XI. ………

Szkot dla grosza marnego

sprzedał króla swego

Teraz zaś już czas, żeby czytelnik porzucił pokład “Standardu”, płynącego spokojnie nie do Londynu, jak mniemali d’Artagnan i Portos, ale do Durham, bo tam polecono się udać Mordauntowi w listach, które otrzymał z Anglii podczas pobytu w Boulogne, i żeby poszedł wraz z nami do królewskiego obozu, położonego nad rzeką Tyne, w pobliżu miasta Newcastle.

To tam, między dwiema rzekami, już na granicy Szkocji, ale jeszcze na ziemi angielskiej, stoją namioty wielkiej armii. Jest północ. Ludzie, których po gołych kolanach, krótkich spódniczkach, pstrych pledach i piórach zdobiących czapki nietrudno rozpoznać jako szkockich górali, niedbale pełnią wartę. Księżyc, przesuwając się za gęstymi chmurami, ilekroć na swej drodze znajdzie jakąś szparę w obłokach, oświetla muszkiety wartowników i ukazuje wyraźnie kontury murów, dachów i wież miasta, które Karol I oddał był właśnie wojskom parlamentu, tak samo jak Oxford i Newart, które jeszcze trzymały z nim spodziewając się ugody.

Na jednym z krańców obozu, obok ogromnego namiotu, pełnego szkockich oficerów odbywających tam coś na podobieństwo narady, której przewodził stary hrabia de Loeven, ich wódz, jakiś mężczyzna w stroju do konnej jazdy śpi, leżąc na murawie i ściskając szpadę w prawej ręce.

O jakie pięćdziesiąt kroków dalej drugi mężczyzna, też w strój do konnej jazdy odziany, gawędzi ze szkockim wartownikiem; i dobrze widać, choć cudzoziemiec, oswojony z językiem angielskim, pilnie wsłuchuje się w odpowiedzi Szkota, mówiącego dialektem hrabstwa Perth.

Kiedy zegary miasta .Newcastle wybiły godzinę pierwszą, śpiący otworzył oczy i wykonawszy wszystkie gesty człowieka budzącego się z głębokiego snu, rozejrzał się uważnie dokoła. Przekonawszy się, że jest sam, wstał i okrążając trawnik, przeszedł obok kawalera, który gawędził z wartownikiem. Ten zaś widocznie wszystkiego już się dowiedział, gdyż po chwili pożegnał się ze Szkotem i jak gdyby bez specjalnego zamiaru poszedł w tę samą stronę, w której znikł był pierwszy kawaler.

Tamten czekał na niego, ukryty w cieniu stojącego im na drodze namiotu.

— Więc co, drogi przyjacielu? — zapytał najczystszym francuskim językiem, jakim się kiedykolwiek odezwano od Rouen aż po Tours.

— To, mój drogi, że nie ma czasu do stracenia i że trzeba zawiadomić króla.

— Cóż takiego się dzieje?

— Za długo byłoby mówić; zresztą i tak za chwilę wszystkiego się dowiesz. Każde słowo wymówione tutaj grozi zgubą. Chodźmy do milorda de Wintera.

I poszli obaj w przeciwległy kraniec obozu, a że cała jego powierzchnia nie miała więcej niż pięćset stóp kwadratowych, szybko stanęli przed namiotem tego, którego szukali.

— Czy twój pan śpi, Tony? — zapytał po angielsku jeden z kawalerów służącego, który leżał na posłaniu w pierwszej części namiotu, będącej niby przedpokojem.

— Nie, panie hrabio — odpowiedział służący — chyba jeszcze nie śpi albo od bardzo niedawna, bo rozstawszy się z królem, przez dobre dwie godziny nic tylko chodził i chodził, i jego kroki ucichły zaledwie z dziesięć minut temu. Zresztą — dorzucił służący uchylając zasłony namiotu — możecie się panowie sami przekonać.

Rzeczywiście, de Winter siedział przy otworze zastępującym okno, przez który przedostawało się do wnętrza orzeźwiające powietrze nocy, i smętnie śledził oczyma księżyc wędrujący, jak to już rzekliśmy przed chwilą, wśród gęstych, czarnych chmur.

