XXVII. Rozmowa

Mordaunt został zaskoczony tak znienacka, wchodził po schodach doświadczając tak wielkiego w swych uczuciach zamętu, że jego rozwaga nie mogła działać sprawnie. W pierwszej chwili owładnęło nim całkowicie zdumienie i strach nie do pokonania, jaki zdjąłby każdego człowieka, gdyby jego śmiertelny i mocniejszy odeń wróg schwycił za ramię w tej właśnie chwili, w której on jest przekonany, że ów wróg znajduje się zgoła gdzie indziej i czym innym zgoła jest zajęty.

Ale skoro usiadł, ale skoro się dowiedział, że tamci postanowili odroczyć nieco chwilę ostatecznej rozprawy — wszystko jedno, w jakim zamiarze — skupił swoje wszystkie siły i natężył umysł.

Pałający wzrok d’Artagnana, miast onieśmielić, zelektryzował go, żeby tak rzec, gdyż wzrok ów, choć tak piekący groźbą, był szczery w swojej nienawiści i gniewie. Mordaunt, gotując się schwycić każdą okazję, jaka mu się nadarzy, by się wydobyć z opresji bądź siłą, bądź podstępem, skupił się w sobie, jak czyni zapędzony do nory niedźwiedź, co na pozór nieruchomym okiem śledzi każdy ruch myśliwego, który go wytropił.

Przede wszystkim więc jego oko przesunęło się szybkim spojrzeniem po długiej i mocnej szpadzie, która mu wisiała u biodra; od niechcenia położył lewą rękę na jej rękojeści, przesunął ją w zasięg swojej prawej ręki i usiadł, stosując się do zaproszenia d’Artagnana.

D’Artagnan najwidoczniej czekał na jakąś zaczepkę, by rozpocząć jedną z tych drwiących i groźnych rozmów, jakie tak dobrze umiał prowadzić. Aramis mówił sobie w duchu: “No, teraz użyjemy, słuchając pustej gadaniny!” Portos gryzł wąsa, mrucząc: “Po co tyle ceregieli? Zgnieść tego padalca i basta!” Atos skrył się w kącie pokoju, nieruchomy i blady jak marmurowa płaskorzeźba, a choć się nie ruszał, czuł, że mu czoło wilgotnieje od potu.

Mordaunt milczał upewniwszy się, że każdej chwili może dobyć szpady, założył nogę na nogę i niewzruszony czekał.

Milczenie nie mogło trwać dłużej, nie stając się śmieszne. D’Artagnan zrozumiał to, a ponieważ to on zaprosił Mordaunta, żeby usiąść i “porozmawiać”, pomyślał sobie, że to on też powinien tę rozmowę zacząć.

— Wydaje mi się, panie Mordaunt — rzekł ze swą zjadliwą uprzejmością — że zmieniasz przebrania tak szybko, jak to widziałem u italiańskich mimów[71], których pan kardynał Mazarini sprowadził z Bergamu. Pewnieś ich oglądał, zaproszony przez kardynała, podczas swojej podróży do Francji.

Mordaunt nie odrzekł nic.

— Jeszcze przed chwilą — ciągnął d’Artagnan — byłeś przebrany, nie, chciałem rzec: ubrany, w suknie mordercy, a teraz...

— A teraz przeciwnie, wygląda na to, żem jest w sukniach człowieka, który ma zostać zamordowany, prawda? — odpowiedział Mordaunt zwięźle i spokojnym głosem.

— O, panie Mordaunt — rzekł d’Artagnan — jakże możesz się wyrażać w taki sposób, będąc w towarzystwie ludzi szlacheckiego rodu i mając taką dobrą szpadę u boku.

— Nie ma tak dobrej szpady, panie, która by sprostała czterem szpadom i czterem sztyletom, nie licząc szpad i sztyletów waszych pomocników, którzy czekają za drzwiami.

— Hola, mój panie, mylisz się — rzekł d’Artagnan — ci, co czekają za drzwiami, nie są naszymi pomocnikami, ale służącymi. Dbajmy, żeby przestrzegać prawdy jak najskrupulatniej.

Mordaunt odpowiedział tylko uśmieszkiem, który wykrzywił mu ironicznie wargi.

