Rozdział dwunasty

W którym roztropna głowa rozmyśla, jak zbliżyć do siebie dwa serca.


– Co pan z nami wszystkimi wyprawia?- mówiła Ewa do pana Mudrowicza, który był najwyrazniej zawstydzony. – Najpierw uszczęśliwił pan panią Zawidzką, a przez to Jerzego i mnie. A wczoraj Rogalik postradał ze szczęścia zmysły…

Rogalik zostawił u mnie kapelusz…- mruknął pan Mudrowicz.

– I kapelusz, i głowę, i serce. Pan nie może sobie wyobrazić, co się z nim działo.

– Ach, mówić nie warto…

– O, żeby wszyscy byli tacy jak pan!

– Wtedy byłoby smutno na świecie – bąknął pan Mudrowicz. – Przestań, Ewuniu.

I wierz mi, że mnie było znacznie przyjemniej niż temu Rogalikowi. Ale, ale… Czy zostaniesz u mnie na obiedzie?

– Nie mogę, bo jadę do Otwocka do Zosi Szymbartówny.

– W takim razie ja jadę z tobą! – rzekł pan Mudrowicz z mocą.

Nie dał się odwieść od tego zamiaru, twierdząc, że od wielu lat nie wyjeżdżał poza Warszawę, wiec szalona wyprawa aż do Otwocka będzie dla niego wyprawą do Ziemi Obiecanej, czemu trudno było zaprzeczyć, gdyż "Otwock żywicą pachnący" dziwnie przypominał izraelskie rubieże. Nie zgodził się też na jazdę pociągiem i ku niesłychanej radości Ewy kazał Pawłowi sprowadzić automobil.

– Niech mu to pan wyraźnie wytłumaczy – rzekła Ewcia – gdyż Paweł gotów sprowadzić karawan.

Oleisty smutek nie zalał jednakże całkowicie rozsądku Pawła, więc pojechali automobilem. Pan Mudrowicz wstąpił po drodze do sklepu, w którym sprzedają słodkie rozkosze żywota.

– Dasz to swojej przyjaciółce – rzekł wręczając Ewci pudełko wielkości młyńskiego koła.

Ona nie podziękowała słowami, lecz spojrzała na pana Mudrowicza takim spojrzeniem, że się staruszek uśmiechnął dziwnie jakoś nieporadnie. Zastanowiło ją to, że pan Mudrowicz, dotąd puszczyk, unikający dziennego światła, przemykający się chyłkiem przez resztę swojego niezmiernie smutnego życia, sam się teraz z gorącą skwapliwością garnie do ludzi. Odmieniła się nie tylko zbolała i skostniała wśród zgryzot dusza tego człowieka, lecz stał się z nim cud inny jeszcze: brzydki pan Mudrowicz przestał się trwożyć swojej własnej twarzy. Rozwiało się chorobliwe jego urojenie, że ludzie będą się odwracali ze zgrozą na jego widok. Od czasu kiedy go Ewcia wywiodła "z ziemi egipskiej, z domu niewoli", samotności i udręczeń, nie zdarzyło się jeszcze, aby go ktoś obraził lub dotknął zalęknionym lub zdziwionym spojrzeniem; nabrał przeto odwagi, a gdy był w towarzystwie Ewci, stawał się bohatersko odważny. Za to wszystko był jej nieskończenie wdzięczny. I dlatego na dnie serca jak na dnie wyschłej studni odnalazł uśmiech, którego zapomniał. Jadąc teraz z tą dziewczyną czuł się jak szalony żak, co jedzie na wakacje. Pomrukiwał z zadowolenia, gadał o tym i owym i pytał, wciąż pytał. Wiedział o wszystkim co się działo dookoła ukochanej Ewuni, lecz mu wszystkiego było za mało. Wiedział też o czarnych zgryzotach państwa Szymbartów, nie mogących utrzymać córki przez cały rok w sanatorium.

