Rozdział piąty

W którym dzień szczęśliwy otrzymał cios w samo serce.


Kobietą wielkiego ducha musiała być pani Klementyna Zawidzka, skoro nie spadła z krzesła na widok powrotu syna. Pani Zawidzka (lat nieco ponad pięćdziesiąt, wysoka, siwa, rysy jakby wyrzeźbione, twarz pogodna, oczy mądre, bystre, orzechowej barwy, o złotym połysku, odzienie czarne, bardzo skromne, lecz świetnie wytworne) zawiadamia, że jej pierworodny miał powrócić o szóstej rano, czekała nadaremnie ze śniadaniem. Dopiero po upływie dwóch godzin ujrzała dziwaczny pochód trzech bożych istot, a jedną z nich był niewątpliwie jej syn. Ponieważ mogło się zdarzyć, że wesoły ten i bujną wyobraźnią obdarzony młodzian mógł przyjechać równie dobrze na wielbłądzie i pomalowany na czarno, wobec tego bynajmniej nie zdumiał jej ten skromny orszak, na którego czele szedł raźnie i z miną tryumfalną. Natomiast podążająca za nim truchcikiem panienka miała minę żałosną i cokolwiek wystraszoną.

"Mój syn miewa śmiałe pomysły" – pomyślała wytworna matka jedynaka malarza.

Dziki syn, ujrzawszy ją, uczynił trzy ogromne kroki i porwawszy wytworną matkę, uniósł ją w ramionach z krzesła i począł całować z taką radosną furią, jak gdyby jej nie widział przez lat sto siedem. Wyborna ta operacja połączona z niebezpieczeństwem uduszenia wiotkiej damy trwała długo i została przerwana jedynie dzięki gwałtownym jej zapowiedziom, że za chwilę jej oszalały syn zostanie sierotą. To go dopiero nieco zastanowiło, więc ze zgrabnością niedźwiedzia, co przed chwilę wyrwał drzewo z korzeniami, ustawił ją w przyrodzonej postawie na niewzruszonej ziemi.

Ewcia patrzyła na tę scenę z takim zachwytem, że z bladej jej i wymizerniałej twarzy zniknęła trwoga. Coś ją jednak po chwili musiało schwytać za gardło, bo zaledwie wstrzymała rwący się z jej piersi szloch. Byłoby się to stało niechybnie na widok tak miłowanej matki, gdyby jej nie przywołało do przytomności pytanie:

– Czemu się ze mną nie przywitasz moje dziecko?

Głos, który zadał to pytanie, brzmiał głęboko, pełnią tej słodyczy, z jaką śpiewa wiolonczela, która swojego śpiewu nauczyła się od człowieka, co wiele przecierpiał.

Ewcia spojrzawszy na twarz pani Zawidzkiej dostrzegła uśmiech tak niewysłowionej dobroci, że bez namysłu rzuciła się do rąk tej kobiety, która zanim zapytała, kim Ewcia jest i skąd przychodzi, pragnie ją uściskać. Tak się jakoś stało, że całując jej ręce, osunęła się na kolana… Tak by niewątpliwie uczyniła wobec matki własnej. Ręka pani Zawidzkiej pogłaskała ją miękko po głowie, potem pani Zawidzka powiedziała:

– Tak nie można, tak nie można, dziewczyno…

Delikatnym ruchem pomogła Ewci podnieść się, objęła ją ramieniem i ucałowała.

– Deszcz będzie, bo się baby całują! – krzyknął malarz. – Dość tego! Matko wyrodnego syna, czy pragniesz wiedzieć, kto jest ta smarkata?

– Jerzy, czyś oszalał?

– To jest córka doktora Tyszowskiego!

– Nie może być! – zawołała z głęboką radością pani Zawidzka.

– I jak tu żyć, skoro rodzona matka nie wierzy własnemu synowi – rzekł malarz z czarną boleścią. – Niechże pani poświadczy!

– Tak jest… – potwierdziła nieśmiało Ewcia.

Pani Zawidzka przez długą chwilę przyglądała się dziewczynie z upodobaniem, potem rzekła:

– Po raz pierwszy przez długie lata zdarzyło się, by Jerzy uczynił coś rozsądnego i przyprowadził do domu kogoś podobnego do ludzi.

– Niezupełnie – zaśmiał się malarz. – Mama nie przyjrzała się jeszcze temu psu.

Kundel ustawił się jak do fotografii i wykrzywił złodziejski pysk.

– Och! – zaśmiała się pani Zawidzka. – Czy to jest naprawdę pies?

– Tak jest, proszę pani – odrzekła Ewcia również z uśmiechem.

– Patrzcie, patrzcie! przyroda ma znakomite poczucie humoru. Widziałam w moim życiu wiele psów i najdziwaczniejszych psów, ale takiego psa pod psem, jak ten pies, jeszcze nie widziałam. Trzeba go będzie zaprowadzić do kuchni. A my może pójdziemy zjeść śniadanie.

Malarz oznajmił, że i on, i Ewcia "gwiżdżą" na śniadanie, albowiem przezornie już jedno zjedli, a do załatwiania są sprawy nierównie ważniejsze.

– Jeżeli mama – rzekł – pragnie spędzić kilka chwil na rozmowie z człowiekiem niepospolicie rozumnym i dowiedzieć się o niebywałych awanturach, niech mama przede wszystkie, pomówi ze mną. A panna Ewa niech odetchnie tymczasem w mojej pracowni.

– Wszędzie, byle nie tam! – zawołała pani Zawidzka. – Tam są przecie twoje obrazy… Jeśli ta dziewczyna ma poczucie dobrego smaku, na widok tych straszliwości wyskoczy przez okno.

