Rozdział ósmy

W którym przędzie się radość i pachną róże.


Mieszkańcy miasta słonecznego Warszawy patrzyli z uśmiechniętym zdumieniem na istotę rodzaju żeńskiego obdarzoną niepospolitym wdziękiem osobistym i noskiem z lekka zadartym, idącą szybko, lecz w sposób osobliwy. Istota bowiem szła krokiem tanecznym, od czasu do czasu zręcznie podrygując. Mniej więcej w odstępach pięciominutowych wydawała okrzyk i śmiała się w głos szczęśliwym śmiechem. Ponieważ trudno było przypuszczać, by istota ta, w wieku lat szesnastu, a do tego w biały dzień uległa zamroczeniu wskutek nadużycia nadmiernej ilości napojów alkoholowych, myślał poniektóry przechodzień, że dziewica ma zajączki na młodej głowie. Nikt jednakże nie wpadł na najprostsze rozwiązanie, że Ewcia Tyszowska jest w tej chwili osobą najszczęśliwszą w Europie środkowej. Należy bowiem zauważyć, że ludzkość na widok człowieka, od którego bije radość jak żar z żelaznego pieca, szuka przede wszystkim mętnych i podejrzliwych powodów tej radości.

Ewcia nic sobie nie robiła ze zdziwionych spojrzeń, bo nic na świecie nie obchodziło jej w tej chwili. Świat nie zając, nie ucieknie przeto ze swoimi zaśniedziałymi sprawami. Zająca przypomina wielkie szczęście mające naturę płochliwą i skłonną do ucieczki. Dlatego Ewcia ściskała kurczowo torebkę, bo w tej torebce ukryta była biała karteczka, a na tej karteczce…O, Boże! Gdyby tę śmieszna dziewicę spotkało wielkie szczęście na jej własny rachunek, nie cieszyłaby się nawet w drobnej części tak, jak się cieszyła tym, które niesie w torebce dla dobrych i kochanych ludzi.

Ewcia ni stąd, ni zowąd wybuchnęła głośnym śmiechem tak serdecznym, że gruby jakowyś pan, co się o nią otarł, odskoczył jak oparzony i spojrzał na nią niezmiernie dotknięty.

– Przepraszam! – zawołała Ewcia. – To nie z pana! Tylko że mi jest strasznie wesoło.

– Dzieki Bogu… – mruknął człowiek, który przypominał beczkę.

A Ewci dlatego uczyniło się niezwykle wesoło, bo sobie pomyślała:

"Jureczek, niebożątko długonogie, zleci z krzesła… Słowo daję, że zleci z krzesła!"

Biegła szybko do tramwaju, aby jak najprędzej ujrzeć tę wyborna sztukę. Zresztą była tak głodna, że aż ją mdliło. Jest to bowiem sprawą tajemniczą i godną uwagi największych nawet myślicieli, że wielkie wzruszenie, zarówno bolesne, jak i radosne, zawsze przede wszystkim nastają na organ tak pospolity, jakim jest żołądek i namawiają go do buntu. Całe szczęście, że zbliża się godzina obiadowa. Ewcia zauważyła teraz dopiero, że spędziła na dziwnej rozmowie z panem Mudrowiczem niemal cztery godziny.

– Co oni sobie niebożątka pomyślą nie zastawszy mnie w domu? A ten bałwan tramwaj wlecze się jak Paweł u pana Mudrowicza – gadała sama do siebie.

Pani Zawidzka i Jerzy istotnie byli zaniepokojeni i zdumieni, dowiedziawszy się od kucharki, że Ewcia zabrała dwa wielkie obrazy i odjechała autem z jakimś panem.

– Co to był za pan? – pytał natarczywie Jerzy.

Dobra kobieta nie umiała na to odpowiedzieć, zauważyła jedynie przez kuchenne okno, że jakiś taki "przygłupek" i że się dwa razy złapał rękami za głowę.

– Po co ona wzięła obrazy? I jakie obrazy? – pytała syna pani Zawidzka. – Czy wiesz coś o tym?

– Nic nie wiem. Zwariowana dziewczyna… Pytała mnie, czy może sprzedać obrazy, skoro przyjdzie ktoś, co by je chciał kupić. Powiedziałem oczywiście, że może, bo i kto miał przyjść?

– Więc Ewcia wiedziała o wszystkim?

– Niestety! – odrzekł Jerzy. – Cokolwiek wywnioskowała sama, a ja powiedziałem jej resztę. Nie przypuszczałem jednak nigdy, że urządzi jakąś awanturę z obrazami.

– To złota dziewczyna – rzekła pani Zawidzka w zamyśleniu. – Namęczy się tylko jak i my.

– Nie tylko się namęczy, ale ją jeszcze do tego stłukę! Jak mi Bóg miły, że z niej zrobię kwaśną marmoladę!

– Nie potrzeba jej było niczego mówić. To byłoby rozsądniejsze.

Zaskrzypiała furtka i szybkie kroki słychać było na ścieżce.