Biedniutka Zosia nie mogła w pierwszej chwili przemówić z radości i zachwytu. Ponieważ dzień był prześliczny, leżała na werandzie, otwartymi usteczkami pijąc to zdrowie, co się jak złota żywica sączy z gęstwiny karłowatych sosen. Wzdłuż długiego ogromnego budynku leżało mnóstwo takich jak ona, dotkniętych podstępną, straszną, jadowitą chorobą: gruźlicą. Byli to przeważnie ludzie młodzi, czepiający się życia łakomym, często aż drapieżnym spojrzeniem szeroko rozwartych oczów. Wypatrywali nadziei, co się wychyli z tego sosnowego lasu, co przyleci spod słońca, co przypłynie Wisłą. Na bladziutkich, często aż sinych ustach drżały niesłyszalne szepty, modlące się cicho, cichuteńko promienistą łaskę życia. Ręce niektórych dziewczynek leżały nieruchomo na kołdrze, blade i długie jak łodygi nadwiędłych kwiatów. Niektórym kropelki poty zwilżyły czoło barwy słoniowej kości, jak gdyby całe ciało płakało z trwogi, co w tej chwili białością dnia porażona odeszła i przyczaiła się gdzieś w mroku, lecz powróci w nocy, wypełznie z kąta i chyłkiem się podkradłszy, chwyci biedniutkie zrozpaczone serce aby je w zimnej kościstej dłoni zdławić jak bezbronnego ptaka. Śmierć w postaci posępnego cichoskrzydłego jastrzębia krąży nad tą okolicą i nieruchomymi oczyma wypatruje ofiary wśród tych piskląt. Bóg ich strzeże i ci biało odziani, przez Boga dobrotliwego posłani ludzie, co się snują tu i ówdzie, baczni, bystrze patrzący, czujni na każdy odgłos zniszczonych płuc. Są to apostołowie świętego miłosierdzia. Cichutka, ze ślicznym uśmiechem na słodkiej twarzy siostra, która temu miłosierdziu poświeciła życie, stąpa powoli wzdłuż szeregu leżących dziewczynek. Jednej rzuci słowo promieniste jak kwiat, drugiej pogładzi czoło ręką, innej podniesie poduszeczkę, aby jej było wygodniej. Przechodząc obok Zosi uśmiechnęła się i do niej, i do Ewci, i do pana Mudrowicza, który odkrył szybko głowę i skłonił się jej z głęboką czcią.

Dziewczyna zaczęła rozmawiać: Zosia powoli i z trudem, Ewcia szybko i perliście. Pan Mudrowicz patrzył i słuchał. Nie chciał przeszkadzać przyjaciółkom i nie chciał im zabierać ani jednej chwili. Ewcia wygadała przez pół godziny dwa grube tomy, w których było wszystko: i o Zawidzkich, i o Basi, i o panu Mudrowiczu. Zosia spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami pełnymi mądrej tkliwości cierpiącego człowieka, potem uśmiechnęła się bladziutkim uśmiechem i położyła rękę na jego ręce. Starszy człowiek zadrżał.

– Pan musi być strasznie dobry – mówiła cichuteńko – skoro Ewcia pana tak kocha.

Pan Mudrowicz chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Na szczęście przypomniał sobie o pudełku ze słodyczami, które położył przy sobie na ziemi, podniósł je niezręcznym ruchem i położył obok Zosi.

– Boże złoty! To dla mnie?

– Od Ewci – zamruczał dziwnie pan Mudrowicz.

– Od Ewci, od Ewci! Wszystko zawsze od Ewci! – zaśmiała się Ewa. – Nie wierz panu, Zosieńko! To pan Mudrowicz ci przywiózł, a dlatego takie małe pudełeczko, bo w całej Warszawie nie było większego.

Okazało się jednak, że ogromne pudło było zbyt małe, gdyż poszło ono natychmiast w okrężna drogę do sąsiadek. Ewcia biegała z nim na polecenie Zosi i karmiła biedne dziewczęta jak wróble. Zdawało się, że każda czekoladka jest "pigułką szczęścia", która wywołuje uśmiechy i ciche okrzyki. Pan Mudrowicz pomyślał ponuro, że jest złym człowiekiem, bo przywiózł tylko jedno pudełko. Nie wiadomo czy z tego, czy też z innego powodu podniósł się nagle i rzekł:

– Pogadajcie tu sobie, dziewczęta, a ja obejrzę sanatorium.

Szedł powoli z odkrytą głową, jakby jej nie śmiał nakrywać w obliczu cierpienia, i po chwili zniknął za zakrętem.

Podczas powrotnej drogi był zamyślony i milczący. Raz tylko powiedział tak, jak gdyby głośno rozmyślał:

– Człowiekowi zdaje się zawsze, że jego osobiste cierpienie jest największe na świecie. A to jego cierpienie jest tylko kropelką w oceanie… Niech mi Bóg przebaczy…

Ewcia nie przemówiła ani słowem, nie chcąc mącić jego zatroskanej zadumy. Wiedziała, o czym mówił sam do siebie, pomyślała jednak, że może on nie pragnie, aby wiedziała.

Dopiero gdy już dojeżdżali do Warszawy, pan Mudrowicz jak gdyby się obudził.

– Powiedz mi, Ewuniu – mówił nie patrząc na nią i jakby od niechcenia – kto są ci… jakże im tam? no! ci! ci Szymbartowie?

– To biedni ludzie – odrzekła. – Pan Szymbart jest człowiekiem roztropnym i żyje z małej emerytury, a pani Szymbartowa jest kobietą nieszczęśliwą.

– Tak, tak, wiem…Mówiłaś mi o tym. Biedna ta Zosia… A gdzie to oni mieszkają?

