Rozdział drugi

W którym na scenę wchodzą uczciwi ludzie, bakcyle cholery i złodziejski pies.


Hieronim Tyszowski miał niewiele ponad lat czterdzieści, a już europejską cieszył się sławą. Głośne były jego badania zarazków dżumy, cholery i innych ich bliskich kuzynów trapiących ludzkość. Prace jego na te ponure tematy tłumaczone były na wiele języków. Obok słynnych matematyków polskich, którzy zdobyli światową sławę, Tyszowski zdobywał ją w swojej dziedzinie dla wspaniałej polskiej nauki. Pracował z tą namiętną rozgorzałą zapamiętałością, bohaterstwu największemu równą, wobec której nawet posępna okrutność przyrody staje bezradna i musi zdradzić człowiekowi swoje tajemnice. W tej walce nieustępliwej i nieustającej, którą rozpoczął Prometeusz, wykradłszy ogień dla struchlałej w mrokach i zimnie ludzkości, padło już wielu wspaniałych ludzi. Skazywali sami sobie na męczarnie, na kalectwa i na śmierć; lecz jak miejsce poległego żołnierza natychmiast zajmuje żołnierz inny, tak na stanowisku, na którym padł wielki uczony, zjawia się w tejże samej chwili ktoś nowy, młodszy, równie odważny. Tak jak nieodmiennie od wieków. Jeden z bohaterów pada, "aby poległym ciałem dać innym szczebel do sławy grodu". Ten, co zajmuje opróżnione stanowisko, zjawia się bez lęku: radosny, jasny, słoneczny i szczęśliwy. Rozpoczyna dzieło w tym miejscu, w którym tamten je przerwał. Dzieło musi być spełnione, choćby śmierć zabijała legiony uczonych.

Tyszowski badał najstraszliwsze drobnoustroje ani przez chwilę nie myśląc o tym, że sto razy dziennie dotyka śmierć zamkniętej w szkiełku. Jasne jego oczy patrzyły z usilnym natężeniem w mikroskop, czujne, mądre i bystre. Było w nim coś z dziecka, gdy wychodził z pracowni. Nikt by nie przypuścił patrząc na tego radosnego człowieka śmiejącego się do słońca, że przed chwilą zgłębiał najbardziej posępne, najgłębiej ukryte tajemnice życia i śmierci. Uczciwie swoje serce dzielił uczciwie pomiędzy naukę i córkę. Po stracie żony nie miał niczego droższego na świecie, nie dbał zaś o siebie jedynie. Było mu wspaniale obojętne, czy jadł obiad i czy jest przyzwoicie odziany. Brodaty Czas wydzierał sobie włosy z sędziwej brody, widząc, jak ten człowiek nie zdaje sobie sprawy z prawidłowego następstwa godzin i żyje bez zwracania uwagi na dowcipny przyrząd zwany czasomierzem. Tyszowski, zasiadłszy w miłym choć głucho milczącym towarzystwie zarazków dżumy, nie zauważył czasem, że minęła noc i że nowe ukazało się słońce. Zarazki były znudzone i zmęczone, on nigdy. Patrzył przez chwilę w rozjaśnione światłem okno i starał sobie przypomnieć, czy to jeszcze wieczór, czy to już rano? Dopiero dobrzy ludzie w białych kitlach, zjawiający się w laboratorium, podawali mu ścisłe o tym wiadomości. Powracał przeto do domu mocno zatrwożony oczekiwaniem zgiełkliwej awantury, którą mu z wszelką pewnością urządzi córka.

Panna Ewa, nieco większa od zarazka dżumy, lecz równie ruchliwa i groźna, wychowywała się pod opieką dobrej kobiety, którą z matką Ewy łączyła cienka pajęczyna jakiegoś pokrewieństwa. Pani Halicka miała wielkie serce, lecz nieco mniejszy rozsądek, który sztukowała nieprzebraną poczciwością, co miało ten nieoczekiwany skutek, że nie ona wiodła przez życie brzdąca, zwanego Ewą, lecz brzdąc, zwany Ewą, wiódł przez zasadzki żywota pulchną i wieczyście jakby zatrwożoną panią Halicką. Nie ulegało natomiast żadnej wątpliwości, że gdy ją Bóg kiedyś powoła do Swojej chwały, każe jej dać w niebie najbardziej zaciszny kącik w nagrodę na niepoliczone utrapienia, które były jej udziałem w domu spokojnego pana Tyszowskiego i niespokojnej panny Ewy.