– Nie byłoby to dzisiaj po raz pierwszy! – zaśmiał się Jerzy. – Niech pani w takim razie spocznie wobec tego w tym pokoju, w którym wisi mój wizerunek. Panny powinny raczej włazić przez okno, aby spojrzeć chociaż przez krótką chwilę na moje promieniste oblicze, a nie wyskoczyłaby żadna. Pójdź, matko, albowiem chociaż udajesz markizę, nie możesz ustać na nogach, tak cię pożera ciekawość. Panno Ewo? Niech pani zerwie trochę kwiatów, potem niech pani pójdzie przez hall na lewo i przystroi nimi mój wizerunek.

– Dobrze! – zaśmiała się dziewczyna.

Pozostała na tarasie, usiadłszy w trzcinowym fotelu. Słyszała z niewielkiej odległości wykrzykniki Jerzego, który opowiadał matce o całej historii. Ani razu natomiast nie usłyszała głosu pani Zawidzkiej.

Ewcia była znużona. Zuchwała wyprawa wyczerpała ją do cna. Przez połowę nocy nie zmrużyła oczów, układając rozpaczliwy swój plan. Od północy naradzała się z Zosią, przerażoną i równocześnie zachwyconą. Dziesięć razy co najmniej liczyła Ewcia pieniądze, które jej miały starczyć na podróż do pani Halickiej. Wiedziała, że ucieczka jej będzie dla cioci nie byle jakim ciosem, skoro się dowie, że pani Szymbartowa źle spełniła obowiązek opiekunki. Trzeba jej będzie wyjaśniać długo i pracowicie, czemu Ewcia zwodziła ciotkę doniesieniami, ze jest jej dobrze. Dobrze się stało, że do tego wszystkiego nie doszło, lecz co się stanie teraz? Pani Zawidzka jest wspaniałą kobietą i zapewne mądrą, więc jej poradzi, jak ma postąpić. Żeby tylko ten wesoły chłopak dokładnie i wyczerpująco powtórzył matce wszystko, o czym się dowiedział od Ewci. Strasznie dobre jest to chłopisko. Mogłoby się zdawać na pierwsze wejrzenie, że myśli jego latają obłąkanym jaskółczym lotem, niespodzianymi zygzakami, a jednak nie ulega wątpliwości, że jego rozigrany sposób gadania to tylko taki "fason". Przez jasne oczy widać jego dobre serce… Coś oni tam oboje – pani Zawidzka i jej syn – przecie wymyślą, a ona postąpi tak, jak jej polecą. Byle tylko nie powracać do pani Szymbartowej, byle tylko nie to!

W tej chwili wychylił się z okna Jerzy i wrzasnął tak, jakby chciał pół Warszawy postawić na nogi.

– Panno Ewo! Na przesłuchanie! Kundel później…

Ewcia poszła z bijącym sercem. Trafić było łatwo, bo śmiech Jerzego wyraźnie wskazywał drogę. Ten śmiech dodał jej otuchy.

Pani Zawidzka siedziała na kanapce, a Jerzy krążył po pokoju, wciąż gadając. Na widok dziewczyny zamilknął i mrugnął do niej wesoło.

– Bliżej, bliżej, moje dziecko! – powiedziała łagodnie pani Zawidzka. – Usiądź…

– Ewo, siadaj! – wrzasnął malarz. – Kobiety zazwyczaj mdleją w ważnych chwilach, więc niech to raczej robią na siedząco.

– Jerzy, bądź łaskaw nie przeszkadzać – rzekła pani Zawidzka. – I nie krzycz, bo cię wyrzucimy za drzwi. Moja kochana dziewczyno – zaczęła po chwili z powagą – mój syn opowiedział mi o wszystkim. Z jego nieskładnej gadaniny…

– Oho! – zawołał Jerzy.

– …zdołałam zrozumieć, że umieszczono cię dość nieszczęśliwie w smutnym albo też równie nieszczęśliwym domu. Sądząc z moich osobistych chociaż krótkich spostrzeżeń, nie jesteś lekkomyślna. Skoro aż uciekłaś z tego domu, musiało ci być bardzo źle… Trudno. Stało się. Ojciec ma powrócić dopiero za kilka miesięcy. Tak?

– Tak. Za pół roku…

– Otóż to. Przez pół roku nie dasz sobie rady sama. Do Makowa czy gdzie tam jechać nie powinnaś, bo po wakacjach musisz pójść do szkoły. Przeto ja i mój syn uradziliśmy, abyś przez te pół roku do powrotu ojca zamieszkała u nas…

– O Boże! – szepnęła Ewcia składając ręce.

– Miejsca jest dość. Nikomu przeszkadzać nie będziesz. Jeden jest tylko szkopuł: pani… pani… jakże jej tam?

– Szymbartowa! – krzyknął Jerzy.

– Właśnie, właśnie… Pani Szymbartowa.

Zostałaś jej powierzona i ona będąc za ciebie odpowiedzialna może się sprzeciwiać naszym zamiarom. Może się też i zgodzić, co jest nawet bardzo prawdopodobne, ale musi być o wszystkim zawiadomiona. Należy ją zresztą natychmiast uspokoić. Pani Szymbartowa znajduje się niewątpliwie w tej chwili w rozterce. Nietrudno jej było zapewne odgadnąć, że uciekłaś, lecz mogło ci się potem przydarzyć coś, co by nawet ją mogło pogrążyć w rozpaczy.

– Niebo zesłało mnie! – krzyknął Jerzy.

– Niebo zastanowiłoby się głęboko, zanimby tobie powierzyło jakakolwiek misję. Siedź cicho i nie przerywaj! Otóż, moja Ewciu, wszystko dobrze, tylko z panią Szymbartową nie jest dobrze. Czy ta pani ma telefon?

