IX. W jaki sposób d’Artagnan i Portos zarobili jeden dwieście dziewiętnaście, a drugi dwieście piętnaście ludwików na sprzedaży słomy

Mazarini chciał natychmiast ruszać do Saint-Germain, ale królowa oświadczyła, że zaczeka na osoby, którym tu naznaczyła spotkanie. Natomiast ofiarowała kardynałowi miejsce Laporte’a. Kardynał przyjął je i przesiadł się z jednej karety do drugiej.

Nie bez przyczyny rozniosła się wieść, że król ma w nocy opuścić Paryż: dziesięć czy dwanaście osób znało tajemnicę tej ucieczki już od godziny szóstej po południu i choć były najbardziej godne zaufania, nie mogły wydać rozkazów tyczących swojego wyjazdu tak, by nic z tego nie przeciekło na zewnątrz. Zresztą każda z tych osób miała jeszcze jedną czy też dwie osoby, których losy żywo ją obchodziły, a ponieważ nikt nie wątpił, że królowa, opuściwszy Paryż, zgotuje mu srogą zemstę, każdy uprzedził przyjaciół albo krewnych. Tym sposobem wieść o ucieczce rozsypywała się niby proch palny po ulicach miasta.

Pierwszą karetą, jaka nadjechała po ekwipażu królowej, była kareta jego książęcej mości. Znajdowali się w niej pan de Conde, księżna i księżna rezydentka. Obie księżne zostały zbudzone wśród nocy i pojęcia nie miały, o co chodzi.

W drugiej karecie przybył książę Orleański, księżna, księżniczka i ksiądz de La Riviere, nieodłączony faworyt i najbliższy doradca księcia.

W trzeciej przybyli pan de Longueville i książę de Conti, brat i szwagier jego książęcej mości. Wysiedli, podeszli do karety króla i królowej i złożyli swe uszanowanie jego królewskiej mości.

Królowa zajrzała w głąb karety, której drzwiczki były otwarte, i zobaczyła, że jest pusta.

— A gdzie pani de Longueville? — zapytała.

— Rzeczywiście, gdzie moja siostra? — zapytał jego książęca mość.

— Pani de Longueville jest cierpiąca, najjaśniejsza pani — odpowiedział książę — i zleciła mi, bym przeprosił waszą królewską mość w jej imieniu.

Anna zerknęła wymownie ku Mazariniemu, kardynał odpowiedział jej nieznacznym ruchem głowy.

(audio 19 a)

— Co ty na to, kardynale? — zapytała królowa.

— Cóż, paryżanie będą mieli zakładniczkę — odpowiedział kardynał.

— Dlaczego nie wyjechała? — po cichu zapytał brata jego książęca mość.

— Cicho — odpowiedział — widocznie ma swoje powody.

— Ona nas zgubi — szepnął książę.

— Ona nas ocali — rzekł de Conti.

Karety zjeżdżały się coraz liczniej. Jeden po drugim przybyli marszałek de La Meilleraie, marszałek de Villeroy, Guitaut, Villequier, Comminges; z kolei zjawili się dwaj muszkieterowie, prowadząc za uzdy konie d’Artagnana i Portosa. D’Artagnan i Portos wskoczyli na siodła. Stangret Portosa zajął miejsce Portosa i d’Artagnana na koźle królewskiej karety, Muszkiet zaś zajął miejsce Portosowego stangreta, powożąc, z przyczyn tylko jemu znanych, stojąc, co upodobniło go do starożytnego Automedona[62].

Królowa, choć tak zajęta, szukała oczyma d’Artagnana, ale Gaskończyk, jak zwykle przezorny, już znikł w tłumie.

— Jedźmy przodem — rzekł do Portosa — i naszykujmy sobie w Saint-Germain przyzwoite kwatery, bo nikt się o nas nie zatroszczy. A jestem ogromnie zmęczony.

— Ja już się dosłownie przewracam, takim senny — rzekł Portos. — I pomyśleć, że obyło się bez żadnej utarczki. Zaiste, paryżanie są bardzo głupi.

— A może nie tyle oni są głupi, co my jesteśmy bardzo chytrzy? — rzekł d’Artagnan.

— I to możliwe.

— Jak twoja ręka?

— Lepiej. Jak myślisz, chyba już tym razem dochrapaliśmy się?