Wieczysta trwoga na rumianym obliczu dobrej kobiety mogła się wywodzić z jej owczej bezbronności wobec podstępnej złości świata, nierównie więcej jednak przemawia za tym, że owego strachu nabawił ją pan Hieronim Tyszowski. Wiadomo jej było, że on i cholera to jedno. O cholerze miała z dawna wyrobione zdanie, któremu trudno było odmówić słuszności, była zaś głęboko przekonana, że jeśli nawet lekkomyślny ten człowiek nie połyka cholery dla zwyczajnej igraszki, z pewnością jednak nosi ją przy sobie. Zdarzyło się czasem, że siedząc w jej towarzystwie przy stole wyjmował nagle z kieszeni kamizelki maleńką szklaną probówkę i pilnie się w nią wpatrywał. Wtedy uciekała z krzykiem, pytając Boga zbielałymi ustami, w jakim celu stworzył takich szaleńców. Za żadne skarby świata nie byłaby dotknęła odzienia pana Tyszowskiego, któż bowiem mógł zaręczyć, czy nie siedzi na nim dorodny bakcyl dżumy, ojciec licznej rodziny? Ze strachem patrzyła, jak Ewa rzucała się na szyję ojcu, powracającemu z pracowni pełnej "morowego powietrza". Kochała dziewczynę wszystką mocą opasłej duszy i dlatego jedynie nie uciekła dotąd z tego domu śmierci, w którym wedle jej głębokiego przekonania tak latały bakcyle, jak w innym domu mole. Potajemnie, gdy zostawała w nim sama, paliła paskudne kadzidła, tak zwane "trociczki", które miały samym zapachem zakatrupić nienawistne zarazki. Zaprawdę, obrany z rozumu byłby srogi bakcyl, gdyby się podczas palenia tych wonności zbliżył na odległość kilometra. Żaden się przeto na to nie ważył, największy nawet lekkoduch, za to jednak dobra pani Halicka kładła się do łoża na trzy dni z głową owiniętą mokrym ręcznikiem i jęczała cichutko. Takie bowiem potężne zapachy biły od owych kadzideł. Pan Tyszowski na próżno tłumaczył zacnej kobiecinie, że będzie żyła szczęśliwie sto siedem lat, jedenaście miesięcy dwadzieścia dziewięć dni.

Pani Halicka miała bliską rodzinę gdzieś za Krakowem i od lat ośmiu, spędzonych w domu Tyszowskich, wybierała się do niej w każde wielkie święta, w zimie jednak było na podróż za zimno, na wiosnę zaś padał zwykle deszcz, więc odkładała podróż do sposobnej pory. "Tymczasem" prowadziła gospodarstwo domowe i zastępowała Ewci matkę. Ewcia zwała ją "ciocią", chociaż niewiele prawnych podstaw istniało do tego czcigodnego tytułu. I pan Tyszowski, nie wiedząc, jak jej wyrazić serdecznością i tkliwą wdzięczność, mianował ją też "ciocią", tak że po kilku latach nikt nie używał ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla całej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla stróża i dla całego domu była ciocią. Pamiętano jednak o jej imieniu, gdy się zaczerwieniło w kalendarzu, Ewcia bowiem na ten dzień, zapewne i w niebie obchodzony uroczyście, ze śpiewami i tańcami, dziergała jakąś koroneczkę, a pan Tyszowski przynosił z cukierni tort z marcepanowymi kwiatkami na górze i z zakalcem w środku. Ciocia patrzyła na ten potężnych rozmiarów smakołyk podejrzliwie i gdyby umiała po łacinie, zakrzyknęłaby niewątpliwie: Timeo Danaos et dona ferentes! – co oznacza w katolickim języku: "Trwożę się Danaów nawet i wtedy, gdy przynoszą dary!". Gdyby wypadało, oblałaby tort na wszelki wypadek formaliną albo innym żrącym płynem, zabijającym zarazki, ale nie wypadało. Oblewała go przeto łzami rozczulenia, co wzgórzu słodyczy nadawało smak wybitnie słony. Nawet jednakże i w tym dniu promienistym, w dniu powszechnej wymiany serc, zacna ciocia nie pozwoliła na to, by ją uściskał "ojciec zadżumionych", i uciekała z krzykiem, zauważywszy jego zuchwały gest otwierania ramion.

Z przyzwoitej odległości umiała ciocia zdobyć się na odwagę. Należy przyznać rzetelnie, że do dnia dzisiejszego nie rozlegałby się ani jeden strzał na świecie, gdyby cioci polecono wynalezienie prochu, lecz w sercu jej mieszkała odwaga, skoro szło o Ewcię. Pan Tyszowski umiał liczyć bakcyle na miliardy, straszliwie jednak mąciły mu się rachunki, gdy liczył pieniądze. Znał je zapewne ze słyszenia, a wydawał dość rzadko. Uważał je za wynalazek tępy i nieudany. Często się dziwił niesmacznej natarczywości ludzi, żądających pieniędzy za cukier, bułki i mięso. W głębi duszy dziwił się zapewne i temu, że czasem sam otrzymywał pieniądze za swoją ogromną pracę, sprawiającą mu niebywałą rozkosz. Brał je, przyglądał im się przez chwilę uważnie, rozmyślając nad tym, ile i jakiego gatunku snuje się po nich zarazków, poczym oddawał je Ewci, a Ewcia oddawała je cioci, która nigdy nie byłaby ich przyjęła z rąk Tyszowskiego. Ponieważ Ewcia nie umarła w srogich mękach, był to znak, że "banknoty są zdrowe".

