Rozdział dziewiąty

W którym Ewcia rzuca butem i zapowiada, że stanie na głowie.


Pani Zawidzka siedziała przy otwartym oknie, dziergając jakąś koroneczkę, i spoglądała czasem na syna malującego w ogródku portret Ewci. Model siedział piekielnie znudzony w trzcinowym fotelu, Apelles zaś, ćmiąc fajeczkę, którą mu wolno było zatruwać powietrze jedynie w przyzwoitej odległości od siedzib ludzkich, ustawił sztalugi na trawniku i przedziwne wyprawiał awantury. Zbliżał się do obrazu, odskakiwał i przechyliwszy głowę patrzył znużonymi oczami; potem wpatrywał się długo, bardzo długo w twarzyczkę Ewci, jak gdyby chciał ją sobie zapamiętać na wieki wieków i znalazłszy w jej wyrazie coś, czego długo szukał, zaczynał gwałtownie jeździć pędzlem po płótnie. Serdecznie z tego zadowolony albo śmiał się głośno, albo gwizdał, albo cicho sobie podśpiewywał. W pewnej chwili straszliwie zdumiona Ewcia zaczęła słuchać pilnie, albowiem malujący ją dryblas zanucił bezcennie:

"Malowałem ludzi, malowałem brzozy, alem nie malował dotąd takiej kozy, oj dana!"

Jeszcze nie przebrzmiały ostatnie dźwięki słonecznego krakowiaka, a już spotwarzona Ewcia zerwała but z lewej nogi i cisnęła go wspaniałym rzutem w dorodną postać.

"I całus, i policzek ozwały się razem" – jak mówi Mickiewicz w Panu Tadeuszu.

Malarz, zręcznie jak małpa, odbił obelżywy pocisk w locie jak piłkę, pocisk zaś, znając z natury rzeczy prawa fizyczne, odbity z wielką siłą zmienił kierunek, łagodnym łukiem paraboli przeleciał poza mur i uderzył w szybę sąsiedniej willi. W szybie musiało ze strachu pęknąć serce, bo zabrzęczała smutno i wyleciała z oprawy w siedemdziesięciu siedmiu ułamkach.

– Co się stało?! – krzyknęła pani Zawidzka

– Nic – odrzekła Ewcia. – Jerzy stłukł szybę w tamtym domu.

– W jaki sposób? – zdumiała się pani Zawidzka.

Jerzy chciał coś odrzec, ale nie mógł dokonać tej pospolitej czynności, bo zranione okno zostało otwarte i ukazała się w nim zdumiona panienka, trzymająca w prawej ręce bucik z lewej nogi, jakby na dowód, że życie dziwnie się kręci raz w prawo, raz w lewo. I ona chciała coś powiedzieć, lecz zamilkła, ujrzawszy już po raz trzeci w krótkim czasie przerażona minę Jerzego i zauważywszy, że Ewcia daje jej jakieś tajemnicze znaki, błagając dość wyraziście o milczenie. Panienka mrugnęła wobec tego figlarnie i znikła.

Pani Zawidzkiej zdawało się przez chwilę, że się jej coś zakręciło w głowie. Niczego nie rozumiała.

– Dlaczego ta panienka trzyma bucik w ręce? – spytała zdumiona.

– Bucik? – rzekł Jerzy. – To ciekawe! Czy się mamie nie zdawało?

– Może być, że mi się zdawało… – mówiła pani Zawidzka. – Ale co było z tą szybą? Czy to naprawdę ty ja stłukłeś? Co to wszystko znaczy? Czemu Ewcia się śmieje?

– Ona tak zawsze… Czy mama nie zna Ewci?

W tej chwili w głębi domu zadzwonił telefon. Pani Zawidzka podniosła się i kręcąc głową udała się do telefonu. Ewcia korzystając ze szczęśliwie nadarzonej przerwy podskoczyła do muru i zawołała zduszonym głosem:

– Proszę pani, proszę pani!

Panienka ukazała się w oknie.

– Niech mi pani prędko rzuci but… Oj prędko… A za szybę zapłaci ten dryblas… Dziękuję!

Po raz trzeci Jerzy zmienił się w słup soli i spojrzał na Ewcię, jak morderca, który obmyśla dal niej rodzaj najokrutniejszej, siedmiokrotnej śmierci. musiał jednak odłożyć na czas niejaki straszliwe zamysły, gdyż pani Zawidzka zawołała z okna dziwnie ponurym głosem:

– Ewuniu! Prędko do telefonu…

Ewcia pobiegła zdumiona. Po chwili słychać było nawet w ogródku jej pisk w nieprzyzwoicie wysokiej tonacji:

– …O, jakże się cieszę, proszę pana… Aha! Świetnie… A pan? Doskonale!…Kiedy? (Dłuższa chwila słuchania)… W niedzielę?… Oczywiście!… Po południu… Pójdziemy na lody!… Musimy pójść… Mowy nie ma, mój złocieńki… (Pisk ustał na czas dłuższy). Prawda, że ślicznie?… Nie mówiłam?… Dobrze, dobrze… dziękuję… Z wszelką pewnością… Murowane!… Do widzenia, do widzenia!

Powróciła od telefonu z wypiekami na twarzy.

– Pan Mudrowicz! – ogłosiła zwycięsko.

– Poznałam go po głosie – mówiła pani Zawidzka. – To zdumiewające.

– Prosił, żeby panią pozdrowić… Zaprosił mnie na niedzielę po obiedzie…

– Pójdziesz? – zapytał Jerzy.

– Oczywiście, dlaczegóż nie miałabym pójść? Powiadam wam, że go jeszcze pogodzę z całym światem! A tym skwapliwiej go odwiedzę, że coś się temu biedakowi porobiło z oczami. Zdaje się, że traci wzrok…

– Mówił ci o tym? – spytał Jerzy.

