Rozdział trzynasty

W którym "dwa serca złączone na wieki", a Ewa skacze z okna po raz drugi, ale zapewne nie ostatni.


Ewcia dostała list od cioci Halickiej spod Makowa adresowany do willi Zawidzkich. Jak to się mogło stać? Skąd ciocia wiedziała cośkolwiek o Zawidzkich? List został rozerwany drżącymi rękami, a z listu wypadła tajemnica: ciocia wiedziała o wszystkim. Oto pani Szymbartowa odmieniona na duchu, jak gdyby go leczyła okładami z posiekanego śledzia, chciała mu ulżyć wyznaniem grzechów i napisała do pani Halickiej szeroko i długo i o tym, jak zatruła Ewci promienisty żywot, i o tym, jak Ewcia dała drapaka, i o tym, jak serdecznie Ewcia zaopiekowała się Zosią. Ciocia przyjęła to wszystko do wzburzonej wiadomości i oznajmiła Ewci w liście, w którym wykrzykniki rosły jak nad Wisłą topole, że rada jest z tego, co się stało.

Ewci spadł kamień z serca i potoczył się z hukiem w przepaść. Ciążyło jej to nadmiernie, że szczęśliwe jej dni u Zawidzkich omotane są pajęczyną kłamstwa. Odmieniona pani Szymbartowa uczyniła jej wspaniałą przysługę, że winę jej szaleństwa wzięła uczciwie na siebie. Było to z jej strony bohaterstwo. W niebie, gdzie – jak wiadomo – większa jest radość z jednego nawróconego grzesznika niźli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, musiały dnia tego anioły tańczyć z radości. I Ewie chciało się tańczyć. Napisała do cioci list tak wspaniały, że powinien być wyryty na miedzi. Była to właściwie powieść. "Oto jest romans życia nieskładny w niczem" – jak rzekł Słowacki. Poczciwa ciotka będzie go zapewne czytała przez trzy dni, siedząc nad brzegiem strumienia, który jej obficie łzy poniesie do morza.

Pani Zawidzka też była bardzo uradowana, że pani Szymbartowa piorunem swojego listu oczyściła powietrze. Tylko Jerzy był nie bardzo rad.

– Źle się stało! – rzekł posępnie. – Gdyby wszystko niespodzianie wyszło na jaw, może złoiliby ci skórę, a tak może ci się tylko upiec. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Ewa nie miała jednak czasu na kłótnie z tym buszmenem, który nie miał zielonego pojęcia o delikatnych i subtelnych sprawach kobiecych. Odbywała tajne narady z Basią, co było połączone z koniecznością wyłażenia na mur graniczny. Ewie przyszło jednak do głowy, że Bogiem a prawdą mur ten jest z goła nikomu niepotrzebny, że jest przykrą zawadą i powinien być zburzony. Wprawdzie droga przez dwie furtki nie była daleka, lecz mur graniczny między dwoma zaprzyjaźnionymi domami był złym symbolem. Przyjaźń obydwóch domów stawała się coraz głębsza. Po wizycie pana Zawiłowskiego odwiedziła dom sąsiedni pani Zawidzka z adiutantem Jerzym i tak sobie przypadły do serca z biedną panią Zawiłowską, że od pewnego czasu nie było dnia, aby jeden dom nie przysłał do drugiego serdecznego poselstwa. Po co tedy ten mur? Ewcia odbyła naradę z Basią. Nazajutrz Basia przyczepiła się do ojca i łaziła za nim jak cień, bardzo zresztą gadatliwy i wymowny. Tłumaczyła mu pracowicie konieczność zburzenia muru, co – jak wie o tym od Ewy – jest również marzeniem pani Zawidzkiej. W tym samym czasie Ewa oznajmiła pani Zawidzkiej, że zburzenie mizernego a tak zbędnego muru będzie – jak o tym wie Basia – z entuzjazmem przyjęte przez pana Zawiłowskiego.

– Nie mam nic przeciw temu! – zgodziła się pani Zawidzka.

– Skoro pani Zawidzka się godzi, ja nie mam nic przeciw temu! – rzekł pan Zawiłowski.

Ewcia pomyślała, że – w celu uniknięcia wydatków – obdarzony potężnym basem pan Zawiłowski powinien powtórzyć jerychońską sztukę i w braku mosiężnej trąby zwalić mur jednym wspaniałym okrzykiem. Trudno było jednak prosić go o tak przedziwny wysiłek i dlatego wezwano jakiegoś burzymurka, który za nieznacznym wynagrodzeniem rozebrał część ogrodzenia. Przez nowa bramę przebiegł Rolmops i napadł znienacka kurczęta w ogrodzie Zawiłowskich, które cudem uszły z życiem przed szczekającą śmiercią. Opętany kundel wpadł wobec tego niespodziewanie do kuchni skąd smakowite wiały zapachy, i śmiertelnie przeraził kucharkę, która na widok kosmatego czorta "buchnęła, zawrzała i zgasła" jak kopcąca lampa. Działo się to wszystko bardzo rano, burzymurek bowiem zjawił się do pracy o świcie. Oba domy, posłyszawszy narzekanie drobiu, rozpaczliwy krzyk istoty ludzkiej, bojowy wrzask kundla i okrzyki podziwu murarza porwały się ze snu. Uroczysty akt otwarcia granicy odbył się wobec tego "przy tłumnym współudziale" obywateli. Jeden obywatel jednakże był przeraźliwie zdumiony: Jerzy, który nie wiedział o niczym. Ujrzawszy zwalone cegły, pomyślał w pierwszej chwili, że spokojną polską ziemię nawiedziło trzęsienie ziemi i że wszyscy uciekają w niedbale odzianym popłochu. Śmiertelna trwoga musiała niektórym pomieszać zmysły, ujrzał bowiem przez okno, jak Basia ugania się po ogrodzie za kurczętami, a Ewa chwyciwszy za kark swego pięknego kundla, niesie go do domu Zawidzkich. Obie dziewoje miały miny wprawdzie cokolwiek niepewne, lecz równocześnie roześmiane, nieszczęście przeto nie musiało być zbyt wielkie, tym bardziej że bas pana Zawiłowskiego zahuczał na chwilę, lecz wkrótce ucichnął jak oddalony grzmot.