Ewcia odpowiadała bardzo ściśle, nieco zdziwiona, po co panu Mudrowiczowi ta wiadomość. Jeszcze więcej zdumiały ją następne jego słowa:

– Ewuniu – mówił powoli i z namysłem. – Chcę cię o coś bardzo serdecznie poprosić. Otóż rzecz jest taka: może się zdarzyć, że rodzice Zosi otrzymają przyjemną wiadomość… Wszystko jedno jaką… Ty się o niej oczywiście dowiesz. Przyrzeknij mi, drogie dziecko, że nie będziesz robić żadnych przypuszczeń i że nie będziesz żadnych snuć domysłów. Najlepiej będzie, jeśli oświadczysz, że o niczym nie wiesz, co zresztą będzie prawdą.

– Skoro nie wiem, to nie powiem! – zaśmiała się Ewcia.

– Tak, ale ty wiesz z pewnością, ile jest w Warszawie much, więc tak długo będziesz szukać, aż znajdziesz. Proszę cię, nie czyń tego! Dobrze?

– Dobrze!

– Słowo?

– Po co słowo? Jak pana kocham!

– Znakomicie, wierna duszo! I już o tym nie mówimy.

Pożegnali się bardzo czule, jak gdyby pan Mudrowicz miał wieczorem odpłynąć na wieki do Ameryki, a ona do środkowej Afryki, i rozeszli się niezmiernie z siebie radzi, bo takich zaprzysięgłych przyjaciół nie było w tym czasie we wszechświecie z najbliższą okolicą.

Dopiero nazajutrz o liliowym zmierzchu zrozumiała Ewcia, czemu to piekielnie chytry pan Mudrowicz kazał jej składać przysięgę. Przed dom pani Zaawidzkiej zajechała dorożka, do której przyczepiony był koń tak mizeracki, że zdawało się, iż to jego dorożka popycha, a nie on ją ciągnie. Mieszkańcy domu ze zdumienia "wyszli z siebie", ujrzawszy, że z dorożki wychodzą państwo Szymbartowie i wchodzą do willi. Oboje byli podnieceni i niespokojni.

– O Boże! – szepnęła Ewa. – Może to już po mnie?

– Skądże znowu! – odrzekł Jerzy. – Po ciebie przyszliby z koszem albo z workiem.

– Chyba ciotka przyjechała albo przyszła depesza od ojca – mówiła zatrwożona Ewa.

Pani Zawidzka powitała uprzejmie niespodzianych gości, którzy z bliska sprawiali wrażenie ludzi obłąkanych, bo pan Szymbart nie mógł wydobyć głosu, a pani Szymbartowa padła na najbliższy fotel i zaczęła płakać bez najmniejszej uwertury, bez przygotowania, bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia, bez wprowadzenia słuchaczów w nastrój.

– Co się pani stało? – zawołała z niepokojem pani Zawidzka. – Czy jakie nieszczęście?

– Nie, nie! – rzekł pan Szymbart z pośpiechem, schwytawszy oddech. – Przeciwnie!

– W takim razie czemu pani płacze?

– Ze szczęścia! – krzyknął pan Szymbart.

– W tym domu zaczynają się dziać cudy – szepnął Jerzy do Ewci. – Oho! Pan Szymbart daje oznaki życia.

Pan Szymbart wydobył z kieszeni portfel, a z portfelu karteczkę, którą podał drżącą ręką pani Zawidzkiej.

– Niech pani czyta! – rzekł zdławionym głosem.

Pani Zawidzka odczytała cicho, że sanatorium w Otwocku potwierdza odbiór należności za czas jedenastu miesięcy od panny Zofii Szymbartówny.

– To doskonale! – rzekła pani Zawidzka z miłym uśmiechem. – Dlaczego mi pan to pokazuje?

W odpowiedzi pani Szymbartowa zapłakała na oktawę niżej, a pan Szymbart podniósł obie ręce ku niebiosom. Potem jedną z nich wymierzył w stronę Ewci i rzekł:

– Ona obiecała, że stanie na głowie! Słyszy pani?

– Co takiego? – zdumiała się pani Zawidzka. – Dlaczego Ewa miała stanąć na głowie?

– Nadzwyczajne! – zaśmiał się Jerzy.

Ewa zbladła i patrzyła na wszystkich ze strachem.

– Ewcia – wyjaśnił zdyszanym głosem pan Szymbart – wiedziała, że my nie możemy spłacić sanatorium. I wtedy powiedziała, że stanie na głowie, a pieniądze muszą się znaleźć. Teraz się znalazły, a nikt z nas nie wie, kto je dał.

– Ach, tak! – zdziwiła się pani Zawidzka. – A skądże ten kwit?