– Teraz jej dam bobu! – mruknął Jerzy. – A jesteś smarkulo! Gdzie byłaś? Prosiłem cię, abyś pilnowała telefonu, a panienka lata jak kot z pęcherzem! Gdzie obrazy?

Ewcia, która stanęła w progu rozpromieniona i jeszcze dysząca po szybkim biegu, zgasła nagle jak świeca. Chciała cos powiedzieć, ale się powstrzymała. Spojrzała na Jerzego z nagłym rozżalonym smutkiem. Potem powoli zwróciła się do pani Zawidzkiej i powiedział cicho:

– Bardzo panią przepraszam…

– Czekamy z obiadem – bąknął Jerzy. – Potem pogadamy.

– Dobrze – szepnęła Ewcia.

Usiadła przy stole i spojrzała nieznacznie na panią Zawidzką, tak smutną jak i wczoraj. Na Jerzego nie zwracała najmniejszej uwagi.

Obiad jedzono w milczeniu. Jerzy cisnął głośno widelec, jakby nie mógł opanować zniecierpliwienia.

"Poczekaj, dryblasie!" – pomyślała Ewcia. – "Zaraz zlecisz z krzesła".

Nie miała w tej chwili innych pragnień, tylko to jedno. Postanowiła zachować tajemnicę jak najdłużej, gdy jednak w pewnej chwili spojrzała spod oka na panią Zawidzką, uczyniło się jej jakoś bardzo miękko koło serca. Nie będzie męczyć dobrej pani Zawidzikej za to, że ma syna ludożercę.

– Aha! – zawołała nagle. – Ja tu mam coś dla pani…

Pani Zawidzka spojrzała zdziwiona.

– Niech pani tylko nie pokazuje pewnym osobom, którym się zdaje, że im wolno napastować bezbronne dziewczęta.

Gdy podawała karteczkę pani Zawidzkiej, serce w niej na chwilę bić przestało.

Pani Zawidzka wzięła kartkę znużonym ruchem i zaczęła czytać.

– Boże drogi! – zawołała w najwyższym zdumieniu.

– Co to? Co się mamie stało? – krzyknął Jerzy. – Co ten brzdąc znowu zmalował?

Pani Zawidzka była przeraźliwie blada i ręce jej drżały. Nie miała nawet tyle siły, by podać kartkę synowi, więc on wyjął ją z jej ręki i czytał półgłosem:


Oświadczam, że w dniu dzisiejszym otrzymałem od pani Klementyny Zawidzkiej dwa obrazy i równowartość ich w wysokości dwóch tysięcy złotych odpisuje od należnej mi sumy. Zawiadamiam równocześnie, że reszta długu w sumie ośmiu tysięcy złotych może być w dowolnych ratach spłacona w ciągu lat trzech. Tym samym termin poprzednio ustalony został unieważniony. W Warszawie 27 czerwca 1938 roku. Stanisław Mudrowicz.

Jerzy chciał się zerwać z krzesła, lecz uczynił to tak gwałtownie, że wywalił się na ziemię z niezmiernym hałasem.

– Bóg jest sprawiedliwy! – krzyknęła Ewcia i zaczęła się śmiać tak, że kucharka otworzyła drzwi od kuchni, a Rolmops rozpoczął ujadanie.

Nagle wszystko ucichło, bo dał się słyszeć szloch pani Zawidzkiej, zbiedzonej, znużonej, śmiertelnie wyczerpanej, a nagle ponad ludzką miarę szczęśliwej.

Ewcia przestraszona przypadła do niej, uklękła i zaczęła ją całować po rękach.

– Niech się pani uspokoi… moja złocieńka… moja najdroższa… niech się pani uspokoi…

– O, dziecko jedyne! – zdołała wyszeptać pani Zawidzka i gładziła ja po głowie.

Powoli pomiędzy łzy czyste, rzęsiste zaczął się wciskać złoty szczęśliwy uśmiech. Popłynęło jeszcze około siedemdziesięciu siedmiu łez (czterdzieści cztery pani Zawidzkiej i trzydzieści trzy, jak obszył, panny Ewy Tyszowskiej) i już tylko ciche łkanie, ale suche, wstrząsało piersią szczęśliwej kobiety. Ewcia już się dawno śmiała nieludzko rozradowana. Obie damy nie mogły jeszcze dobyć głosu, więc się tylko tuliła jedna do drugiej, obejmowała jedna drugą i całowała jedna drugą. Żadna nie chciała skończyć, żadna bowiem nie chciała zostać drugiej dłużna.

– Och ty, ty – jąkała treściwie pani Zawidzka, słusznie mniemając, że nie ma w bogatej mowie polskiej godnego Ewci nazwania.

Wyborny ten wykrzyknik stał się znamienitą sposobnością do nowych pocałunków. Wreszcie pani Zawidzka zawołała radosne w gorączce słowa i rzekła:

– Pan Bóg cię do nas przysłał!

– Ale ja ją przyprowadziłem… – powiedział dość nieśmiało Jerzy.