Skromnie odziany malarz wybiegł do ogrodu.

– Ewciu, co się tu dzieje, u Boga Ojca!

– Pomóż Basi złapać kurczęta! – krzyknęła Ewa. – Basiu! Jerzy biegnie na pomoc!

– Panie Jerzy, prędko! – wołała Basia.

Malarz przelazł przez wyrwę w murze niebotycznie zdumiony.

– Przecież to dopiero szósta…

– Wszystko jedno! Niech pan łapie te kurczaki, bo ja muszę cucić kucharkę.

Wobec tego Jerzy począł łowić kurze potomstwo, które zdradzało wyraźnie objawy obłąkania i pierzchało na widok wielkoluda, słusznie przekonane, że schwytawszy je, będzie połykał na surowo i z pierzem.

W tej chwili wyszła z domu obudzona pani Zawidzka i patrzyła jak urzeczona: jej rodzony syn uganiał w cudzym ogrodzie za kurczętami zrozumiawszy zaś, że przemocą nie poradzi, począł je wabić chytrze rozlicznymi głosy, udając, że im sypie ziarno.

– Jerzy, co ty wyprawiasz? – zawołała zdumiona.

– Basia kazała mi je schwytać… – odrzekł Jerzy zdyszany. – Niech ni mama powie, jak się wabi takie tałatajstwo?

Pani Zawidzka nie śmiała się serdeczniej od lat dziesięciu. Dnia tego jednakże zadziwiła się po raz drugi, kiedy jej pan Zawiłowski oznajmił że jej pomysł zburzenia muru bardzo mu przypadł serca. Właśnie ona chciała to samo powiedzieć panu Zawiłowskiemu, który też byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że pomysł pochodzi od niego. Jasnym było przeto, że pomysł ten zrodziło jednoczesne szczęśliwe natchnienie. Jerzy jednak pilnie przyglądał się Ewci i kręcił głową.

– Czy nie myślisz przypadkiem o podziemnym przejściu na wypadek deszczu?

– Co ma być, będzie – odrzekła Ewa.

Podziemne przejście było zbędne, gdyż na wypadek deszczu wystarczy parasol, oczywiście dla dostojnych osób, młodzież bowiem nie zwraca uwagi na przeszkody tak mizerne. Przejście w murze okazało się najbardziej uczęszczanym traktem w Europie. Pannice wydeptały wkrótce białą ścieżkę, a osoby dostojne przechodziły nią bardzo często. najbardziej nieśmiałym wędrowcem był natomiast długonogi. Wesoły

Jerzy dziwna posmutniał. zamknął się na długie godziny w pracowni i często słychać było, jak gada sam ze sobą. Jest to rozrywka dość monotonna i zdradza niepokój ducha. W towarzystwie matki i rozgadanej Ewy Jerzy zapadał w zamyślone milczenie. Było ono objawem mniej zatrważającym niż nagły brak apetytu. Pani Zawidzka spoglądała z niepokojem na syna, dla którego za dobrych czasów potężny indyk był ptaszkiem niewielkich rozmiarów.

– Ewuniu, nie wiesz, co jest Jurkowi? – pytała zatroskana.

– A co ma być, proszę pani?

– Od pewnego czasu jest jakiś nieswój…Nie rozmawia, nie je…

– Drobnostka! – odrzekła Ewa. – Wzięło go!

– Co to znaczy? Co go "wzięło"?

– To znaczy, że Jurek ma jakieś zmartwienie.

– Zmartwienie? Ale jakie?

– Ja myślę, że coś mu się zdaje, ale jeszcze nie jest pewny. I nie ma dość odwagi, aby się przekonać.

– Nic nie rozumiem!

– Bo to się nie da tak od razu wytłumaczyć…Jeśli pani pozwoli, to ja go zbadam i wszystko pani powiem w swoim czasie.

– A czy ty cos wiesz?

– Ja? Skądże znowu! Od pewnego czasu Jurek w ogóle za mną nie gada. Ale to przejdzie!

Minęły dwa tygodnie, ale jakoś nie przeszło. Ewcia zajęta była niesłychanie "życiem towarzyskim", wyjazdami z panem Mudrowiczem od Otwocka, odwiedzinami u Szymbartów. Zdawało się, że nie zwraca żadnej uwagi na to, że Jerzy przez całe godziny tkwi w oknie i spogląda czujnie na willę Zawiłowskich, ani na to, że w oknie naprzeciwko tkwi Basia jak okienna pelargonia i widać przygląda się harcom wróbli.