Zawsze jednakże było ich za mało. Ciocia mogłaby wprawdzie być mistrzem skarbu w jakimś pomniejszym państewku, a najsprawniejszy marynarz nie umiał tak zawiązać liny okrętowej, jak ona umiała związać koniec z końcem, zazwyczaj jednak na nowiu księżyca ciocia stawała osłupiała, podobna do żony Lota, zamienionej w słup soli, i spoglądała z głębokim przerażeniem na pusty skarbiec domowy. Pan Tyszowski uciekał rano z domu do swej cholery, Ewcia biegła do szkoły, a ciocia trwała w tragicznym bezruchu. Po dłuższej chwili wydawała z siebie rozdzierający jęk, co ją powracało do życia i zagrzewało do walki. Czekała powrotu Tyszowskiego i wszystko jej było jedno, kiedy powrócił. Zjawiła się przed nim z kamienną twarzą i mówiła. "A słowa jej były żelazne".

– O! – wykrzykiwał Tyszowski. – Czemuż to ciocia jeszcze nie śpi?

A ona odpowiadała:

– Gdybym leżała nawet w trumnie, też bym nie mogła zasnąć!

Noc bladła z przerażenia, słysząc te okropne słowa.

– Czy się coś stało? – pytał Tyszowski zaniepokojony.

– Stało się. Ewcia wieczorem nie jadła.

– Boże drogi, chora?

– Ewcia nie jest chora i mogłaby zjeść całe cielę. Tylko że nie było co jeść… Pan może jeść ten bulion, którym pan żywi swoje bakcyle, bo panu jest wszystko jedno, ale dziecko trzeba nakarmić uczciwie. Czy pan słyszy?

– Słyszę, słyszę, niech ciocia nie krzyczy. A czemuż to nie ma u nas co jeść?

– Bo manna nie spadła z nieba!

– O, to źle, to źle! – mruczał Tyszkowski, z czego można było wnosić, że narzeka na niebieskie urządzenia.

Pan Tyszowski jednak martwił się na inny temat. Strach go chwycił, że Ewcia nie jadła. Było to wierutne łgarstwo, ciocia bowiem nie dopuściłaby przenigdy do okrutnej głodującej ostateczności, prawdą natomiast niezbitą była ponurość najbliższej przyszłości. Ciocia z niewypowiedzianym sprytem pragnęła wzbudzić w Tyszowskim zabójczą i zdobywczą energię, więc przyniosła przed jego oczy blade widmo Ewci, którą srogi głód zamieniał powoli w jasnokościsty szkielet.

– Co robić, ciociu złota, co robić? – pytał Tyszowski.

– Pieniądze! – odrzekła ciocia krótko i rozumnie.

Znakomity uczony spojrzał na nią ze strachem, przyszło mu bowiem na myśl, że go ciocia namawia do fabrykacji banknotów, co jest źle widziane przez władze, ciocia jednak nawet podczas przypływu grozy miała minę tak poczciwą, że go ta myśl odbiegła.

– Do pierwszego jeszcze kilka dni – mówił zadumany. – Ale, ale! – zakrzyknął radośnie. – Przecież ni się coś należy od wydawcy. Jutro będziemy mieli pieniędzy w bród.

– Od wydawcy? – zaszemrała ciocia. – To znaczy: od księgarza? Myślałem, że pan wpadnie na lepszy pomysł. Od dwóch lat wciąż ma pan coś przynieś od wydawcy, ale dotąd pan nie przyniósł.

Machnęła ręką na znak beznadziejności, co Słowacki wyraził przy innej sposobności słowami: "Kto tam odejmie co, ten będzie mądry!"

– Jednak spróbować nie zawadzi…

– A jeśli się nie uda?

– Ha! – zakrzyknął Tyszowski.

Była w tym zwartym okrzyku groźba śmierci, potępienie i szaleństwo, co jednakże najmniejszego wrażenia nie uczyniło na cioci. Znała ona zbyt dobrze zapobiegliwość i przedsiębiorczość tego najłagodniejszego z ludzi, którego każdy wydawca sprzedałby bez najmniejszego trudu do Egiptu, gdyby tam jeszcze robiono takie interesy. Wiedziała jednak, że głuchy na wszelkie rozumne perswazje dobędzie z siebie niebywały zapas pomysłowości, skoro tylko idzie o Ewcię. Razu pewnego ciocia bez żadnych dramatycznych objaśnień postanowiła na jego nocnym stoliku bucik Ewci. Tyszowski wrócił pożną nocą, spojrzał wielce zdumiony i pomyślał w pierwszej chwili, że to dziwnego kształtu popielniczka. Ujrzawszy jednak straszliwe w buciku rozdarcie, zasromował się i jęknął głucho. Nazajutrz przyniósł tryumfalnie nowe obuwie. Ciocia wiedziała, że teraz też dokona jakiegoś bohaterstwa, odebrawszy od genialnej głowy te mądre opary, które się snują nad ludźmi uczonymi.