– Nie ma. Pani Szymbartowa dzwoni ze sklepiku…

– Wobec tego ja natychmiast pójdę do niej sama – rzekła pani Zawidzka.

– Sama? Nigdy! – wołał Jerzy. – Pójdziesz ze mną, a ja pójdę ze strzelbą.

– Ty zostaniesz w domu i zajmiesz się Ewcią.

– Niech ona się mną zajmie, bo ja jestem mężczyzną! Nie umiem piastować dzieci!

Bardzo był uradowany, że się tak wszystko stało. Cieszył się, że uwielbiana matka będzie miała choć przez kilka miesięcy przyjazną w domu duszę. Jego zazwyczaj nosiło światami, jak gdyby gonił za słońcem. Cieszył się też widoczną radością dziewczyny. Na twarzy jej ukazały się lekkie rumieńce od nadmiernych wzruszeń, a oczy błyszczały. Ucałowała ręce pani Zawidzkiej i chciała jej dziękować, ale nie mogła znaleźć słów.

– Pan ma cudowną matkę! – rzekła gorąco po wyjściu pani Zawidzkiej.

– To stąd pochodzi – odpowiedział Jerzy z powagą – że mama stara się mnie naśladować we wszystkim. Czemu się pani tak drwiąco uśmiecha? Zaczyna to być irytujące, że zawsze się wszyscy śmieją, skoro mówię poważnie. Ale pani ma rację: moja matka jest morowa!

– Mój ojciec też!

– To nie jest żadna sztuka, bo kto ma do czynienia z morem dżumy czy cholery, temu łatwo być "morowym". Moja matka ma tylko jeden rodzaj epidemii, to znaczy mnie, ale już zdołała przywyknąć. Zobaczy pani jeszcze, co to za kobieta! Kiedy chciałem pójść do akademii malarskiej, w całej rodzinie zrobił się taki wrzask, jak gdybym już z góry skazany na kryminał, a później na szubienicę. Miałem jedną ciotkę, która już jest w niebie, co na tę wiadomość zemdlała, a kiedy powróciła do przytomności, powiedziała uroczyście: "W rodzie naszym bywali senatorowie i biskupi, lecz nigdy nie było pijaka i przestępcy. Teraz będzie. Widać, że Bóg chce nas ukarać za jakieś ciężkie grzechy!" – Chciała mnie nawet przekląć…

– I co, i co?

– I nic. Były wielkie narady i sejmy. Niektórzy byli zdania, że skoro mam już umrzeć z głodu, lepiej by było, abym został nie malarzem, lecz literatem, bo atrament i papier tańsze są od tych farb i płótna. Mojej matce bardzo się wreszcie sprzykrzyły owe gadania, zapytała przeto krótko: "Czyj to syn, mój czy wasz?" – "Na szczęście twój!" – zakrzyknęły oburzone ciotki. – "Wobec tego ja mu daję moje błogosławieństwo!" – a jednej, bardzo zawziętej, powiedziała: "Pana Boga cieszy więcej piękny obraz niż skwaśniała ludzka gęba!"

– A co mówił ojciec pański?

– Mój ojciec dawno już nie żył… Mój ojciec poległ w dwudziestym roku…

– Och, nie wiedziałam…

– Miałem w tym czasie dopiero sześć lat. Mój ojciec kupiłby mi pierwszą paletę i pierwszy pędzel. Wspaniały to był człowiek! I jeszcze weselszy ode mnie!

– Czy to możliwe? Czy można być weselszym od pana?

– Można, bo ja jestem wesoły tylko w dni nieparzyste. Poza tym jestem smutny, gdy pada deszcz, zły jestem, gdy jestem głodny, a wyglądam jak dojrzały nieboszczyk, gdy jestem zakochany…A zresztą co to obchodzi rozmaite niedowarzone osoby? Niech lepiej niedowarzona osoba obejrzy nasze mieszkanie, zanim mama wróci. Chodź, licha imitacjo kobiety, a wyborna imitacjo podlotka! Czy pani wie, co mi przypomina podlotek?

– O, bardzo proszę!

– Młodego legawca. Zawsze mi się wydaje, że taki stwór ma za wiele nazbyt długich nóg i wciąż mu się to wszystko plącze.

– Jeżeli idzie o długie nogi, to pan mógłby stanąć jedną nogą na lewym brzegu Wisły, a drugą…

– Przestań, posępna kreaturo! – śmiał się Jerzy, ubawiony zadzierzystą miną Ewci.

Oprowadzał ją po niewielkiej, lecz uroczej willi, otoczonej ogródkiem, w którym czerwoną pychą pyszniły się róże. W oknach i na tarasie płonęły żywym ogniem płomyki pelargonii. Cicho było w tym domu i przytulnie. Na pierwsze wejrzenie mogło się zdawać, że jest to mieszkanie ludzi zamożnych, pędzących tu życie pogodne i bez trosk, ktoś jednak bystrze patrzący mógłby zauważyć, że wnętrze domu sprawia wrażenie dogasającej minionej świetności. Sprzęty mają swoją rasę: są albo szlachetnego pochodzenia ze ślicznym znamieniem dawności, albo pospolite, fabrykowane z pośpiechem, klecone bez tej czułości, z jaką wyrabiał sprzęt dawny mistrz rozmiłowany w swym rzemiośle. W willi Zawidzkich więcej było sprzętów bez rasy, błyszczących wprawdzie, lecz nowoczesnym szychem, wygładzonych maszyną. Jedynie tu i ówdzie stał na honorowym miejscu sprzęt poniektóry wysokiej klasy, o liniach prześlicznych, o zarysie pełnym niewypowiedzianego wdzięku. Najbardziej pyszniła się szeroko i wygodnie rozparta szafa gdańska, rozłożysta, lśniąca przyćmiona blaskiem, opatrzona kutym wielkim żelaznym zamkiem, w którym tkwił klucz potężny. Prześliczna staruszka, najmniej dwieście lat licząca, przeznaczona do przechowywania rzeczy cennych sama była skarbem. W jej pobliżu rozkraczał się stół "niskiego" pochodzenia i pospólstwo krzeseł z fałszywego mahoniu. Towarzystwo było niedobrane i nie było wśród niego zgody. Tu i ówdzie błysnął jakiś drobiazg cenny i przedziwnie piękny, jakaś upadła gwiazda, co z nieba świetności dostała się na niziny pospolitości: mała skrzyneczka z okuciami z brązu, zegar – cacko niezrównane ze słynnej epoki, dzisiaj oniemiały i bez wskazówek, jak gdyby czas własne i śliczne pożarł dziecko.