— Ale nie o to idzie — podjął d’Artagnan — wracam do swego pytania. A pozwoliłem sobie zapytać cię, mój panie, po co właściwie odmieniłeś swój zewnętrzny wygląd. Przecież jak mniemam, dość poręcznie ci było nosić maskę, siwa broda pasowała do ciebie jak ulał, a gdyby jeszcze nadmienić o toporze, którym pokazałeś, jak świetnie umiesz władać, to myślę, że i on, a jakże, przydałby ci się w tej chwili. Więc dlaczegoś się go pozbył?

— Dlatego, że przypomniawszy sobie sprawę z Armentieres, pomyślałem, że przeciwko jednemu toporowi byłoby ich cztery, ponieważ miałem się znaleźć w otoczeniu czterech katów.

— Panie Mordaunt — odpowiedział d’Artagnan najspokojniej w świecie, choć lekkie poruszenie brwi zdradziło, że zaczyna być gniewny — panie Mordaunt, choć do głębi występny i zepsuty, jesteś jeszcze bardzo młody, co jest powodem, że nie wezmę na serio twoich płochych słów. Tak, płochych, gdyż to, co rzekłeś na temat Armentieres, nie ma najmniejszego związku z twoim obecnym położeniem. Przecież twojej pani matce nie mogliśmy dać szpady do ręki i prosić ją, żeby się zmierzyła z nami; ale ciebie, mój panie, młodego kawalera, który włada sztyletem i pistoletem tak, jak to widzieć mieliśmy już okazję, i który nosi szpadę takich jak ta oto rozmiarów, chyba każdy z nas ma prawo poprosić, byś mu zechciał stanąć.

— O! — rzekł Mordaunt — więc chcecie pojedynku?

Wstał, a oko mu zabłysło, jakby był gotów od razu odpowiedzieć na wyzwanie.

Portos też wstał, jak zwykle gotów do bitki.

— Powoli, powoli — odezwał się z wciąż tą samą zimną krwią d’Artagnan — nie śpieszmy się, bo przecież każdy z nas pragnie, by cała rzecz odbyła się według wszelkich prawideł. Siadaj więc, drogi Portosie, i ty, panie Mordaunt, nie gorączkuj się, bardzo proszę. Ułożymy wszystko jak najlepiej; będę z tobą szczery. Przyznaj, panie Mordaunt, że miałbyś wielką ochotę niejednego z nas zabić.

— Nie jednego, lecz wszystkich — odparł Mordaunt.

D’Artagnan zwrócił się do Aramisa i rzekł:

— Wielkie to szczęście, przyznasz chyba, drogi Aramisie, że panu Mordaunt tak dobrze są znane arkana francuskiej mowy; przynajmniej nie będzie między nami nieporozumień i wszystko ułożymy ku obustronnemu zadowoleniu.

Po czym zwracając się do Mordaunta, ciągnął:— Drogi panie Mordaunt, wiedz, że ci panowie odpłacają wzajemnie twoje dobre chęci i że także byliby radzi cię zabić. Powiem ci coś więcej, prawdopodobnie cię zabiją, ale w sposób godny prawego szlachcica; żeby zaś dowieść ci, że tak właśnie rzecz się ma — proszę, stawaj.

To mówiąc d’Artagnan rzucił kapelusz na dywan, odsunął swe krzesło pod ścianę, skinął na przyjaciół, żeby tak samo postąpili, i kłaniając się Mordauntowi z iście francuską dwornością, rzekł:

— Jestem na twoje rozkazy, mój panie, gdyż jeśli nie masz nic przeciwko temu, ja chcę mieć honor bić się z tobą pierwszy, proszę ciebie. Moja szpada jest krótsza od twojej, to prawda, ale nic to; spodziewam się, że ramię uzupełni szpadę.

— Stójcie — rzekł Portos podchodząc — ja zaczynam i szkoda próżnego gadania.

— O nie, pozwól, Portosie — rzekł Aramis.

Atos nie ruszył się. Rzekłbyś, że to posąg; wydawało się, że już nawet nie oddycha.

