienormalnym, chorym uśmiechem.
Wiesz, czego Czempion chce.
Może mi powiesz.
Czempion chce być twoim przyjacielem. Chce ci pomóc odnaleźć Jezusa.
Jeśli nadal będziesz za mną chodził, postaram się o nakaz ograniczenia kontaktów.
Uśmiech nie zniknął z jego twarzy, lecz oczy spoglądały zimno i twardo. Stalowe źrenice, unoszące się w pustej przestrzeni.
Nie możesz powstrzymać człowieka bożego, Ste-phanie.
Odejdź od mojego wozu.
Dokąd jedziesz? – spytał Ramirez. – Dlaczego nie pójdziesz z Czempionem? Czempion zabierze cię na przejażdżkę – zaproponował, przesuwając wierzchem dłoni po moim policzku. – Pokażę ci Jezusa.
Wsunęłam rękę do torby i wyjęłam broń.
Odsuń się ode mnie.
Ramirez roześmiał się cicho i cofnął o krok.
Kiedy nadejdzie twój czas spotkania z Bogiem, nie będzie ucieczki.
Otworzyłam drzwi wozu, wsunęłam się za kierownicę i odjechałam, podczas gdy Ramirez wciąż stał na parkingu. Zatrzymałam się dwie przecznice dalej na światłach i poczułam łzy na policzku. Cholera. Otarłam je i wrzasnęłam na siebie: „Nie boisz się Benita Ramireza!”
Były to oczywiście głupie przechwałki bez pokrycia. Ramirez to potwór. Każdy, kto miał odrobinę zdrowego rozsądku, bałby się go. Ale ja się nie bałam. Ja umierałam ze strachu.
Nim dotarłam do biura, byłam już w całkiem niezłej formie. Dłonie przestały mi drżeć, nie pociągałam też nosem. Miałam jeszcze lekkie mdłości, ale nie sądziłam, by groziły mi wymioty. Tego rodzaju strach wskazywał na słabość, czym nie byłam specjalnie zachwycona. Zwłaszcza że sama sobie wybrałam taką robotę. Jak zachować skuteczność, kiedy człowiek chlipie ze strachu? Jedynym powodem do zadowolenia był fakt, że nie okazałam lęku Ramirezowi.
Connie lakierowała sobie akurat kciuk na kolor cynobru.
Dzwonisz do szpitali i kostnicy w sprawie Freda? -spytała.
Położyłam czek na kopiarce i wcisnęłam guzik.
Każdego ranka.
Co dalej? – chciała wiedzieć Lula.
Dostałam od Mabel zdjęcie Freda. Może porozwieszam odbitki w centrum handlowym albo popytam o niego ludzi mieszkających w okolicy.
Nie mieściło mi się w głowie, by nikt nie widział, jak Fred znika z parkingu.
Nie będzie to chyba wielka frajda – zauważyła Lula.
Wzięłam kopię czeku i wrzuciłam do torebki. Potem przygotowałam teczkę z imieniem Freda wypisanym na wierzchu, schowałam do środka oryginał i wsadziłam do szuflady pod nazwiskiem Shutz. Znacznie łatwiej byłoby to umieścić we własnym biurku… ale ja nie miałam własnego biurka.
A co z Randym Briggsem? – spytała Lula. – Nie odwiedzimy go dzisiaj?
Nie mogłam podpalić domu, w którym mieszkał, nie miałam więc pojęcia, jak wykurzyć Randy’ego Briggsa z jego mieszkania.
Yinnie wysunął głowę ze swojego pokoju.
Ktoś wspominał o Briggsie?
Nie ja. Ja nic nie mówiłam – zaklinała się Lula.
To małe gówno, nie sprawa – zwrócił się do mnie. -Dlaczego jeszcze nie przyprowadziłaś tego faceta?
Pracuję nad tym.
To nie jej wina – stanęła w mojej obronie Lula. -Kawał z niego cwaniaka.
Masz czas do poniedziałku, do ósmej rano – oświadczył Yinnie. – Jeśli Briggs przed tym terminem nie trafi do pierdla, oddam sprawę komuś innemu.