Jakaś dawno miniona świetność, ocalona z pogromu, wyrwana ze zniszczenia tułała się tutaj, skazana na współżycie z czymś, co jeszcze nie było tandetą, lecz się nią przecie stanie, skoro tylko pracowita i baczna ręka przestanie to gładzić i czyścić, i dodawać temu blasku. Udawanie fałszywej świetności byłoby się temu zbiorowisku łatwiej udawało w mroku, dom jednak był jasny i pełno w nim było słońca; widać było, że staranie pani Zawidzkiej czyni wszystko, by zatrzeć zbyt dotkliwe różnice między czcigodną w pięknie rozkochaną dawnością i nowoczesnością zuchwałą, byle jaką i nie ukrywając swego mizernego pochodzenia. Z niezrównanym smakiem starała się pani Zawidzka odsłonić w starzyźnie to, co w niej było piękne, a na wszystkim nowym zakryć to, co w nim było pospolite. Śliczne koronki i subtelne hafty stroiły sprzęty smętne i tanie. Mnóstwo kwiatów wołało spojrzenie ku sobie, aby nie powędrowało gdzie indziej.

Ewci podobało się wszystko, nawet stół z fałszywego mahoniu, który jej się wydał meblem królewskim wobec stołu w pracowni jej ojca. Z owego stołu nie wolno było nigdy zabrać najdrobniejszej rzeczy, stał się przeto po latach zbiorowiskiem papierów, książek, probówek, pudełek i pudełeczek, flaszek i flaszeczek, stosów listów i odwiecznych gazet. Geolog czytając z pokładów tego obfitego śmietnika mógł łacno odczytać jego wiek, jak wiek ziemi. Jedno ją tylko zdziwiło: Jerzy wodząc ją po wszystkich pokojach przystawiał i głośne wydawał okrzyki, wskazując jej rozsiadłą szafę, zegar i jakiś fotel dziwnego kształtu, bez słowa zaś mijał czeredę innych sprzętów. Na te starożytności patrzył jakby z rozczuleniem. Pogładził lśniącą gorącym blaskiem szafę i rzekł cicho:

– Moja matka dostała ją w wyprawie ślubnej… A przedtem dostała ją moja babka… A przed babką… Chodźmy na górę! – rzekł niespodzianie. – Ale, ale… Czy Ewcia jest gotowa na śmierć?

– Na śmierć? Czemu?

– Bo teraz pójdziemy do mojej pracowni. Ha! Zdarzało się czasem, że człowiek, który tam wszedł niespodzianie, dostawał pomieszania zmysłów najmniej na trzy dni. Nieboszczka ciotka, ta, która mi przepowiadała niesławny koniec w kryminale, krzyknęła i spadła ze schodów. Pani się nie boi?

– Nic a nic! – zaśmiała się Ewcia.

– Ależ tam są moje obrazy!

– Tym chętniej tam pójdę.

– Dziewczyno! – mówił Jerzy ponuro. – Wielka odwaga ma swoje granice. Czy pani wie, dlaczego dookoła nas wzdłuż całej ulicy różne opryszki kradną róże, a u nas nigdy?

– Bo zapewne w ogrodzie jest pies!

– Nie ma żadnego psa. Natomiast moja genialna matka wpadła na genialny pomysł i na cały dzień wystawia w ogrodzie dwa albo, trzy moje obrazy. Złodziej przełazi przez ogrodzenie, spojrzy i jakby w niego piorun trzasnął. Potem ucieka nie mogąc znieść przeraźliwego widoku. W nocy jest gorzej, bo obrazu nie widać i wtedy ja czasem wychodzę do ogrodu i muszę szczekać na rozmaite głosy.

– O, jaki pan jest zabawny! – śmiała się Ewcia. – Chodźmy czym prędzej do pracowni.

– Dobrze, ale proszę pamiętać, że panią ostrzegałem i jeśli pani postrada zmysły, będzie się pani musiała leczyć na koszt własny. Proszę uważać, bo tu schody są tak strome jak drabina Jakuba, co wiodła do nieba. Raz zaprosiłem do mojej pracowni jednego straszliwego krytyka, który o mnie napisał, że gdyby krowa malowała ogonem, byłaby wobec mnie Rafaelem. Krytyk miał bardzo krótki wzrok, więc, miałem nadzieję, że na tych schodach zrobi sobie jakąś krzywdę. I nic sobie nie zrobił! Potem napisał, że niebacznie obraził nie mnie, lecz krowę, która jest zwierzęciem dobrotliwym i nikomu nie czyni krzywdy malowaniem. Tutaj jest moja pracownia…

Jerzy bredził bardzo wesoło, lecz Ewci się wydawało, że czyni to z przymusem. Spojrzała na niego ukradkiem i zauważyła z największym zdumieniem, że jest jakby wzruszony. Długo szukał klucza, a gdy wkładał go w otwór drzwi, ręce mu nieco drżały. Po jasnej jego twarzy przebiegła smuga cienia i pomalowała ją powagą. Otworzył drzwi i bardzo powoli, jakby z namysłem, i rzekł cicho:

– Proszę, niech Ewcia wejdzie…

Ewcia poczuła się dziwnie; odniosła niespodziewane wrażenie, że to zgoła inny człowiek. Wesołość jego zgasła jak nagle zdmuchnięta lampa, ściszył mowę, jak gdyby jej wysokie rozgłośne tony stłumił surdyną. Hałaśliwy przed chwilą i mocno stąpający, wchodził do pracowni ściszonymi krokami. I jej się udzielił ten nastrój. Nie wiedziała nigdy w życiu malarskiej pracowni. Pewnie taki sam pokój jak inny, tylko z większymi oknami. Pewnie i tu, pod opieką pani Zawidzkiej, jest tak czysto, że się wszystko szkli i błyszczy, a na stoliku goreją róże.

Gdy weszła, przystanęła zdumiona: od razu stanęła jej przed oczami pracownia ojca, z całym obłąkanym nieładem. Pracownia była niewielka, a jedną całą ścianę miała ze szkła, tak zaś była zatłoczona, że trudno się w niej było poruszać. Na "honorowym" miejscu sterczała zabrudzona paka, a na pace rozkraczony fotel. Na ścianach obrazy bez ram, krzywo zawieszone, pod ścianami dziesiątki obrazów, które przyjęły jako hasło wołanie: "Frontem do ściany!" Ostra woń farb, oleju i terpentyny przesyciła powietrze.

– Śliczna pracownia, nieprawda rzekł cicho malarz.

Ewcia domyśliwszy, ze ten człowiek kpi albo pyta o drogę do zakładu obłąkanych, spojrzała na niego szybko, lecz ujrzawszy na jego twarzy szczęśliwy uśmiech cichego zachwytu pojęła, że nigdy nie mówił poważniej.

– Trochę tu jakoś… – mówiła niepewnie. – Trochę nieporządku…

– A ja bym tego śmietnika – odrzekł on z roztkliwieniem – nie oddał za wszystkie pałace świata.

– A może by okno… Może by otworzyć…

– Po co?

– Bo tu czuć terpentynę.

– No to co? Róże nie pachną piękniej…

Mówiąc to, zaśmiał się niskim bulgocącym śmiechem, najwyraźniej szczęśliwym.

– A matka pańska pozwala, aby tu tak jakoś…

– Moja matka wie przecież, że jestem malarzem.

– A czy u każdego malarza jest tak, jak tu?

– Broń Boże! Niektórzy malarze mają pracownie świetniejsze niż najświetniejsze salony. Ja jednak jestem na dorobku… Ja muszę najpierw nauczyć się malować, a potem dopiero…

– A czy pan mi pokaże swoje obrazy?

Zuchwały dryblas, co ją gonił dzisiejszego ranka jak ogar zająca, miał w tej chwili minę nieśmiałej panienki. Wprawdzie gdyby jakakolwiek panienka miała jego wzrost i jego nogi, i jego oszalała czuprynę, obwiesiłaby się czym prędzej na wysokim drzewie z rozpaczy i wstydu, lecz każda – najpiękniejsza nawet panienka – pożyczyłaby od niego na wielkie wstępy tego uroczego uśmiechu, na poły nieśmiałego, na poły niewinnego, i tego lekkiego rumieńca, co zabarwił jego twarz.

– Jeśli pani to zniesie… – rzekł ściszonym głosem. – Niech się Ewcia wygramoli na tę pakę po mydle i niech Ewcia usiądzie w fotelu. Tylko proszę się bardzo nie wiercić, gdyż podstawa jest chwiejna i grozi skręceniem karku. Sędzia Heli w Starym Testamencie też zleciał tylko z krzesła i wyzionął ducha. Już?

– Już!

Malarz był wyraźnie poruszony. Znowu zaczął nadrabiać humorem, lecz widać było, że jest przejęty; wprawdzie na pace siedział tylko podlotek z zadartym nosem, znający się na malarstwie tyle, co przysłowiowa kura na pieprzu (czego już nie można powiedzieć o indykach, które przemyślni ludzie leczą masłem pomieszanym z pieprzem), lecz malarzowi było wszystko jedno. Każdy widz byłby go napełnił niezrozumianą trwogą. Wyszukał pod ścianą jakieś płótno i ustawił w świetle.

– Boże, jakie to śliczne! – wykrzyknęła Ewcia.

Na płótnie namalowana była jedna jedyna gałąź brzozy, skręcona jakby z bólu. Wichry zapewne taki nadały jej kształt, że przypominała ramię forminigi, a długie gałązki spływały ku dołowi jak struny. Listki zaznaczone były tak delikatnie, jakby tylko muśnięciem. Całe płótno było srebrzyste, jak gdyby światło z niewidzialnego lało się księżyca. Niewysłowiona subtelność tego obrazu przypominała zamglone, jakby wiotkimi mgłami malowane obrazy japońskie. Jedna gałąź stała się malowanym poematem.

– Naprawdę? – zapytał cicho Jerzy.

– O, naprawdę! – powtórzyła dziewczyna z taką nieobłudną szczerością w zachwyconym wykrzykniku, że się malarz zarumienił.