— Czego?

— Ty swego stopnia, a ja swojego tytułu, co?

— Na honor, chyba tak, byłbym skłonny iść o zakład. Zresztą jeśli oni zapomną, ja im przypomnę.

— Słychać głos królowej — rzekł Portos. — Zdaje mi się, że chce jechać wierzchem.

— Ba, ona chciałaby, ale...

— Ale co?

— Ale kardynał nie zechce. Panowie — ciągnął d’Artagnan zwracając się do muszkieterów — będziecie towarzyszyli karecie królowej. Nie odstępujcie drzwiczek. My jedziemy przygotować kwatery.

I d’Artagnan razem z Portosem pogalopowali w kierunku Saint-Germain.

— Jedźmy, panowie — odezwała się królowa.

I królewska kareta ruszyła, a za nią reszta karet i więcej niż pięćdziesięciu jeźdźców.

Przybyli do Saint-Germain bez wypadku. Królowa, wysiadając z karety, zobaczyła, że jego książęca mość już czeka, stojąc z odkrytą głową, żeby jej podać rękę.

— Paryżanie będą mieli śliczną niespodziankę, kiedy się obudzą — powiedziała Anna Austriaczka promieniejąc radością.

— To wojna — rzekł książę.

— Trudna rada, niech będzie wojna. Czyż nie mamy przy sobie zwycięzcy spod Rocroi, spod Nortlingen i spod Lens?

Książę ukłonił się w podzięce.

Była już trzecia nad ranem. Królowa pierwsza weszła do zamku, a za nią wszyscy; około dwustu osób towarzyszyło jej w ucieczce.

— Moi drodzy — rzekła śmiejąc się królowa — rozgośćcie się w zamku, jest duży, miejsca dla nikogo nie zabraknie. Ale ponieważ nas tu nie oczekiwano, dowiaduję się właśnie, że łóżka są tylko trzy, jedno dla króla, jedno dla mnie...

— I jedno dla Mazariniego — dopowiedział cicho jego książęca mość.

— A ja, czy mam spać na podłodze? — zapytał Gaston Orleański wielce zaniepokojony, choć się niby to uśmiechał.

— Nie, książę — rzekł Mazarini — trzecie łóżko jest przeznaczone dla waszej książęcej mości.

— A pan, kardynale? — zapytał książę.

— Ja się w ogóle nie położę — rzekł Mazarini. — Muszę pracować. Gaston kazał się zaprowadzić do komnaty, w której było łóżko, nie troszcząc się o to, gdzie prześpią tę noc jego żona i córka.

— Ale za to ja się kładę — rzekł d’Artagnan. — Chodźmy, Portosie.

Portos poszedł za d’Artagnanem, jak zwykle bez zastrzeżeń ufając pomysłowości przyjaciela.

Szli obok siebie przez plac zamkowy, a Portos aż oczy wytrzeszczał dziwując się, co też d’Artagnan tak oblicza zawzięcie na palcach.

— Czterysta, po pistolu za sztukę, razem czterysta pistoli.

— Racja — przytaknął Portos — czterysta pistoli, ale za co te czterysta pistoli?

— Nie, pistol to za mało — ciągnął dalej d’Artagnan — rzecz jest warta ludwika.

— Co jest warte ludwika?

— Czterysta po ludwiku, razem czterysta ludwików.

— Czterysta? — zapytał Portos.

— Tak, osób jest dwieście, a trzeba co najmniej po dwa na osobę. Licząc na osobę po dwa, będzie czterysta.

— Ale czego czterysta?

— Posłuchaj — rzekł d’Artagnan.

A że najprzeróżniejsi ludzie wylegli na plac, żeby się pogapić na przyjazd dworu, dokończył po cichu, szepcząc przyjacielowi w ucho.

— Rozumiem — rzekł Portos — jak mi Bóg miły, rozumiem znakomicie! Dla każdego dwieście ludwików, pięknie, ale co o tym powiedzą?

— Powiedzą, co się im spodoba; zresztą nikt się nie dowie, że to my.

— Ale kto się zajmie sprzedażą?

— Czy nie ma Muszkieta?

— A moja liberia? — rzekł Portos. — Poznają moją liberię.

— Przewróci kaftan do góry podszewką.