Ewcia zerwała się na równe nogi, bo ze względu na prawidłowa budowę ciała trudno jej było zerwać się inaczej. Oczy się jej zaiskrzyły i rumieniec o mocnej czerwieni świeżej polędwicy zalał jej twarzyczkę.

– Proszę pani! – zawołała. – Niech pani powie temu panu, który rzuca widelcami, żeby nie mówił ani o mnie, ani do mnie!

– Jerzy, słyszałeś? – śmiała się już głośno pani Zawidzka.

– Słyszałem – odrzekł Jerzy głosem czarnym jak najczarniejsza smoła. – Niech mama powie tej pani, że jeśli mi natychmiast nie przebaczy, tym samym widelcem przebiję sobie serce!

– Ewuniu! Czy pragniesz śmierci tego złotego człowieka?

– Śmierci nie! – odrzekła Ewa z głuchą boleścią. – Ale niech się ukorzy, bo jeżeli tego nie uczyni…

Długonogi nie dał jej dokończyć, lecz rzucił się jak tygrys, chwycił ją w ramiona i podniósłszy wysoko, zaczął tańczyć z tym ciężarem. Ewcia wczepiła palce w jego buszmeńską czuprynę, jak topielec, i wrzeszczała wniebogłosy. A on nic! Tańczył posuwiście dokoła stołu ze śmiertelną powagą.

– Proszę mnie puścić! – krzyczała Ewcia.

– Przebacz, a puszczę!

– Dobrze, dobrze! – piszczała Ewcia.

Wtedy dopiero postawił ją na podłodze i krzyknął:

– Matko! Każ podać szampana! Nie ma szampana? Więc każ dać jakiś sok, bo ja muszę z tą kobietą wypić braterstwo. Prędko, bo znowu zacznę tańczyć!

Pani Zawidzka, jak gdyby odmłodniała, przyniosła jakiś czerwony napój, nalała do szklaneczek i rzekła:

– Ewuniu, uczyń ten zaszczyt mojemu straszliwemu synowi!

– Mogę – odrzekła Ewcia. – Ale jeżeli ta osoba myśli…

– Osoba nic nie myśli, osoba cię uwielbia! – krzyknął Jerzy.

Spełnili uroczysty obrzęd ku niesłychanej radości pani Zawidzkiej i ku czerwonemu jak krew zdumieniu Ewci, gdyż Jerzy z nagła ucałował ją w obydwa policzki.

– Inaczej nie byłoby ważne! – zawołał. – A za to, drogi małpiszonie…

– Proszę pani, on znowu zaczyna!

– … a za to jutro zacznę malować twój portret!

Ewcia znowu pokraśniała i oczy jej się zaśmiały.

– Naprawdę?

– Jak mamę kocham! Nawet nos zrobię ci elegancko… Niech mama uważa, bo ona chce rzucać we mnie czymś ciężkim, a może trafić w moją nieszczęśliwą matkę. Ewuniu! Uwielbiam cię, kocham cię, szaleję za tobą! Jesteś wielka, wspaniała i wzniosła! Niewart jestem zawiązać rzemyka u twoich sandałów! Za to, żeś mi tę oto matkę rodzoną pocieszyła, żeś zwyciężyła potwora…

– Pan Mudrowicz nie jest wcale potworem. Pan Mudrowicz jest zacnym człowiekiem – rzekła Ewcia gwałtownie.

– A ze mną gadać nie chciał!

– Wobec tego jest i mądrym człowiekiem. Pan Mudrowicz nie zadaje się z byle kim, ale gdy zobaczył wytworna damę, rozumną i pełną dystynkcji, od razu zmiękł.

– Trzymajcie mnie, dobrzy ludzie! – krzyczał Jerzy.

– Cicho bądź! – powiedziała pani Zawidzka. – Niech Ewunia wszystko opowie.

Ewcia zaczęła opowiadać o spisku z panem Szymbartem i o zuchwałej wyprawie.

– … Trochę to mnie strach obleciał – mówiła. – Powiedziałam sobie jednak: nie taki diabeł straszny, jakby go pewien kiepski malarz namalował…

– Gwałtu, nie wytrzymam! – stęknął Jerzy.

– Pan Mudrowicz – mówiła Ewcia spokojnie – przyjął mnie trochę groźnie i w pewnej chwili zawołał o rozpalone żelazo, aby mi przypiec pięty…

– To istotnie mądry człowiek – mruknął malarz.

– Nie może być! – krzyknęła pani Zawidzka przestraszona. – I co, i co?

– Nic strasznego, proszę pani. zaczęłam z nim gadać na rozum…

– Gadał ślepy o kolorach – rzekł malarz niezmiernie smutno.

– Dlatego pan nie mógł z nim rozmawiać!

– Przede wszystkim nie pan, tylko ty, a następnie…

– Następnie wylecisz za drzwi – rzekła pani Zawidzka. – Dajże jej mówić! I co dalej, Ewuniu?