Znasz bukmachera zwanego Mokry, Yinnie?
Nie. A możesz mi wierzyć, znam każdego bukmachera na Wschodnim Wybrzeżu.
Wsunął głowę do gabinetu i zatrzasnął drzwi.
Gaz łzawiący – podsunęła Lula. – To jedyny sposób. Wrzucimy mu przez to jego pieprzone okno puszkę gazu łzawiącego, a potem zaczekamy, aż zacznie się dusić i wybiegnie z mieszkania. Wiem nawet, gdzie możemy zdobyć ten gaz. U Komandosa.
Nie! Żadnego gazu łzawiącego – zaprotestowałam.
No dobra, to co zamierzasz zrobić? Pozwolisz, żeby Yinnie oddał tę sprawę Joyce Barnhardt?
Joyce Barnhardt! Cholera. Prędzej umrę, niż pozwolę, żeby Joyce Barnhardt przyprowadziła Randy’ego Briggsa. Joyce Barnhardt to mutant w ludzkiej skórze i mój największy wróg. Yinnie zatrudnił ją parę miesięcy temu na pół etatu, w zamian za usługi, o których wolałam nie myśleć. Już wtedy próbowała podprowadzić mi jedną sprawę, a ja nie miałam zamiaru więcej do tego dopuścić.
Chodziłam z Joyce do szkoły. Przez cały czas tylko kłamała, donosiła i kręciła z chłopakami innych dziewczyn. Nie wspominając już o tym, że gdy byłam niecały rok po ślubie, przyłapałam Joyce w pozycji na jeźdźca z moim spoconym, kłamliwym mężem. Na moim własnym stole w jadalni.
Zamierzam dogadać się z Briggsem – oświadczyłam.
O rany, ale będzie ubaw – powiedziała Lula. -Chciałabym to zobaczyć.
Nic z tego. Idę sama. Poradzę sobie.
Jasne – przyznała Lula. – Wiem o tym. Tyle że byłoby zabawniej, gdybym poszła z tobą.
Nie, i jeszcze raz nie.
Rany, ale masz ostatnio nastrój – zauważyła Lula. -Było lepiej, jak ktoś dawał ci porządnie do wiwatu, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Nie rozumiem, dlaczego dałaś kopa Morellemu. Nie przepadam za gliniarzami, ale facet jest niczego sobie.
Wiem, o co jej chodziło. Czułam się ostatnio poirytowana. Zarzuciłam torbę na ramię.
Zadzwonię, jak będę potrzebowała pomocy.
Mhm – mruknęła Lula.
W okolicy Cloverleaf Apartments panował spokój. Żywej duszy na parkingu. Żywej duszy w obskurnym holu. Wspięłam się na piętro i zapukałam do drzwi Briggsa. Brak odpowiedzi. Stanęłam z boku i wystukałam na komórce numer jego telefonu.
Halo – odezwał się Briggs.
Tu Stephanie. Nie odkładaj słuchawki! Muszę z tobą pomówić.
Nie ma o czym. Jestem zajęty. Mam robotę.
Posłuchaj, wiem, że ta historia z sądem to dla ciebie kłopot. I wiem, że to nie w porządku, bo zostałeś niesłusznie oskarżony. Ale musisz tam pójść.
Nie.
Więc zrób to dla mnie.
Dlaczego miałbym robić to dla ciebie?
Bo jestem miła. I staram się wykonywać swoją pracę. I potrzebuję pieniędzy, żeby zapłacić za buty, które właśnie kupiłam. Co więcej, jeśli cię nie sprowadzę, Yinnie odda twoją sprawę Joyce Barnhardt. A ja nienawidzę Joyce Barnhardt.
Dlaczego jej nienawidzisz?
Przyłapałam ją, jak pieprzyła się z moim mężem, który jest teraz moim eks-mężem, na moim własnym stole. Wybrażasz to sobie? Na moim stole jadalnym.
Jezu – powiedział Briggs. – I ona też jest łowczynią nagród?
