XXIX. Wino porto

Po dziesięciu minutach wszyscy panowie już spali, ale nie spali jeszcze służący, głodni, a przede wszystkim spragnieni.

Blaisois i Muszkiet szykowali sobie posłania składające się z deski i kuferka, a na stole, zawieszonym tak samo jak i stół w kajucie sąsiedniej, kołysały się, razem z całym statkiem, dzban z piwem i trzy szklanki.

— Przeklęte kołysanie! — odezwał się Blaisois. — Czuję, że mi się znów zbiera na torsje jak za poprzednim razem, kiedym płynął do Anglii.

— I żeby tak nic a nic nie mieć na zwalczenie morskiej choroby! — odparł Muszkiet — nic prócz jęczmiennego chleba i wina z chmielu! Fuj!

— A gdzie twoja podróżna flaszka, panie Musz? — zapytał Blaisois; wreszcie sobie umościł posłanie, zataczając się podszedł do stołu, przy którym Muszkiet już siedział, i nie bez trudu dobrnąwszy do ławy, też siadł. — Gdzie twoja podróżna flaszka — powtórzył — czyżbyś ją zgubił?

— O, nie — odparł Muszkiet — ale pilnował jej Parry, a tym diabelnym Szkotom wciąż chce się pić. A tobie, Milczku — zapytał Muszkiet towarzysza, który wrócił właśnie, obszedłszy z d’Artagnanem statek — chce ci się pić?

— Jak Szkotowi — odparł lakonicznie Milczek.

Siadł obok Blaisois i Muszkieta, wyjął z kieszeni kajecik i zaczął robić rachunki, on bowiem pilnował wspólnej kasy i był skarbnikiem muszkieterów.

— Oj, oj, oj! — jęknął Blaisois. — Już mnie ściska w dołku.

— Jeśli cię ssie w dołku — odezwał się mentorskim tonem Muszkiet — powinieneś się pożywić.

— Ty to nazywasz pożywieniem? — rzekł Blaisois, a jego żałosnej minie towarzyszyło pogardliwe wyciągnięcie palca, którym pokazał na jęczmienny chleb i dzban z piwem.

— Blaisois — rzekł Muszkiet — pamiętaj, że chleb jest prawdziwym pożywieniem Francuza, a i tak nie każdy Francuz zawsze go ma. Zapytaj Milczka.

— Zgoda, ale piwo? — odparł Blaisois z szybkością pochlebnie świadczącą o bystrości jego dowcipu — czy piwo jest też jego prawdziwym napojem?

— Względem piwa — rzekł Muszkiet zaskoczony pytaniem, bo tej kwestii nie przemyślał — muszę przyznać, że nie, i że piwo jest mu tak szczerze wstrętne jak Anglikowi wino.

— Jakże to, panie Musz? — zapytał Blaisois, zwątpiwszy nagle o głębokości wiedzy Muszkieta, którą w zwykłych okolicznościach życia bez zastrzeżeń podziwiał. — Jakże to, panie Musz, czyżby Anglicy nie lubili wina?

— Anglicy nie cierpią wina.

— Przecież sam widziałem, że je piją.

— Za pokutę; czego dowodem — ciągnął Muszkiet tonem wykluczającym wszelki sprzeciw — że pewien angielski książę umarł, kiedy go wsadzono do beczki z małmazją. Słyszałem, jak ksiądz d’Herblay opowiadał o tym zdarzeniu.

— Głupiec — rzekł Blaisois. — Chciałbym być na jego miejscu.

— Możesz — rzekł Milczek spisując cyfry w coraz to dłuższy słupek.

— Jak to? — zapytał Blaisois — Mogę? Ja?

— Ty — odparł Milczek, dodając zatrzymaną w pamięci czwórkę do następnej kolumny cyfr w słupku.

— Mogę? Ja? Wytłumacz, panie Milczku, co masz na myśli.

Muszkiet milczał, lecz z wyrazu jego twarzy łatwo było zgadnąć, że zgoła nieobojętnie czeka odpowiedzi na natarczywe pytanie Blaisois. Milczek dalej rachował, póki nie zliczył całej sumy.

— Porto — rzekł wtedy, wskazując ręką na przepierzenie, za którym znajdował się składzik, ten, co go razem z d’Artagnanem oglądali w towarzystwie szypra.

— Jak to? Te beczki, którem zauważył przez uchylone drzwi?

— Porto — powtórzył Milczek zabierając się do nowego rachunkowego działania.

— Słyszałem — odezwał się do Muszkieta Blaisois — że porto to wyborne wino hiszpańskie.

— Wyborne — rzekł Muszkiet oblizując sobie wargi koniuszkiem języka — wyborne. Jest też niemało w piwnicach pana barona de Bracieux.