– Dalej było wszystko dobrze. Pan Mudrowicz jest moim zdaniem nieszczęśliwym człowiekiem, którego coś gryzie. Nie wiem co, ale myślę, że samotność. Mieszka strasznie, odziany jest okropnie i bardzo… bardzo jest brzydki… Wolę jednak brzydkiego człowieka, który ma duszę, niż przystojnego ananasa, któremu się zdaje, że mu wolno całować uczciwe dziewczęta…

– Słyszy mama? To było o mnie!

– Cicho bądź, bo każę przynieść rozpalone żelazo – zaśmiała się pani Zawidzka. – Długoście gadali?

– Bardzo długo. To znaczy ja wciąż gadałam, a pan Mudrowicz słuchał. Zdaje mi się, że czasem chciał wybuchnąć, ale wtedy mi się zbierało na płacz…

Krokodyl też płacze – szepnął Jerzy.

– Wszystko mu opowiedziałam – mówiła Ewcia nie zwracając uwagi na krokodyla, – Bardzo się nam przyjemnie rozmawiało. Wreszcie jednak przyszła straszna chwila… Naprawdę straszna…

– O Boże, co się stało? – zapytała z niepokojem pani Zawidzka.

– Wiedziałam, że z tego będzie nieszczęście – mówiła Ewcia powoli i wyraźnie, łypiąc okiem w stronę Jerzego. – kiedy mu pokazałam obrazy…

– Oho!

– … wtedy pan Mudrowicz wpadł w szał. Myślałam, że mnie z miejsca udusi. Strasznie krzyczał: "zabierz natychmiast te kicze!" – Co to znaczy "kicze", panie Jerzy? Nie wie pan… nie wiesz? To musi być jakaś obelga…

– Krwi, krwi! – krzyczał malarz.

– Wciąż tak krzyczał… "Patrzeć na to nie można! Oszaleć można na widok tych bohomazów!"

Jerzy zakrył rękami twarz, a Ewcia mrugnęła wesoło w stronę pani Zawidzkiej, która się uśmiechnęła.

Nagle malarz zerwał się z krzesła i mówił szybko:

– A jednak wziął obrazy? ha!

Ewcia stropiła się na krótką chwilę.

– Owszem, wziął… Ale… ale powiedział, że je powiesi w przedpokoju. On się świetnie zna na obrazach!

– Ach ty żmijo nakrapiana! – wrzasnął Jerzy i skoczył ku niej.

Ewcia zaśmiała się głośno, skoczyła ku oknu, a on za nią. Dziewczyna zwinna jak wiewiórka wyskoczyła przez okno do ogrodu, a długonogi najpierw przerzucił przez obramienie okna długie nogi, potem wyskoczył w okazałej całości i począł ją gonić po ścieżce.

– Ratunku, bandyta! – krzyczała Ewcia uciekając.

Coś się jednak musiało stać, bo Jerzy stanął nagle i ogłupiałym wzrokiem patrzył w inną stronę. Ewcia spojrzała i też przystanęła. W oknie sąsiedniego domu ukazała się jakaś bardzo piękna panienka i słusznie rozumując, że potężny dryblas usiłuje zbić uciekającą dziewczynkę, zawołała rozdzierającym głosem:

– Tatusiu, na pomoc! To rzezimieszek… O ten… ten…

Spoza panienki ukazała się potężna głowa, sądząc po wspaniałych wąsach, męskiego rodzaju.

– Ej, panie, panie! – krzyknęła głowa zsiadłym basem. – Czemu pan prześladuje to dziecko?

Jerzy po raz pierwszy od lat dwudziestu kilku zapomniał języka w gębie i stał jakby namalowany przez samego siebie. Z rozpaczą spojrzał na Ewcię, jak gdyby szukając u niej ratunku. Wtedy Ewcia zwróciła się do zsiadłego basa i zawołała wesoło:

– My się tylko tak bawimy, proszę pana. Przepraszam, żeśmy państwa zaniepokoili… Jurek, przeproś panią!

Jerzy spojrzał na piękną panienkę i rzekł:

– Bardzo panią przepraszam!

Panienka uśmiechnęła się, a potężny bas wzruszył ramionami i zniknął.

Ewcia skinęła w stronę panienki ręką, uśmiechnęła się i uciekła do domu. Jerzy stał jeszcze przez chwile, jeszcze raz się ukłonił i powlókł się jej śladem. Panienka patrzyła ciekawie, bo ten zbrodniarz wydał się jej bardzo przyjemnym młodzianem.

Przyjemny młodzian, chmurny jak Achilles w pierwszej pieśni Iliady, ukrył się w pracowni wraz ze swoim wstydem, a Ewcia pobiegła do pani Zawidzkiej, o, jakże wspaniałe odmienionej! Roześmiała się wesoło na widok rozbrykanej kozy i rzekła:

– Gdzie Jurek?

– Płacze gdzieś na strychu! – odpowiedziała Ewcia. – Ale mu dałam łupina, co? O, proszę pani, jaka ja jestem szczęśliwa! Jaka szczęśliwa. Ale mam głowę, prawda?