– Dostaliśmy go przed godziną pocztą. O czymś podobnym nie mogliśmy marzyć… Dlatego moja żona tak płacze…A ja chyba oszaleję ze szczęścia…

– Teraz rozumiem – rzekła pani Zawidzka. – Państwo chcą się dowiedzieć od Ewci, kto jest tym dobroczyńcą?

– Tak, tak! – krzyknął pan Szymbart.

Wszyscy spojrzeli na Ewę, która usiadła czym prędzej, jakby ją siły opuściły.

– Ewuniu złota – mówiła serdecznie pani Zawidzka – kto dał te pieniądze?

– Ja nie wiem o niczym! – odpowiedziała Ewa gwałtownie.

Pani Szymbartowa przestała płakać z nadmiernego zdumienia, pan Szymbart zaś zbliżył się do Ewci i mówił błagalnie:

– Dziewczyno złota! My musimy wiedzieć… Przecież my musimy kiedyś zwrócić te pieniądze…

– Ja nie wiem o niczym! – powtórzyła Ewa, już bliska łez i spojrzała na Jurka, wzywając go wzrokiem na ratunek.

– Moi państwo! – mówił Jerzy. – Skoro Ewa twierdzi, że o niczym nie wie, niepotrzebnie ją dręczycie. Sama tych pieniędzy nie dała, bo tyle ma majątku co turecki święty. Mogę na to przysiąc, bo mnie osobiście winna jest osiemdziesiąt groszy…

– Właśnie! – zawołała Ewa.

– Obiecała wprawdzie, że stanie na głowie – mówił dalej wesoło – ale dotąd jeszcze za to nie płacą, bo gdyby tak było, cała ludność ze mną na czele stałaby do góry nogami. Moim zdaniem znalazł się ktoś zacny, który nie chce, by o nim wiedziano, a pan Szymbart postąpi najrozsądniej, skoro go nie będzie szukał.

– Ale ja muszę… chciał wtrącić pan Szymbart.

– Oddać? Mój Boże! Cóż łatwiejszego? Gdy pan wygra los albo otrzyma spadek po nieznanej ciotce, zwróci pan te pieniądze w ten sposób, że pan opłaci sanatorium za jakąś inną Zosię czy Marysię. Powiedz, matko jedynego syna, czy mówię rozumnie?

– Jedyny mój syn mówi wyjątkowo rozumnie. Niech kochana pani nie płacze. Niech się pani raczej ucieszy, że są jeszcze na świecie dobrzy ludzie… O tak, tak… Niech się pani uśmiechnie raz jeszcze.

Pan Szymbart nie dał się jednak przekonać.

– Ale ona powiedziała, że pieniądze się znajdą! – mówił zamyślony. – Nie przestanę twierdzić, że to Ewunia sprawiła…

– Proszę pana…Ja naprawdę nie wiem o niczym…

– Nie łżyj! – szepnął jej Jerzy. Głośno zaś rzekł: – Panie Szymbart! Niech pan da na mszę za nieznanego dobroczyńcę, a Ewci niech pan nie dręczy. Napiją się państwo herbaty?

– Moja żona twierdzi, ze herbata… – jęczał pan Szymbart

– Ja już niczego nie twierdzę – odjękła pani Szymbartowa. – O, proszę pani! Jaka ja jestem szczęśliwa.

Po odejściu tych dwojga szczęśliwych mówił Jerzy:

– Czy mama zauważyła, że od pewnego czasu wszyscy, którzy przychodzą do tego domu, przybywają z oznajmieniem, iż są szczęśliwi? Najpierw my oboje uniknęliśmy ciosu, potem robił dziwne miny pan Mudrowicz, potem wytańcował tu Rogalik, a przed chwilą z wielkiego szczęścia płakała pani Szymbartowa, pan Szymbart zaś łapie się za głowę. Śmieszne historie! Istnieją na tym padole łez tacy, za którymi biegnie szczęście. Mam wrażenie, że ta oto niewyrośnięta osoba posiada tę właściwość. Ewelindo! Czy nie mogłabyś sprawić, aby i mnie osobiście spotkało coś wspaniałego?

Ewa spojrzała na niego bystrze.

– To się da zrobić! – rzekła.

– Choćby miała stanąć na głowie? Nie czyń tego, księżniczko chińska, bo wreszcie skończysz w cyrku.

Skoro jednak pani Zawidzka odeszła, Jerzy zmrużył lewo oko i rzekł cicho:

– Ewuniu, powiedz prawdę: pan Mudrowicz?

– Zupełnie nie rozumiem, o co pytasz – odrzekła Ewa zapłoniona.

– Nie chcesz gadać, to nie gadaj. Są tajemnice których się nie zdradza.