Pracowała najpierw w salonie piękności, ale teraz pracuje u Yinniego.
Masz pecha.
Owszem. No to jak? Wpuścisz mni amp; do mieszkania? Nie będzie tak źle. Daję słowo.
Żartujesz? Nie dam się złapać takiej frajerce. Jak by to wyglądało?
Klik. Rozłączył się.
Frajerce? Czy dobrze usłyszałam? Frajerce? Okay, koniec rozmowy. Koniec z miłą osobą. Koniec z pertraktacjami. Drań idzie do paki.
Otwórz te drzwi! – wrzasnęłam. – Otwórz te cholerne drzwi!
Jakaś kobieta wyjrzała z mieszkania po drugiej stronie korytarza.
Jeśli się nie uspokoicie, wezwę policję. Nie tolerujemy tu takich wybryków.
Odwróciłam się i popatrzyłam na nią.
O Boże – rzuciła tylko i zniknęła czym prędzej. Poczęstowałam drzwi do mieszkania Briggsa dwoma kopniakami i walnęłam w nie pięścią.
Wychodzisz?
Frajerka – rzucił przez drzwi. – Jesteś tylko durną frajerką. Nie zmusisz mnie do niczego, na co nie miałbym ochoty.
Wyciągnęłam z torebki broń i wypaliłam w zamek. Pocisk odbił się rykoszetem od metalu i utkwił we framudze. Chryste. Briggs miał rację. Byłam pieprzoną frajerką. Nie wiedziałam nawet, jak rozwalić zamek.
Zbiegłam na dół do buicka i wyjęłam z bagażnika łyżkę do kół. Pognałam z powrotem na górę i zaczęłam walić nią w drzwi. Zrobiłam w drewnie kilka dziur, ale to wszystko. Wyważanie drzwi za pomocą tego łomu mogło trochę potrwać. Czoło miałam zroszone potem, T-shirt lepił mi się do piersi. Na drugim końcu korytarza zebrał się mały tłumek gapiów.
Trzeba wsadzić łyżkę między drzwi a framugę – doradził starszy mężczyzna. – Wepchnąć klinem.
Zamknij się, Harry – skarciła go jakaś kobieta. -Przecież widać, że to wariatka. Nie zachęcaj jej.
Chciałem tylko pomóc – bronił się Harry.
Poszłam za jego radą i wepchnęłam łom między drzwi a framugę, po czym naparłam całym ciałem. Od framugi oderwał się duży kawał drewna, puściły też metalowe części zamka.
Widzi pani? – odezwał się zadowolony Harry. -A nie mówiłem?
Wypatroszyłam jeszcze trochę drewna z framugi w okolicy zamka. Próbowałam właśnie wyszarpnąć łyżkę, kiedy Briggs uchylił drzwi i spojrzał na mnie.
Zwariowałaś? Nie możesz rozwalać komuś drzwi.
Tak? No to patrz – rzuciłam i wepchnęłam łom na wysokości Briggsa, po czym oparłam się na stalowym drągu całym ciężarem ciała. Łańcuch wyskoczył z mocowania i drzwi otworzyły się na oścież.
Nie zbliżaj się! – wrzasnął. – Jestem uzbrojony.
Żarty sobie robisz? Masz w ręku widelec.
Tak, ale to stalowy widelec. I do tego ostry. Mógłbym wydłubać ci nim oko.
Nigdy w życiu, karzełku.
Nienawidzę cię – wyznał Briggs. – Rujnujesz mi życie.
Z oddali dobiegło zawodzenie syren. Wspaniale. Tego było mi trzeba… policji. Może należałoby wezwać i straż pożarną. I jeszcze hycla. Do licha, przydałoby się też kilku ludzi z prasy. Nie zaaresztujesz mnie – oświadczył Briggs. – Nie jestem gotowy.
Rzucił się na mnie z widelcem. Odskoczyłam, a widelec rozerwał mi dżinsy.
Hej! – zawołałam. – To prawie nowe spodnie. Znów ruszył do ataku, wrzeszcząc:
Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!