Na wszelki wypadek, na tak zwaną "czarna godzinę", chowała ciocia swój jedyny złoty skarb. Miała kiedyś dwóch mężów, których Bóg powołał do Swojej chwały, uznawszy, że na ziemi nie ma z nich zbyt wielkiego pożytku. Po każdym z nich pozostała złota obrączka. W "dniu gniewu i klęski" zanosiła ciocia do zakładu zastawczego najpierw tę, na której wyryta była data pierwszego ślubu, potem drugą, żałując czasem, że nie poszła w zamęście po raz trzeci. Ciocia była niezmiernie chytra i przed czwartym dniem mówiła na wszelki wypadek tak sobie, od niechcenia:

– Palce mi puchną, muszę zdjąć obrączki…

A to nie palce jej puchły, tylko głowa puchła jej od trosk i zmartwień.

Składała potem grosz do grosza i obrączki wracały na swoje prawowite miejsce, co wielce radowało w niebie obydwóch nieboszczyków.

Smętne te historie powtarzały się kilka razy do roku i gdyby nie owe dni chmurne, radośnie byłoby w domu pana Tyszowskiego. Kochał on Ewcię, tak gorąco, jak gdyby pragnął oddać jej i miłość matczyną. Wiedział, że sto nawet serc, chociażby tak miękkich i tak czułych jak zacne serce cioci, nie zastąpi dziecku jednego uścisku i jednego uśmiechu matki, więc serce własne otworzył szeroko. Był nie tylko ojcem dziewczynki, lecz jej starszym bratem, przyjacielem, rówieśnikiem i kolegą. Znakomity uczony zmieniał się czasem w rozbrykanego urwipołcia, który wraz z Ewcią wywracał uczciwy dom do góry nogami. Zdumiałyby się wszystkie uniwersytety świata widząc, jak głośny uczony siedzi na wzgórzu szafy i zachęca niewinne dziecko, aby się wgramoliło na tę samą przeraźliwą wysokość albo jak czasem rzuca w swoją latorośl poduszkami, wydając przy tym odarte ze skóry okrzyki. Trzecim wspólnikiem tych zabaw był straszliwy kundel, Rolmops, indywiduum bez czci, wiary, wstydu, dobrego smaku, bez wychowania, bez poczucia odpowiedzialności, bez piątej klepki. Podrzutek, znaleziony w sieni, od najpierwszych swoich dni był jawnie opętany przez złego ducha i dotknięty nieznanego rodzaju szaleństwem. Ciocia biegała czasem ze łzami w oczach pana Tyszowskiego, aby tę lichą i bezczelną imitację psa nakarmił cholerą i dżumą w słusznym mniemaniu, że sama cholera nie da rady temu oberwańcowi. Pies ten najwyraźniej wszystko rozumiał, z natury zaś swojej był zawodowym złodziejem, który cioci kradł wszystko spod ręki i takie stroił miny, jak gdyby był wiecznie krzywdzonym sierotą, na którego dobrą sławę ciocia niesłusznie nastaje. W lot pojął, że ciocię można oszukać w żywe oczy, że jedynie z panem Tyszowskim nie trzeba żadnych robić ceremonii i że w pewnej mierze liczyć się należy jedynie z Ewcią. Dzieje świata nie zanotowały większego opryszka i oczajduszy psiego pochodzenia.

Ewcia składała się z duszy, z ciała, z prochu, siarki, dynamitu i jeszcze siedmiu innych ingrediencji wybuchowych, każdej chwili grożących spokojnemu światu zagładą. Ciocia przypisywała tę wybuchowość temperamentu zadartemu nosowi, czego jednak sposobem naukowym dowieść się nie dało. Wiele jednak w tej hipotezie mogło tkwić słuszności. Ewci wszędzie było pełno; obejmowała przy każdej sposobności przewodnictwo w koleżeńskim gronie; bystrość jej była zdumiewająca; inteligencja dorównywała czasem szatańskiej inteligencji Rolmopsa; wesołość jej była huczna, roześmiana, rozperlona i nieustanna. Rozmowy z ojcem, który zapominał niemal zawsze, że rozmawia z małą dziewczynką, i gadał z nią jak z brodatym profesorem uniwersytetu, napełniły jej drobną głowinę wyborną mieszaniną, zwaną przez ludzi prostego ducha "grochem z kapustą". Wielkim wysiłkiem bystrego rozumu poczęła Ewcia z czasem oddzielać groch od kapusty i porządkować zatłoczoną spiżarnię. W szkole budziła podziw łakomstwem nauki i jasnością myślenia. Więcej jednak niż zalety umysłu budziło zachwytu jej serce. Zdawało się, że posiada ono jedynie "południową stronę" tak nagrzaną uśmiechem jak słońcem. Cudzy ból był jej bólem. Cudze nieszczęście było jej osobistym nieszczęściem. Widok katowanego na ulicy konia przyprawiał ją o wstrząs i rozpacz. Zdarzyło się pewnego razu, że mała dziewczynka w szkolnym mundurku rzuciła się jak młode tygrysiątko na ogromnego draba, co drzewcem bata tłukł nieszczęsnego konia po oczach. Przyglądająca się temu gromadkę nieśmiałych ludzi ogarnął wstyd. Draba przytrzymano, a ktoś rzekł do Ewci:

– Niech cię Bóg błogosławi, dzielna dziewczynko…

Dzieciarnia całej ulicy była pod komendą Ewy, od tych najmłodszych, za którymi powiewała prawie biała chorągiewka prawie białej koszuli, aż do tych, co tłamszą górną wargę, aby przyśpieszyć porost wąsów. Kochało się w niej na zabój osiemnastu uczniaków, co powodowało groźne pomruki, potężne obietnice połamania kości rywalom, rozmowy pełne błyskawic i gromów i takie spojrzenia, po których pojawiają się sińce na obliczu wroga. Primadonna jednakże mało zwracała uwagi na wzdychania i madrygały. Największą jej miłością, najwierniejszą i jedyną, był pan Hieronim Tyszowski, arcyojciec, arcyprzyjaciel i arcytowarzysz. Tych dwoje umiało z sobą gadać i słowami i, jeśli było trzeba, na migi jak sztubacy, jeśli było do przewidzenia, że ciocię coś oburzy.

Pan Tyszowski przychodził z rozwianymi nieporządnie włosami, z krawatem wykrzywionym ze środy na piątek i z uśmiechem tak szerokim jak brama miasta Gazy. O tak roześmianym człowieku rzekł raz ktoś obrazowo, że "mógłby jeść szparagi na poprzek".

Ewcia wołała potężnie:

– Witaj, witaj, Hieronimie, zimny w lecie, ciepły w zimie!

Hieronim najpierw przestał się śmiać z nadmiernego zdumienia, po czym odpowiadał:

– Witaj, witaj, lube dziecię, głupie w zimie, głupie w lecie!

– Jak śmiesz obrażać damę, Hieronimie!

– Damo! Jak śmiesz znieważać rodzonego ojca?

– Kobiecie wszystko wolno!

– A rodzicom wolno położyć kobietę na kolanie i…

– Nie kończ, luby Hieronimie! – wołała dama z nosem nieprzyzwoicie i niemodnie zadartym i rzucała się ojcu na szyję.

Czasem mówiła:

– Tatusiu, czy wiesz, że poszłabym za tobą do piekła!

– O, zła i niewdzięczna córko, jak możesz mówić rzeczy tak okropne?! Skoro zapowiadasz, że pójdziesz za mną do piekła, z tego wynika, że przedtem musiałbym ja się tam znajdować. Czy ja będę w piekle? Odpowiadaj: tak czy nie?

– Słusznie! Jesteś aniołem i nie pójdziesz do piekła, wobec tego i ja nie miałbym tam nic do roboty. Za to na każde twoje wezwanie skoczyłbym w przepaść.

– To też na nic! – śmiał się Tyszowski. – Najbliższa przepaść znajduje się w Zakopanem. Trzeba by jechać daleko, długo i za wielkie pieniądze. Rozmyślilibyśmy się oboje, zanim byśmy dojechali. Pozwalam ci na moją cześć skoczyć z pieca na łeb.

– Chcesz?

– Nie chcę, nie chcę! Wierzę ci na słowo. Kochasz mnie?

– Och! – jęknęła Ewcia tak głęboko, że głębiej nie było można.

– Ewuniu moja! – mówił Tyszowski z gorącym rozczuleniem i gładził jej głowiznę.

Potem rozpoczynali uroczysty taniec, do którego na trzeciego przyłączył się paskudny Rolmops, rytmicznie i wdzięcznie pokrzykując.

Ewcia zauważyła jednakże, że od niewielu dni uczony Hieronim powraca do domu wcześniej niż zwykle i dziwnie zamyślony. Wprawdzie już od progu rozpoczynał obłędny dialog, lecz czynił to bez zwyczajnej werwy i na próżno starał się sklecić dwuwiersz, aby nim pognębić wyrodną córkę. Przy stole siedział zamyślony i zdarzało mu się, że wsypał sól do herbaty.

"Coś gryzie Hieronima!" – pomyślała Ewcia z niepokojem.

Patrzyła pilnie w jego oczy, zadumane i patrzące z uporem w jeden punkt, lecz nie śmiała pytać, co się z nim dzieje. Wiedziała, że powie jej sam. Odbyła natomiast naradę z panią Halicką.

– Ciociu! Tatusiowi coś dolega…

– Cóż znowu? – rzekła ciocia. – Najadł się wczoraj wieprzowiny z kapustą, więc mu dolega…

– Ależ nie… Tatuś ma jakieś zmartwienie. Ja wiem, że coś go dręczy!

– Dręczy go? Skąd ja mogę wiedzieć, co go dręczy? Może zagubił pakunek z cholerą albo co? Czytałam, że się takie wypadki zdarzały. Czemu nie zapytasz ojca?

– Bo może nie chce, aby go pytać.

– W takim razie ja sama go zapytam!

– Ciociu złota! Tylko delikatnie…

Ciocia się obruszyła.

– Jeszcze się nikt nie skarżył na moją delikatność.

Wobec tego, chytrze okrążając pana Tyszowskiego, Zagadnęła go ciocia znienacka:

– Zamordował pan kogo czy co?

– Dobra kobieto! – odrzekł on. – Skąd takie posądzenie?

– Skąd, że pan wygląda jak siedem nieszczęść. Co pana gryzie?

– Troski mnie gryzą… Ależ ciocia ma oko!