– Tego mi nie mówił… powiedział mi tylko, że im więcej przygląda się twoim obrazom, tym więcej mu się podobają…

– Ja jednak zabije tę poczwarę! – krzyknął Jerzy. – Niech ją mama nie zasłania, bo przecież to niesłychane, ile ja cierpię przez tego bąka.

Pani Zawidzka nie zwróciła jednak uwagi na to, że w najbliższym czasie będzie matką mordercy, gdyż zapomniawszy i o szybie, i o dziwnej panience, co się w oknie ukazuje z butem w ręce, bardzo głęboko się zamyśliła.

– Chodź, Ewciu – rzekła po chwili – mam ci coś do powiedzenia.

– Jerzy! – zawołała Ewcia odchodząc – zaczekaj na mnie w ogrodzie, bo ja ci też mam coś do powiedzenia.

– Dobrze, tylko pójdę przedtem po truciznę na szczury…

Pani Zawidzka zamknęła się z Ewcią w swoim pokoju i przez czas dłuższy tajemnie nad czymś radziły. Dziewczyna musiała być niezwykle z tej narady zadowolona, gdyż wyszła bardzo przejęta i uśmiechała się sama do siebie.

Odnalazła swego śmiertelnego i najmilszego wroga w pracowni, lecz nie weszła tam od razu, zbójca ten bowiem mógł albo zwyczajem wielu malarskich pracowni umieścić nad drzwiami kubeł z wodą, albo też stanąć w ukryciu z pędzlem umoczonym w czarnej farbie i przejechać nim po niezwykle inteligentnej jej twarzy.

– Jureczku – mówiła spoza drzwi tonem słodko przyjaznym – nie rób awantur, bo mama się położyła. Otwórz drzwi!

– Otwórz sama, diable wenecki!

– Kiedy się boję, Jureczku… A muszę z tobą pomówić!

– Napisz podanie, bo ja nie gadam z byle kim!

Ewcia na wszelki wypadek otworzyła drzwi nogą, sama zaś cofnęła się przezornie. Ponieważ nic nie zleciało z góry, a Jurek siedział na dole na pace po mydle, więc weszła ostrożnie.

– Słuchaj, Jureczku – rzekła ona – musimy się naradzić, co zrobić z tą szybą.

– Szyba została stłuczona twoim butem!

– Moim butem, ale ja nie mierzyłam w szybę, tylko w poetę od siedmiu boleści.

– Nic mnie to nie obchodzi! Po raz trzeci naraziłaś mnie na pośmiewisko wobec jakiejś pannicy.

– Ja? Ja w nią rzucam różami, a ty butem. Ale wszystko jedno… Musimy zapłacić za szybę i zapłaćmy po połowie. Dobrze? Mama poszła na drzemkę, więc chodźmy teraz do tej panienki…

– Nigdy! – zawołał Jerzy gwałtownie. – Nienawidzę panienek! Po co w ogóle to tałatajstwo wałęsa się po świecie i zatruwa ludziom życie?

– Naprawdę? – uśmiechnęła się Ewcia niewinnie. – Jureczku… Przepraszam za pytanie… Czy ty się nigdy nie kochałeś?

– Ja? Cha! Cha! – zaśmiał się Jerzy jak szatan z Siedlec albo z Radomia.

– Ach, więc nigdy? A mnie mówiono…

– Kto ci mówił? – zapytał malarz czerwony jak zachód słońca zrobiony akwarelą.

– To obojętne. Mówiono mi, że pewien znakomity, choć długonogi malarz bardzo się kochał w pewnej panience, ale ta panienka powiedziała, że wolałaby skoczyć z dziesiątego piętra, niż wyjść za malarza.

– Nieprawda! Przede wszystkim nie ona to powiedziała, tylko jej matka, i nie tak było powiedziane, tylko podobnie. Ta panna zaś napisała mi, że gdyby to od niej zależało… Czemu się śmiejesz? A przede wszystkim kto ci to opowiedział?

– Nikt. Pierwszy raz o tym słyszę, właśnie od ciebie. Powiedziałam tak sobie i jakoś się zgadzało!

Malarz najwyraźniej osłabnął.

– Słuchaj, dziewczyno – rzekł konającym głosem. – Ty naprawdę nie zginiesz w sposób naturalnie przyzwoity. Znowu mnie ocyganiłaś… Tańczysz, jaszczurko, po moim sercu… Dobrze, dobrze! Przyjdzie jednak kiedyś taki dzień i wtedy będziesz skwierczeć na ogniu… A ja ani drgnę! Poczekamy, ja mam czas!

– Doskonale, a teraz chodźmy do tej panienki. Ile może kosztować taka szyba? Ze cztery złote? Dawaj dwa i ja dam dwa.

– Nie dam!

– I nie pójdziesz?

– Nie pójdę!

– Dobrze. Wiec ja pójdę sama, ale co powiem, to powiem. Będzie ci gorąco.

Jerzy spojrzał niespokojnie.

– Od razu ci uwierzą – zaśmiał się niepewnie. – Idź sama.

– Jureczku! Błagam cię: chodź ze mną. Przeprosimy, zapłacimy i pójdziemy. To jakieś strasznie miłe stworzenie. I mądre! Od razu zrozumiała, kiedy jej dałam znak, że ma siedzieć cicho. I ma prześliczne orzechowe oczy…

– Kiedyś ty mogła widzieć jej oczy?

– Już wtedy, kiedy mnie chciałeś zabić.

– Tak od razu zobaczyłaś? Dziwne! Kobieta, choćby pędrak, ma tyle oczów co mucha.