Tym razem wytrąciłam mu widelec z ręki, a on wpadł na mały stolik, przewracając go i tłukąc przy okazji lampę.
Moja lampa! – darł się. – Zobacz, co zrobiłaś z moją lampą!
Opuścił głowę i zaszarżował na mnie jak byk. Odskoczyłam w bok, on zaś walnął łbem w biblioteczkę. Posypały się książki i bibeloty, roztrzaskując się na lśniącej drewnianej podłodze.
Przestań – poprosiłam. – Demolujesz sobie mieszkanie. Opanuj się.
Zaraz opanuję ciebie – warknął i rzucił się do przodu, zakładając mi chwyt w okolicy kolan.
Runęliśmy oboje na podłogę. Miałam nad nim przewagę ponad trzydziestu kilogramów, ale Briggs zachowywał się jak w amoku, nie mogłam więc go przydusić. Tarzaliśmy się wkoło, sczepieni ze sobą, przeklinając i dysząc. Wyśliznął mi się z rąk i ruszył do drzwi. Pognałam za nim na czworakach i u szczytu schodów chwyciłam go za kostkę. Wrzasnął i runął do przodu, po czym oboje polecieliśmy na łeb, na szyję w dół, na niższy podest, gdzie znów sczepiliśmy się w uścisku. Było trochę drapania, szarpania za włosy, kilka prób wydłubania oczu. Trzymałam go za koszulę, kiedy znów straciliśmy równowagę i runęliśmy z drugiej kondygnacji schodów.
Zatrzymałam się dopiero w holu. Leżałam na plecach, chwytając spazmatycznie powietrze. Briggs tkwił pode mną, zupełnie oszołomiony. Zamrugałam, by odzyskać ostrość widzenia, i wtedy ujrzałam dwóch gliniarzy. Patrzyli na mnie z góry i uśmiechali się.
Jednym z nich był Carl Costanza. Chodziłam z nim do szkoły, przyjaźniliśmy się przez jakiś czas… w specyficznym tego słowa znaczeniu.
Słyszałem, że lubisz być górą- odezwał się. – Ale czy to nie lekka przesada?
Briggs zaczął się wić pode mną.
Zleź ze mnie. Nie mogę oddychać.
Nie zasługuje na to, by oddychać – oświadczyłam policjantom. – Rozdarł mi lewisy.
Masz rację – przyznał Carl, podnosząc mnie z Brigg-sa. – To ciężka zbrodnia.
Rozpoznałam w drugim gliniarzu partnera Costanzy. Nazywał się Eddie jakiś tam. Wszyscy mówili na niego Duży Pies.
Jezu – odezwał się, z trudem powstrzymując śmiech. -
Coś ty zrobiła z tym biednym karzełkiem? Wygląda na to, żeś mu zdrowo dołożyła.
Briggs stał już na chwiejnych nogach. Koszula wysunęła mu się ze spodni, nie miał jednego buta. Lewe oko zaczęło puchnąć i sinieć, z nosa leciała krew.
Nic nie zrobiłam! – krzyknęłam. – Próbowałam go tylko zatrzymać, a on dostał szału.
Zgadza się – potwierdził ze szczytu schodów Harry. -Wszystko widziałem. Ten mały gość sam się omal nie wykończył. A ta pani ledwie tknęła go palcem. Pomijając oczywiście te zapasy na schodach.
Carl popatrzył na kajdanki, które Briggs wciąż miał zapięte na nadgarstku.
Twoje bransoletki? – spytał. Przytaknęłam.
Należy skuwać obie dłonie.
Bardzo zabawne.
Masz nakaz zatrzymania?
Jest na górze, w mojej torbie. Ruszyliśmy po schodach na piętro, podczas gdy Duży Pies zajął się Briggsem.
O w mordę – rzekł z uznaniem Costanza, kiedy stanęliśmy przed drzwiami Briggsa. – Ty to zrobiłaś?
Nie chciał mnie wpuścić.
Hej, Duży Pies! – zawołał Costanza. – Zamknij tego małego gościa w wozie i przyjdź tu na górę. Musisz to zobaczyć.