– To nie ja, to Ewcia spostrzegła. Ja mam co innego do roboty niż patrzeć na pańskie miny.

– Ewcia? Ta dziewczyna ma tyle oczów, co mucha. Cóż ona cioci nagadała?

– Nic nie nagadała. Nam, kobietom, starczą dwa słowa i już wszystko wiemy, a Ewcia to mądra dziewczyna!

– Aha! – mruczał Tyszowski w zamyśleniu. – Prawdę mówiąc, już czas, aby wam wszystko powiedzieć. Najpierw powiem jednak pani. Czy Ewcia już śpi? Tak? Niech się ciocia zbliży, to się z ciocią naradzę.

Ciocia spojrzała podejrzliwie i choć ciekawość tryskała z jej spojrzenia jak fontanna, rzekła dobitnie:

– Nigdy do pana się nie zbliżę, bo mi życie miłe. Chce pan gadać, niech pan gada głośno, a nie, to nie.

Tyszowski zaśmiał się cicho.

– Dobrze, ciotko całego świata! Niechże się ciocia dowie, że mam ogromne zmartwienie. Nie wiem, co mam uczynić… Zaproponowano mi, abym na rok albo na dłużej pojechał do Chin…

– Matko Boska! – krzyknęła zdławionym głosem ciocia. – Ja nie pojadę!

– Otóż właśnie! Ani ciocia, ani Ewcia. Musiałbym jechać sam.

– A po co? Czy panu życie niemiłe?

– Pojadę i wrócę, niech ciocia będzie spokojna. W Chinach wybuchła cholera…

– A my pijemy chińską herbatę! Świat się kończy!

– I o to niech ciocia będzie spokojna. Ta herbata, którą my pijemy, z wszelką pewnością nie była nigdy w Chinach. Ale mniejsza z tym! Więc, widzi ciocia, w Chinach jest cholera, a że ja się trochę na tym znam, więc chcą, abym tam pojechał i zakatrupił tę cholerę.

– I pan chce jechać?

– Nawet bardzo! Tu mam cholery jak na lekarstwo, ledwie odrobinę, a tam miałbym jej, ile tylko dusza zapragnie.

– Boże, nie skaż tego człowieka! – krzyknęła ciocia.

– Niech ciocia pomyśli tylko, ile bym się nauczył, ile bym wyratował nieszczęśliwych ludzi. Może by mi się udało znaleźć to miejsce, w którym się ona tam lęgnie, może bym znalazł taki środek…

– Oby przedtem cholera nie znalazła pana!

– Bóg jest wielki! – odrzekł Tyszowski z cichą powagą. – Co ma być, będzie, i nie to jest moim zmartwieniem. Od kilku dni rozmyślam nad tym, co zrobić z Ewcią i co z panią zrobić, droga ciociu!

Pani Halicka milczała przez dłuższą chwilę i patrzyła na Tyszowskiego miękkim spojrzeniem.

– Z pana jest dziwny człowiek – rzekła wreszcie cicho. – Sam się pan narazi na śmierć, aby ratować innych. Ma pan własne troski, a myśli pan o tym, co będzie ze starą babą.

– Z jaką starą babą? – zdumiał się Tyszowski.

– Ze mną, ze mną…Młoda nie jestem, więc to ja, i wąsów nie mam, więc to też ja. To ładnie, że pan udaje, jakby pan rozumiał, o kim ja mówię. O mnie jednak niech się pan nie troszczy… Mam do kogo pójść i mam się gdzie schronić. Rok albo półtora – powiada pan? To długo, ale można wytrzymać. Gdzieś tam na ten czas przypadnę, ale zapowiadam panu uroczyście, że jeśli nie umrę, powrócę!

– O, ciociu kochana!

– Tylko niech się pan nie zbliża… Pana nic się nie czepi, ale mnie może czepić się od razu. Powiadam, że wrócę, bo nikt inny, tylko ja wydam Ewcię za mąż!

– Och! – zaśmiał się Tyszowski.

– Co w tym śmiesznego? Pan by ją wydał za byle połamańca, boby mu się pan nawet nie przyjrzał. Ale to będzie ze mną sprawa! Na to jednak jest czas. Ważniejsze jest to, co pan zamyśla zrobić z dzieckiem przez czas pańskiej nieobecności. Za pozwoleniem! Czy panu zapłacą za te chińskie ceremonie?

– Oczywiście, i bardzo wiele zapłacą.

– Spodziewam się, że nie herbatą, tylko pieniędzmi. Starczy tego i dla pana, i dla dziecka?

– Chyba starczy…

– I to też ja zadbam, bo pana oszukują. Takiego niedorajdy w pieniężnych sprawach, jak pan, nie ma drugiego na bożym świecie. Pieniądze to nie cholera, do tego trzeba mieć głowę. Chociaż, co ja mówię! Czasem pieniądze gorsze są od cholery…Ale co dalej? Co pan postanowił zrobić z Ewcią?

Tyszowski rozłożył bezradnie ręce.