Dwaj przyjaciele zbliżyli się do de Wintera, który wpatrywał się w niebo oparłszy głowę na ręku. Nie usłyszał, że podchodzą, i siedział w tej samej pozycji, póki nie uczuł, że ktoś kładzie mu dłoń na ramieniu. Wtedy odwrócił się, poznał Atosa i Aramisa i przywitał się z nimi.

— Czy zauważyliście — rzekł do nich — jaką krwawą barwę ma księżyc dzisiejszej nocy?

— Nie — odrzekł Atos — wydaje mi się taki jak zwykle.

— Ależ spójrz, kawalerze — rzekł de Winter.

— Wyznam panu — powiedział Aramis — że jak i hrabia de La Fere, nie dostrzegam w nim nic osobliwego.

— Hrabio — rzekł Atos — w położeniu tak niepewnym, jak jest nasze, trzeba przyglądać się uważnie ziemi, a nie niebu. Czy przyjrzałeś się naszym Szkotom i czy jesteś ich pewny?

— Szkotom? — zapytał de Winter. — Jakim znów Szkotom?

— Ano naszym, do kroćset! — odparł Atos — tym, którym król zaufał swą swobodę, Szkotom hrabiego de Loeven.

— Nie — rzekł de Winter.

Po czym znów się odezwał:

— Proszę, powiedzcie mi, czy nie widzicie, jak ja, że całe niebo zasnuło się czerwonawym blaskiem?

— Nie widzimy tego — odparli równocześnie Atos i Aramis.

— Powiedzcie mi — ciągnął de Winter, tylko tą jedną myślą owładnięty — czy prawdą jest, co mówią we Francji, jakoby Henryk IV, w wilię dnia, w którym został zamordowany, widział plamy krwi na szachownicy, grając w szachy z panem de Bassompierre?

— Tak — odparł Atos — mnie samemu nieraz o tym marszałek opowiadał.

— Więc to prawda! — szepnął de Winter. — I nazajutrz Henryk IV został zabity.

— Ale jaki związek z tobą, hrabio, może mieć to przewidywanie Henryka IV? — zapytał Aramis.

— Żadnego, panowie, i rzeczywiście, chybam rozum stracił rozmawiając z wami o takich rzeczach, kiedy wasze zjawienie się o tej porze w moim namiocie świadczy, że przychodzicie zapewne z jakąś ważną nowiną.

— Tak, milordzie — rzekł Atos — chciałbym mówić z królem.

— Z królem? Ależ król śpi.

— Mam dla niego ważną i pilną wiadomość.

— Czy nie można by jej odłożyć do jutra?

— Król musi się o wszystkim dowiedzieć natychmiast, może zresztą i tak już jest za późno.

— Więc wejdźmy, panowie — rzekł de Winter.

Namiot de Wintera stał tuż obok królewskiego; łączyło je coś na kształt korytarza. Korytarza tego pilnował nie wartownik, ale zaufany pokojowiec Karola I, aby w nagłej potrzebie król mógł porozumieć się bezzwłocznie ze swym wiernym sługą.

— Ci panowie są ze mną — rzekł de Winter.

Służący skłonił się i przepuścił ich.

Rzeczywiście, na polowym łóżku, w czarnym kaftanie, w długich butach, pasa tylko rozluźniwszy i położywszy obok siebie swój filcowy kapelusz, spał król Karol, zmożony nieprzepartą potrzebą odpoczynku. Zbliżyli się doń, a Atos, który szedł pierwszy, przez chwilę patrzył w milczeniu na tę szlachetną, tak bladą twarz, obramowaną długimi, czarnymi włosami, co przylgnęły do skroni spotniałych od niedobrego snu i aż sinych od widocznych pod skórą żył, które wydawały się nabrzmiałe od łez pod zmęczonymi oczami.

Atos głęboko westchnął; król spał tak lekko, że to westchnienie obudziło go.

Otworzył oczy.

— O? — rzekł podnosząc się na łokciu. — To ty, hrabio de La Fere?

— Tak, najjaśniejszy panie — odparł Atos.

— Czuwasz, kiedy ja śpię, i zapewne przynosisz mi jakąś nowinę?

— Niestety, najjaśniejszy panie — odparł Atos — wasza królewska mość odgadł trafnie.

— Jest to więc niedobra nowina? — zapytał król, smutnie się uśmiechając.

— Tak, najjaśniejszy panie.