Wręczyłam policjantowi dokumenty Briggsa.
Może dałoby się to wszystko jakoś wyciszyć…
O w mordę – rzekł z uznaniem Duży Pies, kiedy zobaczył drzwi.
Steph to zrobiła – wyjaśnił z dumą Costanza. Duży Pies poklepał mnie po ramieniu.
Nie bez powodu nazywają cię łowczynią nagród z piekła rodem.
Wygląda na to, że wszystko w porządku – zwrócił się do mnie Costanza. – Gratuluję. Złapałaś krasnoludka. Duży Pies obejrzał dokładnie drzwi.
Wiesz, że tu jest pocisk? Costanza popatrzył na mnie.
Nie miałam klucza… Zakrył sobie uszy dłońmi.
Nie chcę tego słyszeć – powiedział.
Pokuśtykałam do mieszkania Briggsa, znalazłam wiszące na kołku w kuchni klucze i zamknęłam drzwi. Potem zabrałam but, który leżał na podeście, oddałam go razem z kluczami Briggsowi, a Carlowi powiedziałam, że pojadę za nimi.
Kiedy wróciłam do buicka, czekał już na mnie Mokry.
No, no – powiedział. – Dołożyłaś temu karzełkowi. Kto to, u licha, był, pomiot szatana?
Komputerowiec, aresztowali go za posiadanie broni. Nie jest taki zły w gruncie rzeczy.
Rany, wolałbym nie widzieć, co robisz z gościem, którego nie lubisz.
Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? I dlaczego nie było cię na parkingu, jak cię potrzebowałam?
Złapałem cię dopiero pod biurem. Zaspałem rano, więc zacząłem od twoich tradycyjnych terenów, no i miałem szczęście. Co nowego w sprawie Freda?
Nie znalazłam go.
Ale się nie poddajesz, prawda?
Nie, nie poddaję się. Słuchaj, czas na mnie. Muszę dostać pokwitowanie za łebka.
Nie jedź zbyt szybko. Coś nie tak z moim wałem. Stuka powyżej sześćdziesiątki.
Patrzyłam, jak idzie do swojego samochodu. Chyba już wiedziałam, czym się zajmuje i że nie jest to bukmacher-stwo. Nie rozumiałam tylko, dlaczego za mną łazi.
Costanza i Duży Pies wprowadzili Briggsa tylnym wejściem i postawili przed obliczem porucznika.
Do diabła, Stephanie – uśmiechnął się. – Coś ty zrobiła z tym małym nieszczęśnikiem? Wkurzona dziś jesteś czy jak?
Korytarzem przechodził akurat znajomy gliniarz.
Masz szczęście – zwrócił się do Briggsa. – Zazwyczaj wysadza ludzi w powietrze.
Briggs nie potraktował tej uwagi z poczuciem humoru.
Zostałem wrobiony – oświadczył.
Wzięłam pokwitowanie za Briggsa, a potem udałam się na piętro, do wydziału przestępstw kryminalnych, i dożyłam zeznanie w sprawie strzelaniny przy Sloane Street. Zadzwoniłam też do Yinniego i powiedziałam mu, że ściągnęłam Briggsa, więc Ameryka może tej nocy spać spokojnie. Następnie pojechałam do RGC, wciąż mając Mokrego na ogonie.
Było trochę po trzeciej, kiedy dotarłam na Water Street. Wraz z późną godziną nadciągnęły chmury, gęste i niskie, o kolorze i konsystencji smalcu. Czułam niemal, jak napierają na dach buicka, przeszkadzają mi jechać, blokują zwoje mózgowe. Jechałam jakby odruchowo, przeskakując myślami od wuja Freda do Morellego, od Morellego do Charlie Chana. Ten to miał życie. Znał odpowiedź na każde pieprzone pytanie.