Po półgodzinnych namowach i zaklęciach Jerzy poszedł jak na ścięcie.

– Nie powiem jednak ani słowa! – rzekł przedtem ponuro.

– Byleś nie stłukł lustra albo nie wywrócił stołu, możesz nie gadać… Aha! Weźmij jakiś mały obrazeczek…

– Po co? na co? Obrazek za szybę?

– Oczywiście. Założę się z tobą, o co chcesz, że ta panienka nie zechce przyjąć pieniędzy… Wtedy ty powiesz: "W takim razie proszę to wstawić zamiast szyby!" – To będzie heca koło pieca! O, zabierzemy ten… Wielce nie stracisz, bo obrazek wart jest niewiele więcej niż cztery złote.

Panienka z naprzeciwka była szczęśliwie zdumiona.

"Ona ma istotnie orzechowe oczy…" – pomyślał Jerzy.

Ewcia gadała za wszystkich, spryskując śmiechem każde słowo, a Jerzy czasem cichutko jęczał.

– Ten pan – terkotała Ewcia – jest cudownym malarzem… A kiedy nie maluje, usiłuje mnie udusić. A ja tłukę szyby… Ładne towarzystwo, co?

Panienka oświadczyła z radosnym śmiechem, że szybę wprawi z własnych kapitałów i jeśli tylko Ewci zrobi to przyjemność, niech jeszcze kilka szyb wytłucze, bo taka przyjemna znajomość warta jest odrobiny szkła.

– Słyszysz, Jerzy?- rzekła z tryumfem Ewcia dając mu tajemne znaki. Jerzy odwinął obrazek i powiedział głucho:

– W takim razie proszę to wprawić zamiast szyby!

Panienka z laskowymi orzechami zamiast oczów spłonęła wielkim pożarem radości i na czas niejaki straciła głos z wielkiego wzruszenia. Bardzo jej było z tym do twarzy i Jerzy, patrząc spode łba, zauważył to z niezwykłą przyjemnością.

– Ja nie mogę przyjąć za mizerną szybę tak cudownego obrazka – rzekła wreszcie panienka tak ciepłym głosem, że może było ugotować na nim jajko na miękko.

– Musi pani! Pan Jerzy oświadczył mi uroczyście, że do tak ślicznej osoby nie pójdzie z pierwszą wizytą z pustymi rękami.

– Ja wcale nie jestem śliczna… To obrazek jest śliczny! – wołała z zapałem panienka, z której oczów można było zrobić tort orzechowy.

I nie wiadomo ściśle wy jesteście dobrzy! – mówiła ściskając Ewcię i patrząc na Jerzego, który zauważył, że słońce wyrabia przedziwne cuda z płowymi jej włosami, że panienka ma głos podlany złocistym miodem i niezwykłej piękności ręce.

Ewcia oświadczyła z głęboka powagą, że ona sama jest straszliwym drapichrustem i jedynie zbawienne rady pana malarza kierują jej duszę na spokojne wody.

(Jerzy słuchał ze śmiertelnym zdumieniem)

– …To ja rzuciłem butem, bo mi się zdawało, że jakiś dziki kot chce porwać wróbla.

(Jerzy zakwilił cicho jak ptaszyna polna)

– …Więc pan Jerzy kazał mi tu przyjść i przeprosić panią jak najserdeczniej…

(Jerzy dotknął ręką czoła badając, czy pięć klepek głowy trzyma się kupy)

– To cudownie, to cudownie! – mówiła panienka. – Czy ja mogłabym spodziewać się kiedykolwiek, ze poznam tak sławnego i tak znakomitego człowieka…

(Jerzy zadrżał jak sejsmograf poczuwszy trzęsienie ziemi w niedalekim pobliżu)

Pożegnanie odbyło się wśród okrzyków i wielu nawrotów. Ewcia musiała przyrzec panience, której orzechowe oczy mogły doprowadzić do zgłodniałej radości każdą wiewiórkę, że ją odwiedzi choćby jutro, Jerzy zaś usłyszał raz jeszcze, że ile razy panienka spojrzy na jego obrazek, tyle razy zobaczy niebo, choć na obrazku kwitły drzewa i nieba nie było widać.

– Czy wiesz – mówił Jerzy do Ewci po powrocie – że ty możesz człowieka przyprawić o utratę zmysłów?

– Aha? Widziałam, jak się chwytałeś ręką za głowę… Żałujesz obrazka?

– Wcale nie żałuję! To jakieś dobre stworzenie… Ale po co ty jej tak zakręciłaś w głowie?

– Ja? – zdumiała się Ewcia.

– A kto? Czy to ja łgałem?

– Ja też nie łgałam, tylko mówiłam poetycznie… Ależ ona śliczna! Tylko że cokolwiek przesadza…

– Czemu przesadza?

– A żeś ty taki "sławny", taki "znakomity"…

– Tak mówiła? – rzekł Jerzy cichutko.

– A ty, biedactwo, nie słyszałaś?

Jerzy nie odrzekł nic, bo się zadumał. potem wzruszywszy ramionami poszedł do pracowni, zapewne po to, aby ukoić wzburzona duszę.