— Panowie, panowie — odezwał się d’Artagnan — nie gorączkujcie się, po kolei każdy zdąży. Spójrzcie w oczy panu Mordaunt, a wyczytacie z nich, ile w nim wzbudzamy błogosławionej nienawiści. Patrzcie, jak zręcznie dobył szpady. Podziwiajcie, jak przezornie rozgląda się dokoła, czy aby nie napotka gdzie przeszkody, która by mu utrudniła uskakiwanie. No, proszę, czyż to wszystko nie dowodzi wam niezbicie, że pan Mordaunt jest szermierzem wyśmienitym i że szybko zajmiecie moje miejsce, bylebym dał mu okazję się wykazać? Więc nie ruszajcie się, proszę, jak Atos, którego spokój zalecam wam jako ze wszech miar naśladowania godny, i zostawcie mnie pierwszeństwo, które mi się należy. A zresztą — ciągnął, groźnym gestem dobywając szpady — ja mam najwięcej porachunków z tym panem i ja zacznę. Tak pragnę, tak chcę. Po raz pierwszy d’Artagnan odezwał się tymi słowami do swych przyjaciół. Do tej pory wymawiał je jedynie w myśli.

Portos cofnął się, Aramis wsunął sobie szpadę pod pachę; Atos siedział nieruchomo w ciemnym pokoju, zgoła nie taki spokojny, jak d’Artagnan mniemał; z trudem oddychał.

— Schowaj szpadę do pochwy, kawalerze — powiedział d’Artagnan do Aramisa — pan Mordaunt mógłby cię posądzić o zamiary, których nie masz.

Po czym zwrócił się do Mordaunta.

— Proszę — rzekł. — Czekam na pana.

— A ja was podziwiam, panowie — odparł Mordaunt. — Sprzeczacie się, który pierwszy ma się ze mną bić, ale mnie nie pytacie o zdanie, mnie, którego jakby się zdawało, też to wszystko cokolwiek obchodzi. Wszystkich czterech was nienawidzę, to prawda, ale w rozmaitym stopniu. Spodziewam się, że was wszystkich czterech zabiję, ale mam więcej widoków na zabicie pierwszego niż na zabicie drugiego, drugiego niż trzeciego, a trzeciego niż ostatniego z was. Domagam się więc, byście mi dali prawo wybrać sobie przeciwnika. Jeśli mi tego odmówicie, proszę, zamordujcie mnie, nie będę się bił.

Czterej przyjaciele spojrzeli po sobie.

— Ma słuszność — zgodzili się Portos i Aramis, bo i ten, i ten spodziewał się, że wybór na niego padnie.

Atos i d’Artagnan nic nie rzekli, lecz milczeniem swym wyrazili zgodę.

— A zatem — odezwał się Mordaunt wśród głębokiej i uroczystej ciszy, jaka panowała w tym tajemniczym domu — a zatem na pierwszego przeciwnika wybieram sobie tego z was, który czując się niegodny nosić nazwisko hrabiego de La Fere, sam się nazwał Atosem.

Atos podniósł się z krzesła, jakby jakaś sprężyna postawiła go na nogi. Przez chwilę stał bez ruchu, milcząc, wreszcie, ku wielkiemu zdziwieniu przyjaciół, odezwał się potrząsając głową:

— Panie Mordaunt, pojedynek między nami dwoma jest niemożliwy; uczyń komu innemu zaszczyt, któryś dla mnie przeznaczył.

I na powrót usiadł.

— Aha — rzekł Mordaunt. — Jeden już się zląkł, jak widzę.

— Do stu piorunów! — krzyknął d’Artagnan doskakując do młodzika — kto tu śmiał powiedzieć, że Atos się zląkł?

— Niech mówi, d’Artagnan — wtrącił Atos z uśmiechem pełnym smutku i pogardy.

— Czy jest to twoje postanowienie, Atosie? — zapytał d’Artagnan.

— Nieodwołalne.

— Cóż, dobrze, zatem nie mówmy już o tym.

I znów się zwrócił do Mordaunta.

— Słyszysz, panie Mordaunt — rzekł — że hrabia de La Fere nie chce cię zaszczycić pojedynkowaniem się z tobą. Wybierz sobie zamiast niego któregoś z nas.

— Skoro nie będę się z nim bił — odparł Mordaunt — jest mi wszystko jedno. Włóżcie kartki z waszymi nazwiskami do kapelusza — będę ciągnął na chybił trafił.

— Myśl jest niezła — rzekł d’Artagnan.

— Rzeczywiście, w ten sposób nikt nie będzie się czuł pokrzywdzony — stwierdził Aramis.

— Nigdy bym nie wpadł na coś podobnego — ozwał się Portos — a przecież to takie proste!