Dwie przecznice przed RGC ocknęłam się z otępienia. Coś tam się działo. Przed siedzibą firmy dostrzegłam gliniarzy. Całe mnóstwo. Stał też wóz służbowy koronera, a to nie był dobry znak. Zaparkowałam w pewnej odległości i resztę drogi pokonałam na piechotę. Mokry ciągnął się za mną jak wierny pies. Szukałam w tłumie jakiejś znajomej twarzy. Bez powodzenia. Z boku stała mała grupka pracowników w kombinezonach firmowych. Pewnie właśnie przyjechali ze śmieciami.
Co się dzieje? – spytałam jednego z nich.
Ktoś dostał kulkę.
A wiecie kto?
Lipinski.
Na mojej twarzy musiał się uwidocznić szok wywołany tą informacją, ponieważ mężczyzna spytał:
Znała go pani? Pokręciłam głową przecząco.
Nie. Przyjechałam uregulować rachunek ciotki. Jak to się stało?
Samobójstwo – wyjaśnił inny z mężczyzn. – To ja go znalazłem. Przyjechałem wcześnie i wszedłem do biura odebrać pensję. A on tam leżał z przestrzeloną glową. Musiał sobie wsadzić broń w usta. Chryste, wszędzie była krew i kawałki mózgu. Nigdy bym nie pomyślał, że miał tyle rozumu.
Jest pan pewien, że to było samobójstwo?
Zostawił notatkę, przeczytałem ją. Napisał, że to on załatwił Marthę Deeter. Że pokłócili się o jakieś rachunki i zastrzelił ją. A potem próbował upozorować rabunek. Napisał, że nie może z czymś takim żyć, więc zabiera się z tego świata.
Jezu Chryste.
Bujda – oświadczył Mokry. – Śmierdzi z daleka.
Pokręciłam się jeszcze trochę. Fotograf policyjny odjechał. I większość gliniarzy. Ludzie z RGC też urywali się jeden za drugim. W końcu i ja się stamtąd zabrałam, wlokąc za sobą Mokrego. Zamilkł po swoim oświadczeniu, że to wszystko bujda. I bardzo spoważniał.
Dwaj pracownicy RGC nie żyją – zwróciłam się do niego. – Dlaczego?
Patrzyliśmy sobie przez chwilę w oczy. Pokiwał głową i oddalił się.
Wzięłam szybki prysznic, wysuszyłam włosy i włożyłam krótką dżinsową spódniczkę i czerwony T-shirt. Zerknęłam na włosy i zdecydowałam, że wymagają nieco zabiegów, przyniosłam więc sobie lokówkę. Niewiele im to pomogło, więc podmalowałam oczy i nałożyłam trochę tuszu na rzęsy. Stephanie Plum, mistrzyni kamuflażu. Jeśli masz fryzurę do niczego, skróć sobie spódniczkę i przy-czernij rzęsy.
Przed wyjściem zajrzałam do książki telefonicznej i wybrałam nową firmę śmieciarską dla Mabel.
Kiedy zeszłam do holu, Mokry już czekał. Opierał się o ścianę i wciąż wyglądał poważnie. A może był tylko zmęczony.
Ładnie wyglądasz – pochwalił. – Naprawdę ładnie, ale masz za gruby makijaż.
Babka stała w drzwiach, kiedy przyjechałam.
Słyszałaś o tym facecie z firmy śmieciarskiej? Strzelił sobie w łeb. Dzwoniła Lavern Stankowski i powiedziała, że jej syn Joey jeździ na śmieciarce. Mówił, że nigdy nie widział czegoś takiego. Mózg był wszędzie. Cała potylica tego faceta przykleiła się do ściany biura. – Babka ożywiła się wyraźnie. – Lavern powiedziała, że zmarłego wystawili u Stivy. Wyobraź sobie, ile będzie miał z tym delikwentem roboty. Pewnie zużyje z kilogram kitu, żeby zakleić wszystkie dziury. Pamiętasz Rite Gunt?
Rita Gunt miała dziewięćdziesiąt dwa lata, kiedy zmarła. W ostatnich latach życia bardzo schudła i rodzina poprosiła Stivę, żeby nieco ożywił nieboszczkę przed ostatnim publicznym występem. Stiva użył całej swej sztuki, ale Rita poszła do ziemi, wyglądając jak spęczniały kartofel.