– Otóż właśnie, że niczego nie postanowiłem. Po prostu – nie wiem! Ewcia musi pozostać w Warszawie, musi chodzić do szkoły, a dom trzeba zwinąć. Na całe gospodarstwo by nie starczyło… Najchętniej ucałowałbym ręce cioci i prosił, aby została z Ewcią, ale wiem, że to niemal niemożliwe. Ciocia zamartwiłaby się z czasem na śmierć, a złote obrączki…

– Jakie obrączki?! Co pan wygaduje! Nie mam żadnych obrączek…- krzyknęła ciocia, czerwona jak cukrowy burak, bo byłoby ponurą krzywdą porównanie jej z nieszlachetnym burakiem pastewnym.

– Tak, to prawda – mówił Tyszowski wzruszony – że ciocia nie ma żadnych obrączek, bo obie są zastawione. Czy ciocia myślała, że ja już o niczym nie wiem? Czy ciocia myślała, że ja nie wiedziałem, jak te obrączki zsuwały się same z palców, a ciocia mówiła, że jej palce spuchły? Niech to Bóg pani zapamięta, dobra, złota, serdeczna kobieto… Jutro obrączki będą w domu z powrotem!

– Nie ma się czego śpieszyć! – mruknęła pani Halicka. – Kiedy pan chce wyjechać?

– Za jakieś dwa tygodnie…

– Mamy czas. Od tej chwili zacznę myśleć, co zrobić z Ewcią. I pan też niech o tym myśli, chociaż to tylko strata czasu… A o tych Chinach czy pan ją zawiadomi, czy ja mam to uczynić?

– Pani, pani, droga ciociu, bo ja nie mam odwagi.

– Nie ma pan odwagi? Chińskiej cholery się pan nie boi, a boi się pan własnego dziecka?

To rzekłszy uciekła w mrok, albowiem pan Tyszowski taki uczynił ruch, jak gdyby chciał ucałować jej rękę odartą ze złotej ozdoby po dwóch sprawiedliwych mężach.

Nazajutrz zaś pomieszały się w równych dawkach łzy Ewci ze łzami cioci. Dziewczynka usłyszawszy piorunującą nowinę najpierw zastygła w bezruchu zdumienia, a po krótkiej chwili wybuchnęła płaczem tak rzęsistym jak wiosenna ulewa. Była to zbyt dobra sposobność dla cioci do serdecznego wypłakania się, aby jej miała zaniedbać. Rzucały się sobie w objęcia, gęsto pochlipując, po czym odpoczywały przez chwilę i tym rzewniej rozpoczynały na nowo, jedna bardziej cienko, druga nieco grubiej, tworząc wybornie zharmonizowaną smętną arię. Ewcia łkała jak skrzypce, ciocia płakała jak wiolonczela, która – maluczko mogłaby być basem.

Pierwsza, jak się zresztą rozumie należało spodziewać, powróciła do przytomności ciocia i zapytała wcale roztropnie:

– Ewciu, czemu ty właściwie płaczesz?

Dziewczyna spojrzała na nią z oczywistym zdumieniem i rzekła lejąc łzy na słowa jak deszcz na kwiaty:

– A czemu ciocia płacze?

– Bo ty płaczesz!

Wynikało z tego, że skoro jedna kobieta płacze, druga bez namysłu też to uczynić powinna, inaczej nie będzie żadnej na świecie solidarności.

Nie to jednakże było najważniejsze. Szczytem wzniosłości był udział Rolmopsa w pospolitym ruszeniu serc. Paskudny kundel widząc splecione boleśnie ramiona i głowę ukochanej pani na miękkim posłaniu piersi cioci, słysząc rzewną muzykę i smutne narzekania najpierw szczeknął krótko, jakby strojąc ton, po czym zawył wzruszająco, przeciągle i tak smutno, jak gdyby mu miało pęknąć złodziejskie serce. Taka już jest psia dola, że dobre chęci nigdy nie zostaną należycie zrozumiane, ciocia bowiem posadziwszy łagodnie Ewcię na fotelu rzuciła w śpiewającego żałobnie psa najpierw gniewne spojrzenie, a potem książkę z wierszami, której nikt nie przeczytał, ale którą zawsze ciskano w Rolmopsa. Niepozorny ten ruch był jakby hasłem powrotu do rzeczywistości i do zakończenie smutnej opery.

Ciocia skorzystała z chwili i poczęła dobywać z bogatego spichrza słowa dojrzałej rozwagi. Chociaż nie uległo wątpliwości, że gdyby żyła w historycznym okresie "pięciu panien mądrych i pięciu głupich", nie zaliczono by jej przenigdy do serii pierwszej, w tej chwili, wiedziona tajemną wiedzą mająca siedlisko w sercu, znalazła od razu właściwą drogę. Rzekła do Ewci:

– Pomyśl, drogie dziecko, ilu nieszczęśliwych ludzi ocali twój ojciec!

Ewcia przymknęła wilgotne oczy, jak gdyby ujrzała z nagła błyskawicę.

– I jaką zdobędzie sławę!

Druga świetlna błyskawica przebiegła przez niebo.

– Do nikogo się nie zwrócili – mówiła ciocia jakby w natchnieniu. – Nikogo się nie wołali: ani Francuza, ani Anglika, ani Włocha, tylko Polaka! Słyszysz, dziecko?