"Co by on zrobił beze mnie!" – pomyslała Ewcia. – "Wszystko na mojej głowie…"

Wesołe awantury z wesołym Jerzym były pierwszorzędna zabawą. Jerzy, malarz istotnie znakomity, obdarzony talentem zdumiewającym, miał w sobie tyle chłopięcej niefrasobliwej pustoty, że Ewci się wydawało, jakoby znali się od stu siedmiu lat. Roztkliwiła ja jego wzruszająca miłość do matki, uwielbiała jego obrazy, nic sobie natomiast nie robiła z jego powagi. Wiedziała od dawna w chytrym rozumie, że Jerzy za nią przepada, od czasu zaś świetnej wyprawy do pana Mudrowicza skoczyłby za nią w ogień. I o tym też wiedziała z wszelką pewnością, że w tym wesołym malarzu tkwi serce niewypowiedzianie dobre, którym by się podzielił bez wahania z każdym cierpieniem i każdą rozpaczą. Prostota zaś i ufność tego serca były tak wielkie, że wesołego malarza można by snadnie za tanie pieniądze sprzedać do Egiptu, on by zaś zauważył to szachrajstwo dopiero po przybyciu na miejsce. Na szczęście Jerzy nie miał braci potrzebujących gwałtownie pieniędzy.

Wybuchnęła śmiechem przypomniawszy sobie jego pogańskie miny podczas odwiedzin u panienki z sąsiedniego domu i jego słowa, gdy ofiarując obrazek powtórzył dokładnie zdanie wedle jej przepisu. Było to wcale zdumiewające, biorąc pod uwagę znakomite jego wygadanie, skoro bowiem dostał bachmata wymowy, musiał gnać na nim na złamanie karku.

"Cos mu upadło na rozum!" – pomyślała Ewcia ze śmiechem, – "Ale temu też…" – dodała szybko, widząc z ogródka, że jakiś młody człowiek stojący przed bramą wyprawia dziwne historie.

Był to bardzo wyrośnięty młodzieniec lat około dziewiętnastu, z płową czupryną niczym nie okrytą, choć słońce paliło niemiłosiernie. Sprawiał wrażenie bardzo zabiedzonego, odziany zaś był tak smętnie, że jako strach na wróble dostałby od razu zajęcie u każdego kmiotka. Twarz miał jasną i spojrzenie tak pogodne, jak gdyby niby nie deszczu, chmur i nocy. Stał przed bramą od dłuższego czasu, i już ze dwadzieścia raz skierował palec ku dzwonkowi przy bramie i tyleż razy go cofał, jak gdyby guzik dzwonka rozpalony był do czerwoności. Wreszcie, żeby sobie dodać odwagi, przeżegnał się i wyciągnął rękę z takim strachem na sympatycznej fizjonomii, że Ewcia zawołała:

– Zaraz panu otworzę!

Młodzieniec spojrzał i chciał uciec w pierwszej chwili, bo zachwiał się na piętach. Zarumienił się, ujrzawszy Ewcię tuż przed sobą, i prawą nogę dzielnym ruchem przysunął do lewej, co miało oznaczać, że się nisko kłania.

– Do kogo pan? – spytała Ewcia uprzejmie.

– Do pana Zawidzkiego – bąknął młodzian i skłonił się raz jeszcze sposobem posuwistym.

– Proszę wejść! – rzekła Ewcia.

Młody człowiek po przejściu przez bramę ukłonił się po raz trzeci.

"Bardzo grzeczny człowiek!" – pomyślała Ewcia, a głośno rzekła: – A pan Zawidzki zna pana?

– Doskonale, proszę pani – odrzekł młodzian, zarumienił się raz jeszcze i ukłonił się po raz czwarty, zapewne, żeby było do pary. – Niech mu pani łaskawie powie, że przyszedł Rogalik.

– Kto przyszedł?

– Rogalik… Bo ja się tak nazywam, proszę pani. Nieco wesołe nazwisko, prawda, proszę pani…

– Bardzo smaczne! – zasmiała się Ewcia. – Och, przepraszam pana… Tak mi się wyrwało! Pogodny Rogalik uśmiechnął się pięknym uśmiechem i rzecz prosta – ukłonił.

– Nie szkodzi! – Rzekł wesoło. – Proszę pani… Może ja tu w ogródku poczekam na pana Zawidzkiego. Och, jakie to śliczne! – zawołała nagle ściszonym głosem, wskazując palcem na sztalugi z portretem Ewci, dotąd stojące w ogrodzie.

– To ja! – rzekła Ewcia z odrobina dumy.

– Boże, Boże! Jaki to talent z pana Zawidzkiego… Ten ci dopiero maluje, cholera! O… przepraszam…

– Za cholerę? To drobiazg… – rzekła rozradowana Ewcia. – Zaraz przyprowadzę pana Zawidzkiego.

Pobiegła szybko do pracowni z wesołą nowiną, że jakiś niezmiernie miły, chociaż mocno zabiedzony Rogalik czeka w ogrodzie.

– Rogalik?! – zawołał Jerzy. – Przyszedł biedaczyna? przynieś go tutaj!

– Sam go sobie przynieś. A kto to jest ten Rogalik?

– Złoty chłopiec – mówił Jerzy układając obrazy, które przeglądał. – Syn biednego szewca, dlatego chodzi bez butów, jak to zapewne zauważyłaś. Chce za wszelka cenę zostać malarzem… Bardzo, bardzo zdolny chłopiec… I ja, i moi przyjaciele pomagamy mu od czasu do czasu, ale nikt z nas nie wie, co on w ogóle jada…

– Biedactwo…

– Wielkie biedactwo… Najgorsze z nim jest to, że nie będzie miał za co skończyć Akademii… Przebrnął przez gimnazjum i jeden rok przetrwał w malarstwie, Bóg jeden wie, jakim sposobem. Ojciec, mizerny szewc, sam chyba smołę gryzie… Młodzieniec ma jakiś tam krewnych w Krakowie, którzy by go może przytulili i tam mógłby się uczyć dalej, ale za co będzie się uczył? Obiecałem mu, że jadąc z Zakopanego wstąpię do Krakowa i rozpatrzę się w sytuacji.

– I co, Jureczku, i co?