Spoglądał na swój obraz przez dłuższą chwilę i ustawił go potem pod ścianą z cichym westchnieniem. Teraz już się nie ociągał i nie czynił gadanych wstępów. W milczeniu poważnym i skupiony wybierał ze sterty płócien te, które mu się wydały godnymi "publicznego" pokazu. Wypatrzywszy w ścianie potężny hak, zawieszał na nim obraz jeden po drugim. Za każdym razem Ewcia pokrzykiwała gorąco sławiąc wschody i zachody, góry, lasy i wodę. Na widok obrazu, przez który przepływały ogromne nabrzmiałe białe wysokie letnie chmury, taki w niej rozgrzały zachwyt, że zatrząsł nią, ona zatrzęsła fotelem, a fotel zatrząsł paką po mydle. Malarz jednak tak był przejęty, że najmniejszej na to nie zwrócił uwagi, jak gdyby zapomniał, że w pracowni jest jeszcze ktoś prócz niego, prócz chmur i słońca. On sam nie oglądał tych obrazów już od dawna, więc sobie przypomniał, kiedy i jak je malował. Ewcia widząc, że malarz zaczyna gadać o czymś sam do siebie, ucichła i patrzyła w oszołomionym zdumieniu na te kolorowe bogactwa. Jedynym świetnym obrazem, jaki widziała w niedawnym czasie, było malowidło w domu pani Szymbartowej, wyobrażające bardzo czerwony sosnowy las, po którym przechadzały się sarny serdecznie zdumione widokiem ogromnych jak damskie kapelusze nakrapianych muchomorów. Sarny miały bardzo wypukłe ślepia, a drzewa rosły tak przedziwnie, że perspektywa lasu była – wedle pewnego wybornego określenia – "perspektywą biblijną", gdyż: "pierwsze były ostatnimi". Teraz zaczęły przed jej zdumionymi oczami kłębić się tęcze, perliły się świty i czerwieniły się zachody. Malarz coraz więcej pokazywał obrazów. Ten i ów ocierał z kurzu rękawem lub też przyglądał mu się z niechęcią; poniektóry ciskał z niecierpliwą pasją pod ścianę.

Pokaz trwał już chyba całą godzinę. Ewci zaczęło się zdawać, że mała pracownia zarosła lasem, a pod pułapem kłębiły się chmury. Kolory zaczęły krążyć przed jej oczami i wirować, omotały ją i owinęły jak wstęgi. W pracowni było gorąco i duszno, a od obrazów, napojonych słońcem, zdawało się przybywać ciepła. Jerzy widać wcale tego nie odczuwał, bo otarłszy pot z czoła począł grzebać w nowej stercie. Odrzucił trzy obrazy wzruszywszy przy tym ramionami, lecz w pewnej chwili twarz mu się rozjaśniła. Dźwignął wielkie płótno i z nie byle jakim trudem zawiesił je na haku.

– Niech Ewcia patrzy! – rzekł z dumą.

Ponieważ Ewcia nie odpowiadała na wezwanie cienkim okrzykiem grubego zachwytu, Jerzy spojrzał w jej stronę, przez krótką chwilę żywiąc nadzieję, że oszałamiająca piękność jego obrazu odjęła dziewczynie głos, ale może niebotyczny swój zachwyt wykazuje rękami.

Ewcia spała.

Oparła głowinę o grzbiet fotelu i zapadła w sen jak w głęboką wodę. Oddychała spokojnie i równo.

Malarzem w pierwszej chwili zatrzęsło oburzenie, było bowiem wielce prawdopodobne, że dziewczyna śpi już od dłuższego czasu, podczas kiedy on pokazywał jej dziesiątki płócien. Patrzył na nią zagniewany, lecz powoli twarz mu się rozjaśniła. Pomyślał dobrotliwie, ze ten berbeć przeżył tyle niezwykłych zdarzeń i tak się pewnie umęczył, iż dzielny jej duch musiał w niej wreszcie opaść jak żagiel bez wiatru. A on wpadł na pomysł, aby pokazywać obrazy!

– Koń by tego nie wytrzymał, cóż dopiero takie damskie chuchro! – rzekł sam do siebie wcale rozumnie.

Ostrożnie, aby nie czynić hałasu, postawił obraz pod ścianą i wyszedł na palcach z pracowni.

Ewcia spała mocno jak stróż nocny, któremu polecono pilnować domu, albo jak rodzona siostra siedmiu braci śpiących. W pewnej chwili jednak opadły ją senne widziadła. Śniło się jej, że siedząc okrakiem na chmurze ucieka jak na koniu, a ogromny potwór na niezmiernie długich nogach ściga ją zawzięcie i ciska za nią obrazami. Można to by zdzierżyć, jak długo to czynił z obrazami przyzwoitych rozmiarów, kiedy jednak ów straszliwie zamierzał się w jej stronę okropnym malowidłem, wielkim jak pół nieba, krzyknęła z trwogi i zleciała z chmury na łeb. Bystry rozum ludzki byłby jej wyjaśnił, że rzucając się w niespokojnym śnie wprawiła w ruch pustą i wskutek tego niestałego charakteru pakę po mydle, a złośliwość rzeczy martwych, do których nauka musi zaliczać i pakę, jest tak wielka, że owo pudło nabrało znienacka brzydkich przywar dzikiego mustanga, co staje dęba, aby z grzbietu rzucać jeźdźca. Fotel, na którym spała Ewcia, runął tak, jak czasem padają trony, a ona znalazła się w straszliwym poniżeniu straconej królowej, co zadartym nosem dotknęła prochu ziemi.

Ewcia wydała okrzyk trwogi, który nie zmienił się od chwili, w której wydał go człowiek przedpotopowy bardzo jeszcze kosmaty:

– Aj! aj!

Rozszerzonymi oczami patrzyła dookoła siebie, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Należy przyznać z uznaniem dla jej bystrości, że przypomina sobie o wszystkim niezwykle szybko, obejrzała się przeto poza siebie, szukając malarza.

– O, nędzna istoto! – szepnęła z goryczą pod osobistym adresem.