— Dalej, Aramisie — ciągnął d’Artagnan — wypisz nam kartki tym swoim zgrabnym, drobniutkim pismem, którym ostrzegałeś w liście Marię Michon, że matka tego pana ma zamiar zamordować lorda Buckinghama.

Mordaunt zniósł bez mrugnięcia okiem tę nową zaczepkę. Stał skrzyżowawszy ramiona i wydawał się tak spokojny, jak tylko może być spokojny człowiek znajdujący się w podobnych okolicznościach. Jeśli nie była to odwaga, była to przynajmniej duma, która jest wielce do odwagi podobna.

Aramis podszedł do Cromwellowskiego biurka, urwał trzy paski papieru jednakowej wielkości, na jednym napisał swoje nazwisko, na dwóch innych nazwiska swoich towarzyszy i wszystkie trzy, jeszcze rozwinięte, pokazał Mordauntowi, który nie czytając skinął głową na znak, że mu całkowicie ufa, po czym, zwinąwszy paski, włożył je do kapelusza i podsunął młodzieńcowi.

Mordaunt sięgnął ręką, wyjął jeden z trzech zwitków i nie czytając, pogardliwie rzucił go na stół.

A, padalec! — szepnął w duchu d’Artagnan. — Oddałbym moje wszystkie nadzieje na stopień kapitana muszkieterów, żeby na tej kartce znajdowało się moje nazwisko!

Aramis rozwinął kartkę, a choć udawał spokój i obojętność, słyszano, że głos mu aż drży z nienawiści i pragnienia.

— D’Artagnan — odczytał.

D’Artagnan z radości aż krzyknął.

— O! Więc jest sprawiedliwość w niebie!

Po czym zwrócił się do Mordaunta.

— Spodziewam się, panie Mordaunt — rzekł — że teraz nie masz żadnych zastrzeżeń.

— Żadnych, panie d’Artagnan — odparł Mordaunt dobywając szpady i opierając sobie jej ostrze o but.

Skoro d’Artagnan nabrał pewności, że jego pragnienie spełni się i że mu się Mordaunt nie wymknie, stał się znów spokojny, opanowany i ze zwykłą sobie w takich razach powolnością zaczął się szykować do tej poważnej przeprawy, która się zowie pojedynkiem. Odwinął mankiety, podeszwą prawego buta zmacał podłogę, lecz wszystko to nie przeszkodziło mu zauważyć, że Mordaunt po raz drugi rozejrzał się dokoła jakimś podejrzanym spojrzeniem, które raz już muszkieter był w przelocie pochwycił.

— Czyś gotów, panie Mordaunt? — zapytał wreszcie.

— To ja na pana czekam — odparł Mordaunt podnosząc głowę i kierując na d’Artagnana wzrok, którego wyrazu nie sposób opisać.

— Zatem pilnuj się — rzekł Gaskończyk — bo dość biegle władam szpadą.

— Ja też — rzekł Mordaunt.

— Tym lepiej, będę miał spokojniejsze sumienie. No, stawaj.

— Chwileczkę — rzekł młodzieniec — zobowiążcie się pod słowem, panowie, że będziecie nacierali kolejno, jeden po drugim.

— Czy po to się tego domagasz, żeby mieć przyjemność nas znieważać, ty padalcze? — zapytał Portos.

— Nie, żeby mieć spokojniejsze sumienie, jak to powiedział przed chwilą pan d’Artagnan.

— Coś się w tym innego kryje — szepnął d’Artagnan potrząsając głową i rozglądając się dokoła z pewnym zaniepokojeniem.

— Słowo szlachcica — powiedzieli równocześnie Aramis i Portos.

— W takim razie, panowie — rzekł Mordaunt — stańcie łaskawie w którymś z rogów, jak to zrobił pan hrabia de La Fere, który choć bić się nie chce, zna jednak, jak widzę, reguły walki, i dajcie nam miejsce; będzie go nam potrzeba.

— Dobrze — rzekł Aramis.

— Tyle ceregieli! — mruknął Portos.

— Odejdźcie w róg pokoju, panowie — rzekł d’Artagnan. — Nie należy dawać temu panu najmniejszej okazji do postponowania nas, a coś mi się wydaje, że ma na to, za przeproszeniem, szczerą ochotę.

Ta nowa kpina nie wywarła najmniejszego wrażenia na Mordauncie.