– Właśnie to samo chciałem ci powiedzieć. Są tajemnice, których dżentelmen nie wyjawi nawet na mękach. Dlatego publicznie ogłoszenie przed całym światem, że jestem ci winna osiemdziesiąt groszy, nie przynosi ci zaszczytu. Trudno jednak żądać od malarza…

– Nie kręć, Ewelizardo, nie kręć! – zaśmiał się Jerzy.

Nie ukrywał swojego podziwu dla tego brzdąca, który w godzinę potem odbył długą telefoniczną rozmowę z panem Mudrowiczem, rozmowę wielce tajemniczą, prowadzoną ściszonym głosem, pełną jednak zdławionych okrzyków radości i stłumionego śmiechu, zakończoną zapewnieniami wieczystej miłości. Pan Mudrowicz sprawił niespodziankę nie tylko Szymbartom, lecz i Ewci. Radość jej była tak niebotyczna i nieludzka, że przez całą resztę dnia nie chodziła sposobem powszechnie przez ludzkość na codzienny użytek przyjętym, lecz podskakiwała i podrygiwała krokiem tanecznym, ulubionym wśród wróbli. Niosło ją z kąta w kąt, wreszcie wieczorem poniosło ją do ogrodu. Wnet z drugiej strony, jakby wywołana tajemnym wołaniem, zjawiła się panna Barbara. Ponieważ sprawą zbyt pospolitą dla umysłów uskrzydlonych byłoby spotkanie na udeptanej ziemi przy jednej lub przy drugiej willi, uskrzydlone umysły wygramoliły się na mur graniczny i usiadły wśród dzikiego wina. Księżyc srebrzył się we wysokiej swojej pełnej chwale, a przeczyste rosy szkliły się jak brylanty na różach. Gdzieś w oddali wielkie miasto brzęczało i szumiało, w tym zakątku jednak było cicho i srebrzyście. Dziewczęta, przytulone do siebie, rozmawiały szeptem; ponieważ nie widziały się od rana, wiec treści do niezmiernie poważnej rozmowy nazbierało się na jakie trzy dni, a jeszcze nie wszystko zdałoby być dokładnie omówione. Dowiedziała się przeto Barbara, co uczyniła a o czym myślała Ewa, Ewa dowiedziała się co uczyniła i o czym myślała Barbara, gdy zaś zakończono uczciwą wymianę bezcennego towaru, wymieniono kilka uścisków i pokaźną ilość westchnień, należy bowiem zauważyć na podstawie głębokich doświadczeń, że dusze szczęśliwe podobne są do owego worka, w którym wedle wyobraźni Greków zamknione były wiatry, które czasem wydostają się na świat i wieje swobodnie.

Szczęśliwa duszyczka Ewy tę niezwykłą posiada właściwość, że zaczynała być nieszczęśliwa, skoro się własnym nie mogła podzielić szczęściem. Przedziwne dlatego przędła pomysły, zawsze bujne i cokolwiek niespodziane. Dziewczyna wpatrzyła się w księżyc – mądry, bo zawsze samotny, uśmiechnięty, bo w tej zimnej samotności pełen cierpienia – i myślała nad czymś bardzo głęboko.

– Basieńko – szepnęła. – Jakby to było cudownie na świecie, gdyby wszyscy ludzie byli dobrzy…

– O tak!

– A jakby to było cudowne, gdyby się wszyscy kochali – Wtedy nie byłoby ani złych, ani nieszczęśliwych, ani smutnych… Bogaty podzieliłby się z biednym, a szczęśliwy podzieliłby serce i połowę oddał nieszczęśliwemu.

Basia westchnęła głęboko, lecz smutnie, jak gdyby chciała rzec, że tylko w serdecznej przyjaznej poświacie księżyca mogę się snuć takie marzenia. Pomyślała, że w tej chwili pełnej słodyczy i troskliwości krople rosy na różach są dziwnie podobne do łez.

Ponieważ księżycowa filozofia Ewuni wyczerpała się doszczętnie, więc znowu wysłała pracowite myśli jak pracowite pszczoły na srebrny świat po nowe miody mądrości, że jednak nie powracały zbyt długo, rzekła cicho:

– Wiesz Basiu, co powinnaś zrobić?

– Co, Ewuniu?

– Powinnaś namówić ojca, żeby złożył wizytę pani Zawidzkiej.

– Wizytę – rzekła Basia przeciągle. – Pod jakim pozorem?

– Nie trzeba żadnego pozoru. Sąsiedzi prawie zawsze odwiedzają sąsiadów.

– Tak, na wsi…

– Przecie to tak jak na wsi. A właściwie to Jurek był już u ciebie z wizytą.

– Nie bardzo.

– Ale twój ojciec powinien przyjść… Z tobą oczywiście…

Basia najwyraźniej drgnęła.