– Istotnie, mieszkać miałby gdzie, bo tu w suterenie u ojca nawet tego nie ma. Ale co z resztą? Biedny Rogalik…

– A taki miły… Na widok mojego portretu aż zawył z zachwytu…

– To dobry chłopak. Gdzie on jest, w ogrodzie?

– W ogrodzie. A przed brama stał przez pół godziny.

Jerzy wyszedł na schody i wyjrzał przez niewielkie okienko. Powrócił do pracowni zatroskany.

– Przecie z tego chłopca wszystko leci! – rzekł zamyślony. – Słuchaj no, Ewuniu! Wiesz, gdzie stoi szafa, z moją garderobą? Wisi tam brązowe ubranie, nieco sfatygowane, ale jeszcze dobre. Dobry kolega nie obrazi się… Zawiń to starannie, aby nie było widać, co jest wewnątrz, i połóż w przedpokoju na krześle… Musimy sprawić, aby szlachetny Rogalik wyglądał jak arcyksiążę.

– Rozumiem!

– Sama się już nie pokazuj, aby mu nie było przykro, bo to ambitny gość. Od malarza przyjmie, ale jeśli nikt o tym wiedzieć nie będzie… Zrobisz to?

– Z całego serca!

– A teraz przyślij go tutaj.

Rogalik, uprzejmie proszony, aby się raczył wspiąć na szczyty domu, ukłonił się, zarumienił, uśmiechnął i poszedł.

"Idź złoto do złota!" – pomyślała Ewcia i pobiegła badać wnętrze szafy.

Bardzo starannie przygotowała zawiniątko i po głębokim namyśle odwiedziła Honor cię w kuchni.

– Pani Honorciu kochana – powiedziała z najmilszym uśmiechem. – Pan Jerzy prosi o herbatę do pracowni… O dwie herbaty… Bo to widzi Honorcia, pan Jerzy ma gościa. Ach, byłabym zapomniała! Czy nic nie zostało od obiadu?

– Jeżeli Rolmops nie ukradł, to coś się znajdzie. Albo co?

– Bo widzi Honorcia… ten gość… z daleka przyjechał…i jest bardzo głodny. Więc pan Jerzy mówił…Rozumie Honorcia?… Gdyby tak coś do zjedzenia… Ale dużo! Ja dzisiaj nie mam apetytu, więc niech Honorcia weźmie i to, co miało być dla mnie. Honorciu najdroższa, dobrze?

Honorcia spojrzała na nią bystrze.

– Niech panienka nie kręci! – rzekła dobrotliwie. – Jeżeli przyszedł do pana Jerzego gość, to ten gość jest malarz. A jeżeli on jest malarz, to po co tyle gadać? Czy to pierwszy?

– Honorciu złota! – zawołała Ewcia ściskając poczciwą kobietę. – Jaka Honorcia jest mądra!

Zdumiał się Jerzy ujrzawszy przenośną restaurację, z którą Honorcia wkroczyła do pracowni. Zdumiał się, ale pomyślał wesoło, że Ewcia jest wprawdzie koza, ale kuta na przednie i tylne nogi. Rozmawiał przeto wesoło z kolegą Rogalikiem, który na wszelkie pytania odpowiadał ruchami głowy, rąk, nóg i tułowia, albowiem właściwy przyrząd przeznaczony przez naturę do gadania zajęty był nieustannym jedzeniem, na co Jerzy patrzył z rozrzewnioną przyjemnością.

Po upływie godziny ujrzała Ewcia stowarzyszenie malarzy złożone z dwóch osób (święty Łukasz, patron malarskich cechu, był oczywiście obecny, ale niewidzialny) zdążając ku bramie. Starszy i już sławny odprowadzał grzecznie malarskie pisklę, mierzące na oko metr dziewięćdziesiąt, ale jednak pisklę. Kolega Rogalik był przejęty, szczęśliwy, uśmiechnięty i wciąż się kłaniał, zaś kolega Zawidzki klepał go po plecach i coś do niego wesoło gadał. Młody malarzyna cisnął do wezbranej piersi tobołek takim serdecznym ruchem, że mocno zastanowiłby się ten, kto by wyrwać usiłował. Musiałby przedtem wyrwać serce z miłego Rogalika.

Ewcia rozrzewniała się tym widokiem.

"Jurek" – myślała – "zacny chłop! Ale ten Rogalik też nadzwyczajny… Kamienie będzie gryzł, a malarzem zostanie".

Zaczęła się głęboko zastanawiać nad tym, jaka straszliwa moc tkwi w sztuce, skoro człowiek ponosi dla niej najcięższe ofiary. Sama tego nie odgadnie, ale musi na ten temat pogadać z Jerzym. Jerzy dużo wie. A ona dałaby za to głowę, że gdyby Jerzemu ofiarowano nawet skarby za to, by się wyrzekł malarstwa, on w odpowiedzi na to wybiłby ofiarodawcy pokaźną ilość zębów w gwałtownym i słusznym gniewie, chociaż go można do rany przyłożyć.

– Ewuniu! – szepnął Jerzy, niespodziewanie stanąwszy przy niej i przy jej zadumie. – Nie chcę robić plotek, ale zdaje się, że spadłaś miłemu Rogalikowi na głowę jak cegła z dachu.

– Nie rozumiem – odpowiedziała Ewcia, zarumieniwszy się jak zorza polarna.

– Skoro nie rozumiesz – zaśmiał się Jerzy chytrze – dlaczego się w takim razie rumienisz? Ale ci powiem. Mój kolega najpierw jadł, ale kiedy przestał jeść, gadał tylko o tobie. Nie bałamuć Rogalików, przewrotna kobieto!