– Słyszę!

Oczy dziewczęce szybko schną po ulewie łez i oczy Ewci patrzyły już promieniście. Czuła, jak rozżalone w niej serce uśmiecha się radośnie.

Rozpoczęła z ciocią rozmowę długą i złożoną z samych wykrzykników. Okazało się po godzinie (siedemdziesiąt siedem słów na minutę), że obowiązkiem Ewci jest mężnie przecierpieć rozstanie i rozłąkę, że obowiązkiem Polki jest gorące zachęcenie Polaka, aby imię polskie rozsławił i nie gryzł się w tym czasie myślą o córce, bo córka da sobie radę, mając w odwadze kobietę tak wspaniałą i niezastąpioną jak ciocia (wieś Koliba, poczta Maków, woj. krakowskie, u państwa Janeckich, dwór).

Pan Tyszowski był zdumiony najczulszym powitaniem, gdy przybył do domu niemal chyłkiem w oczekiwaniu burzy. Mało brakło, aby Ewcia powitała go po chińsku. Mrugnął porozumiewawczo w stronę cioci i wyraźnie szczęśliwy począł tłumaczyć dziewczynie, że czas przebieży szybko, a powrót będzie tryumfalny. Od tej chwili dom katolicki i chrześcijański nabrał cech pogańsko-chińskich. Temat każdej rozmowy miał warkocz i skośne oczy.

– Tatusiu! – mówiła Ewcia. – Uważaj abyś nie zjadł psa.

Ciocia krzyknęła z wyraźnym niesmakiem, a paskudny kundel najeżył się i począł pilnie nasłuchiwać.

– Niech się ciocia nie oburza, bo tam psie mięso uważane jest za przysmak. Opowiadają, że pewien europejski dyplomata posłał mandarynowi pięknego psa rzadkiej rasy. Nazajutrz otrzymał list, w którym mandaryn, gorąco dziękując, pisał, że nie jadł dotąd równie smacznej psiny. O, czy cioci słabo?

– Przestań, na Boga, przestań! – jęczała ciocia.

– Dobrze. A czy wiesz, ojcze Hieronimie, jak należy być grzecznym po chińsku?

– Nie wiem, córko Ewo! Ale skąd ty wiesz o tym?

– Zdobyłam przedziwnie mądrą księgę o chińskich obyczajach. Dowiedz się przeto, że skoro chcesz być grzecznym po chińsku, zmieszaj zawsze się z błotem, a pod niebiosy wysławiaj tego, z którym rozmawiasz. Gdybyś mówił o swej szlachetnej i nieporównywalnej córce Ewie, będziesz musiał, choćby ci serce pękało z boleści, nazwać ją "głupim prosięciem".

– Ha! Nigdy tego nie uczynię!

– W takim razie będziesz uchodził za gbura. Co kraj, to obyczaj. Przeczytałam w tej rozkosznej książce o takim zdarzeniu: raz pewien Chińczyk odziany w najświetniejszą swoją szatę przyszedł do pewnego domu, w którym na belce pułapu stało naczynie z oliwą, a oliwę chłeptał szczur. Przestraszony szczur, uciekając, przewrócił naczynie z oliwą na gościa, którego najświetniejsze odzienie w straszliwym znalazło się stanie. Gość wpadł we wściekłość, a wtem wchodzi gospodarz. Gość odrobił nakazaną ilość ukłonów i z uprzejmym uśmiechem powiada: "O panie! W chwili gdy wchodziłem do twego szanownego domu, przestraszyłem niepotrzebnie twego szanownego szczura, który w ucieczce przewrócił twoje szanowne naczynie z oliwą na moją nędzną szatę, co tłumaczy pogardy godny stan, w jakim śmiem się znajdować w twoim szanownym domu!"

– O szanowny idiota! – rzekła ciocia z goryczą.

– Ciociu! cicho… Chińczycy słyszą, jak trawa rośnie – rzekł śmiejąc się pan Hieronim. – A jedno chińskie przysłowie powiada: "Gdy masz przejść w bród przez rzekę, nie mów źle o matce krokodyla!"

Ciocia nie mogła pojąć, dlaczego pan Tyszowski ma przechodzić w bród przez chińskie rzeki i dlaczego krokodyle podsłuchują, co ludzie mówią o ich matkach. Miała już zresztą dość chińszczyzny, szanownych szczurów i szanownych psów, przeznaczonych na pieczyste; dręczyła ją natomiast sprawa, dokąd się odda Ewcię "na przechowanie". Odbyła na ten temat wiele poufnych konferencji z własną duszą, z wieloma ludźmi i wreszcie z Tyszowskim. Ponieważ ojciec dżumy, wuj cholery i bliski krewny tyfusa niczego nie wymyślił (co było przewidziane), ciocia rzekła mu dnia jednego:

– Nie ma innej rady – Ewcia zamieszka u Szymbartów!

– Oj, ciociu! – zakrzyknął Tyszowski i tak się skrzywił, jakby już jadł obiad u prawowiernego Chińczyka i popijał octem.

Загрузка...