Rozdział siódmy

W którym panna Ewa handluje obrazami, chociaż chciano przypiec jej pięty.


Zdawało się jej, że się za nią zatrzasnęły dzwi więzienia, tyle bowiem słychać było przy ich zamykaniu szczęku i brzęku zasuw i łańcuchów, i że jednym jedynym krokiem przebyła granicę pomiędzy latem i zimą. Lato było na świecie, na schodach jesień, a tuż za drzwiami zima chłodna i ciemna. Dziewczynę ogarnęło niemiłe uczucie, że jest odcięta od przyjaznego świata, zalanego w tej chwili słońcem, i że to mieszkanie, do którego weszła, nie ma z jasnością i ze światłem nic wspólnego. Wiedziała, że jest w jakimś przedpokoju, do którego żadne światło nie dochodzi, ten bowiem poblask mlecznomętny, co usiłował się przebić przez szybki nad jakimiś drzwiami, był najlichszą i urągliwą imitacją światła, blaskiem udanym, blaskiem pożyczonym. W tej chwili ten ktoś, który ją wpuścił, przekręcił kontakt i zapalił elektryczną lampkę. Ewcia ujrzała niskiego starowinę w czarnym ciężkim pracowicie zużytym obleczeniu. Przypominał kościelnego sługę, co zapala świece. Twarz miał wcale poczciwą, we wzroku natomiast zamarzłą niebieskoszklistą objętość, jak gdyby jakaś nieskończenie trwająca nuda zgasiła na jego oczach wszelkie blaski. Patrzył bez wyrazu, jak gdyby te starcze, niemal porcelanowe oczy były sztuczne. Ani się uśmiechnął, ani się zdziwił, ani najmniejszego nie okazał zajęcia. Zdaje się, że byłby patrzył tak samo, gdyby zamiast tej dziewczyny wszedł wilk na dwóch nogach albo Murzyn wkraczający na rękach głową w dół. Spojrzał bez drgnięcia najpierw na osobę, potem na obrazy i takim ruchem, jak gdyby podniesienie ręki kosztowało go wiele trudu, wskazał na drzwi do jakiegoś pokoju.

– Może mi pan pomoże… – szepnęła Ewcia nieśmiało.

Ów człowiek, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa dawno już był nieboszczykiem i wstał z grobu jedynie na natarczywy głos dzwonka, znowu spojrzał na nią martwym wzrokiem i, słowa nie wypowiedziawszy, dotknął ręką kontaktu, jakby chciał jej oznajmić, że jeśli będzie dłużej bawiła się zbędną rozmową, zgasi lampkę, bo szkoda światła. Ewcia ciężko westchnąwszy dźwignęła obrazy i uderzeniem kolana otwarła wskazane jej drzwi. Ponieważ pierwszą spotkaną na tej drodze istotą przyjazną był piec, oparła o niego swój ciężar, a że w pokoju, w którym się znalazła, było jasno, gdyż okna wychodziły na ulicę, rozejrzała się szybkim ciekawym spojrzeniem.

Nie było nikogo. Czym prędzej na palcach pobiegła do okna. Pan Szymbart stał pod latarnią, nieruchomy jak i ona, i wzrokiem sroki wpatrzonej w kość spoglądał na dom. Dała mu znak ręką, że jeszcze żyje, na co on w odpowiedzi położył rękę na serce, co wprawdzie nie było znakiem umówionym, znaczyło to jednak zawsze, że sercem jest przy niej albo że wydrze serce z pana Mudrowicza. Ewcia cofnęła się i spłoszonym spojrzeniem obejrzała miejsce kaźni. Był to pokój niezmiernie długi i wąski, jak zwykle w starych domach. Powałę miał sklepioną. Wyglądał przeraźliwie: zapuszczony, smutny, odrapany, poczerniony nalotem kurzu, opstrzony przez zajadłe pracowite nieprzeliczone pokolenia much. Ktoś posiadający zwyrodnioną i na poły obłędną wyobraźnię mógłby się w tej ponurej więziennej celi dopatrzeć czegoś takiego, co ma być pracownią. Na te manowce mógłby ją naprowadzić ciężki stół, rozparty szeroko jak zmarnowana kobyła, na którym leżały sterty papierów, gazet i książek. Aparat telefoniczny pośród tego natłoku makulatury wskazywał, że w strasznym tym pokoju przebywał człowiek żywy. Pod ścianą stała kanapa kryta ceratą, nabijana żółtymi gwoździami. Przed nią leżał kilim tak wytarty jak pieniądz, jak szablon, jak słowa pośród banalnych najbardziej banalne; mogło się zdawać, że ten kiedyś zapewne barwny kawał tkaniny zgasł przed stu laty i przybrał kolor popiołu. W kącie stało żelazne wieszadło szeroko rozgałęzione, a tak ogromne, że mogłoby udźwignąć kilku równocześnie wisielców. Ściany były puste; na jednej tylko, z lewej strony okna, wisiał z obrazkowego pisma wycięty kolorowy druk, wyobrażający zielony las, a nad nim dwie fotografie, zdaje się, że tej samej kobiety. Biedna ta kobieta, skazana na dożywotni pobyt w więziennej celi, na jednej fotografii trzyma w ręku wachlarz, a na drugiej oparta była o bambusowy fotelik. O tych to wspaniałościach mówił Ewci Jerzy. Fotografie były spełzłe i wyblakłe, chociaż słońce nie zaglądało tu nigdy. Gdyby nawet mogło zajrzeć tu przez wysokie okno, cofnęłoby się z niesmakiem, lecz że pokój patrzył na północ, więc oszczędzono słońcu tej udręki.