— Na wszystko znajdziesz radę, mój kochany! — zawołał Portos. — I skądże ty, u diaska, czerpiesz te swoje wszystkie pomysły?

D’Artagnan uśmiechnął się.

Dwaj przyjaciele skręcili w pierwszą z brzegu ulicę, Portos zapukał do drzwi domu z prawej strony, zaś d’Artagnan zapukał do drzwi domu z lewej strony.

— Trzeba nam słomy — powiedzieli.

— Nie mamy słomy, panowie — odrzekli ludzie, którzy im otworzyli — ale zwróćcie się do handlarza paszą.

— A gdzie mieszka handlarz paszą?

— Przy tej samej ulicy, w ostatniej bramie.

— Na prawo czy na lewo?

— Na lewo.

— A u kogo by jeszcze można dostać słomy w Saint-Germain?

— U oberżysty spod “Barana w Koronie” i u Grubego Ludwika, dzierżawcy.

— Gdzie oni mieszkają?

— Przy ulicy Ursulines.

— Obydwaj?

— Tak.

— Dobrze.

Przyjaciele kazali sobie dokładnie określić, gdzie mieszkają także i ci dwaj, po czym d’Artagnan poszedł do handlarza paszą i kupił od niego sto pięćdziesiąt snopków słomy — bo tyle było — za sumę trzech pistoli. Następnie poszedł do oberżysty, gdzie zastał Portosa, który już właśnie kupił dwieście snopków za podobną sumę. Wreszcie dzierżawca Ludwik odprzedał im snopków sto osiemdziesiąt. Zdobyli tedy razem czterysta trzydzieści snopków.

Więcej słomy w Saint-Germain nie było.

Załatwienie tych trzech transakcji zabrało im nie więcej niż pół godziny. Pouczonego należycie Muszkieta kreowano zarządcą powstałego naprędce przedsiębiorstwa. Przykazano mu, żeby ani jednego źdźbła słomy nie wypuścił z rąk poniżej ludwika za snopek, i powierzono jego pieczy snopków za czterysta trzydzieści ludwików.

Muszkiet kiwał głową i nic a nic nie rozumiał z tej całej spekulacji.

D’Artagnan, objuczony trzema snopkami słomy, wrócił do zamku, gdzie wszyscy, drżąc z zimna i słaniając się z senności, zazdrośnie patrzyli na króla, królową i księcia spoczywających w polowych łóżkach.

Wejście d’Artagnana do sali wywołało wybuch powszechnego śmiechu, on jednak, nawet uwagi nie zwróciwszy na te ogólne zainteresowanie się jego osobą, zaczął sobie mościć słomiane posłanie tak zręcznie, tak starannie i z taką lubością, że aż ślinka pociekła na ten widok tym sennym nieborakom, którzy nie mieli gdzie zasnąć.

— Słoma! — odezwały się wołania. — Słoma! Skąd! Skąd można dostać słomy?

— Ja zaprowadzę — ofiarował się Portos.

I poprowadził chętnych do Muszkieta, który skwapliwie rozdawał snopki po ludwiku za sztukę. Narzekano, że trochę drogo, lecz kiedy się bardzo chce spać, któż by nie zapłacił dwóch czy czterech ludwików za kilka godzin dobrego snu?

D’Artagnan wciąż ustępował swego łóżka, które też zaczynał rozścielać aż dziesięć razy, a ponieważ mniemano, że jak wszyscy płacił po ludwiku za snopek, zgarnął trzydzieści ludwików w niespełna pół godziny. O piątej nad ranem cena słomy wzrosła do osiemdziesięciu liwrów za snopek, a i za tyle już jej nie było można dostać.

D’Artagnan przezornie odstawił dla siebie cztery snopki. Zabrał klucz od komnaty, w której je zamknął, i razem z Portosem poszli, żeby się obrachować z Muszkietem. Ów godny intendent najniewinniej w świecie wręczył im czterysta trzydzieści ludwików, a jeszcze sto zatrzymał dla siebie.

Muszkiet, który nie wiedział, co się wydarzyło w zamku, nie mógł zrozumieć, dlaczego sam nie wpadł wcześniej na pomysł sprzedawania słomy.

D’Artagnan wsypał złoto do kapelusza i w powrotnej drodze rozrachował się z Portosem. Obaj zarobili po dwieście piętnaście ludwików.