– Pani Zawidzka – mówiła Ewcia – będzie bardzo rada. Pojęcia nie masz, jaka to kochana osoba, a przy tym prawie zawsze sama. Mnie wciąż nosi, a Jurek nie wyłazi ze swej pieczary, tylko wciąż maluje. Przyjdźcie do nas, Basieńko, koniecznie przyjdźcie! Potem pani Zawidzka odwiedzi twoją matką i pogadają sobie kobieciny. Nie myślisz, że to byłoby świetnie?

– Być może – odrzekła Basia zamyślona. – A jeżeli ojczulek nie zechce?

– Mojemu Hieronimowi nie potrzeba by długo gadać. Wzięłabym go pod rękę i nawet by nie wiedział, dokąd idzie. Później wprawdzie też by nie wiedział, gdzie był i u kogo, ale już by było po wszystkim. Myślę, że z twoim nie będzie o wiele trudniej. Ojcowie powinni słuchać swoich córek, jeżeli na świecie ma być jaki taki porządek. Zrobisz to, Basieńko?

– Spróbuję…

– Tylko spróbuj! Najlepiej będzie pojutrze około piątej…

– Pojutrze… około piątej… – powtórzyła Basia bardzo cicho, lecz dobitnie, jak gdyby chciała sobie te słowa zapisać w pamięci ostrym księżycowym promieniem.

Musiała to uczynić bardzo starannie, gdyż we czwartek około piątej Ewa, zdradzająca od czasu obiadu wyraźny niepokój, zawołała patrząc w okno:

– Pan Zawiłowski idzie do nas! – Potem dodała szybko: – Pewnie z wizytą, bo czarno odziany…

Jerzy, czytając gazetę, porwał się z krzesła

– Ja tu nie jestem potrzebny, proszę mamy… Nie cierpię wizyt!

Chciał już czmychnąć kiedy Ewa oznajmiła:

– Ach i Basia idzie też! Proszę pani, niech Jurek nie ucieka, bo nie wypada…

– Co to znaczy "nie wypada"? Zresztą mogę zostać, bo mi się tak podoba.

Wszedł pan Zawiłowski w uroczystym obleczeniu, potężny i wspaniały. Wąsy miał starannie ułożone, a brwi tak bujne, że gdyby mu wąsów zabrakło, mógłby je zastąpić brwiami. Basia, odziana była w śliczną sukienkę, tak barwną, że powinny za nią gromadą latać pszczoły. Ponieważ o tym czasie na rodzinnej ziemi dojrzewały właśnie pomidory, nie dziwota przeto, że i na jej twarzy zjawiły się z niewiadomej przyczyny rumieniec o złocistej głębokiej czerwieni.

Gdy ceremoniał pierwszego uroczystego powitania został wyczerpany, pan Zawisłowski zasiadł w fotelu z wprawą wielokrotnego prezesa wielu komitetów, nabrał tchu i "zagaił posiedzenie", Objaśniwszy, że wedle odwiecznego zwyczaju sąsiad co osiadły winien jest złożyć hołd i uszanowanie sąsiadom zasiedlonym. Ciągnąc tę wyborną perorę wpatrywał się pilnie w twarz pani Zawidzkiej, która też nieznacznie krążyła spojrzeniem dokoła jego twarzy, ozdobionej dwiema parami wąsów. nagle pan Zawiłowski uderzył dłonią w kolano i zawołał uradowany:

– Ej, pani dobrodziejko, czy my się przypadkiem nie znamy?

– I nmie się coś tak zdaje… – odrzekła z uśmiechem pan Zawidzka.

– Coś tak przed trzydziestu laty w Kutnowskiem…

– Tak, tak!

– Panna Gronowska z domu, w której kochało się cztery powiaty…

– Gronowska z domu, ale czy cztery powiaty…

– Powiedziałem i nie cofnę! – uradował się pan Zawiłowski z całego serca.

Radość podzielili wszyscy obecni, a Jerzy pomyślał:

"Teraz powinienem powiedzieć: ‹góra z górą się nie zejdzie, a…›"

– Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze! – zawołał pan Zawiłowski. – A wie pani, że gdyby mi kto jeszcze jedną cukrownię podarował, mniej by mnie to nie uradowało!

Pani Zawidzka, tak wspaniale oceniona, najwyraźniej ogarnięta była wzruszeniem. Z żywą przyjemnością zaczęła słuchać rozwichrzonej opowieści o dawnych czasach, o ludziach i zdarzeniach. Pan Zawiłowski dosiadłszy rączego bachmata wspomnień całował raźno poprzez lata dawno osiwiałe wywoływał duchy zmarłych, na potężne jego wezwanie budzących się niechętnie z wieczystego snu. Troje młodych przysłuchiwało się temu z należytym szacunkiem, skoro jednak w pokoju zaczęło być tłoczno od rozmaitych babek i ciotek, skromnych dziewic i siarczystych kawalerów tańczących mazura, Ewcia mrugnęła znacząco w stronę Jerzego, który jednak nie zauważył tajemnego znaku, albowiem wpatrzony był chyłkiem w Basię. Ewa postanowiła przeto wystąpić na rachunek własny i rzekła do pani Zawidzkiej:

– Proszą pani! Basia chciałaby bardzo zobaczyć pracownię Jurka…Czy możemy wyjść?