– Mniejsza o głowę – powiedziała pani Zawidzka. – Rzecz najważniejsza, że masz złote serce. Ale powiedz mi, dziewczyno, teraz już poważnie, bo Jurka nie ma, w jaki sposób potrafiłaś udobruchać pana Mudrowicza?

– Mam wrażenie – odrzekła Ewcia – że to było dość łatwe. Zrozumiałam od razu, że się ni stąd, ni zowąd zrobiło wielkie święto z tego, że ktoś do niego przyszedł i po ludzku zagadał. I o obrazach wcale tego nie mówił, co ja nabredziłam. Ja tylko tak, żeby sobie pożartować. A do mnie to nawet raz jeden powiedział "Ewuniu". Był bardzo dziwny i niby nie chciał ze mną gadać, a gadaliśmy przez cztery godziny. I tylko patrzył i patrzył mi w oczy… Czasem to mi było aż dziwnie… Proszę pani, jak to jest naprawdę z panem Mudrowiczem? Kto on taki? Co mu się stało w życiu, bo że coś się stało, za to dam głowę. Prawda to, co mi się wydaje, że on nie jest zły, tylko bardzo nieszczęśliwy?

Pani Zawidzka zamyśliła się. Potem zaczęła mówić powoli i jakby z głębokim namysłem:

– Cośkolwiek o tym wiem, chociaż wiem niewiele. Powiem ci, dziecko drogie, bo zdaje się, że sama dobrze odgadłaś. Mnie mój nieboszczyk mąż mówił o panu Mudrowiczu. Nie bardzo go wprawdzie lubił, twierdził jednakże zawsze, że mu się stała krzywda. Z Jurkiem o tym nie mówiłam, bo i po co, tobie jednak powiem. To człowiek naprawdę nieszczęśliwy. Pierwszym jego nieszczęściem była jego zdumiewająca brzydota. Zawsze mu się zdawało, że ludzie patrzą na niego z odrazą i że każdy uciekłby chętnie na jego widok…

– Od razu tak pomyślałam, gdy mnie zapytał, czy go się boję.

– Tak, tak… Ta brzydota była powodem jego rozpaczy. Ludzie uciekli od niego, a on jeszcze chętniej unikał ludzi. Był biedny, ale nie samotny, bo nawet rodzina nie utrzymywała z nim zbyt serdecznych stosunków, postanowił wybić się w jakikolwiek sposób i pokazać – przede wszystkim swoim najbliższym – że można być brzydkim, a jednak dokonać niepospolitych rzeczy. Wybrał drogę najpospolitszą, Umyślił sobie bowiem, ze skoro mu się uda zrobić wielki majątek, ukorzy tych, którzy jego chcieli ukorzyć. Pracował niezmordowanie, aby się przygotować do tego dzieła. Zamierzył wyprawę na Wschód, do Chin czy do Mandżurii, nie wiem tego dokładnie. Zanim jednak tam wyruszył, zdarzyła się rzecz najmniej podobna do prawdy. Znalazła się młoda dziewczyna, jakaś sierota, przezacne i przedobre stworzenie. Jak się to stało, tego nikt nie wie, dość że to słodkie biedactwo wzruszyło się jego losem. Była to raczej litość nad człowiekiem odtrąconym niż miłość, tak przynajmniej przypuszczał mój mąż. Obiecała, że za niego wyjdzie po jego powrocie ze Wschodu. Dziewczyna ta…

– Na imię jej było Ewa? Czy tak?

– Tak! Skąd o tym wiesz?

– Gdy pan Mudrowicz usłyszał moje imię, spojrzał nieznacznie na fotografię bardzo miłej osoby.

– Więc ma do dzisiaj jej fotografię, mój Boże!

– Nawet dwie.

– Biedny człowiek! – mówiła pani Zawidzka wzruszona. – Jeszcze nie zapomniał…

– Czy to było dawno?

– O, bardzo dawno! Pan Mudrowicz był młodym człowiekiem. Wyjechał niemal obłąkany z wielkiego szczęścia i nie było go przez trzy lata. Opowiadali, że robi wielki majątek na handlu.

– A co się działo z tą panienką?

– Otóż to! Co się działo z tą panienką? Źle się działo. Ponieważ pan Mudrowicz nie pisał do nikogo z rodziny, tylko do niej, więc u niej zasięgano o nim wiadomości. Najczęściej czynił to jego brat stryjeczny, podobno piękny chłopak i jeszcze wspanialszy lekkoduch. Zdaje się, że mu przyszło bardzo łatwo wyleczyć ją ze złudzeń litości. Piękny pan Mudrowicz był w Warszawie. Tamten pisał krótkie listy, a ten mówił wiele i zapewne pięknie. Pomińmy bowiem szczegóły… Piękny Mudrowicz, myśląc zapewne, że to, co uczyni, będzie doskonale mściwym żartem wobec bogatego i niemiłego krewnego, tak opętał dziewczynę, że wyszła za niego…

– O Boże! Jakże mogła to zrobić? – krzyknęła Ewcia.