Portos i Aramis stanęli w rogu przeciwległym do tego, w którym siedział Atos, zostawiając zapaśnikom środek pokoju. D’Artagnan i Mordaunt stali obaj w pełnym świetle, gdyż dwie lampy przyświecające tej scenie znajdowały się na biurku Cromwella. Rozumie się samo przez się, że im dalej od biurka — źródła światła — tym było ciemniej.

— Zaczynajmy — rzekł d’Artagnan. — Czyś gotów wreszcie?

— Czekam — odrzekł Mordaunt.

Obydwaj równocześnie posunęli się o krok ku sobie i szpady ich spotkały się ze szczękiem.

D’Artagnan był nazbyt wyborowym szermierzem, żeby się bawić w macanie przeciwnika, jak to się mówi w akademickim języku. Zaatakował świetnym i szybkim sztychem. Mordaunt odparował cios.

— O! — stwierdził uśmiechając się d’Artagnan.

Lecz czasu nie tracił i widząc, że przeciwnik odsłonił się, natarł nań drugim sztychem, prostym, szybkim, do błyskawicy podobnym.

Mordaunt odbił cios ruchem tak nieznacznym, że zmieściłby się w panieńskim pierścionku.

— Widzę, że się zabawimy — rzekł d’Artagnan.

— Owszem — szepnął Aramis — ale bawiąc się tak, bądź ostrożny.

— Na krew Pańską, przyjacielu, uważaj — rzekł Portos.

Teraz Mordaunt się uśmiechnął.

— Ależ ty masz szpetny uśmiech, mój panie — rzekł d’Artagnan. — To diabeł nauczył cię uśmiechać się w taki sposób, prawda?

Mordaunt za całą odpowiedź spróbował wyłuskać d’Artagnanowi szpadę z siłą, jakiej Gaskończyk nie spodziewał się znaleźć w tym wątłym na pozór ciele. Lecz d’Artagnan, odparowując cięcie ze zwinnością równą zwinności przeciwnika, w porę osłonił się i szpada Mordaunta ześliznęła się po jego szpadzie, nie dotknąwszy piersi.

Mordaunt szybko cofnął się o krok.

— A, cofasz się — rzekł d’Artagnan — odwracasz? Jak chcesz, ja na tym tylko zyskam: przynajmniej nie będę oglądał twojego szkaradnego uśmiechu. Pan kawaler skrył się w cieniu, tym lepiej. Pewnie nawet nie wyobrażasz sobie, jakie fałszywe masz spojrzenie, a szczególnie kiedy cię strach obleci. Popatrz no w moje oczy, a zobaczysz coś, czego nigdy ci nie pokaże twoje odbicie w lustrze, czyli wzrok uczciwy i szczery.

Mordaunt ani sylabą nie odpowiedział na ten zalew słów, jakim d’Artagnan — nie całkiem stosując się w tym względzie do nakazów dobrego smaku — zwykł był z zasady rozpraszać uwagę swego przeciwnika, lecz wciąż uskakiwał, wciąż się po trochu obracał i wreszcie udało mu się tym sposobem zamienić z d’Artagnanem na miejsca.

Coraz bardziej się uśmiechał. Ten uśmiech zaniepokoił wreszcie Gaskończyka.

— No, dość już, trzeba z tym skończyć — rzekł — hultaj ma ścięgna z żelaza, trzeba natrzeć ostrzej.

I teraz on z kolei zaczął atakować Mordaunta, który wciąż się cofał, lecz wyraźnie przez taktykę, nie popełniając ani jednego błędu, z którego mógłby skorzystać d’Artagnan, nie odsłoniwszy się ani na chwilę. A ponieważ pojedynek odbywał się w pokoju i przeciwnicy miejsca nie mieli wiele, noga Mordaunta dotknęła wkrótce ściany, o którą oparł się też i lewą ręką.

— O, tym razem już mi się nie cofniesz więcej, przyjacielu — rzekł d’Artagnan. — Panowie — ciągnął zaciskając wargi i ściągając brwi — czy widzieliście kiedy przygwożdżonego do ściany skorpiona? Nie? No to go zobaczycie.

I nim upłynęła sekunda, zadał Mordauntowi trzy straszliwe pchnięcia. Wszystkie trzy dosięgły, ledwie jednak drasnąwszy. D’Artagnan już sam nie rozumiał, skąd ta siła. Trzej przyjaciele przyglądali się sapiąc z przejęcia i pot im wystąpił na czoło.