– Każ przenicować swój dowcip, bo już bardzo znoszony! – parsknęła Ewcia i uciekła.

Doniesiono jej wkrótce, że w kuchni czeka na nią jakiś chłopczyna z listem. List pochodził od pana Szymbarta i brzmiał tragicznie krótko:

Droga Ewciu! Przyjdź do nas natychmiast. Jest bardzo żle. Szymbart.

Ewcia miała zamiar odwiedzić Szymbartów w niedzielę rano, po południu zaś udać się z uroczystą wizytą do pana Mudrowicza. Postanowiła jednak natychmiast stawić się na wezwanie, jeżeli bowiem "jest bardzo źle" – nie ulega wątpliwości, że źle może być tylko z Zosią. Wprawdzie i panu Szymbartowi bywało czasem "bardzo źle", jednakże jej nie wezwałby pan Szymbart na pomoc.

Wybrała się natychmiast w drogę, zostawiła karteczkę z wiadomością dla pani Zawidzkiej i już miała wybiec, lecz przypomniała sobie o czymś w ostatniej chwili. Zapukała do drzwi Jerzego i objaśniwszy go krótko o wezwaniu pana Szymbarta, powiedziała cicho:

– Jureczku, pożycz mi osiemdziesiąt groszy!

– Nawet całego złotego – rzekł Jerzy wyjmując portmonetkę.

Ewcia była u drzwi, gdy wtem Jerzy zawołał:

– Za pozwoleniem!

– Gadaj prędko, bo się śpieszę…

– Zaraz, zaraz… Jeszcze wcześnie. Powiedz mi, na co ci te osiemdziesiąt groszy?

– Na tramwaj na dziś i od razu na jutro. Albo co?

– Na tramwaj… A przecie pani hrabina miała własnego majątku trzydzieści siedem złotych…

– No to co?

– Niby nic… Gadaj natychmiast, co się z nimi stało?

– Przede wszystkim nie trzydzieści siedem, tylko trzydzieści jeden. Miałam istotnie trzydzieści siedem, ale pięć wydałam na auto, kiedy woziłam rozmaite twoje smarowidła, a resztę wydałam na tramwaje. A poza tym czyje to były pieniądze?

– Oczywiście, że twoje, ale ponieważ ja jestem twoim opiekunem, mam prawo wiedzieć… Czemu ty, brzdącu, tak się rumienisz? Ha! To jakaś nieczysta sprawa! Pokaż mi natychmiast twoją torebkę!

Zamiast torebki, której widok nie jest obelżywy, Ewcia pokazała mu język, co u niektórych ludów oznacza wysoki stopień obrazy.

Po chwili nie było jej w zasięgu pocisku, którym za wytworną damą mógł rzucać szalony malarz.

Ewcia zdążała z odrobiną trwogi w sercu, jak ją powita pani Szymbartowa. Po dłuższym namyśle doszła jednakże do przekonania, ze należy wszystko ścierpieć wobec tego, że Zosi stało się zapewne coś złego, że trzeba jej śpieszyć z pomocą.

Nagle przystanęła, jak gdyby coś ją zatrzymało w drodze.

– Tak, tak będzie najlepiej! – rzekła sama do siebie.

Zmieniła kierunek i idąc szybko wzdłuż prawej strony ulicy Wspólnej, Przyglądała się pilnie umieszczonym obok bram wywieszkom i tabliczkom. Jedna z nich oznajmiała czarno na białym, że w tym mieszka pan doktór Różański. Był to kolega i serdeczny przyjaciel pana doktora Tyszowskiego, za czym zaprzysiężony przyjaciel Ewci, którą znał od chwili zbędnych jej narodzin i miłował gorąco. Zdumiał się na jej widok i oświadczył na wstępie, że musiała zajść do niego przez pomyłkę, on jest bowiem specjalistą od chorych płuc, nie od pomylonych głów i zadartych nosów. Wysłuchał jednak cierpliwie splątanej historii pani Szymbartowej śmiertelnie obawiającej się lekarzy i leczącej jedyną córkę okładami z posiekanych śledzi; frasobliwie kręcił głową słuchając szczegółów ucieczki przez okno i poradził jej serdecznie, aby w dniu powrotu ojca przyszła znów do niego, a on jej da doskonałą maść, która wybornie goi miejsce karzącą ręką ojcowską dotkliwie znieważone.

Ponieważ sobotnie popołudnie wolne było od przyjęć, pan doktór oznajmił gotowość natychmiastowej wyprawy do Szymbartów, wyraziwszy nadzieję, że go pani Szymbartowa jednak nie obleje wrzącym ukropem.

– Ja wejdę pierwsza, a pan poczeka u pana Szymbarta – rzekła Ewcia.

– Czy jego mam też zbadać?

– Nie, ale gdyby mu pan przepisał buteleczkę koniaku, poczciwy ten człowiek byłby panu serdecznie wdzięczny. Ja bardzo lubię pana Szymbarta.

Właśnie on otworzył im drzwi, co Ewci dodało otuchy. Pan Szymbart wzruszył się głęboko, dowiedziawszy się, kim jest jej towarzysz… Objaśnił ich pośpiesznym szeptem co i jak i wprowadził lekarza do swojego pokoju.

Ewcia zapukała cichutko do izdebki, w której przy łóżku ciężko chorej Zosi siedziała od wielu, wielu ciężkich godzin pani Szymbartowa. Patrzyła na córkę oczami, w których nie było spojrzenia, lecz samo tylko przerażenie.