– Ależ oczywiście! – odpowiedziała pani Zawidzka i mimo woli spojrzawszy na Basię pomyślała, że dawno nie widziała piękniejszej i bardziej uroczej dziewczyny. – My tu sobie jeszcze pogadamy… Idźcie, dzieci!

Basi na myśl nawet nie przyszła wyprawa do malarskiej pracowni, a Jurek spojrzał na Ewę ze zdumionym podziwem. Podniósł się niezgrabnie i wskazując Basi kierunek, rzekł niepewnie:

– Służę pani…

– Chodź, Basieńko – mówiła cicho Ewa.- Pan Jerzy nie wszystkich zaprasza do swojej pracowni. Dawno jednak marzył o tym, żeby tobie pokazać obrazy. Prawda, Jureczku, że marzyłeś o tym?

Żaden baran od stworzenia tego gatunku nie spojrzał bardziej wyłupiastym spojrzeniem na zuchwałego człowieka. Wobec nagłego otępienia jednego w tym gronie mężczyzny przewodnictwo swoim zwyczajem objęła Ewa i po krótkiej chwili urządziła scenę wedle wzoru zapamiętanego od owego dnia, w którym zasnęła na pace po mydle. Na tym samym chwiejnym tronie usadziła Basię nieco zalęknioną, Jerzemu zaś rozkazała:

– Do roboty! Pokazuj obrazy, ale tylko dobre. Mnie mogłeś ocyganić, ale z Basią tak łatwo ci nie pójdzie.

– Ewuniu! – szepnęła Basia ze słabym wyrzutem.

– Wiem, że gadam głupstwa – zaśmiała się Ewa – ale jest mi dzisiaj strasznie wesoło. gdzie wam podać herbatę: tutaj, czy zejdziecie do senatorów?

– Ja myślę… – zaczęła Basia.

– Że tutaj – dokończyła szybko Ewa. – Jurek też zawsze pije w pracowni, bo zapewne ma tu gdzieś schowany koniak.

Jerzy chciał krzyknąć wielkim głosem, że nigdy tu nie pijał herbaty ani koniaku, gdyż w tym zakątku z płynów przechowuje tylko terpentynę do mycia pędzli, ale nie miał już komu o tym powiedzieć, bo Ewa zbiegła po schodach, głośno dudniąc. Z kolei chciała krzyknąć z miłego zdumienia pani Zawidzka, która od dłuższej chwili myślała nad tym, co by podać tym miłym gościom, którzy jej tyle sprawili radości. Wprawdzie rozmaite urzędowe hrabiny wydały prawo, że gościa, co się zjawi w domu po raz pierwszy, nie należy karmić niczym ani poić, prócz uprzejmym bredzeniem o teatrze, w którym się nie było, i o książkach, których się nie czytało, pani Zawidzka jednak nie była hrabiną. Przybycie Zawiłowskich jednak było niespodziane i w domu prócz resztek z obiadu nie było niczego smakowitego, najmilszym zaś gościom nie należy na podwieczorek podawać siekanych kotletów z młodą kapustą. Pani Zawidzka uśmiechnęła się przeto radośnie ujrzawszy, że do pokoju wkracza pochód, przypominający powrót wywiadowców izraelskich, co wracają z żyznej ziemi Chanaan, niosąc winne grona wielkości obrotnej żydowskiej głowy. Na czele szła Ewa, dźwigając tacę zastawioną ciastkami i owocami, za nią zaś z ostrożną powagą kroczyła Honorcia z herbatą. Pani Zawiłowski oznajmił, że się pani Zawidzka niepotrzebnie rujnuje, lecz wielce był rad, że będzie miał sposobność do gorących wspomnień o jeszcze jednym wspólnym znajomym z Kutnowskiego, co potrafił wypić jednym tchem butelkę wina, a wyborną sztukę pokazywał tak często, że razu jednego nie on dokończył butelki, lecz butelka jego dokończyła, wskutek czego odbył się pogrzeb bardzo tłumny i ponad wszelkie spodziewanie wcale wesoły.

Taki sam pochód podążał do pracowni, okazało się jednak nieco później, że wciąż rozmawiający dostojni ludzie na dole zjedli trzykrotnie więcej niż milczący młodzi na górze. Na to jednak zwróciła uwagę jedynie Ewcia, którą po odejściu gości pani Zawidzka uściskała gorąco mówiąc:

– Strasznie, strasznie było miło! Ale skąd tobie, Ewuniu, przyszło do głowy przygotowanie ciastek i owoców? Jestem ci za to niesłychanie wdzięczna! Czy wiedziałaś o tej wizycie?