– Niemądre dzieciaki! – rzekła sama do siebie z odrobiną gniewu w głosie i machnęła ręką z wyraźnym lekceważeniem. – Mogą tak stać w oknach do skończenia świata, a żadnemu nie przyjdzie do głowy… Ech! Wszystko ja i zawsze ja…

Na ten temat odbywa naradę z panem Mudrowiczem, przed którym nie miała tajemnic.

– Jestem pewna – mówiła – że Jerzy kocha się w Basi, a ona w nim. Może oni jeszcze sami o tym nie wiedzą, ale ja wiem!

– A skądże ty możesz wiedzieć, pędraku? – śmiał się pan Mudrowicz.

– Jak to "skąd"? Czy pan myśli, że ja nie wiem, jak się objawia zakochanie? Ja sama kochałam się w życiu już dwa razy i dwa razy śmiertelnie. I dwa razy zostałam haniebnie zdradzona! – dodała ponuro.

– O biedna maleńka!

– Bynajmniej… Przekonałam się, co to jest męska słabość i co jest warta fałszywa przyjaźń. Moje dwie najlepsze przyjaciółki zbałamuciły tych, za którymi byłabym poszła na koniec świata. Jeden z nich tak cudownie udawał radio, że można było skonać ze śmiechu… A drugi pisał wiersze…Ale nie mówmy o tym, bo mi się chce płakać. Chciałam panu to tylko powiedzieć, że wiem dobrze, co to jest wielka i śmiertelna miłość. I to wiem, że ani Jerzy nie zdradzi Basi, ani Basia Jerzego, bo to cudownie uczciwe serca, ale z tego chyba nic nie będzie i to mnie okropnie martwi.

– A dlaczego nic nie będzie?

– Bo Jerzy jest tylko w gębie mocny, a naprawdę jest bardzo nieśmiały, a ona też. Zresztą Jerzego martwi co innego jeszcze. Ja to doskonale czuję. Widzi pan, pan Zawiłowski jest bardzo bogaty, a Jerzy jest malarzem i nie ma nic. i dlatego Jerzy, choćby miał cierpieć nie wiem jak, nigdy się nie oświadczy na nic, bo jest piekielnie ambitny…

– Piekielnie głupi! – zgniewał się niespodzianie pan Mudrowicz. – I ty też, jeśli myślisz tak samo.

– O, proszę pana!

– Głupi jest! Nie wiem, jak bardzo bogaty jest pan Zawiłowski, o tym jednak wiem z pewnością, że Zawidzki jest od niego stokroć bogatszy. Rozumiesz?

– Nic nie rozumiem.

– Boś cielę! Słuchaj, dziewczyno… Ten pan Zawiłowski ma fabrykę czy coś takiego?

– Trzy fabryki i majtek ziemski

– Aha! Fabryki mogą spłonąć, mogą się rozwalić, licho wie zresztą co się może stać z tym wszystkim, co posiada pan Zawiłowski. Znam bogatszych od niego, co w krótkim czasie nie mieli grosza. A kto może zabrać ten ogromny, ten wspaniały majątek, który posiada Zawidzki?

– Jaki majątek? – zdumiała się Ewcia. – pięć złotych?

– Talent, talent! – zakrzyknął pan Mudrowicz. – Olbrzymi wspaniały talent!

– Ach! – szepnęła Ewcia.

– Zawidzki jest znakomitym artystą, a będzie wielkim. Ten chłopak jest już głośny, a będzie szeroko sławny. Pan Zawiłowski za cały swój majątek nie zdołałby kupić ani cząstki tego, co posiada Zawidzki. Talentu nie można kupić za wszystko złoto świata. Rozumiesz

– Tak, teraz rozumiem… – szepnęła Ewa w zamyśleniu. – Pan jest bardzo mądry!

– Nie ja jestem mądry, tylko inni są głupsi ode mnie! – rzekł pan Mudrowicz. – Majątek… majątek… – sierdził się w dalszym ciągu. – Ja też mam majątek i co mi z tego? Tyle mi z niego przyszło, że żyłem jak szczur w norze… Nie pożywiłem nawet bezdomnego psa… Nie wiedziałem, że na świecie świeci jeszcze słońce… A ten twój malarz rozsypuje je garściami, upiększa świat, wyzłaca szarość… Biedny malarz! Aha! A ren drugi malarz, ten Rogalik…

– Co, co?

– Siedzi u mnie na poddaszu i przez cały dzień śpiewa. Maluje i śpiewa… Radość chodzi za tym golcem i ten golec jest szczęśliwy… Tak kiedyś wył z jakiejś wielkiej radości, że posłałem Pawła, aby go uciszył, a Paweł się zbuntował i nie chciał iść: – " niech sobie biedaczysko pośpiewa!" – powiada mi ta kreatura.

– Paweł tak powiedział?

– Tak. Zdaje się, że jest z Rogalikiem w ogromnej przyjaźni i zanosi mu połowę swojego jedzenia. Nie przysięgnę, ale mi się zdawało, że się onegdaj obaj zaśmiewali jak obłąkani.

– Nie może być!

– Może być. Zdaje się, że są zdziwieni, dlaczego ja jeszcze nie śpiewam – rzekł pan Mudrowicz z odrobiną goryczy.