Gdyby ktoś miał mnie zabić, to nie chciałabym, żeby pakował mi kulkę w głowę – oświadczyła babka.
Ojciec siedział w salonie, na swoim ulubionym fotelu. Dostrzegłam kątem oka, że wyjrzał ciekawie zza gazety.
Chcę zostać otruta – wyznała babka. – Dzięki temu nie ucierpi moja fryzura.
Hm – mruknął w zamyśleniu ojciec.
W drzwiach kuchni pojawiła się matka. Pachniała jag-nięciną i czerwoną kapustą, a twarz miała zarumienioną od żaru piecyka.
Jakieś wiadomości o Fredzie?
Nic nowego – odparłam.
Uważam, że z tymi śmieciarzami dzieje się coś zabawnego – oświadczyła babka. – Ktoś ich zabija i mogę się założyć, że ten ktoś zabił też Freda.
Lany LJpinski przyznał się do samobójstwa. Zostawił notatkę – przypomniałam jej.
Mogła być sfałszowana – orzekła babka. – Spreparowana, żeby zmylić wszystkich.
Zdaje się, że Precla mieli uprowadzić kosmici – zauważył zza gazety ojciec.
To tłumaczyłoby wiele rzeczy – powiedziała babka. -Jak i to, że tych ludzi z firmy śmieciarskiej nie załatwili kosmici.
Matka posłała ojcu ostrzegawcze spojrzenie i wróciła do kuchni.
Wszyscy do stołu, nim mięso wystygnie – powiedziała. – I nie chcę słyszeć więcej o zabójstwach i kosmitach.
To menopauza – szepnęła mi na ucho babka. – Twoja matka zrobiła się od tego czasu bardzo zgryźliwa.
Słyszałam – oznajmiła matka. -1 nie jestem zgryźliwa.
Cały czas jej powtarzam, że powinna brać pigułki hormonalne – powiedziała babka. – Sama się zastanawiam, czy ich nie zażywać. Mary Jo Klick zaczęła je łykać i mówiła, że w niektórych miejscach, tam gdzie była kompletnie wychudła, po tygodniu zażywania tych tabletek znów się wypulchniła. – Babka popatrzyła po sobie. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby i mnie się coś wy-pulchniło.
Zbliżyliśmy się wszyscy do stołu i zajęliśmy miejsca. Modlitwę odmawialiśmy przy okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy. A ponieważ nie był to akurat czas Bożego Narodzenia ani Wielkanocy, ojciec od razu zgarnął jedzenie na talerz i skupił się ze spuszczoną nisko głową na aktualnym zadaniu.
Jak myślisz, co się stało z wujem Fredem? – spytałam, zaprzątając jego uwagę między jedną porcją jagnięcia i ziemniaków na widelcu a drugą.
Zaskoczony, podniósł wzrok. Nikt nigdy nie pytał go o zdanie.
Mafia – orzekł. – Kiedy ktoś znika bez śladu, musi to być robota mafii. Mają swoje sposoby.
Dlaczego mafia miałaby zabijać wuja Freda?
Nie wiem – odparł ojciec. – Wiem tylko, że wygląda to na mafię.
Pośpieszmy się lepiej – wtrąciła babka. – Nie chcę się spóźnić na wystawienie zwłok. Muszę zająć dobre miejsce w pierwszym rzędzie, a będzie tam pewnie cały tłum, skoro zmarłą zastrzelono. Wiecie, jak ciekawscy bywają w takich okolicznościach niektórzy ludzie.
Przy stole zapadła cisza, nikt nie śmiał skomentować tych słów.
No, myślę, że mam prawo do odrobiny wścibstwa -powiedziała w końcu babka.
Kiedy skończyliśmy, zgarnęłam trochę mięsa, ziemniaków i warzyw na aluminiową tackę.
Po co to? – zainteresowała się babka. Dorzuciłam jeszcze plastikowy nóż i widelec.
Bezdomny pies przy sklepie Kernera.
Jada nożem i widelcem?
Nie pytaj – powiedziałam.