Malarz odszedł – oczywiście – z sercem rozdartym i pełnym żalu. Słusznie uczyni, jeśli ją obrzuci spojrzeniem pogardy i już nie przemówi do niej marnego słowa.

Gdy zeszła cichutko z wysokości "siódmego nieba", w którym mieszkał jedyny, ale za to wątpliwy anioł – malarz, usłyszała jego rozmowę z matką.

– Niech mama patrzy – zawołał na widok Ewci. – oto idzie ta, którą tak oślepiły moje obrazy, że z zachwytu wpadła w głębokie omdlenie!

– Bardzo pana przepraszam… – bąknęła Ewcia.

– Za co? Inni ludzie na widok moich obrazów dostawali kręćka i albo wyrywali sobie własne włosy z głowy, albo też w przystępie szaleństwa usiłowali je wyrwać z mojej. Jak się spało?

– Dziękuję… Byłam bardzo zmęczona.

– Nie martw się, moje dziecko – wtrąciła pani Zawidzka. Trzeba takiego barbarzyńcy jakim jest Jerzy, aby do twoich zmartwień dodawać jeszcze jedno, i to najgorszego gatunku.

– Matko! – zawył Jerzy – syn twój cierpi!

– Niech cierpi, skoro jest pomylony. Słuchaj no, Ewciu, rozmówiłam się z panią Szymbartową. Usiądź i posłuchaj. Pani Szymbartowa jest kobietą popędliwą, ale to nieszczęśliwa istota. Zgryzoty wytrąciły ją cokolwiek z równowagi. Jej córka jest mocno chora, a matka zamiast ją uczciwie leczyć, na najdziwniejsze wpada pomysły. Wiesz zresztą sama o tym. Biedna kobieta, ale jeszcze biedniejsza jej córka.

– Czy pani ją widziała? – zapytała Ewcia z pośpiechem.

– Tak, widziałam. Płakać mi się chciało, ale nawet na to nie było czasu, bo pani Szymbartowa płakała… Z twojego powodu!

– Czemu proszę pani? – pytała Ewcia z przestrachem.

– Z powodu twojej rzekomej niewdzięczności. Twierdziła, że było ci u niej jak u rodzonej matki.

– Dobra mamusia! – mruknął Jerzy.

– Stanęło wreszcie na tym, że pozostaniesz u nas ale na jakiś tydzień przed powrotem ojca wrócisz do pani Szymbartowej.

– Przez czyściec wejdziesz do nieba! – mruknął Jerzy. – Zresztą odrobina smoły takiemu diablęciu nie zawadzi.

– Jerzy, nie przeszkadzaj. Myślę, moje dziecko, że na to trzeba się będzie zgodzić. Co to jeszcze? Aha! Listy do ciebie będą w dalszym ciągu przychodziły do pani Szymbartowej, a jej mąż będzie je tu odnosił. Twoje rzeczy też ci tu odniosą. Pozostała poza tym sprawa najdrażliwsza do załatwienia: pieniędzy. Twój ojciec zapłacił z góry za twoje utrzymanie…

– Taki mądry człowiek, a tak lekkomyślny! – krzyknął Jerzy.

– … otóż pani Szymbartowa nie może ci zwrócić tych pieniędzy, chociażby nawet chciała, bo już ich nie ma. Trudno! Nie należy się dziecko, tym przejmować. Podzielimy się z tobą, drogie dziecko, tym, co mamy, a z ojcem jakoś się potem porachujemy.

– Dla kilku krytyków potrzebować będę trochę cholery… – mruczał Jerzy. – Myślę, że mi szlachetny rodzic nie odmówi.

Pani Zawidzka machnęła w stronę niesfornego syna ręką, jak gdyby opędzała muchę.

– Uważajmy przeto całą sprawę za skończoną. Ach, jeszcze jedno tylko… Moje dziecko! Myślę, że mimo nieporozumień z panią Szymbartową powinnaś jednak od czasu do czasu odwiedzić jej biedną córkę. To naprawdę nieszczęśliwe stworzenie…

– Najchętniej, proszę pani! Będę udawała jak gdyby nigdy nic.

– Doskonale! Wiedziałam, że tak odpowiesz.

Jestem bardzo, bardzo zadowolona. A teraz chodźmy na obiad.

Przedtem jednak Ewcia rzuciła się na szyję pani Zawidzkiej.

– Czym ja się pani odwdzięczę, droga, złota pani! – szepnęła cicho.

– Dość, straszliwa kreaturo! – wrzasnął Jerzy. – Udusisz mi matkę! Poza tym mogłabyś uściskać i mnie, bo gdyby nie ja…

– Najchętniej! – zawołała Ewcia.

– W takim razie właź panna na krzesło, bo ja cię podnosić nie będę – rzekł Jerzy ponuro.

Ewcia jednak jednym sprężystym skokiem odbiła się od matki ziemi i zawisła na jego szyi, znajdującej się na takiej wysokości, że jej chude nogi wisiały w powietrzu. On się zarumienił jak panna i postawił ją na ziemi.

– Czy mama pozwoli – rzekł głosem z brzucha – aby rozmaite podlotki wprawiały się na mnie w całowaniu wybitnych przystojnych mężczyzn?

– Głupi jesteś, przystojny mężczyzno! – śmiała się pani Zawidzka. – Chodźmy jeść.

– Straciłem apetyt! – rzekł Jerzy.

– Ja tym bardziej! – rzekła Ewa wesoło.

Jerzy na widok potraw chwycił się rękami za głowę.

– Matko jedynego Grakcha! – wołał. – Znowu post?