Ewcia bardzo była zamyślona po tej rozmowie. Przez kilka dni następnych przyglądała się Jerzemu, który pracował niezmordowanie nad wielkim obrazem. Chciała do niego zagadać, lecz nie miała odwagi. Nie był to już ów Jerzy, co stawał na głowie, śmiał się do całego świata i najbliższej jego okolicy i huczał, i pokrzykiwał. Zaczął tak wyglądać, jakby nie spał od wielu nocy. Wprawdzie na widok Ewy uśmiechnął się mile, nie był to jednak zawiesisty uśmiech, delikatna, subtelna i ledwie widna. Żal ścisnął serce Ewy.

– Jureczku – rzekła wreszcie z wielkim strachem – zdziwi cię to, co ci powiem… Niedawno rozmawiałam o tobie z panem Mudrowiczem.

– Bardzo mi miło – odrzekł Jerzy z bladym uśmiechem, lecz spojrzał na nią ciekawie.

– Pan Mudrowicz powiedział… pan Mudrowicz powiedział, że ty jesteś jednym z najbogatszych ludzi…

– Co takiego? Czy przypadkiem mój przyjaciel Rogalik nie nauczył pić pana Mudrowicza?

– Twój przyjaciel Rogalik – rzekła Ewa podniesionym głosem – ani sam nie pije, ani nikogo nie uczy pić. Pan Mudrowicz mówiąc, że jesteś jednym z najbogatszych ludzi, miał na myśli twój talent.

– Ach, tak?

– Tak. Pan Mudrowicz jest mądry i mówił, że teraz już jesteś znakomity, a niedługo będziesz sławny i że ani talentu ani sławy za żadne pieniądze nie kupi. Takiego bogactwa nikt ci nie odbierze i więcej jest ono warte… więcej warte nawet niż trzy fabryki. To tylko chciałam ci powiedzieć.

Jerzy spojrzał na nią jasnym pociągłym spojrzeniem.

– Kochane z ciebie dziewczynisko! – powiedział wreszcie cicho i odszedł.

"Zdaje się, że jednak zrozumiał" – pomyślała Ewa. – "Wszystko mu trzeba wkładać łopatą do głowy…Ale trzeba zajrzeć do Basi!"

Basia była u matki, natomiast pan Zawiłowski zawsze rad z przyjścia Ewy ucieszył się dzisiaj niezwykle gorąco. zawiódł ją do swego gabinetu, starannie zamknął drzwi i położywszy palce na ustach na znak, że zostaną omówione sprawy niezwykle ważne i tajemnicze, rzekł:

– Panno Ewo, doskonale się złożyło, że pani przyszła, bo ja właśnie wybierałem się do was… Chciałem panią o coś zapytać, ale niech to zostanie między nami…

– Oczywiście!

Pan Zawiłowski pomazał swój bas oliwą szeptu, aby słowa nie skrzypiały i mówił:

– Panno Ewo! Z Basia coś się dzieje, a ja nie wiem co.

– A co się dzieje, proszę pana?

– Nie wiem…nie wiem…Pani wie, ile w Basi jest radości, a teraz poznać jej nie można… Smutna, wzdycha i gada przez sen.

– Gada przez sen? Oj, to niedobrze. A co gada?

– Tego nie wiem. To jednak nie jest najgorsze – ("mówił ojciec o swej Basi, cały zapłakany") – to nie jest najgorsze… Niech pani sobie jednak wyobrazi, co się działo wczoraj! Powiadam: "Co ci jest, Basieńko?" – Ona najpierw na to nic, potem patrzy, patrzy, wreszcie wybuchnęła płaczem i zawołała: "O, jaka ja jestem nieszczęśliwa!" – I uciekła. Słyszy pani? Basia jest nieszczęśliwa! Ona! Czemu Basia ma być nieszczęśliwa?

– Z wielkiego szczęścia – odrzekła Ewa z powagą.

– Z czego?

– Z wielkiego szczęścia – powtórzyła.

Pan Zawiłowski spojrzał na nią spod ogromnych brwi wybałuszonym wzrokiem śmiertelnie zdumionego karpia.

– Nie rozumiem! – jęknął i rozłożył ręce. – To dla mnie za mądre.

Ewa uśmiechnęła się ślicznie.

– My kobiety – mówiła pouczającym tonem – używamy bardzo dziwnych sposobów w wyrażaniu uczuć. Żaden mężczyzna tego nie pojmie. Czy pan wie, że kobieta nieszczęśliwa płacze, a kobieta szczęśliwa też płacze, tylko obficiej?

– Przyznam się, że po raz pierwszy…

– Proszę pana… Był pan oczywiście na niejednym ślubie? Zapewne pan był? Czy pańskim zdaniem panna młoda jest szczęśliwa?

– Chyba jest…

– Jest bardzo szczęśliwa! A co robi! Płacze! Mama płacze, babcia płacze, ciotki płaczą i ona płacze.

– Może być. Co to jednak ma wspólnego z Basią? Przecie Basia nie myśli o ślubie!

– Ja nie jestem tego tak bardzo pewna – rzekła Ewa tajemniczo. – Czy pani Zawiłowska czuje się dobrze?

– Dzięki Bogu coraz lepiej.

– A pan jest zdrów?

– Jak byk! To znaczy… Przepraszam za wyrażenie…

– Nic nie szkodzi. Z tej strony przeto nie pochodzą jej zmartwienia. Ponieważ nie zdarzyło się żadne nieszczęście, które byłoby słusznym powodem płaczu, a Basia jednak płacze, czyni to przeto z jednego rozsądnego powodu: ze szczęścia.

– Z jakiego szczęścia? Panno Ewo! Nie słyszałem, żeby ją spotkało jakie szczęście. Co się pani roi?