— Trudno, mimo to rad widzę jej zwiastuna. Ilekroć, hrabio, przychodzisz do mnie, zawsze mi tym sprawiasz przyjemność. Przysłała mi ciebie Henrieta, ciebie, którego przywiązanie nie zna ani ojczyzny, ani nieszczęścia. Jakąkolwiek by była nowina, którą mi przynosisz, mów śmiało.

— Najjaśniejszy panie, pan Cromwell przybył tej nocy do Newcastle.

— O — rzekł król — żeby się ze mną bić?

— Nie, najjaśniejszy panie, żeby cię kupić.

— Co mówisz?

— Mówię, najjaśniejszy panie, że wojskom szkockim należy się czterysta tysięcy funtów szterlingów.

— Zaległego żołdu, tak, wiem. Już niemal od roku moi dzielni i wierni Szkoci biją się dla honoru.

Atos uśmiechnął się.

— Otóż, najjaśniejszy panie, choć honor to piękna rzecz, już im się znudziło bić dla honoru jedynie i tej nocy sprzedali cię za dwieście tysięcy liwrów, czyli za połowę tego, co im się należy.

— Niemożliwe! — zawołał król. — Niemożliwe, żeby Szkoci sprzedali swego króla za dwieście tysięcy liwrów!

— Jednak Żydzi sprzedali swego Boga za trzydzieści srebrników.

— I jakiż to Judasz dokonał tego haniebnego targu?

— Hrabia de Loeven.

— Jesteś tego pewny?

— Słyszałem go na własne uszy.

Król westchnął tak głęboko, jakby mu serce pękło, i opuścił głowę na ręce.

— O, Szkoci! — odezwał się. — Szkoci, których swymi wiernymi nazywałem; Szkoci, którym zaufałem, kiedy mogłem uciec do Oxfordu; Szkoci, moi ziomkowie; Szkoci, moi bracia! Czy aby jesteś tego całkiem pewny.

— Leżąc za namiotem hrabiego de Loeven, podniosłem płótno; wszystko słyszałem.

— Kiedyż ma się dokonać ten wstrętny targ?

— Dziś z samego rana. Jak więc widzisz, najjaśniejszy panie, nie ma czasu do stracenia.

— Na co czasu, skoro sam mówisz, że mnie sprzedano?

— Na przeprawienie się przez Tyne, dotarcie do Szkocji i połączenie się z lordem Montrose, który cię nie sprzeda.

— A co ja będę robił w Szkocji? Mam prowadzić wojnę podjazdową? Taka wojna jest niegodna króla.

— Przykład Roberta Bruce[63] powinien cię rozgrzeszyć, najjaśniejszy panie.

— Nie, nie! Już za długo walczę; jeśli mnie sprzedali, niech mnie wydadzą i niech spadnie na nich wieczysta hańba tej zdrady.

— Najjaśniejszy panie — rzekł Atos — król, być może, powinien tak postąpić, ale nie mąż i ojciec. Przybyłem tu w imieniu twej małżonki i borki i tych dwojga twoich dzieci, które są jeszcze w Londynie, i mówię ci: żyj, najjaśniejszy panie, Bóg tak chce.

Król wstał, dopiął pas, przypasał szpadę i ocierając chustką spotniałe czoło, zapytał:

— Cóż więc trzeba uczynić?

— Najjaśniejszy panie, czy, masz wśród twego wojska jeden pułk, na którym mógłbyś polegać?

— De Winter — rzekł król — czy ufasz wierności swego pułku?

— Najjaśniejszy panie, są to tylko ludzie, a ludzie stali się słabi albo źli. Ufam ich wierności, ale za nią nie zaręczę; powierzyłbym im swoje życie, ale wahałbym się powierzyć im życie waszej królewskiej mości.

— W takim razie — rzekł Atos — choć nie ma pułku, jest nas trzech, pewnych i oddanych ludzi, to wystarczy. Siadaj na konia, najjaśniejszy panie, stań między nami. Przeprawimy się przez Tyne, dopadniemy Szkocji i będziemy ocaleni.

— Czy też tak mi radzisz, de Winter? — zapytał król.

— Tak najjaśniejszy panie.

— A ty, panie d’Herblay?

— Tak najjaśniejszy panie.