Ewcia stała cichutko niedaleko przyjaznego pieca stojącego w zimnej zadumie, jakby chciała pilnować obrazów. Posłyszała jakieś szmery i szepty dolatujące z pokoju obok, do którego drzwi były zamknięte. Stamtąd zapewne wejdzie pan Mudrowicz. Czekała tej chwili z wielką trwogą. Oby już wszedł! Zdaje się jednakże, że w tej chwili słucha sprawozdania starego człowieka, co ma w oczach skład niebieskiej porcelany, albo też spogląda chyłkiem przez dziurkę od klucza.

Usłyszawszy głośniejszy szmer Ewcia posunęła się nieznacznie ku oknu, aby mogła być widziana przez niezłomnego strażnika obozowego, pana Szymbarta. Później, po wejściu Mudrowicza, mogła nie mieć na to czasu. Myślała gorączkowo, jak zacznie mówić i co mu powie? Czy wpaść na niego od razu, jak radził roztropnie pan Szymbart, czy – zależnie od przyjęcia – ocyganić go najmilszym uśmiechem i pokorą pełną słodyczy przebić twardą skorupę żółwia? Przybyło jej cokolwiek odwagi na widok żałobnego staruszka, który jej drzwi otworzył, gdyby bowiem jemu pan Mudrowicz polecił uczynienie jej krzywdy, staruszek ów dokonać tego nie zdąży, zaledwie bowiem porusza nogami. Będzie można uciec zawsze.

Na chwilę przestało jej bić serce. Zaczęła nasłuchiwać. Głos jakiś powiadał za drzwiami:

– …Zajrzyj tam, czy czego nie kradnie!

Ewci krew uderzyła do wzburzonej głowy.

– …Chyba piec ukradnie… – odrzekł głos drugi, smętny jak żałość i jak jesienna szaruga.

Nikt jednak nie wchodził. Widać, że pan Mudrowicz pocieszył się nieznacznie niemożliwością ukradzenia pieca. Mimo pociechy stęknął jednakże dwa razy, co mogło znaczyć, że wdziewa buty, albowiem niezłomna ta czynność połączona jest w podeszłym wieku z niejakim trudem, a ilość postękiwań odpowiadała parzystej ilości butów.

"Zaraz wejdzie…" – pomyślała Ewcia. – "Boże, miej mnie w Swojej opiece!"

Jeszcze to serdeczne westchnienie nie miało czasu, aby dolecieć do nieba, gdy drzwi otworzyły się z nienaoliwionym piskiem. Ewcia spojrzała i w pierwszej chwili chciała krzyknąć. Mocnym wysiłkiem opanowała się i na jeden moment przymknęła oczy, aby chociaż w ten sposób podzielić przerażenie na raty. W drzwiach stanął człowiek ogromnej postaci, niezwykle chudy. Tak samo w niechlujną czerń przyodziany jak i jego famulus, chudą wyniosłością przypominał Don Kichota, który jednak wobec tego człowieka musiał być aniołem piękności. Zjawa we drzwiach mogła się przyśnić. Pan Mudrowicz był potwornie brzydki. Różne bywają brzydoty, a ludzie wymyślili sobie na pociechę wątpliwe porzekadło, że mężczyzna byleby był nieco przystojniejszy od diabła, nie przeraża świata. Ten człowiek był jednak brzydszy od diabła. Brzydota jego była posępna. Na twarz tę nie można było patrzeć bez dreszczu. Zdarza się czasem, że najciemniejszą brzydotę ratuje jakiś ciepły błysk oczu, jakiś poblask uśmiechu albo nalot ciepłego smutku. Na posępnej twarzy pana Mudrowicza nie było nawet śladu bożej łaski. Zdarza się, że przyroda jak gdyby sama zatrwożona brzydotą swojego tworu daje mu czasem w formie odszkodowania jakiś drobiazg szczególnie piękny i w ten sposób zdobyła na ten przykład ropucha oczy podobne do klejnotów. Dla tego człowieka przyroda była nielitościwa.

Musiał już mieć pod siedemdziesiątkę, lecz trzymał się prosto i głowę nosił z dumną hardością – zapewne z odwagą rozpaczy. Musiał wiedzieć, że jest potwornie brzydki, więc na widok obcego człowieka nie kulił się, nie chował, nie malał, lecz spoglądał wyzywająco z blaskiem wściekłości w szarych nielitościwych oczach. Zdawało się, że szuka zaczepki z całym światem; że jest pewny zdumienia i obrazy, więc od razu grozi. Nie mógł jednak ukryć zdziwienia na widok niepozornej istoty z zadartym nosem. Wiedział od swojego cerbera, że się zjawiła osoba rodzaju damskiego, nie przypuszczał jednak, że w tak niedoskonałej jeszcze i niezupełnie wyrzeźbionej postaci. Spojrzał na nią z góry i zdawać się mogło przez chwilę, że się namyśla, co ma począć. Nie zelżał jednak, lecz zapytał głośno:

– W jakim celu panna mnie nachodzi?

Ku najwyższemu zdumieniu Ewci głos zabrzmiał dziwnie przyjemnie i dżwięcznie. Z postaci takiej powinien wypłynąć głos czarnej barwy, poza tym szorstki jak derka na konie i zjeżony jak szczotka do szorowania podłogi, głos zaś tego dziwacznego starca miał miękkość aksamitu. Ten głos był przeto miłosiernym darem przyrody.