Ręce splotła tak kurczowo, że na przegubach palców widać było białą bezkrwistą skórę. Nieszczęśliwa matka nie śmiała głębiej odetchnąć, aby nie spłoszyć tej miękkiej ćmy snu, która czasem zlatywała na jej obłędnie ukochane dziecko. Mogło się zdawać, że pani Szymbartowa zamknęła się w boleści; wszystko dookoła niej – żywe czy martwe – przestało istnieć, a świat cały zmniejszył się przeraźliwie do kształtów biednej, biedniutkiej dziewczyny. Leżała ona blada z zimnymi kroplami potu na czole. Usta jej, białe niemal, lekko były rozwarte. Ręce chude, do cna wynędzniałe, leżały bez ruchu na ciężkiej kołdrze, a przy jej jaskrawo rozkrzyczanej czerwieni białość dziewczyny była tym przeraźliwsza. W pokoju był mrok: duszny, ciężki, nagrzany – jak suta draperia zwisająca z pułapu. Śmiertelnie smutny był widok leżącej nieruchomo nędzy i nieruchomo siedzącej rozpaczy, rozpaczy już do niczego niezdolnej, zmartwionej, już nie siedmiokrotnej, lecz stukrotnej. Zdawało się, że ta matka czeka bez ruchu na ukazanie się śmierci, aby drgnąć na jeden moment i całą treść życia zmienić w słowach: "Weźmij mnie, nie zabieraj tego dziecka!"

Ewcia, nie usłyszawszy odpowiedzi na pytanie, weszła cicho, cichuteńko. Stanęła we drzwiach i ujrzała w mroku dwie plamy śmiertelnie białe: Twarze matki i córki. Pani Szymbartowa powoli i bez śladu zdziwienia skierowała na nią spojrzenie i coś jak gdyby niewyraźny szept zadrżał na jej ustach. Widać jednak, że nie mogła się ani podnieść, ani sklecić jednego słowa. Ewcia ukłoniła się i spojrzała na nią z bezmierną tkliwością. Potem, stąpając na palcach, podeszła do łóżka i pochyliła się nad ukochaną przyjaciółką. Zosia nie mogła słyszeć jej wejścia, lecz coś w jej serduszku ledwie bijącym musiało zadrżeć, bo powoli, jakby z trudem podniosła powieki. Zdawało się, że coś sobie z trudem przypomina i że sobie wreszcie po chwili przypomniała, bo uśmiechnęła się bledziutko i wyszeptała:

– Ewcia… Ewcia…

Ewcia odpowiedziała jej złotym uśmiechem, położyła palec na ustach, niby że jej mówić zakazuje i mówiła sama cichutko:

– To ja, Zosieńko, to ja… Usłyszałam, że udajesz chorą, więc prędko przybiegłam i wciąż będę przychodziła.

Położyła swoją rękę na rączynie Zosi i poczuła, że ta rączyna jest wilgotna. Coś ją chwyciło za gardło, lecz opanowała się szybko.

– Zosieńko – mówiła z taką słodyczą, że głos jej brzmiał jak cichutka muzyka – strasznie się za tobą stęskniłam…

– Ja też… – starała się mówić dziewczyna.

I znowu się uśmiechnęła.

Pani Szymbartowa, ujrzawszy dwa uśmiechy na woskowej twarzy córki, zadrżała, jak gdyby te uśmiechy, nikłe jak tchnienie, blade jak świt jeszcze nie narodzony, wielkim były szczęściem. Zdawało się, że się stał jakiś cud. Od dwunastu godzin patrzyła w twarz córki i widziała na niej jedynie stężały na wosk smutek. Zdawało się, że teraz dopiero poznała Ewcię, spojrzenia ich się spotkały i wtedy Ewcia dała jej znak, że jej ma coś do powiedzenia.

Pani Szymbartowa, myślą z jakichś mroków powracająca, podniosła się ciężko z krzesła.

– Złocieńka – powiedziała Ewcia – zaraz tu wrócimy. Ja tylko coś pokażę mamusi…

– Dobrze…

Ewcia ujęła panią Szymbartową za ramię i łagodnie zwróciła się ku drzwiom. Zbolała kobieta, jak gdyby opuściła ja wola, szła pokornie. Ewcia zawiodła ją do dawnego swego pokoiku, posadziła na krześle i poczęła mówić gorąco:

– Proszę pani… Przepraszam za to, co zrobiłam. Ale to teraz nie ma znaczenia… Zosia jest bardzo chora i to jest najważniejsze. Widzi pani, co się dzieje… Proszę pani… Ja przyprowadziłam lekarza, znakomitego lekarza… Jest u pana Szymbarta…

Mogło się wydawać, że nieszczęśliwa kobieta nie rozumie ani słowa.

– Przyprowadziłam lekarza! – rzekła Ewcia dobitnie.

– Lekarza… – powtórzyła pani Szymbartowa głucho. – U nas nikt… nigdy… lekarza…

– Otóż to! – mówiła Ewcia gorąco. – Byłabym to uczyniła już dawno, ale nie przypuszczałam, że pani do tego doprowadzi… przepraszam panią… nie przypuszczałam, ze Zosia jest aż tak chora. Na litość boską! Czemu pani…

Nie dokończyła, spojrzawszy na twarz tej dziwnej matki, co dałaby sobie uciąć rękę za każdy rumiany uśmiech dziecka, a trwożącej się, że każdy obcy je skrzywdzi.

– Mogę go zaprowadzić do Zosi? Słyszy mnie pani?

– Tak, słyszę… Czy to… czy to dobry lekarz?

– Jeden z najlepszych!

– Pozna się na wszystkim?

– Tak, oczywiście…

– Ewciu… – szepnęła pani Szymbartowa. – Ona nie umrze?

– Niech pani odpuka! – zawołała Ewcia. – Ani jej się śni!