— A może by poprosić tych Anglików, żeby nam sprzedali z butelkę? — zapytał uczciwy Blaisois.

— Sprzedali! — zakpił Muszkiet, w którym nagle ożyły dawne hultajskie instynkty. — Od razu widać, młodzieńcze, żeś jeszcze nie zdążył nabrać życiowego doświadczenia. Po co kupować, jeśli można wziąć?

— Wziąć — rzekł Blaisois — pożądać rzeczy bliźniego swego! To jest zabronione, jak mi się zdaje.

— Gdzie? — zapytał Muszkiet.

— W przykazaniach boskich czy też kościelnych, sam już nie pamiętam, w których. Ale dobrze pamiętam, że stoi tam: “Nie pożądaj żony bliźniego swego, ani wołu, ani osła, ani sługi, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy, która jego jest”.

— Rozumujesz jak dziecko, panie Blaisois — odparł Muszkiet swym najbardziej protekcjonalnym tonem. — Tak, jak dziecko, powtarzam. A gdzieś ty widział, żeby stało w Piśmie świętym, proszę ja ciebie, że Anglik jest bliźnim?

— Tego nigdzie nie ma, co prawda to prawda — odparł Blaisois — w każdym razie, nie przypominam sobie.

— Rozumujesz jak dziecko, powtarzam — odezwał się znów Muszkiet. — Gdybyś był przez dziesięć lat na wojnie, jak Milczek i ja, mój drogi Blaisois, potrafiłbyś odróżnić rzecz bliźniego twego od rzeczy twego nieprzyjaciela. Otóż Anglik to nieprzyjaciel, może nie? A to wino porto należy do Anglików. Zatem do nas należy, ponieważ jesteśmy Francuzami. Czyżbyś nie znał przykazania: szarp wroga, gdzie się da.

Ta wymowa, poparta autorytetem, jaki Muszkiet czerpał ze swoich długoletnich doświadczeń, całkiem zbiła Blaisois z pantałyku. Spuścił głowę, jakby próbował się skupić, po czym podnosząc nagle czoło, odezwał się tonem człowieka, który znalazł wreszcie nieodparty argument:

— A czy nasi panowie też są twojego zdania, panie Musz?

Muszkiet uśmiechnął się pobłażliwie.

— Chciałbyś może, żebym przerwał sen tych znakomitych panów po to, żeby się zapytać: “Wielmożni panowie, wasz sługa Musz ma pragnienie, czy pozwolicie mu się napić?” A cóż może obchodzić pana barona de Bracieux, że mi się chce pić, albo że mi się nie chce pić?

— To bardzo drogie wino — rzeki Blaisois potrząsając głową.

— Choćby było płynnym złotem, panie Blaisois — rzekł Muszkiet — nasi panowie nie pożałowaliby go sobie. Wiedz, że sam pan baron de Bracieux jest dość bogaty, żeby wypić beczkę porta, choćby trzeba było płacić pistola za każdą kropelkę. Więc nie widzę powodu — ciągnął Muszkiet, coraz bardziej w swojej pysze szczodrobliwy — dlaczego służący mieliby sobie żałować wina, którego nie pożałowaliby sobie ich panowie?

I Muszkiet wstał, wziął dzban z piwem, opróżnił go co do kropelki przez okienko i majestatycznie podszedł do drzwi prowadzących do sąsiedniej przegrody międzypokładu.

— Oho, zamknięte! — rzekł. — Diabelni Anglicy, cóż to za podejrzliwy naród!

— Zamknięte! — powtórzył Blaisois, a głos jego zdradził, że jest nie mniej od Muszkieta zawiedziony. — O, psiajucha, to dopiero przykrość! I na dobitkę czuję, że mi coraz bardziej mdło.

Muszkiet odwrócił się do Blaisois, a oblicze jego miało wyraz tak żałosny, że niewątpliwe było, że całkowicie podziela rozczarowanie zacnego chłopca.

— Zamknięte! — powtórzył.

— Ale sam słyszałem przecie, panie Musz — odezwał się Blaisois nie dając tak łatwo za wygraną — jak opowiadałeś, że raz w młodości, a było to bodaj w Chantilly, karmiłeś swego pana i siebie łapiąc przepiórki w sidła, ryby na wędkę i butelki na pętlę.

— A jakże — odparł Muszkiet — to szczera prawda, niech Milczek poświadczy. Ale piwnica miała okienko, a wino było w butelkach. Nie mogę zarzucić pętli poprzez to przepierzenie ani wyciągnąć na sznurku beczki, która waży jak nic ze dwa kwintale.