Ponieważ Ewcia milczała, powtórzył pytanie.

– W bardzo ważnej sprawie! – odrzekła wreszcie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– W ważnej sprawie… W ważnej sprawie… – powtórzył brzydki człowiek. – Każdy włóczęga przychodzi zawsze w niezmiernie ważnej sprawie!

Ewcia zwilżyła językiem zaschłe wargi. Powoli wracała jej nieco spłoszona przytomność i odważna dusza, wciąż gotowa do odlotu w jakieś bezpieczne schronienie (doświadczona ludzkość wynalazła je w okolicach pięt), powróciła do swego zwyczajnego siedliska.

W tej chwili wyniosły człowiek uczynił coś dziwnego: położył ciężkie ręce na jej ramionach, pochylił się nad nią i zbliżył potworną swoją twarz do jej twarzy.

– Proszę spojrzeć na mnie! – zawołał jakby z rozpaczą.

Ewcia spojrzała w jego oczy i wytrzymała spojrzenie.

– Nie boisz się mnie, dziewczyno! – mówił on stłumionym głosem.

– Nie! – krzyknęła Ewcia. – Dlaczego mam się bać pana? – dodała po chwili ciszej.

Człowiek ten wydał z siebie głuchy jęk, patrzył na nią długo, długo, potem zdjął ręce z jej ramion.

Przez roztropny rozum Ewci przebiegła błyskawica.

"Ten człowiek jest strasznie nieszczęśliwy, bo jest potwornie brzydki! Dlatego pyta, czy go się boję… Ach, to tak?"

Największy filozof często nie znajdzie prawdy, którą odkryją sprytne i niczym nie zamglone oczy dziecka. Ewcia już wiedziała, co wiedziała. Już się nie bała tego człowieka. Poczuła do niego wielką litość rozumiejąc, że jego złośliwość i twardość są kolcami jeża, broniącego się przed zębami wroga. Ten stary, do murzyńskiego bałwana podobny starzec bronił się w ten dziwaczny sposób przed urąganiem i pośmiewiskiem.

Ewcia uśmiechnęła się z niejakim trudem i rzekła ze zdumiewającym spokojem:

– Czy pan mi pozwoli usiąść?

Myślała, że znowu się na nią rzuci, bo drgnął i podniósł długie ręce. Nie rzucił się jednak ani nie wypowiedział słowa, lecz zmarszczywszy czoło, jakby w nagłym zamyśleniu, usiadł za stołem i patrzył, co ona robi. Ewcia udając, że tym sposobem zaprasza i ją do zajęcia wygodnej pozycji, usiadła na centralnej kanapie wprost niego. Patrzyła śmiało, uśmiechając się kącikami ust. Była blada i czuła na czole kropelki potu, czuła jednak, że najgorsze przeszło. Co jednak będzie dalej? On nie mówił nic, ona nie wiedziała, jak ma zacząć. Wesoła ta scena trwała bardzo długo. Wreszcie on rzekł:

– Pani jest odważna dziewczyna…

– Czemu, proszę pana? – zapytała niewinnie.

– Ile panienka ma lat? – mówił niskim głosem, nie odpowiadając na jej pytanie.

– Prawie szesnaście! A pan?

– Co to panią obchodzi?

– Przepraszam pana za pytanie. Nie chciałam pana dotknąć…

– Mnie nikt nie może dotknąć! – krzyknął ni stąd, ni zowąd i grzmotnął pięścią w stół.

– Już nie zapytam o nic…- powiedziała Ewcia z takim niezmiennym smutkiem, jakby ją spotkało okropne nieszczęście.

Stary człowiek wzruszył ramionami i patrzył w nią przeraźliwym świdrującym spojrzeniem, i coś mruczał niewyraźnie. Musiało się w nim jednak gotować jak smoła w diabelskim kotle, bo bulgotował przez czas dłuższy, potem znowu wybuchnął niespodziewanie.

– Jak się pani nazywa?

– Ewa Tyszowska.

On zerwał się nagle z krzesła, jak gdyby chciał na nią wywrócić stół, potem znowu ciężko usiadł.

– Ewa? Powiedziała pani: "Ewa"? – mówił głosem dziwnie zdławionym.

– Tak proszę pana.

Zapadło milczenie. Dziewczyna patrzyła zdumiona, jak ogromny człowiek potarł ręką czoło. Po chwili nieznacznie, jakby ukrywając spojrzenie, kątem oka spojrzał na dwie stare fotografie.

"Ta pani musi mieć na imię Ewa"! – pomyślała dziewczyna. – "Głowę dam, że to też Ewa…"

Nie powiedziała jednak nic.

On znowu spojrzał na nią i chciał coś powiedzieć, lecz urwał, bo w przedpokoju odezwał się natarczywy dzwonek. Słychać było posuwiste jak w polonezie kroki famulusa, potem jakąś żywą rozmowę i trzaśnięcie drzwiami.

– Pawle! – krzyknął pan Mudrowicz.

Strażnik piekielny ukazał się we drzwiach. Kto to był?

– Jakiś pomylony. Pytał, czy tu mieszka najgłówniejszy kanonik od Świętego Jana.

– Jaki kanonik?

– Nie wiem. Mówił, że najgłówniejszy. A zaglądał przy tym jak szpicel.

– Wyrzuciłeś go za drzwi?