– Mnie nic ale zapewne Basi się roi. Proszę pana… Pozwoli pan, że zapytam pana jeszcze o jedno?

– Bardzo proszę!

– Jak pan myśli: kiedy młoda panna jest nieszczęśliwa?

– Czy ja wiem? Nie byłem nigdy młodą panną…

– Ja panu powiem: kiedy się zakocha! Ale nie tak, byle jak, na patatajkę, ale na śmierć. Kiedy ja się zakochałam po raz pierwszy, płakałam tak, że trzy ręczniki były mokre. Drugi raz przeszło nieco lżej, ale też płakałam.

– Nie może być! – zawołał nagle rozweselony pan Zawiłowski. – I przeszło?

– Przeszło – odpowiedziała posępnie. – Ale chyba znowu wróci – dodała szeptem.

– I pani myśli, że Basia…

– Myślę, że Basia jest zakochana na umór! Słyszy pan: na umór!

– Basia?

– Basia.

– Na umór?

– Tak mi się zdaje.

– Ale w kim, dziewczyno, w kim?

– Pewnie w jakimś mężczyźnie, bo to już taki nieznośny zwyczaj… Proszę pana… Zdaje się, że Basia nadchodzi!… Czy to prawda, że pojutrze są jej urodziny?

– Ależ tak! – przypomniał sobie pan Zawiłowski.

– Doskonale… Przyjdziemy wszyscy o piątej. Wtedy panu powiem może coś więcej.

– Dobrze!

Panna Barbara powitała Ewcię serdecznie, lecz jakby z roztargnieniem. W orzechowych jej oczach nie było rozigranych złotych błysków; smutek osnuł śliczną jej twarz lekką mgiełką.

Zaciągnęła Ewcię do swojego pokoju, w którym barwną plamą gorzał obrazek Jerzego.

– Co się tu dzieje? – Spytała Basia. – Nie widziałam cię od dwóch dni.

– Nic nadzwyczajnego – odrzekła Ewa przyglądając się pilnie pułapowi. – Tylko Jerzy jest jakoś chory…

– Pan Jerzy chory? Nie może być! Wczoraj wieczorem chodził po ogrodzie prawie do północy.

– Ach tak? Widać na tym polega jego choroba, że chodzi po ogrodzie przy księżycu. A skąd ty o tym wiesz, że on taki lunatyk? – spytała Ewa niewinnie.

Zdawało się, że odpowiedzią na takie pytanie powinno być: "Widziałam przypadkiem…" albo "nasza Martusia widziała" lub coś podobnego na ten temat. Najbystrzejszy jednakże filozof, mądry jak diabeł, nie mógłby przewidzieć odpowiedzi Basi, która nagle zakryła twarz rękami i szeptała gorąco:

– O Boże! Chciałabym umrzeć… chciałabym umrzeć…

Świadomi rzeczy twierdzą uparcie, że na dziesięć potężnie zakochanych panien: trzy chce pójść do klasztoru, dwie do filmu, pięć objawia niezłomną chęć śmierci. Wprawdzie owych pięć wzywających śmierć podniosłoby ogromny wrzask na widok myszy i wzywałoby ratunku, nie zmniejsza to jednakże grozy sytuacji. Basia w tej chwili istotnie żałosny przedstawiła widok.

"Basię wzięło jeszcze mocniej niż Jurka!" – pomyślała Ewa z gorącym współczuciem. – "Tak mądra, taka dobra, taka zrównoważona i co z tego? Na miłość nie ma i nigdy nie będzie lekarstwa… Och jak straszny jest nasz los!"

Zaczęła pocieszać Basie, głaskając ją po głowie, po twarzy i po rękach i szepcząc słowa pełne słodyczy. Nie dała jej jednak do poznania, jaki to "robak lęgnie się w tym bujnym kwiecie". Pomyślała równocześnie, że nie może pozwolić na to, aby się uczciwie i niezaradne serce tak gryzło i męczyło.

Przez dzień następny była Ewa rozgoryczona i opryskliwa. Znienacka napadła na Jerzego:

– Czemu wciąż tkwisz w tej zatraconej pracowni! Mógłbyś odwiedzić Basię!

– Albo co? – z widocznym zapytał Jerzy.

Ewcię ogarnęła pasja znana w psychologii pod nazwą "pasji szewskiej".

– Powiedz mi, po co ja właściwie włożyłem tyle trudu w rozwalenie muru?

– Ach więc to jednak był twój pomysł?

– A czyj? Tobie przez sto lat nie przyszłoby do głowy. Pomysł był mój, bo myślałam… Ech! Wszystko jedno… Róbcie sobie, co chcecie!

Jerzy nie widział nigdy jeszcze swej przyjaciółki w takim gniewnym uniesieniu, w którym walny udział wziął jej zadarty nos. Nie rozumiał dobrze, co znaczy owo groźne "róbcie sobie, co chcecie!", więc się zaczął nad tym głęboko zastanawiać, lecz Ewa przerwała rozmyślania gromkim rozkazem dziennym:

– Jutro są urodziny Basi. Zbiórka o piątej po południu!

Rzekła i odeszła jak zagniewany duch.