– Coś mi Basia o tym mówiła – odpowiedział Ewcia niewinnie. – Prawda, proszę pani jaka to rozkoszna panienka?

– Bardzo, bardzo miła…

– I mądra! – rzekł Jerzy dobitnie. – Pojęcia mama nie ma, jakie ona doskonałe uwagi robiła o moich obrazach.

"Wzięło cię, robaczku!" – pomyślała Ewa, a głośno powiedziała: – Jurek! Tutaj palić nie wolno…

– Ach! – mruknął Jerzy. – Przyszedłem z ta fajką z pracowni i zapomniałem zgasić…

– Paliłeś fajkę przy Basi? – zapytała Ewa z ponurą grozą.

– Dlaczego nie miałem palić? Sama mnie o to prosiła.

"A, to dlaczego taka mądra…" – pomyślała Ewa.

Gdy została z nim sama, rzekła:

– Bardzo się cieszę, że się pani Zawidzkiej tak goście podobali. A tobie, Jureczku?

– Owszem… Podobali się…

– Pan Zawiłowski to wyborny typ.

– Aha…Wyborny…

– Ale czy zauważyłeś na twarzy Basi…

– Niczego nie zauważyłem, bo się jej nie przyglądałem!

– To dobrze, bo coś się biedactwo zrobiło nad lewym okiem. Jakiś guz czy co?

– Jaki guz?! – krzyknął Jerzy. – Nie bądź złośliwa. Zła jesteś, że ona taka ładna. Może nieprawda? Czoło ma bez najmniejszej skazy, gdzieś ty ujrzała jaki guz?

– Może mi się tak tylko wydawało, ale skąd ty o tym wiesz, skoro się jej nie przyglądałeś? – rzekła Ewa szybko i jeszcze szybciej wybiegła, albowiem ujrzała w jego oczach śmierć nagłą i niespodziewaną.

Podobnemu śledztwu została później poddana panna Barbara, która uścisnęła Ewę goręcej niż zwykle, czemu brakło filozoficznego uzasadnienia.

– Ach, jak u was jest miło, mój Boże! – mówiła z zapałem, sponad którego uniosła się para jak nad gorącą wodą.

– U nas zawsze jest miło. Pani Zawidzka jest najlepszą kobietą na świecie. Szkoda tylko, że Jerzy czuł się jakoś nieswojo. Nie zauważyłaś, że był dziwnie blady?

– Nie zauważyłam – odrzekła Basia szybko. – Oglądałam z takim zajęciem obrazy, że nawet na niego nie spojrzałam.

– To dobrze, bo coś mu się zrobiło z prawej strony ust…Jakaś zmarszczka czy coś takiego…

– Jaka zmarszczka? Co ty opowiadasz, Ewuniu! Nie widziałam żadnej zmarszczki… Zresztą pan Jerzy ma przepiękne usta…

– Ach, tak? Muszę mu się lepiej przyjrzeć…A obrazy?

– O Boże! – zawołała Basia podnosząc obie ręce ku niebiosom. – Pan Jerzy to genialny malarz!

– Czemu mówisz o nim "pan Jerzy"?

– A jakże mam mówić? – zapytała Basia ze strachem.

– Po prostu: Jerzy, albo jeszcze lepiej: Jurek. On mówi o tobie: Basia.

– On…mówi… Basia?

– Trzymaj się, bo zlecisz za mur! – zawołała Ewa. – Co ci się stało?

– Nic… nic…

A na pożegnanie uściskała Ewę jeszcze gorącej niż przy przywitaniu, chociaż też nie było po temu filozoficznej racji.

Ewa rozmyślała głęboko, albowiem potężna jej głowa nie mogła trwać w bezczynności. Wynikiem tej zadumy było niespodziewane pytanie skierowane do Jerzego:

– Jureczku, powiedz mi, jak powinien być odziany mężczyzna do ślubu?

– A czy ja wiem? Jeden wdziewa frak, drugi czarny pogrzebowy strój. Po co ci ta wiadomość?

– A w czym ty będziesz brał ślub?

– W kaftanie bezpieczeństwa! – wrzasnął Jerzy. – I w żółtych butach!

– Dobrze, ale czemu krzyczysz w obecności damy z najwyższego towarzystwa? Dlatego o to pytałam, bo zauważyłam, ze w twoim fraku mole założyły sobie jadłodajnię, klub i prywatne lotnisko. Gdybyś więc nagle potrzebował fraka…

Jerzy chwycił własną głowę w obie ręce, jak gdyby ją chciał zerwać z karku i cisnąć nią w straszliwą damę z najwyższego towarzystwa.

Загрузка...