– Nie wyrzuciłem, bo sam poszedł.

– Dobrze…

Mumia nosząca apostolskie imię zamknęła drzwi.

:Dzielny pan Szymbart!" – pomyślała Ewcia. – "Doskonale wymyślił tego kanonika".

– Czemu się pani śmieje? – zapytał nagle pan Mudrowicz.

– Ja? Tak sobie… Bo mi bardzo przyjemnie…

Stary człowiek spojrzał na nią podejrzliwie i pokręcił głową.

"Czuj duch!" – pomyślała Ewcia. – "Teraz się zacznie."

On wstał i znowu usiadł, jakby sam nie wiedział, co począć. Zdaje się jednak, że coś wreszcie postanowił.

– Kto panienkę tu przysłał? – zapytał szybko.

– Nikt. Ja przyszłam sama.

– Po co? Proszę mówić prawdę!

– Z interesem.

– Ja nie robię żadnych interesów, więc dlaczegóż właśnie do mnie?

– To długa historia… Jeżeli pan pozwoli…

– Na nic nie pozwolę! Słyszy pani? Nie nic! W tym wszystkim jest jakieś krętactwo! – krzyczał coraz donośniej. – Jestem za stary wróbel… A panna jest zbyt młoda, aby umiała zręcznie cyganić. Słyszy pani? Nie chcę słyszeć o niczym! O niczym! O niczym! Czy panna zrozumiała?

Ewcia patrzyła na niego spokojnie, chociaż nogi pod nią drżały.

– Proszę pana – mówiła głosem dość bladym – czemu pan tak na mnie krzyczy? Muszę z panem omówić bardzo ważne sprawy i dopóty stąd nie wyjdę, dopóki mnie pan nie wysłucha. Nie przyszłam ani kraść, ani żebrać. A jeśli pan będzie tak na mnie krzyczał albo zechce pan mnie stąd usunąć siłą, wtedy zemdleję. I będzie pan miał wielki kłopot.

Tamten otworzył usta z niezmiernego zdumienia.

– Pawle! – wrzasnął w stronę drzwi.

Zjawił się Paweł jak duch z mroków. Ewcia patrzyła i słuchała z lękiem.

– Ta panna chce tutaj zemdleć. Słyszysz? Weźmiesz pogrzebacz od pieca i rozpalisz go na gazie do czerwoności. Miej go w pogotowiu! Skoro ta panna zemdleje, zdejmiesz jej obuwie i przypalisz pięty. Idź i czekaj, aż cię zawołam.

Zwrócił się potem do Ewci.

– Czy ona słyszała?

– Ona słyszała… – odrzekła Ewcia.

– A teraz pójdzie sobie?

– Nie!

– Nie pójdzie?

– Nie. Jest mi tu bardzo przyjemnie. Pan jest bardzo wesoły, a ten Paweł to jakiś poczciwy człowiek. Wie pan co? Na gazie będzie grzał ten pogrzebacz najmniej z pół godziny, więc mamy czas. W piecu byłoby prędzej, ale po co w lecie rozpalać piec? Zresztą tu jest i tak duszno. Proszę pana! Tu się chyba nigdy nie wietrzy… Czy można otworzyć okno?

Nie czekając odpowiedzi poczęła tarmosić stare spaczone okno, zerkając równocześnie w stronę latarni. Jest pan Szymbart! Zobaczył ją i najwyraźniej mruga.

Okno zostało otwarte i miłe lato weszło przez nie niechętnie i z ociąganiem się do smętnej izby, w której w tej chwili było dwoje ludzi niebotycznie zdumionych: Ewcia dlatego, że jej pan Mudrowicz dotąd nie udusił, i pan Mudrowicz skamieniały, bez ruchu, zamieniony w słup soli, jak gdyby ogłupiały. Pierwsza odzyskała zmysły straszliwa dziewczyna. Usiadła na ceratowej kanapie, uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic i rzekła:

– Znacznie tu teraz przyjemniej. Przynajmniej będzie ciepło, bo w tych starych murach nawet w lecie jest zima.

Obejrzała się po pokoju i udając, że nie zwraca uwagi na potworną minę pana Mudrowicza, gadała przyjaźnie:

– To bardzo piękny pokój, tylko zaniedbany, straszliwie zaniedbany! Nie wiem, ile pan płaci Pawłowi, ale ten Paweł nie ścierał tu kurzu od stu siedmiu lat. Jeżeli mi pan pozwoli, wpadnę tu raz na tydzień chociażby i zrobię porządek. Pawła trzeba wziąć pod kuratelę… Co się panu stało?

Pan Mudrowicz najwyraźniej rzęził. Wydawał dziwne głosy podobne do jęków i od czasu do czasu przecierał ręką oczy, jakby im nie dowierzał. A kiedy je dokładnie przetarł i przekonał się, że nie jest igraszką piekła, wpatrzył się w Ewcię takim wzrokiem łakomym, jakim głodny diabeł patrzy na grzeszną duszę.

– Może panu dać wody? – zapytała Ewcia niespokojnie.

Pan Mudrowicz uczynił znak, że nie chce wody, bo za chwilę wypije dwa litry krwi. Położył prawą rękę na stole i zakrzywił palce jak szpony. Ręka ta drżała.