— Niech się więc stanie, jak chcecie. De Winter, wydaj rozkazy.

De Winter wyszedł; przez ten czas król skończył się ubierać. Kiedy pierwszy brzask zaczynał już sączyć się przez szpary namiotu, de Winter wrócił.

— Wszystko gotowe, najjaśniejszy panie — rzekł.

— A my? — zapytał Atos.

— Milczek i Blaisois trzymają wasze konie już osiodłane.

— W takim razie — rzekł Atos — nie traćmy ani chwili i jedźmy.

— Jedźmy — rzekł król.

— Najjaśniejszy panie — rzekł Atos — czy wasza królewska mość nie zawiadomi swoich przyjaciół?

— Moich przyjaciół? — rzekł Karol I, smutnie potrząsając głową. — Nie mam przyjaciół prócz was trzech. Jednego przyjaciela od lat dwudziestu, który nigdy o mnie nie zapomniał, dwóch przyjaciół od tygodnia, których ja nie zapomnę nigdy. Chodźmy, chodźmy, panowie.

Król wyszedł z namiotu. Koń już czekał, gotowy, Był to bułany koń, na którym Karol I jeździł już od trzech lat i którego bardzo lubił. Koń, widząc go, zarżał z radości.

— O, byłem niesprawiedliwy — rzekł król — oto jeszcze jeden jeśli nie przyjaciel, to przynajmniej kochające mnie stworzenie. Ty mi zostaniesz wierny, prawda, Artusie?

A koń jakby zrozumiał i przysunąwszy swe parujące chrapy do twarzy króla, podniósł wargi, radośnie pokazując białe zęby.

— Tak, tak — mówił król głaszcząc go ręką — tak, dobry Artus, jestem kontent z ciebie.

Ze zwinnością, która czyniła króla jednym z najpierwszych jeźdźców Europy, Karol wskoczył na siodło i odwracając się do Atosa, Aramisa i de Wintera, rzekł:

— Dalej, panowie, czekam.

Ale Atos stał bez ruchu, wytężając wzrok i wyciągając rękę w kierunku ciemnej linii, rozciągającej się po brzegu rzeki Tyne na przestrzeni dwa razy dłuższej niż obóz.

— Co to jest, o, ta linia? — rzekł, bo mu resztki nocnego mroku, jeszcze nie rozproszone przez świt, nie pozwalały dobrze widzieć. — Co to jest, ta linia? Wczoraj jej nie widziałem.

— To na pewno mgła wstaje z rzeki — rzekł król.

— Najjaśniejszy panie, to coś bardziej spoistego od mgły.

— Rzeczywiście, widzę jakby jakiś czerwony wał — rzekł de Winter.

— To nieprzyjaciel wychodzi z Newcastle i oskrzydla nas! — zawołał Atos.

— Nieprzyjaciel — powtórzył król.

— Tak, nieprzyjaciel. Już za późno. Spójrzcie! Spójrzcie, tam, pod słońce, tam, w stronę miasta. Widzicie, jak lśnią pancerze żelaznych hufców?

Nazywano tak pancerny pułk, z którego Cromwell zrobił sobie swoją przyboczną straż.

— Dobrze — rzekł król — przekonamy się, czy jest prawdą, że mnie moi Szkoci zdradzili.

— Co chcesz uczynić! — zawołał Atos.

— Dać rozkaz natarcia i razem z nimi przejść tym podłym buntownikom po brzuchach.

I król, spiąwszy konia ostrogami, pomknął ku namiotowi hrabiego de Loeven.

— Jedźmy za nim — rzekł Atos.

— Jedźmy — rzekł Aramis.

— Czyżby król był ranny? — zapytał de Winter. — Widzę na ziemi plamy krwi.

I puścił się śladem obu przyjaciół. Atos zatrzymał go.

— Jedź, hrabio, i zbierz swój pułk — rzekł. — Przewiduję, że niezadługo będzie nam potrzebny.

De Winter zawrócił w miejscu, a dwaj przyjaciele pojechali dalej. Król po dwu sekundach osadził konia przed namiotem naczelnego wodza wojsk szkockich. Zeskoczył z siodła i wszedł.

Zastał generała w otoczeniu najwyższych dowódców.