Pani Zawidzka zawiadomiona o uroczystości w sposób łagodny i uroczysty wydobyła z tajemnego schowka naszyjnik z czeskich kamieni, który jakąś prababka nosiła na łabędziej i wstydliwej szyi. Lubiła Basię serdecznie; przypadła jej do serca dziewczyna prosta, jasna i czysta jak łza. Przeczuwała coś mądrym sercem i coś widziała mądrymi oczami, lecz nigdy nie powiedziała o tym słowa. Od chwili kiedy to Ewa powiedziała, że Jurka "coś wzięło", zaczęła patrzeć pilnie, udając jednak, że nic nie widzi. Czasem tylko uśmiechała się najsłodszym uśmiechem na świecie: uśmiechem matki. Nazajutrz Ewa jak chorąży poprowadziła pochód przez otwór w murze, głośnymi oznajmiając się okrzykami. Przed samymi drzwiami domu Zawiłowskich szepnęła do Jurka:

– Wyglądasz, jakbyś miał żółtaczkę… Głowa do góry, dryblasie!

Chociaż dzień był niezmiernie zwyczajny i taki powszedni jak chleb, ni stąd ni zowąd uczyniło się święto, tym większe, że pani Zawiłowska w czarnych okularach wyszła ze swojej ciemnicy. Pan Zawiłowski grzmiał zawiesistym basem, Ewa trajkotała jak młynek do kawy, śmiała się pani Zawidzka. Jerzy coś bąknął ni w pięć, ni w dziewięć, a Basia odpowiadała bez słów: kolorami twarzy, która raz bladła, raz czerwieniała się, i strwożonymi spojrzeniami.

"Oczy Basi" – pomyślała Ewa – "podobne były do laskowych orzechów. Teraz przypominają raczej włoskie".

Po pewnym czasie szepnęła do pana Zawiłowskiego, chytrze zawiódłszy go w kąt koło pieca:

– Widzi pan?

– Widzę… Więc to Jerzy?

– A pan myślał, że chiński cesarz? – zaśmiała się Ewa.

– Muszę zwrócić uwagę żonie – usiłował szepnąć pan Zawiłowski.

– Po co? Niech pan będzie pewny, że Basia wyspowiadała się przed matką najmniej dziesięć razy.

– Więc oni się kochają?

– O Boże, jacy mężczyźni są naiwni! – jęknęła Ewa.- A czy to pana martwi?

– Przenigdy! – rzekł pan Zawiłowski gwałtownie. – Uwielbiam panią Zawidzką… To cudowna kobieta… A skoro matka taka, to pewnie…

– Jerzy jest nadzwyczajny, a niedługo będzie sławny na cała Polskę! – mówiła Ewa z mocą. – O, rany! A ten skąd się tu wziął?

Pytanie było zgoła przeraźliwe, albowiem pośród gości zjawił się umorusany, zabłocony i skudłaczony Rolmops w słusznym przekonaniu, że Uczciwi Polacy maja zwyczaj jeść obficie podczas każdej uroczystości i że nie odtrącają z pogardą biednego kundla.

Z przewidzianej krótkiej uroczystości uczyniła się długa uroczystość z przyjęciem wieczornym, podczas którego okazało się, że Jerzy nie nadaremnie łowił niedawno kurczaki. Być może, że wspomnienie tego polowania pełnego trudu, lecz nie połączonego ze zbytnim niebezpieczeństwem, ożywiło w nim zamierającego ducha, albowiem ożywił się i począł błyskać jak za najlepszych czasów. Ewa czujna jak bóbr cięgami zapytaniami podtrzymywała jego ferwor. Jerzy zaczął opowiadać o tym wszystkim radosnym i cudownie jasnym, co się wydarza w malarskim żywocie; o włóczęgach i wędrówkach w pogoni za słońcem i tęczą; o zgryzotach i klęskach, o uniesieniach i wzlotach tych najwspanialszych obłąkańców, co się zaprzedali sztuce całą duszą. W pokoju było niemal mrocznie i bladozłociście, albowiem ze względu na wzrok pani Zawiłowskiej nie zapalono lamp elektrycznych, lecz świece, które przędły złote poświaty i malowały nią ludzkie zasłuchane twarze. Pani Zawidzka słuchała ze szczęśliwym uśmiechem; pan Zawiłowski słuchał, jak gdyby mu opowiadano bajkę o żelaznym wilku; pani Zawiłowska w głębokim ciemnym skupieniu, lecz jakby łakomie. A Basia słuchała cała zamieniona w słuch. W spojrzeniu jej była bezgraniczna tkliwość i taka miękka rzewność, że jeszcze chwila, a zdało się: wielkie przeczyste łzy zjawią się w tych oczach.

Wieczór ten był dziwny i niezwykły.

Nazajutrz jednak Ewa spostrzegła z przerażeniem, że Jerzy jest chyba naprawdę chory. Nie malował, lecz łaził z kąta w kąt, jakby szukał zgubionego parasola. Czasem kopnął niewinnie krzesło, które mu stanęło na drodze. Tej nocy nie zmrużył chyba oka, tak bowiem wygląda, jakby się sam własnymi farbami pomalował na szaro. Człowiek, który stale przypominał niedzielę, w tej chwili był środą popielcową.

"Oj, źle!" – pomyślała Ewa. Potem rzekła: – Jureczku, ślicznie było wczoraj, prawda?

Jerzy spojrzał na nią, jakby zobaczył zieloną owcę albo cielę z trzema głowami.

– Co się stało, Jureczku złoty?

– Nic mi się nie stało! – odrzekł Jerzy. – Głupi jestem i tyle!

– Dlaczego się oczerniasz? A dlaczego niby masz być głupi?