– Nic panu nie jest? – uśmiechnęła się Ewcia tkliwie. – Bardzo mnie pan przestraszył… Ja jestem wprawdzie córką lekarza, lecz taka jestem głupia, że nigdy nie wiem, co trzeba robić, gdy się komuś zrobi słabo. Pan się niepotrzebnie wzruszył… Jeśli pan chce, to ja zamknę okno, ale ja myślę, że panu dlatego się zrobiło jakoś tak, bo tu było nieznośnie duszno… Już dobrze? Proszę pana, niech się pan uspokoi!

Mówiąc to, uniosła się z kanapy, zbliżyła do stołu i ręką poczęła gładzić jego rękę.

Po starym człowieku przebiegł nagły krótki dreszcz, jakby uderzył w niego mocny prąd elektryczny. Chciał cofnąć rękę, ale nie mógł. Stężała tak, jakby była z ołowiu. Stary, straszliwie brzydki człowiek przymknął oczy.

Ewcia usiadła znowu na kanapie i patrzyła w niego z nie udaną litością. Nie mówił nic. Siedział nieruchomy, jakby mocą nieznaną pobity, do niczego niezdolny.

– Czy mogę coś powiedzieć? – spytała dziewczyna po chwili.

Starzec nie odpowiadał i wciąż miał oczy zamknięte.

– Wtargnęłam tutaj – mówiła Ewcia nie doczekawszy się pozwolenia – bo ja mam naprawdę wielką i ważną do pana sprawę. Ale nie będę teraz o tym mówić… Jeżeli pan pozwoli, przyjdę z tym jutro… Ale przedtem muszę panu powiedzieć, że mi pana serdecznie żal…

Stary człowiek otworzył nagle oczy i patrzył w nią jak urzeczony.

– … a tak – mówiła dziewczyna cicho. – Jestem tu od godziny i już wiem wszystko. Pan jest bardzo biedny, bo pan jest sam.

Tamten drgnął.

– Ten Paweł to się nie liczy… Co tam taki Paweł!… Nie wiem dobrze, ale niemal pewna jestem, że pan jest bardzo samotny. Gdyby tak nie było, to mieszkanie nie byłoby takie okropne… Bardzo pana przepraszam, ale jest okropne. Słowo panu daję, że ja naprawdę tu jeszcze przyjdę. Ja nie robię z gęby cholewy. Gdybym była wiedziała, jak tu jest u pana, byłabym przyniosła trochę kwiatków. Za dwa złote można o tej porze kupić tyle kwiatków, że byłoby tu wesoło. I pelargonie powinny być w oknie… Żeby pan miał chociaż psa! Ja mam takiego opryszka, że boki można zrywać. Przyprowadzę go do pana… Ale teraz to już sobie pójdę… Ten pakunek, co stoi pod piecem, zostawię, bo to ciężkie, a sama przyjdę jutro… Czy pan pozwoli?

Stary człowiek, który tej gadaniny słuchał jak nieprzytomny, westchnął ciężko i długo nie odpowiadał. Patrzył na dziewczynę, a jej się wydawało, że w jego spojrzeniu zamgliło się wreszcie coś żywego: smutek.

– Nie odchodź… – rzekł wreszcie bardzo cicho.

Nie powiedział ani "pani", ani "panna", ani bezosobowo, pogardliwie.

– Mogę jeszcze zostać? – zapytała Ewcia łakomie.

– Nie odchodź, dziecko! – powtórzył bezbarwnym głosem.

– Dobrze, proszę pana.

Jak gdyby sobie cos przypomniała, zaczęła szukać czegoś w torebce, położonej na kanapie. Zmarszczyła czoło, bo nie mogła znaleźć. Z niepewnym uśmiechem zwróciła się do pana Mudrowicza:

– Czy pan może mi pożyczyć chusteczki?

On jak gdyby w pierwszej chwili nie rozumiał, zastanowił się, skinął głową i wydobył z kieszeni zagniecioną i prawie białą chusteczkę.

– Tego Pawła powinno się wziąć na męki – mruknęła Ewcia przyglądając się smętnej chuście.

Poszła spokojnie do okna i wionęła nią trzykrotnie jak sztandarem. Pan Szymbart na ten widok odczepił się od latarni, skinął ręką na pożegnanie i rozwiał się w srebrzystą mgłę.

Stary człowiek patrzył na te praktyki bez zdziwienia.

– To znak dla odsieczy? – zapytał głosem ogromnie zmęczonym i wysilonym.

– Tak, proszę pana! – odpowiedziała Ewcia śmiało.

– To ten sam, co pytał o kanonika?

– Tak!- odpowiedziała z uśmiechem. – Nie wiem, skąd mu to strzeliło do głowy.

– Kto to był?

– Mój znajomy. Dałam mu znak, aby sobie poszedł, bo jestem bezpieczna.

– Bałaś się, gdy szłaś do mnie?

– Trochę się bałam…

– Ktoś cię uprzedził. Czy to zmowa?

W pięknym jego głosie zadrżał smutek.

Ewcia podniosła się i mówiła z wielką powagą:

– Przysięgam panu na Boga, że przyszłam do pana bez niczyjej wiedzy. Jak mego ojca kocham, bo ja nie mam matki… Dowie się pan, po co przyszłam i dlaczego właśnie ja. Ten pan, co tam czekał na ulicy, pomógł mi przynieść ciężki pakunek i sam się zaoferował, że będzie na mnie czekał. Przecie pan mnie mógł wyrzucić przez okno, a ja się naprawdę dziwię, że pan tego nie uczynił. Teraz mu dałam znak, bo już się niczego nie boję i wiem, że pan mnie wysłucha. Czy mi pan wierzy, dobry, kochany panie?