– Tego ja ci, moje dziecko, nie wytłumaczę. Serce ludzkie jest pełne tajemnic. Litość z niego wywietrzała, a miłości w tym nie było. Ale najstraszniejsze rzeczy stały się potem dopiero. Piekny Mudrowicz porzucił żonę pół roku po ślubie, a ta nieszczęśliwa kobieta, o której Mudrowicz na Dalekim Wschodzie nic nie wiedział i do której wciąż pisał listy… Nie chcę opowiadać ci szczegółów tragicznych… Nie znam ich zresztą sama zbyt dokładnie i to tylko wiem pewnie, że serce tej kobiety, które oszukało się samo i które oszukali inni, nie mogło znieść nazbyt wielkiej udręki…

– Matko Boska!

– Gdy pan Mudrowicz wrócił bardzo bogaty i szczęśliwy, zastał grozę, pustkę i śmierć. Czy możesz sobie wyobrazić, co się z nim działo? Podobno zapamiętał się obawiano się, że popełni jakieś szaleństwo. Stało się jednak inaczej. Zdawało się, że ten człowiek stężał w rozpaczy i że skamieniał. Całe dnie przebywał na grobie kobiety tej jedynej, która się do niego uśmiechnęła i którą uwielbiał jak świętą. Jej nie winił. Całą nienawiść skierował przeciwko sprawcy tragedii i przeciwko całej swej rodzinie, bliższej i dalszej, uznawszy wszystkich za wspólnych winowajców. Że się nikt za nim nie ujął i że nikt go nie zawiadomił o tym, co się działo. Dowiedział się przy tym, że jego listy pisane w ostatnich czasach jego brat stryjeczny przejmował i głośno je odczytywał wśród rodziny.

– Ależ to wstrętne!

– Któż mówi, że to nie wstrętne? Na świecie jest wiele złych ludzi, Ewuniu… Wyrządzają sobie potworne krzywdy, czasem nie wiadomo dlaczego i po co. Na krzywdzie jednak nikt od początku świata nie zbudował swojego szczęścia… Nie wiadomo po co złamano życie dzielnego człowieka, który wierzył w ludzką uczciwość. Zrobiono z niego nieszczęśliwego dziwaka i nauczono go złości. Ten człowiek wszystko postanowił zamienić w zemstę, którą ścigał winnych i niewinnych. I to stało się może największym i najdotkliwszym jego nieszczęściem. Zemsta nigdy serca nie nakarmi… Nienawiść jest śmiertelną chorobą. Wypija krew z człowieka i oślepia go, bo człowiek, który żyje tylko myślą o zemście, ma na oczach mętną mgłę. Przestaje odróżniać ludzi sprawiedliwych od ludzi złych… I z kolei on wyrządza ciężkie krzywdy. A pan Mudrowicz zapamiętał się w zemście i jakoby postanowił ścigać swoją własną rodzinę do najmłodszego pokolenia. Od trzynastu lat dręczy się nieludzko i nic w nim nie zależało. My na przykład nie zawiniliśmy mu w niczym, a jednak nas by nie oszczędził… Gdyby nie ty, moje dziecko. Może się tobie udało przypadkiem dotknąć w jakiś sposób jego serce? Może się w nim na twoja prośbę uczynił, jest tak dziwne, że się jeszcze uspokoić nie mogę… Szkoda, straszna szkoda tego człowieka. Okropnie go skrzywdzono, ale i on nie zna miary w tym, co dotąd czynił.

– Nieszczęśliwy pan Mudrowicz – szepnęła Ewcia w zamyśleniu. – Pani nie ma pojęcia, w jakim on jest stanie.

Milczał przez chwilę, myśląc o tym człowieku.

– Napisałam do niego list tak serdecznie, jak tylko umiałam – rzekła pani Zawidzka.

– Och, to bardzo dobrze! – zawołała Ewcia. – Trzeba kuć serce, póki gorące.

– Słusznie! – uśmiechnęła się pani Zawidzka.

– A czy pani pozwoli, abym ja zrobiła dopisek?

– Ależ oczywiście! Masz ten list i pisz!

Ewcia usiadła z pośpiechem przy stole i niezmiernie starannie dopisała:

Drogi Panie! Gdyby Pan wiedział, ile radości sprawił Pan nam wszystkim, toby Pan chyba skakał też z radości. Kocham Pana strasznie. Ewa Tyszowska.

– Czy tak dobrze?

Pani Zawidzka śmiała się czytając.

– Nie należy starych ludzi namawiać do tego, aby skakali, ale niech i tak będzie. A teraz, Ewuniu, musisz mi obiecać, że Jurkowi nie powtórzysz ani słowa z tego, co ci mówiłam…

– Mogę obiecać, bo z nim nie gadam!

– Jeszcze będziecie gadali! A teraz zawołaj go, bo on ten list zaniesie.

– Bardzo słusznie! Kto ma takie długie nogi, powinien być listonoszem. Już pędzę…

Usłyszawszy dzikie pokrzykiwania za drzwiami pracowni, zawołała potężnie:

– Panie Jerzy!… Jurek! Natychmiast na dół do mamy!