Pani Szymbartowa tak patrzyła na jej usta, jak gdyby to one miały wygłosić nieomylny wyrok. Potem nagle rzuciła się Ewci na szyję ze szlochem.

Ewcia przytuliła się do niej i mówiła szybko:

– O, droga pani!… Wszystko będzie dobrze… Spokojnie, spokojnie… Niech pani nie płacze… Niech pani nie płacze, bo Zosia jeszcze usłyszy…

Szloch pani Szymbartowej ustał jakby siłą zdławiony. Otwarła oczy i rzekła:

– Bóg cię nagrodzi, Ewuniu…Bóg cię nagrodzi… Jak ona się do ciebie uśmiechała!… Chodźmy. Zawołaj lekarza…Może on… może on… Ja wszystko zrobiłam… Pewnie źle…

Ewcia nie słyszała już ostatnich słów.

Pan doktor Różański zadrżał wszedłszy do pokoiku, w którym leżała Zosia w martwej duszności powietrza. Spojrzał ciężkim spojrzeniem na stojącą we drzwiach, pełną śmiertelnego lęku panią Szymbartową. Niecierpliwym ruchem rozgarniając firanki i wezwał Ewcię do pomocy. Uśmiechnął się do Zosi dobrym, serdecznym uśmiechem i zagadał do niej wesoło:

– Przyjaciółki naszych przyjaciółek są naszymi przyjaciółkami… Zaraz zobaczymy, czego dziewczynce brak? Ewci brak piątej klepki, ale chyba nie wszystkie panny skaczą przez okno jak kozy… Ewciu, podnieś poduszkę… Tak…tak…Kiedy teraz zapukam palcem w plecy, proszę mi nie odpowiadać: Proszę, a kto tam?" – bo powiem: "Swój!" – Ho, ho! Dziewczynka się śmieje, a Ewcia też się ze mnie natrząsa…

Wciąż tak gadał niby wesoło, lecz w spojrzeniu miał troskę.

Zosia zdziwiona i przejęta uśmiechnęła się naprawdę, gdyż pan ten był niezmiernie miły. Pani Szymbartowa patrzyła jak na czary i na gusła. Skoro ujrzała uśmiech córki, który się zjawiał coraz częśćiej od chwili wejścia Ewci i tego człowieka, serce w niej zadygotało z niezmiernego wrażenia. Ucichło jednak gwałtownie, gdy lekarz ukończył badanie i pożegnawszy Zosię wesołym i żartobliwym pozdrowieniem, poszedł do sąsiedniego pokoju. Wszyscy poszli za nim. Pani Sztmbartowa blada i zaklęta stanęła na uboczu. Lekarz usiadł i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Raz jeden spojrzał twardo i ciemno na zaślepioną matkę.

Wreszcie rzekł cicho, jak gdyby się obawiając, że go może usłyszeć chora dziewczyna:

– Proszę państwa, jest bardzo źle…

– Jezu!… – jęknęła Pani Szymbartowa.

– …Gruźlica mocno posunięta… Zbrodniczo zaniedbana… To dziecko zabijano na raty…

W tej chwili lekarz napotkał błagalne spojrzenie Ewci, która mu wskazywała oczami panią Szymbartową. Zrozumiał je i dodał szybko:

– …Dziewczynę można jednak uratować… Nawet z wszelką pewnością można uratować…

Pani Szymbartowa, bliska omdlenia, szeptała coś, czego nie można było rozumieć. Ewcia przysunęła się do niej i objęła ją miękko.

– …Trzeba jednak zabrać ją do leczenia natychmiast, gdyż każda chwila jest bezcenna. Dziewczynę należy wysłać do sanatorium do Otwocka na czas długi, najkrócej na rok. Wtedy będzie uratowana. Słyszy pani?

Pani Szymbartowa patrzyła w niego rozszerzonymi oczami i skinęła ciężko na znak, że słyszy.

– Panie Szymbart! – rzekł lekarz. – Kładę panu na serce troskę o ten wyjazd. Natychmiastowy wyjazd! Wyjazd taki pośpieszny, jak gdyby to były wyścigi ze śmiercią.

W pokoju drżała cisza smutna i przygniatająca.

Lekarz zaczął po dłuższej chwili mówić znowu powoli i dobitnie. Pisał potem długo recepty, wreszcie podniósł się i zbierał się do odejścia. Wtedy pan Szymbart zbliżył się do niego nieśmiało i zaczął szeptać.

– Nic! – odrzekł lekarz. – Przecie to przyjaciółka Ewci… Moje honorarium ofiaruję na auto dla tej biednej dziewczynki. Bądź zdrowa, smarkulo… Idź do licha, czemu się mnie czepiasz? Wynoś się! Daj mi od czasu do czasu znać, co słychać… Odczepisz się wreszcie, czy nie? Dość, dość, bo mi żebra połamiesz! Moje uszanowanie…

Pan Szymbart poszedł odprowadzić lekarza do drzwi. Gdy powrócił, miał twarz szarą. Usiadł ciężko i mówił:

– Bóg cię zesłał, Ewuniu… I ten lekarz, zacny człowiek… Lecz co my zrobimy, co my zrobimy?

– Z czym? – spytała Ewcia.

– Na miesiąc pobytu w sanatorium może się znajdzie, a co potem?

Ewcia zmarszczyła czoło w głębokim zamyśleniu.

– Znajdzie się! – zawołała ściszonym głosem. – Żebym miała stanąć na głowie!

Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego w tej dziwacznej pozycji Ewcia potrafi zdobyć pieniądze. Jakoś lżej jednakże westchnął pan Szymbart, a pani Szymbartowa spojrzała na nią z takim zdumieniem, jak gdyby Ewcia już stanęła na głowie.

Загрузка...