Ewcia była bliska płaczu.

Zdawało się, że stary człowiek przygląda się każdemu jej słowu pilnie i natarczywie.

– Wierzę ci – rzekł wreszcie cicho. – Może jestem głupi, ale ci wierzę.

– Ale pięty to mi pan chciał przypiec – uśmiechnęła się Ewcia przez łzy. – Niech pan powie temu Pawłowi, aby nie marnował gazu.

– U mnie nie ma gazu.

– Nawet gazu nie ma? Ładne gospodarstwo! Pan jest bardzo wesołym człowiekiem… Z tym pogrzebaczem to było paradne. Czemu pan tak na mnie patrzy? Niech się pan chociaż raz jeden do mnie uśmiechnie. Ja się śmieję do wszystkich jak kto głupi, ale za to ktoś się czasem do mnie uśmiechnie. I niech pan powie coś miłego. Czy pan wie, że pan ma śliczny głos, o ile pan nie krzyczy?…

Stary człowiek spojrzał na nią jakby z przerażeniem.

– Jaki ja mam głos?

– Niezmiernie miły… Prawie jedwabny…

Z panem Mudrowiczem działy się jakieś nadzwyczajne historie. Podniósł się i zaczął krążyć po pokoju tam i z powrotem, tam i z powrotem. Już nie miał tej hardej zaczepnej postawy, co przed godziną, bo głowę, straszliwie brzydką głowę wtulił w ramiona, jakby ją coś przygniotło, ręce założył poza siebie i tak wędrował jak człowiek, za którym wlecze się troska, a on przed nią uchodzi. Nie może jednak ujść daleko, bo wędruje jak więzień od ściany do ściany. Zdawało się, że zapomniał o obecności dziewczyny. W pewnej chwili znalazł się przy otwartym oknie i z widocznym lękiem, i jakby z odrazą wyjrzał na ulice. Cofnął się i znowu powrócił do okna. Spojrzał spode łba na błękitne niebo i zmrużył oczy.

– Śliczny dzień, proszę pana – rzekła Ewcia. – Oj, jest mi tak przyjemnie, że panu coś zaproponuję: chodźmy na spacer!

Dzień był istotnie śliczny, lecz z nieskazitelnym błękitem nieba musiało być jakieś szachrajstwo, albowiem z tego jasnego nieba strzelił w tej chwili piorun i ugodził wprost w głowę pana Mudrowicza. Nie było wprawdzie błysku, nie było huku, ale coś piorunnego być musiało, bo stary człowiek zachwiał się, odwrócił i spojrzał błędnie. Sprawiał wrażenie chorego, a od niejakiego czasu bardzo chorego.

– Ty… ty… poszłabyś ze mną na spacer? – wyjąkał cicho.

– A czemu by nie? Nawet pod rękę! Z ojcem chodziłam zawsze pod rękę i zawsze go szczypałam w ramię, ile razy miał się komuś odkłonić, bo taki zawsze był zamyślony, że się czasem kłaniał drzewu, a nigdy znajomym.

– Ja nie mam żadnych znajomych… – mruknął on.

– W takim razie będzie mi pan dawał znaki, do kogo mam zrobić oko… Więc co, pójdziemy?

Zdawało się, że pan Mudrowicz walczy potężnie sam z sobą na tak błahy temat; widać było wyraźnie, że dla niego jest on sprawą niezwykłą.

– Nie dziś… – powiedział wreszcie – jeszcze nie dziś…

– Dobrze! – szczebiotała Ewcia. – Ale trzymam pana za słowo! Pójdziemy którego pięknego dnia, tylko…

– O co idzie? – zapytał starzec z niepokojem.

– Powiedziałabym, ale się boję.

– Czy ty się kogokolwiek boisz!? – zawołał on niemal ze zdumieniem. – Niech Ewcia mówi śmiało.

Po raz pierwszy nazwał ją "Ewcią".

"Dobrze jest!" – pomyślała ona.

Uśmiechnęła się do niego uroczo i zaczęła mówić:

– Chciałabym jedynie zwrócić uwagę pana…A widzi pan, że się boję!… Chciałabym zwrócić uwagę pana, że pański strój jest cokolwiek osobliwy. O, już się pan będzie gniewał!

Uwaga była podstępna. Pan Mudrowicz wcale się nie gniewał, bo jeśli można było odczytać cokolwiek ze straszliwie brzydkiego oblicza, trochę się zawstydził. A Ewcia mówiła z pośpiechem:

– Po co się pan na taki upał odziewa tak ciężko i tak czarno? To straszny strój i cokolwiek starożytny. Paweł jest tak samo odziany, ale mnie to nie obchodzi. Ale pan…

– Cóż ja?

Można było przypuścić, że w głosie pana Mudrowicza coś zadrżało.

– Pan powinien być ślicznie odziany. Nie jaskrawo, oczywiście, ale doskonale. Dla pana byłoby wymarzone ubranie ciemnogranatowe i krawat ze złotymi prążkami. Widziałem onegdaj na ulicy jakiegoś starszego pana tak odzianego i powiadam panu, że można się było zakochać…

Pan Mudrowicz słuchał jakby głosu z tamtego świata.

– …I musi się pan ogolić. Koniecznie, proszę pana! Mój ojciec mówił mi kiedyś, że ten angielski pisarz, który powiedział, że "myśli człowieka ogolonego są inne niż tego samego człowieka nie ogolonego" – jest niezmiernie mądrym znawcą życia. Wyborne, co? Jak gdyby szczecina brody wyrastała nie z ciała, lecz z duszy. Czy pan jest tego samego zdania?