– Całuj psa w nos! – odegrzmiał malarz.

– Mama mówiła, że masz pójść kupić wino, bo dzisiaj będzie uroczysta kolacja.

Jurek otworzył drzwi z pośpiechem.

– Naprawdę? Gotów ci jestem przebaczyć dziewico stepowa. Już idę!

Wpadł z hałasem do pokoju matki, wołając:

– Matko, jesteś wielka! Ile butelek?

– Jakich butelek? – zdumiała się pani Zawidzka.

– Wina!

– Jakiego wina?

– Przecie Ewcia mówiła, że mam pójść po wino… I to zaraz, bo będzie wspaniała uczta. Czy aby ten brzdąc…

– Ależ tak, tak! – rzekła pani Zawidzka z pospiechem. – Będzie i kolacja i będzie wino!

– Więc brzdąc nie zalewał po raz pierwszy w życiu!

– Kupisz wina – mówiła matka ukrywając śmiech – a przy sposobności zaniesiesz ten list do pana Mudrowicza.

– Podziękowanie? Bardzo słusznie… Ale obrazy mu się nie podobały…

– Bardzo mu się podobały! Ewcia żartowała.

– Mówiła mamie?

– Przed chwilą.

– Zapowiadam mamie, że skoro tylko powrócę, wsadzę ją w pokrzywy. Oho! Widzi mama?! Jest! Przyszła mi ciosać kołki na głowie.

– Wynoś się!

Jerzy przechodząc koło Ewci stanął i usiłował zrobić straszną minę.

– Wychodzisz, Jerzy? – zapytała Ewcia niewinnie. – Wracaj prędko, bo po godzinie uschnę z tęsknoty.

– Wobec tego wrócę dopiero jutro! – krzyknął Jerzy.

Powrócił jednak po dwóch godzinach, rozradowany, z szeroko roześmianą gębą i zwycięsko pokazał Ewci dwie butelki.

– Co to jest? – spytała Ewcia. – Trucizna dla mnie?

– Jest to złota krew słońca, którą pospólstwo nazywa winem. Dwie butelki! Po jednym kieliszku dla istot słabych, reszta dla mnie.

– Naprawdę wino? – zdumiała się Ewcia.

– Czy niemowlęta nigdy nie widziały butelki? Zapytaj mamy! Gdzie jest moja rodzicielka?

– W kuchni. Przygotowuje kolację.

– A co będzie na kolację?

– Jakieś niesłychane rzeczy, kucharka też wychodziła i wróciła przed chwilą.

– Ale chyba dzisiaj nie będziemy pościć? Matko! – zwrócił się do wchodzącej pani Zawidzkiej. – Wino kupiłem, list oddałem. Nie widziałem oczywiście samego pana Mudrowicza, bo otworzył mi jakiś Ramzes z dwudziestej trzeciej dynastii ze spojrzeniem morskiej krowy…

– To Paweł! – zaśmiała się Ewcia.

– Może być Paweł. Zajrzałem do przedpokoju, w którym podobno zostały powieszone moje obrazy, ale okazało się, że rozmaite jaszczurki łgały na potęgę. Ponieważ jednak jestem w znakomitym nastroju i nie potrafię żywić w sobie zemsty w obliczu dwóch butelek wina, gotów jestem po raz ostatni zawrzeć z tobą przymierze, Ewo, matko rodzaju ludzkiego. Czy odtańczysz ze mną taniec pojednania? Podaj mi rękę, księżniczko perska!

– Służe ci, książę czerniakowski! Niech tylko książę nie czyni zbyt wielkich kroków, bo nie tańczy z szafą.

Wesoła para zaczęła pląsać dookoła stołu, potem wysunęła się do hollu, wreszcie do ogrodu i tańczyła na ścieżce.

– Jerzy… – szepnęła Ewcia – spojrzyj na lewo… Widzisz?

– Owszem, widzę mur!

– Spójrz wyżej… Panienka! – szepnęła Ewcia.

– Jeżeli znowu urządzisz jakiś kawał, to cię uduszę…

– Nie rób tego, bo panienka po raz drugi narobi krzyku…

Panienka z okna sąsiedniej willi patrzyła z uśmiechem na tych dwoje, którzy się bili o godzinie drugiej, a tańczą o godzinie siódmej.

– Jerzy, wiesz co?

– Co?

– Rzuć jej różę…

– Rzucę, ale doniczkę na twoja głowę!

– A ja ugryzę cię w ramię. Mówię ci: rzuć jej różę! Patrz, jaka ona śliczna…Nie taka śliczna jak ja, ale prawie. Nie szczyp mnie, bo ci podstawie nogę!

W tej chwili wyrwała mu się z ramion, podbiegła do różowego krzewu, zerwała purpurową różę i zawołała:

– Niech pani łapie! To od tego pana z przeproszeniem za awanturę.

Róża poleciała w stronę okna, a panienka chwyciła ja w locie.