– Dlatego? Bo jestem mizerny malarzyna. Bo jestem marny oleodrukarz. Rozumiesz? Bo jestem wartogłów, nicpoń, niezdara, pustak, słowem: fujara. Głupi jestem, bo mi się przywidziało…A co tobie zresztą do tego?

Ostatnie słowa wrzasnął w tonacji przeraźliwie wysokiej i wyszedł.

– To gorzej niż myślałem – mówiła Ewa sama do siebie. – Jedną ten człowiek powiedział o sobie prawdę, tę mianowicie, że jest fujara… Źle, źle, bardzo źle! Zakochał się jak wariat, a teraz nie wie, co ma począć. Nie ma co: fujara! Biedna Basia…

Tak ją to wszystko zmartwiło, że zaczęła chodzić po pokoju jak Jerzy przed chwilą i w nagłej rozpaczy też kopnęła niewinne krzesło.

"Trzeba pomóc tej małpie zielonej, bo on sam nic nie zrobi!" – pomyślała z serdecznym rozczuleniem.

Wobec tego postanowienia ona z kolei spędziła noc prawie bezsenną. Poranne słońce ujrzało na jej obliczu niezwykłą powagę.

– Ewo! – rzekła sobie. – Na wielkie ważysz się rzeczy. Pchasz palce między drzwi! Zastanów się, bo może być źle… Gdyby się potem Jerzy zabił, nie mogłabyś mu nie przyznać słuszności…Ale trudno! Nie mogę patrzeć, jak pchły gryzą Rolmopsa, tym bardziej nie będę spokojnie patrzyła na to, jak zgryzoty gryzą Jurka… Niech się dzieje, co chce! Ludzie mnie może natłuką, ale Pan Bóg mi przebaczy!

Przemknęła chytrze przez ogród i przez kuchnię weszła do willi Zawiłowskich. Dowiedziała się od kucharki, że pani Zawiłowska śpi, Basia wyszła do kościoła, a pan Zawiłowski stawia pasjansa.

– Oho! Panna Ewa – zawołał uradowany właściciel trzech fabryk. – A czemuż to taka markotna?

– Bo ja w bardzo ważnej sprawie, proszę pana… W śmiertelnie ważnej sprawie!

Basem gęstym jak bita śmietana pan Zawiłowski wyraził nadzieję, że chyba nikt nie zachorował.

– Powiem panu wszystko… wszystko!… Pan już wie, że oni się kochają?

– Moja żona bardzo się z tego cieszy, ja też oczywiście…

– To doskonale. Oświadczam panu uroczyście; pan Jerzy Zawidzki chce prosić o rękę panny Barbary Zawiłowskiej.

Zdumiał się pan Zawiłowski.

– Rozumiem, ale dlaczego Ewcia mi o tym mówi?

– Dlatego, że Jerzy nigdy się nie oświadczy!

– Na miły Bóg! Jakże to: kocha Basię, Basia kocha jego i on się nie oświadczy?

– Sam się nie oświadczy. Ożeni się choćby jutro, ale nie oświadczy się nigdy!

Pan Zawiłowski chwycił się rękami za głowę, aby mu się nie rozpadła.

– Dlaczego?

– Bo się boi. Boi się, słyszy pan? Ubrdał sobie, że nie jest Basi godny. Sam mi dziś o tym powiedział… Boi się, że pan go nie zechce, że to i owo… Taki cudak!

– Ależ ja najchętniej… Mówiliśmy z żoną…

– To świetnie, ale on się boi. Tak cierpi, proszę pana, że się serce kraje, że patrzeć na to nie można, a sam nie przyjdzie… I Basia taka sama! I ona cierpi, a słowa nie powie.

– Ależ to sensu nie ma!

– Ja też wiem, że to sensu nie ma, dlatego ja przyszłam prosić o rękę Basi dla Jurka. A on przyjdzie potem, jeżeli…

– Jeżeli co?

– Jeżeli pan go wezwie.

– Tak przecie nie można! Dziewczyno, pomyśl tylko…

– O ja myślałam przez całą ubiegłą noc! Mój najdroższy panie! Niech pan zrobi tak: niech go pan poprosi niby tak sobie, niby na pogawędkę i niech mu pan doda ducha. Pan jest mądrzejszy ode mnie i będzie pan wiedział, jak się gada z takim, co się kocha, a boi się to wyznać. Niech pan o tym pomyśli, że uczyni pan dwoje ludzi tak szczęśliwymi, tak szczęśliwymi…

– Dziewczyno, czemu płaczesz?

– A pan też ma mokre oczy… Ja już sama nie wiem, co począć! Ale jeżeli pana nie obchodzi los rodzonej córki…

– Kto to powiedział? – zdumiał się pan Zawiłowski. – Dobrze! Skoro on taki mało odważny, niech przyjdzie… Ha! – przypomniał sobie. – Przecie on musi zapytać Basi…

– Po co? On zapytał Basię siedemdziesiąt siedem razy, a Basia tyleż razy mu odpowiedziała, że żyć bez niego nie może.

– Kiedy? Przecież on ani słowa…

– A któż twierdzi, że oni rozmawiają słowami? Proszę pana, Jurek dzisiaj dziesięć razy kopnął krzesło… To chyba wyraźnie powiedziane!

Pan Zawiłowski nie mógł zrozumieć tego związku, lecz Ewa nie pozwoliła mu na rozważanie.