– Być może – odparł pan Mudrowicz – być może.

Dotknął ręką zjeżonej swej brody i drgnął. Ewcia patrzyła pilnie na każdy jego ruch i szukała jego spojrzenia. Strach odleciał ją już dawno. Przez jakąś szczelinę w twardej skorupie tego człowieka zdołała się przemycić i zdawało się, że widzi jego serce: skostniała albo pełne jakiejś goryczy, a jednak ludzkie. Przez długie lata samotności czy też nieznanych klęsk człowiek ten zdziwaczał, lecz w tej chwili, kiedy mu ona przypomina, że za tą stęchłą izbą jest jeszcze świat jasny i barwny, musiała w nim obudzić jakieś wspomnienia. Widać było, że się jeszcze miota, walczy ze sobą, że jest zalękły i zadumiony. Czy nikt z nim nigdy nie rozmawiał? Zdaje się, że w tym mrocznym domu jest tylko on i ta karawaniarska kreatura, Paweł.

Ewcia tak była przejęta straszliwym stanem swojego niespodzianego pacjenta, że zapomniała o celu swojej śmiałej wyprawy. Rozgadała się szeroko i było jej przyjemnie, że ten potworny wielkolud słucha jej cierpliwie. On zaś, wysłuchawszy jej traktatu o pożytku golenia brody, począł znowu krążyć wielkimi krokami po swej klatce.

"Znowu go bierze…" – pomyślała Ewcia ze strachem.

Pan Mudrowicz zmarszczył niskie czoło i chodził, chodził. Dziewczyna wodziła za nim spojrzeniem.

Wreszcie przystanął nad nią i jak gdyby żałował wszystkich dotychczasowych słów, rzekł szorstko:

– Proszę mi powiedzieć, po coś tu przyszła?

– W sprawie pani Zawidzkiej! – odpowiedziała dziewczyna jednym tchem.

On zmrużył oczy i jak gdyby się uśmiechnął, ale mniej było widać uśmiechu, a więcej zajadłości.

– Ach, to tak! – powiedział cicho. – A ja głupi…

– Za pozwoleniem! – krzyknęła niemal Ewcia, czując, że wszystko się wali. – Dałam panu słowo, że nikt o tym nie wie. Pani Zawidzka także nie wie. Niech mi pan pozwoli powiedzieć o wszystkim, na litość boską, niech mi pan pozwoli!

W głosie dziewczyny tyle gorącego błagania i tak uczciwej prawdy, że w tym człowieku musiało coś zależeć.

– Gadaj! – rzekł. – Masz dziesięć minut czasu.

Znowu usiadł za stołem i patrzył w nią jak sędzia śledczy w zbrodniarza.

Ewcia przymknęła na chwilę oczy, jakby chciała się skupić i zaczęła mówić: powoli, z namysłem, jasno i treściwie. Opowiedziała wspaniale uproszczonym sposobem swoją historię, wprawdzie przez okno i wejście przez drzwi do domu Zawidzkich. O jego telefonie. O rozpaczy i pogoni za pieniędzmi. O szarej twarzy pani Zawidzkiej i o jej nocnych rozmowach z synem.

– Oni – mówiła cicho, lecz dobitnie – nie znajdą tych pieniędzy. Pani Zawidzka zmarnuje się do reszty, bo nie tak dawno była śmiertelnie chora. Nie chcę nawet myśleć o tym, ile tam wyleje się łez. Wtedy pomyślałam sobie tak: Pan Mudrowicz – bo ja pańskie nazwisko usłyszałam, kiedy pan telefonował… – pan Mudrowicz nie zechce przecie ludzkiej krzywdy, Ja pogadam z panem Mudrowiczem! Znalazłam pański adres w książce telefonicznej i przyszłam. Przyszłam pana błagać na kolanach, aby się pan zmiłował. Ja wiem, że to nie moja sprawa i pan Jerzy może mnie natłucze, skoro się o wszystkim dowie, ale mnie wszystko jedno. Mnie mój ojciec tego nauczył, żeby skakać nawet w ogień, jeśli można kogoś ratować. A pani Zawidzka jest najsłodszą kobietą na świecie i tak mnie przygarnęła jak matka… Nic o mnie nie wiedziała, a przytuliła mnie do serca. Czy pan słucha? Co by pan sobie o mnie pomyślał, gdybym ja opuściła przyjaciół w nieszczęściu? Mógłby pan powiedzieć, że jestem zwyczajna małpa. Oto dlaczego tu jestem!

przerwała na króciutką chwilę, aby nabrać oddechu.

– …I będę pana tak długo prosiła, aż się pan ulituje. Może pan robić jakie chce miny, ale mnie to nie przerazi. Ja wiem, że pan jest dobry i że pan tylko udaje takiego, co jest niby zły. Tak jak z tym pogrzebaczem, którym pan chciał przypiekać uczciwą dziewczynę. No i gdzie ten straszny pogrzebacz? Aha! Ja pana już dobrze znam. Przede mną nic się nie ukryje… I to wiem, że skoro pana z całego serca poproszę, to pan odwlecze termin tego płacenia. Chociażby do jesieni, bo jakże w lecie pani Zawidzka znajdzie pieniądze? Ale ja mam na wszelki wypadek inny jeszcze sposób. Proszę pana, zróbmy interes! Dla pana będzie to nawet złoty interes. Czy pan słucha?