– Bardzo, bardzo dziękuję! – zawołała mocno zarumieniona i prędko cofnęła się w głąb pokoju.

– Ty diable! – mówił cicho Jerzy.

– Zwracam panu uwagę, że pan przemawia do damy! Ach, jaki galant!

– Po coś to zrobiła? Co sobie ta pani pomyślała?

– Ja wiem, że pan by rzucił w kobietę nie różą, tylko cegłą albo kamieniem. Malarz! Jeszcze nie pił wina, a już wyprawia awanturę… O, ja nieszczęśliwa!

– Będziesz płakać? – zapytał niespokojnie.

– Będę, jeśli mi się zechce. Słyszy pan?

– Przede wszystkim nie mów do mnie "pan"… I nie płacz!

– A właśnie, że będę, bo ta panienka stoi za firanką i patrzy…

Panienka bynajmniej nie stała za firanką, ale Jerzy spojrzał ze strachem i uciekł.

Zjawił się dopiero na kolację i przyniósł dwie róże: jedną wręczył uroczyście matce, a druga z zakłopotaniem Ewci, która uśmiechnęła się jednym okiem tkliwie, a drugim szelmowsko. Jerzy usiadł z powagą, ale oczy mu się śmiały. Wszystkim było wesoło i jasno na duszy. Gdy rozlano wino w kieliszki, Jerzy chrząknął i podniósł się.

– Czcigodna matko i ty szlachetna, wielkiego rodu dziewico! – prawił.- Kiedy przed kilkoma dniami o godzinie szóstej rano goniłem po ulicach prastarej stolicy naszej pewnego brzdąca, nie przypuszczałem przenigdy, że było poznać po zadartym nosie i po chudych pedałach…

– Oho! – zawołała Ewcia.

– …i chudych pedałach, powtarzam! Natchnienie jednak, które jest znamieniem istot nadprzyrodzonych, wielkich poetów i wielkich malarzy, podszeptało mi, że jest to rajski ptak, którego należy chwytać za ogon, aby nie uciekł. Proszę mi nie przeszkadzać, bo jestem w transie!…Schwytałem go i tutaj przywiodłem. I oto tej istocie, która tylko na pozór cierpi na rodzaj kręćka, zawdzięczamy, o matko moja rodzona, te szczęsne chwile, ten nastrój niezmiernej radości, te kurczęta i te szparagi, i to wino, bez niej bowiem – przyznaj to, matko wielkiego malarza! – ujrzałbym własne ucho niźli te kurczęta, te szparagi i to wyborne wino po dwanaście złotych butelka. Ta dziewica, u której stóp złożyłem przed chwilą najwspanialsze kwiaty z naszych niezmiernych włości, sprawiła, że źli stali się dobrymi, a smutni się weselą. Wznieśmy przeto kryształowe puchary! Panie ministrze! Panowie, panie! Na cześć tej, co się zowie Ewa i ma buzię jak cholewa, ale serce wielkie, złote, kryształowe i pełne słodyczy. Matko! Unieś z krzesła swoją dostojność i wypij… Masz babo placek! A ta beczy!

Ewcia płakała śmiejąc się równocześnie. Rozpoczęła się dnia tego po raz drugi seria uścisków i pocałunków.

– Kiedy ja przemawiam – wołał Jerzy – zawsze wszyscy płaczą? Co, jeszcze wina? – zdumiał się widząc, że Ewcia podstawiła swój kieliszek.

– Odrobinę! – mówiła Ewcia. – Bo ja chciałabym wypić jeszcze jedno zdrowie… Pana Mudrowicza – dodała nieśmiało.

– Świetnie! – rzekł Jerzy. – Czy mam wygłosić mowę?

– Nie, nie! Ale wypijmy…

Uczynili to z milczącą powagą, po czym Jerzy wpadł w szał. Gadał, bredził, śmiał się i szalał. Tyle w nim było radości i złotej pustoty, że biły od niego ognie. Pani Zawidzka patrzyła na tego przemiłego chłopaka z tkliwością, a Ewcia tak serdecznie, jak na najukochańszego brata.

W tej chwili zaterkotał dzwonek.

– O tej porze? – zdziwiła się pani Zawidzka. – Kto to może być?

– Ktos, kto poczuł wino! – odrzekł Jerzy.

Honorcia poszła otworzyć.

Czekali w naprężeniu, wreszcie weszła Honorcia.

– Przyszedł, proszę pani, ten co był rano. Ale on jest jakiś pomylony! Pyta się, czy tu mieszka najgłówniejszy kanonik?

– Kanonik? Najgłówniejszy! – zdumiała się pani Zawidzka.

– Pan Szymbart! – krzyknęła Ewcia radosnie. – Przyszedł się dowiedzieć…

– Ale dlaczego pyta o kanonika?

– Ach, bo to cała historia, potem ją opowiem. Niech Honorcia powie, że mieszka tu kanonik.

– Dzieciom nie należy dawać wina! – Mruczał Jerzy,

A pan Szymbart wszedł rozpromieniony jak gwiazda wieczorna.

Загрузка...