Wreszcie d’Artagnan, który się przysunął za blisko, cofnął się o krok, żeby się przyszykować do czwartego ciosu, a raczej, żeby go zadać; bo dla d’Artagnana robienie szpadą było, jak i gra w szachy, jedną wielką kombinacją, w której wszystkie ruchy łączyły się ze sobą w jedną całość. Lecz kiedy po szybkiej i krótkiej fincie jeszcze zajadlej zaatakował błyskawicznym ciosem, ściana jakby się rozstąpiła. Mordaunt znikł w otworze, a szpada d’Artagnana uwięzła między krawędziami zatrzaskującej się pułapki i pękła, jakby była szklana.

D’Artagnan cofnął się o krok. Ściana zamknęła się.

Mordaunt broniąc się tak manewrował, by się oprzeć plecami o ukryte drzwi, przez które, jak widzieliśmy, wyszedł był Cromwell. Przysunąwszy się do ściany, lewą ręką zmacał i nacisnął guzik, po czym znikł, jak znikają w teatrze złe duchy obdarzone władzą przenikania skroś ścian.

Gaskończyk zaklął z furią, na co z przeciwległej strony żelaznej tafli odpowiedział chichot, dziki i złowieszczy, który przejął dreszczem nawet i sceptyka Aramisa.

— Do mnie, panowie! — krzyknął d’Artagnan. — Wyważmy te drzwi!

— To szatan wcielony! — rzekł Aramis biegnąc na wezwanie przyjaciela.

— Wymyka się nam, do kroćset, wymyka! — zawołał Portos napierając swymi szerokimi barami na przepierzenie, które nie drgnęło, podtrzymane jakimś sekretnym mechanizmem.

— Tym lepiej — szepnął głucho Atos.

— A przecież się domyślałem, do kaduka! — mówił d’Artagnan, jeszcze mocując się nadaremnie ze ścianą — przecież domyślałem się. Kiedy ten hultaj zaczął obchodzić wkoło pokój, podejrzewałem, że to manewr, odgadłem, że coś niecnego knuje. Ale kto mógłby się domyślić czegoś podobnego!

— To okropne nieszczęście, a zesłał je na nas jego przyjaciel szatan! — zawołał Aramis.

— To jawne szczęście i od Boga dane — odezwał się Atos z nie skrywaną radością.

— Na honor! — odparł mu d’Artagnan, wzruszając ramionami i odchodząc od drzwi, które ani rusz nie chciały ustąpić — nie poznaję cię, Atosie. Jakże możesz mówić takie rzeczy takim jak my ludziom, do kroćset! Czyżbyś nie rozumiał położenia?

— Jak to, jakiego znów położenia? — zapytał Portos.

— W takiej grze, kto nie zabije, ten ginie — odparł d’Artagnan. — Czyżbyś sobie umyślił, mój drogi, w swoim pokutnym lamencie, że mamy się stać ofiarami synowskiej miłości pana Mordaunta? Wyznaj szczerze, jeśli tak uważasz.

— D’Artagnan, przyjacielu mój, co mówisz?!

— Bo prawdę rzekłszy, aż przykro ciebie słuchać. Łotr naśle tu na nas stu gwardzistów, którzy nas utłuką na proszek w tym moździerzu pana Cromwella. Szybko, zabierajmy się stąd; jeśli zostaniemy tu jeszcze przez pięć minut, będzie po nas.

— Tak, masz słuszność, ruszajmy — powtórzyli Atos i Aramis.

— A dokąd pójdziemy? — zapytał Portos.

— Do gospody, przyjacielu, po nasze manatki i po konie, a stamtąd, jeśli Bóg pozwoli, do Francji, gdzie przynajmniej architektura domów jest mi znana. Nasz statek czeka. Na honor, i tak mamy jeszcze szczęście!

I d’Artagnan, myśl w czyn wprowadzając, wsunął do pochwy kikut złamanej szpady, podniósł z podłogi kapelusz, otworzył drzwi na schody i zbiegł z nich pierwszy, a za nim trzej jego towarzysze.

Za drzwiami zbiegowie spotkali służących i zapytali ich o Mordaunta, ale służący nie widzieli, żeby ktoś wychodził.


Загрузка...