Pan Mudrowicz nie odpowiedział. Nie przeczył, przeto słuchał.

– Otóż historia jest taka: pan Jerzy chciał sprzedać prześliczne obrazy, aby zdobyć dla pana pieniądze, ale nie mógł tego uczynić w pośpiechu i w wyludnionym mieście. Wtedy ja mu powiedziałam, że ja spróbuję je sprzedać. Wzięłam dwa najpiękniejsze i przywlokłam je tu do pana: Tam pod piecem… niech pan spojrzy!… tam stoją te obrazy. Teraz dopiero widzę, że to była wprost świetna myśl! Powiadam panu, że skoro je tu powiesimy w tym smutnym pokoju, będzie cudo! Od razu rozjaśni się wszystko i rozweseli. Oczów pan nie będzie mógł oderwać od tych obrazów. Przecie obrazy to jest cudowna rzecz! Niech pan chwilę poczeka…

Podskoczyła w stronę sympatycznego pieca i ciężko stękawszy przywlokła obrazy w okolicę niesympatycznej kanapy. Rozwiązała gorączkowo sznurki i po chwili ustawiła obydwa płótna na kanapie, na wprost milczącego starszego człowieka. Była cała w ogniach i w rumieńcach. Ręce jej drżały i głos drżał, kiedy zaczęła mówić gorąco:

– Niech pan tylko spojrzy! Widział pan kiedy cos równie pięknego? Ta brzoza tak się srebrzy, że aż strach… Śliczna brzoza! Czuje pan, jak wiosna pachnie? A teraz ten… Ta dziewczyna patrzy w niebo. Ja nie wiem, co jej jest, że taka smutna, ale Pan Bóg ją pocieszy… Płakać się chce na widok jej spojrzenia… Widzi pan? To naprawdę wspaniałe. O, jak się jasno uczyniło w tym pokoju. Czy panu nie uczyniło się jaśniej na duszy? Proszę pana! Nie ma o czym gadać! Te obrazy tutaj pozostaną. Niech pan tylko spojrzy: złocone ramy! Ten będzie wisiał nad kanapą, a ten drugi nad stołem. Ten las drukowany pan wyrzuci albo da Pawłowi na imieniny, a te fotografie… Zaraz, zaraz! Fotografie tej smutnej pani oprawi pan w piękne ramki i postawi na stole… Więc co, proszę pana, zrobione? Radzę panu uczciwie, niech pan nie wypuszcza z ręki takiej okazji. Pan jest nie tylko dobrym, pan jest z pewnością i mądrym człowiekiem! Zrobimy tak: pan weźmie te obrazy za dwa tysiące złotych, które pani Zawidzka ma panu zapłacić za trzy dni. Panie, kochany, drogi panie! Złoty mój, mój jedyny! Niech pan tak srogo nie patrzy… Mnie się płakać chce… O Jezus Maryja! I dobrych ludzi pan poratuje, i mnie zrobi pan niezmierną radość… Niech się pan zgodzi… Będę pana bardzo, bardzo kochała.

Pan Mudrowicz raz jeden spojrzał na obrazy, ale nie odejmował od niej spojrzenia. Słuchał wspaniałego przemówienia uważnie, oparłszy głowę na rękach, wciąż w nią wpatrzony; jak gdyby się zdumiał, że z tak niepozornego stworzenia może się wydobyć tyle słów, z których każde podobne było do rozżarzonego węgla. Raz jeden przymknął oczy, kiedy go Ewcia nazwała "kochanym, drogim panem" – Ale znów je otworzył, jak gdyby nie chciał niczego uratować z widoku wiercącej się, podrygującej, machającej rękami, zarumienionej, z błyszczącymi oczami pannicy. A ona po ostatnich słowach, nagle znużona, do cna wyczerpana, usiadła na kanapie, tak że za jej głowiną srebrzyła się śliczna brzoza. Czuła zamęt w głowie i burzę w sercu. Uczyniła wszystko, co było w jej mocy, a teraz to już chyba umrze. Ten straszliwy człowiek pozwolił jej mówić przez pół godziny, a teraz patrzy, wciąż patrzy. Coś w sobie waży, nad czymś rozmyśla. Ale Ewcia czuje, że już nie wypowie do niego ani jednego słowa, bo wygrzebała wszystkie, do ostatniego, z samego dna serca. Jeżeli ten człowiek każe jej odejść, odejdzie jak zbity pies. I już chyba na wieki wieków straci wiarę w ludzi i w serce człowieka. Gdyby ten człowiek powiedział chociażby jedno jedyne słowo, nawet najgorsze, ale niech je powie! On jednak milczy posępnym milczeniem.

Wreszcie drgnął.

Ruchem ręki odsunął leżące na stole rupiecie, wynalazł czystą kartkę papieru i zaczął na niej coś pisać szybko, bardzo szybko. Podniósł się potem powoli, zbliżył się do Ewci, raz jeszcze zajrzał jej w oczy i powiedział cicho:

– Weźmij to moje dziecko…

Ewcia przeczytała łakomym spojrzeniem i krzyknęła. On chciał się cofnąć, jakby zalękły, lecz dziewczyna chwyciła jego rekę i ucałowała ją gorąco.

Stary brzydki człowiek jęknął, wyrwał rękę i zaczął się jej przyglądać tak zdumionym spojrzeniem, jak gdyby tę własną rękę ujrzał po raz pierwszy w życiu.

Загрузка...