– Post, bo piątek…

– Znowu piątek? Może być zresztą, że dzisiaj jest piątek, ale jutro będzie sobota i też będzie post, a pojutrze będzie niedziela i znowu będziemy jedli jakieś rybie zwłoki. Ha! czemu się ta osoba ze mnie naśmiewa? Ta osoba nie wie, ale wkrótce się dowie, że moja mama każe pościć uczciwemu malarzowi nie tylko we środy i nie tylko w piątki, ale przed świętem i po święcie, przed plombowaniem zęba, przed kupnem nowego parasola, przed zrównaniem dnia z nocą, przed zaćmieniem słońca i księżyca, przed podróżą, w czasie podróży i po podróży, przed dniem dobroci dla zwierząt…

– Człowieku, przestań!

– Nie mogę. Dusza we mnie łka… Krwi, krwi! Mięsa i krwi! Matko, co to za martwa natura?

– Szczupak.

– Hańba temu idiocie! Niech mama powie tej osobie, że jeśli się będzie śmiała podczas jedzenia wieloryba, łatwo się może udławić. Dziury w niebie nie będzie, bo na świecie będzie spokojniej…

– Och, jaki pan śmieszny!

– Słyszy mama? Wykarmiłem węża na własnej piersi! Wąż to też postne indywiduum. Czy można jeszcze wziąć kawałek tego bałwana szczupaka, czy ma zostać na jutrzejszy post?

– Można, można – śmiała się pani Zawidzka.

Ewcia była rozpromieniona. Tak tu było wesoło i miło, że dziewczyna śmiała się ze szczęścia. Ten Jerzy jest rozkoszny. Przez cały czas stroił mordercze miny, a spojrzenie miał rozigrane i pełne radosnej pustoty. Patrzył na matkę z niezmierną miłością, a ona na niego ze słodka czułością.

Tak było i nazajutrz, tak było dnia następnego. Zdawało się, że szczęście jak jaskółka ulepiło gniazdko pod okapem tego domu. Malarz napełniał go zgiełkiem i śmiechem. Gdy się zamknął w pracowni, słychać było stamtąd jego okrzyki, chociaż był sam. Dobrotliwie naigrywał się z Ewci, której się zdawało, że zna tych dwoje od najpierwszych swoich dni i że mieszka w ich domu od wielu lat. Na łajdackie przymówki Jerzego odpowiadała wesoło, lecz zazwyczaj pyskaty malarz nikogo nie dopuszczał do słowa.

– Odpowiedz wreszcie – rzekła pani Zawidzka – co robiłeś w Zakopanem? Dużo namalowałeś?

– Dwa barany. Chciałem namalować trzy, ale jeden uciekł. Nie podobała mu się moja gęba. Poza tym starałem się policzyć Żydków, ale straciłem rachubę.

– A pstrągi pan jadł?

– Pstrągi? Przecież to ryby! Mam w domu dość ryb! Codziennie jadłem kiełbasę, od rana do wieczora jadłem kiełbasę. Słyszysz, matko! Zjadłem ze trzy kilometry kiełbasy. Słuchaj, Zadarty Nosie, jeśli mi nie wierzysz…

– Telefon! – rzekła pani Zawidzka. – Podejdź, Jureczku, po co bierzesz widelec?

– Bo jeśli to jeden z moich przyjaciół, który mi od siedmiu lat winien siedem złotych, to mu wydłubię oko. Halo! Kto tam wisi na sznurku z drugiej strony?… Kto?… Och, bardzo przepraszam… myślałem, że to któryś z moich kolegów… Bardzo przepraszam… Tak, Zawidzki…

Telefon stał na małym stoliku obok kredensu w tym samym pokoju. Ewcia zauważyła, że Jerzy spojrzał znacząco w stronę matki. Potem słuchał uważnie. W pewnej chwili widelec wypadł z jego ręki, odpowiadał półsłówkami, pociemniałym głosem, bujna wesołość tak znikła z jego twarzy, jak gdyby ją zwiał nagły wiatr.

Ewcia spojrzała na panią Zawidzką i zdjął ją lęk. Pani Zawidzka, jak gdyby już coś zrozumiała z tych półsłówek, wyraźnie pobladła; przestała jeść i nasłuchiwała czujnie.

Jerzy mówił:

– Tak, proszę pana… Pamiętamy… Lecz… Czy nie byłby pan tak dobry odwlec termin… Przecie to lato… Pisałem do pana z Zakopanego… Będzie trudno, bardzo trudno… Może część może cokolwiek?… Mój Boże!

– Mój Boże… – szepnęła pani Zawidzka jak smętne echo.

Ewcia wstrzymała oddech w piersi.

– Niech pan będzie dobry – mówił Jerzy głosem ciepłym, serdecznym i jakby błagalnym. – Będziemy się starać, choćby spod ziemi…

Słuchał przez dłuższą chwilę głosu z oddali, po czym zakończył smutno:

– Trudno… Jak pan chce… Żegnam pana!

Stał przez chwilę ze słuchawką w ręce, jak gdyby nie wiedział, co z nią począć. Położył ją wreszcie na widełkach, jak gdyby nie wiedząc co czyni. Spojrzał na matkę wzrokiem zgasłym i rzekł cicho:- Mudrowicz.

– Wiem… – odpowiedziała pani Zawidzka. Wesołość wyleciała przez otwarte okno jak spłoszony ptak. Oboje milczeli.

Ewcia rozumiejąc, że stało się coś bardzo przykrego, podniosła się z krzesła i powiedziała cichutko:

– Czy ja mogę wyjść do ogrodu, proszę pani?

Pani Zawidzka spojrzała na nią jakby nagle obudzona.

– Tak, tak, moje dziecko… My tu jeszcze chwilę pozostaniemy…

Ewcia starała się wyjść bez szmeru. Zdawało się jej, że na jej serce spadło coś ciężkiego. Na uśmiechnięte, od wielu dni po raz pierwszy szczęśliwe serce.

Загрузка...