Portos teraz dopiero spostrzegł się, że nie ma słomy dla siebie, wrócił więc do Muszkieta, ale Muszkiet rozprzedał wszystko do ostatniego źdźbła, nic sobie nie zostawiając.

Portos poszedł więc po ratunek do d’Artagnana, który z lubością myśląc o bliskim już odpoczynku, mościł sobie ze swych czterech snopków słomy łoże tak miękkie, z tak wygodnie podwyższonym wezgłowiem i tak szczelnie zakryte w nogach, że sam król byłby mu go pozazdrościł, gdyby nie spał tak słodko w swoim łóżku.

D’Artagnan za żadną cenę nie chciał zepsuć swojego posłania na rzecz Portosa, natomiast za cenę czterech ludwików, które mu przyjaciel wyliczył na rękę, zgodził się spać razem z nim.

Wsunął szpadę pod wezgłowie, pistolety umieścił obok siebie, położył u nóg płaszcz, na płaszczu kapelusz i wyciągnął się rozkosznie na słomie, szeleszczącej pod jego ciężarem. I kiedy już go ogarniało lube półsenne rozmarzenie, spowodowane posiadaniem dwustu dziewiętnastu ludwików zarobionych w ciągu kwadransa, zza drzwi komnaty rozległo się wołanie, które rozbudziło go w jednej chwili.

— Pan d’Artagnan! — wołał jakiś głos. — Pan d’Artagnan!

— Tutaj! — odpowiedział Portos — tutaj!

Portos szybko pojął, że jeśli d’Artagnan pójdzie, całe łóżko dostanie się jemu.

Wszedł jakiś oficer.

D’Artagnan podniósł się na łokciu.

— Czy to pan jest panem d’Artagnanem? — zapytał oficer.

— Tak, panie, a o co chodzi?

— Przysłano mnie po pana.

— Kto przysłał?

— Jego eminencja.

— Niech pan odpowie jego eminencji, że idę spać i że radzę mu po przyjaźni, żeby zrobił to samo.

— Jego eminencja nie położył się i nie położy się tej nocy i prosił, żeby pan natychmiast przyszedł.

— A żeby zaraza udusiła tego Mazariniego, który nie umie spać we właściwym czasie! — szepnął d’Artagnan. — Po co on mnie wzywa? Żeby mnie zrobić kapitanem? W takim razie przebaczam mu.

Muszkieter wstał, niechętnie pomrukując pod nosem, wziął szpady, kapelusz, pistolety i płaszcz i poszedł za oficerem. A tymczasem Portos, zostawszy jedynym właścicielem łóżka, wyciągnął się wygodnie na miejscu przyjaciela.

— Panie d’Artagnan — odezwał się kardynał na widok tego, którego zawezwał do siebie w tak nieodpowiedniej chwili. — Nie zapomniałem, jak poczciwie usłużyłeś mi, i zaraz dam ci dowód mojej wdzięczności.

Hm, dobrze — pomyślał sobie d’Artagnan. — Zapowiada się nieźle.

Mazarini spojrzał na muszkietera i zobaczył, że jego oblicze rozchmurza się.

— O, eminencjo...

— Panie d’Artagnan — rzekł — czy rzeczywiście masz chęć zostać kapitanem?

— Tak, eminencjo.

— A czy twój przyjaciel wciąż jeszcze pragnie zostać baronem?

— W tej chwili, eminencjo, śni mu, że już nim jest.

— W takim razie — rzekł Mazarini, wyjmując z teczki list, który d’Artagnan już znał z widzenia — weź ten list i zawieź go do Anglii.

D’Artagnan spojrzał na kopertę: adresu nie było.

— Czy nie mógłbym wiedzieć, komu należy go doręczyć?

— Dowiedz się po przybyciu do Londynu; dopiero w Londynie rozerwiesz podwójną kopertę.

— Jak brzmią instrukcje?

— Żebyś we wszystkim był posłuszny temu, do kogo list jest adresowany.

D’Artagnan chciał jeszcze o coś zapytać, ale Mazarini znów się odezwał:

— Pojedź do Boulogne; tam w oberży “Pod Herbami Anglii” zastaniesz młodzieńca nazwiskiem Mordaunt.

— Dobrze, eminencjo. I co mam począć z tym szlachcicem?