– Więc sprawa załatwiona… Dziękuje panu w imieniu Jerzego. Pani Zawidzka będzie w siódmym niebie. Jurek będzie u pana jeszcze dzisiaj wieczorem… Niech pan przygotuje wodę, bo Baśka zemdleje… Do widzenia!

Panu Zawiłowskiemu zdawało się, że dom zaczął chodzić, jak gdyby miał nogi, a Ewa miała wrażenie, że świat zaczął się kręcić. Powróciła znużona i wyczerpana. Po obiedzie zapukała cicho do pracowni i rzekła:

– Jureczku, żebym nie zapomniała… Spotkałam pana Zawiłowskiego… I pan Zawiłowski prosił przeze mnie, abyś się zobaczył z nim dzisiaj wieczorem.

– Co się stało? – zapytał Jerzy słabym głosem.

– A czy ja wiem? Prosił, żebyś koniecznie przyszedł…

Zeszła powoli ze schodów bardzo zamyślona.

Gdy się zaczęło zmierzchać, poczuła gwałtowne bicie serca: Jerzy szedł przez ogród ku willi Zawiłowskich.

"Za chwilę zacznie się awantura…" – pomyślała.

Napisała karteczkę:

Byliście dla mnie strasznie dobrzy. Ale uciekam, bo narobiłam bigosu i Jerzy mnie zabije! Serdecznie panią przepraszam!!!!

Karteczkę położyła na widocznym miejscu, gwizdnęła na Rolmopsa i chciała wyjść. We drzwiach stanęła kucharka. Ewa wyjrzała przez otwarte okno, chwyciła kundla pod pachę i wyskoczyła.

– Takie to już moje przekleństwo! – pomyślała biegnąc ulicą. – Zawsze przez okno… Byleby tylko Jurek nie wyskoczył przez okno od pana Zawiłowskiego.

Po godzinie wpadła do mieszkanie pana Mudrowicza. Nie wiedziała, że mu przeszkodziła w ważnej pracy: pan Mudrowicz układał właśnie dokument, w którym zapisywał cały swój majątek na ratowanie dzieci zarażonych gruźlicą. Omal nie wywróciła Pawła, któremu na dobitkę Rolmops zaplatał się między nogi, i wbiegła zdyszana do pokoju.

– Wszelki duch! – zawołał radośnie pan Mudrowicz. – A tobie co się stało?

– Ożeniłam Jerzego i uciekłam! – szepnęła Ewa z rozpaczą.

– A dlaczego uciekłaś?

– Bo skąd ja wiem, czy on się chciał żenić?!

Pan Mudrowicz nie mógł pojąć tych zawiłości, więc ja zaczął łagodnie wypytywać. Ewcia oznajmiła mu, że nie mogła patrzeć na mękę dwóch serc, z których kapały krwawe łzy, więc użyła chytrego sposobu, aby je rzucić w objęcia.

– Dobrze zrobiłaś, więc czemu się martwisz? – śmiał się pan Mudrowicz.

– Może dobrze, ale nikt mnie o to nie prosił. A jeżeli z tego będzie tragedia?

– Tragedia będzie, bo pani Zawidzka nie wie, co się z tobą stało. Siedź tu spokojnie, a ja zatelefonuję.

– O Boże! Co to będzie?

Nic nie było, bo telefon Zawidzkich nie odpowiadał.

– Pewnie myślą, że to ja dzwonię i dlatego nie podchodzą do telefonu. Dobrze mi tak!

Pan Mudrowicz chodził po pokoju zatroskany.

– Chyba tam pojedziemy, co? – zapytał.

– Nie, nie! Jerzy mnie zatłucze na śmierć!

– Jeśli to uczyni, to ja jego zatłukę, ale mniejsza o to. Nie można jednak niepokoić pani Zawidzkiej. Która to godzina? Dziesiąta… O której zwiałaś?

– Około siódmej…

– Zbieraj się, jedziemy! Co to?

– Dzwonek… – szepnęła Ewa. – Już po mnie!

W przedpokoju ozwały się liczne niecierpliwe głosy. Zdaje się, że Paweł zapadłą piersią bronił komuś przystępu, lecz najeźdźca był nieustępliwy.

– Jerzy! – zdławionym głosem krzyknęła Ewa nasłuchując. – I pani Zawidzka… O Boże!

Drzwi otwarły się gwałtownie i stanął w nich Jerzy, blady i z rozwianymi włosami. Na widok Ewy oczy mu się rozjaśniły z bezmiernej radości. Za nim stała pani Zawidzka, na której twarzy widać było przestrach.

Pan Mudrowicz nie widząc co zamyśla długonogi i mocny dryblas, zasłonił Ewę, lecz dryblas usunął go i zawył dzikim głosem:

– Ewuniu! Złota Ewuniu!…Jesteś!… Szukaliśmy cię u Szymbartów… A ty tu… Ewuniu! Dziewczyno najdroższa!

Ewa spojrzała na niego wzrokiem, w którym było dwie piąte strachu i trzy piąte obłąkanej radości.

– Wszystko w porządku? – zawołała.

– W porządku! – wrzasnął Jerzy i chwyciwszy ją w objęcia, zaczął całować.

– Przestań! – krzyknęła Ewa. – Przestań, małpiszonie!

A że on nie chciał przestać, dodała:

– Przestań, bo powiem Basi!

Wtedy dopiero jak gdyby w niego piorun trzasnął, wypuścił ją z objęć tak gwałtownie, że usiadła na ziemi.

Загрузка...