— Król! — zakrzyknęli wstając i patrząc po sobie ze zdumieniem. Rzeczywiście, stał między nimi Karol, w kapeluszu na głowie, ze ściągniętymi brwiami, i uderzał szpicrutą po bucie.

— Tak, panowie — rzekł — król we własnej osobie, król, który przychodzi, by zażądać od was sprawozdania z tego, co się dzieje.

— Cóż się takiego stało, najjaśniejszy panie? — zapytał hrabia de Loeven.

— Stało się, panie hrabio — rzekł król, nie mogąc dłużej opanować gniewu — że generał Cromwell przybył tej nocy do Newcastle i że ty wiesz o tym, a mnie nie zawiadomiono, że nieprzyjaciel wyszedł z miasta i zamyka nam przeprawę przez Tyne; że twoje straże na pewno dostrzegły ten manewr, a mnie nie zawiadomiono; stało się, żeście zawarli haniebny układ, w którym sprzedaliście mnie parlamentowi za dwieście tysięcy funtów szterlingów, więc niechby mnie bodaj zawiadomiono o tym układzie. Oto co się stało, panowie. Odpowiedzcie i usprawiedliwcie się, bo was oskarżam.

— Najjaśniejszy panie — wybełkotał hrabia de Loeven — wasza królewska mość został wprowadzony w błąd jakimś fałszywym doniesieniem.

— Na własne oczy widziałem, jak armia nieprzyjacielska zachodzi mi drogę do Szkocji — rzekł Karol — i mógłbym bez mała powiedzieć, że na własne uszy słyszałem targi o warunki sprzedaży.

Szkoccy wodzowie popatrzyli na siebie i teraz oni z kolei ściągnęli brwi.

— Najjaśniejszy panie — szepnął hrabia de Loeven, załamując się pod brzemieniem wstydu — najjaśniejszy panie, jesteśmy gotowi dać ci dowody swojej wierności.

— Żądam tylko jednego dowodu — rzekł król. — Uszykujcie wojsko do bitwy i ruszajmy na wroga.

— To być nie może najjaśniejszy panie — rzekł hrabia.

— Co? To być nie może! A cóż takiego stoi na przeszkodzie?! — zawołał Karol I.

— Wasza królewska mość wie dobrze, że między nami i wojskiem angielskim jest rozejm — odpowiedział hrabia.

— Jeśli jest rozejm, wojsko angielskie zerwało go, wychodząc z miasta wbrew warunkom, w myśl których miało go nie opuszczać; więc powtarzam wam, panowie, że macie przebić się razem ze mną przez tę armię i wrócić do Szkocji, a jeśli tego nie uczynicie, w takim razie cóż, wybierajcie jedno z dwóch imion, którymi ludzie, powodując się pogardą i wstrętem, nazywają innych ludzi: albo jesteście tchórze, albo jesteście zdrajcy.

Szkotom oczy zapałały i jak się to często w podobnych wypadkach zdarza, ze skrajnego wstydu przerzucili się w skrajny bezwstyd. I dwaj naczelnicy klanów, z dwóch stron podchodząc do króla, odezwali się:

— A więc tak, przyrzekliśmy, że uwolnimy Anglię i Szkocję od tego, który już przez dwadzieścia pięć lat wysysa krew i złoto z Anglii i ze Szkocji. Przyrzekliśmy i przyrzeczenia dotrzymamy. Królu Karolu Stuarcie, jesteś naszym więźniem.

I obaj równocześnie wyciągali ręce, by pojmać króla, lecz nim zdążyli choćby końcem palca dotknąć jego osoby, padli obaj, jeden ogłuszony, drugi martwy.

Jednego Atos powalił gałką pistoletu, drugiego Aramis przeszył szpadą na wylot.

Po czym — kiedy hrabia de Loeven i inni wodzowie cofnęli się, zdumieni tą nieoczekiwaną pomocą, spadłą jakby z nieba temu, którego już uważali za swojego jeńca — Atos i Aramis wyprowadzili króla z namiotu wiarołomców, do którego zapędził się tak lekkomyślnie, i wskoczywszy na konie trzymane w pogotowiu przez służących, wszyscy trzej wrócili galopem do namiotu królewskiego.

Jadąc ujrzeli de Wintera, który przybywał na czele swego pułku. Król dał mu znak, by jechał z nimi.


Загрузка...