— Pójdź za nim tam, dokąd cię zaprowadzi.

D’Artagnan ze zdumieniem popatrzył na kardynała.

— Wiesz już wszystko — rzekł Mazarini — a teraz jedź.

— Jedź! To się łatwo mówi — odparł D’Artagnan. — Ale na podróż potrzeba pieniędzy, a ja ich nie mam.

— O! — rzekł, drapiąc się w ucho, Mazarini. — Powiadasz, że nie masz pieniędzy?

— Nie mam, eminencjo.

— A diament, który ci wczoraj dałem?

— Chciałbym go zachować jako pamiątkę od jego eminencji. Mazarini westchnął.

— W Anglii wydaje się dużo, eminencjo, a szczególnie będąc posłem nadzwyczajnym.

— O, Anglicy to ludzie wielce umiarkowani, którzy od czasu rewolucji żyją w surowej prostocie — rzekł Mazarini. — Ale co robić, trudno.

Otworzył szufladę i wyjął z niej sakiewkę.

— Co powiesz o tysiącu talarów? D’Artagnan wydął dolną wargę.

— Powiem, eminencjo, że to mało, bo zapewne nie pojadę sam.

— Właśnie, i ja także liczę, że pan du Vallon, zacny szlachcic, zechce ci towarzyszyć — odparł Mazarini. — Wiedz bowiem, że jest to człowiek, którego w całej Francji najbardziej kocham i szanuję, po tobie oczywiście, mój kochany panie d’Artagnan.

— Tym bardziej więc, eminencjo — rzekł d’Artagnan, wskazując na sakiewkę, której Mazarini wciąż jeszcze nie opuszczał z ręki — jeśli tak szczerze go kochasz i cenisz, zrozumiesz...

— Niech będzie! Przez wzgląd na niego dodam dwieście talarów.

— Sknero! — mruknął d’Artagnan. — Ale po powrocie — dodał głośno — chyba będziemy mogli liczyć pan Portos na swoją baronię, a ja na swój stopień?

— Słowo Mazariniego.

Wolałbym mieć czyjeś inne słowo — rzekł sobie po cichu d’Artagnan. Po czym zapytał głośno: — Czy mógłbym przed wyjazdem złożyć uszanowanie jej królewskiej mości?

— Jej królewska mość śpi — odparł spiesznie Mazarini — a pan musisz bezzwłocznie wyruszyć. Idź już, panie d’Artagnan.

— Jeszcze słowo, eminencjo: jeśli będą się bić tam, gdzie jadę, czy mam się bić?

— Zrobisz to, co ci rozkaże osoba, do której cię posyłam.

— Dobrze, eminencjo — odparł d’Artagnan wyciągając rękę po sakiewkę — więc żegnaj.

D’Artagnan wolno władował sakiewkę do swojej obszernej kieszeni, po czym zwrócił się do oficera:

— Panie — rzekł — zechciej, proszę, obudzić z kolei na rozkaz jego eminencji pana du Vallon i rzec mu, że czekam na niego w stajniach.

Oficer wyszedł z pośpiechem, który się wydał d’Artagnanowi nie bezinteresowny.

Portos, wygodnie ułożywszy się z kolei na posłaniu, już zaczynał wedle swego zwyczaju dźwięcznie chrapać, kiedy uczuł, że ktoś go trąca w ramię. Wydało mu się, że to d’Artagnan, więc się nie ruszył.

— Z rozkazu kardynała! — rzekł oficer.

— Co? — zapytał Portos otwierając zaspane oczy. — Co pan mówi?

— Mówię, że jego eminencja wysyła pana do Anglii i że pan d’Artagnan czeka w stajniach.

Portos głęboko westchnął, wstał, wziął kapelusz, pistolety, szpadę i płaszcz i wyszedł, rzucając spojrzenie pełne żalu na łóżko, w którym obiecywał sobie tak dobrze się wyspać.

Ledwie się odwrócił, oficer już leżał na posłaniu, a zanim zdążył przekroczyć próg drzwi, jego spadkobierca zachrapał z kolei tak, że aż się ściany zatrzęsły, Rzecz tym łatwiej zrozumiała, że był on jedynym człowiekiem w tym zacnym gronie, wyjąwszy króla, królową i pana Gastona Orleańskiego, który spał darmo.

Загрузка...