— To nie, ale mógłbyś wyłamać ze dwie, trzy deski z przepierzenia — rzekł Blaisois — i wywiercić świderkiem dziurkę w którejś z beczek.

Muszkiet wytrzeszczał swoje okrągłe oczy i spojrzał na Blaisois jak człowiek, który ze zdumieniem odnajduje w drugim człowieku zalety, o jakie nigdy by go nie podejrzewał.

— Racja! — rzekł — to można; ale skąd wziąć dłuto do podważenia desek i świderek do wywiercenia dziurki?

— Skrzynka — odezwał się Milczek nie przerywając sobie rachowania.

— Prawda, skrzynka z narzędziami! — rzekł Muszkiet. — Że też mi to na myśl nie wpadło.

Milczek bowiem pilnował nie tylko wspólnej kasy, ale i broni wszystkich uczestników tej wyprawy; prócz kajetu z rachunkami miał i skrzynkę z narzędziami. A ponieważ Milczek był człowiekiem nader przezornym, skrzynka, starannie ukryta w jego kuferku, zaopatrzona była we wszystkie przyrządy pierwszej potrzeby.

Wśród nich — w całkiem pokaźny świder.

Muszkiet wziął go.

Dłuta nie musiał długo szukać, bo sztylet, który nosił za pasem, zastąpił je z powodzeniem. Muszkiet bez większego trudu znalazł szparę między deskami i natychmiast zabrał się do roboty.

Blaisois przypatrywał się jego pracy z podziwem i niecierpliwością, od czasu do czasu doradzając całkiem rozsądnie i trafnie, jak wyciągnąć gwóźdź albo którędy podważyć deskę.

W krótkim czasie trzy deski zostały wyjęte.

— Dobra nasza! — rzekł Blaisois.

Muszkiet był przeciwieństwem owej żaby z bajki, która uważała się za grubszą, niż w istocie była. Pech chciał, że choć udało mu się zmniejszyć swoje imię o jedną drugą, brzucha zmniejszyć nie mógł. Spróbował przejść przez wyłamany otwór i przekonał się z bólem, że będzie musiał odbić jeszcze co najmniej dwie albo trzy deski, żeby otwór był na jego miarę.

Westchnął i wylazł z dziury, żeby się znów zabrać do roboty.

Tymczasem Milczek, który już zakończył rachunki, wstał, wielce zaciekawiony dokonującą się operacją, zbliżył się do swych dwóch towarzyszy i widział daremne wysiłki Muszkieta, próbującego przedostać się do ziemi obiecanej.

— Ja — odezwał się Milczek.

To jedno słowo mogło starczyć za cały sonet, który jak wiadomo, potrafi starczyć za cały poemat. Muszkiet odwrócił się.

— Niby co — ja? — zapytał.

— Ja. Ja przejdę.

— To prawda — rzekł Muszkiet, zerkając z ukosa na długą a cienką postać przyjaciela — ty byś przeszedł, i to nawet z łatwością.

— Słuszna racja, on wie, które beczki są pełne — rzekł Blaisois — bo już był w piwnicy razem z panem kawalerem d’Artagnanem. Przepuść pana Milczka, panie Musz.

— Przeszedłbym nie gorzej od Milczka — odezwał się Muszkiet cokolwiek dotknięty.

— Tak, ale to by dłużej trwało, a mnie już okrutnie chce się pić. Czuję. że mnie coraz bardziej mdli.

— Więc właź, Milczku — rzekł Muszkiet wręczając temu, który zamiast niego miał się wypuścić na wyprawę, dzban po piwie i świder.

— Płuczcie szklanki — rzekł Milczek.

Po czym kiwnął przyjacielsko Muszkietowi, żeby mu wybaczył, że dokańcza dzieła, które przez kogo innego tak świetnie zostało rozpoczęte, jak żmija prześliznął się przez wyłamany w przepierzeniu otwór i znikł.

Blaisois wydawał się zachwycony, wręcz wniebowzięty; ze wszystkich czynów dokazanych, odkąd przyjechali do Anglii, przez niezwykłych ludzi, którym miał szczęście towarzyszyć, ten wydał mu się bezsprzecznie najcudniejszy.

— Zobaczysz za chwilę — rzekł Muszkiet spoglądając na Blaisois z wyższością, którą ów przyjmował jako rzecz samą przez się zrozumiałą — zobaczysz za chwilę, Blaisois, jak my pijemy, my, starzy żołnierze, kiedy nas najdzie pragnienie.

— Płaszcz — odezwał się z wnętrza piwniczki Milczek.

— Racja — rzekł Muszkiet.

— Czego on chce?— zapytał Blaisois.

— Żeby zasłonić otwór płaszczem.

— Po co? — zapytał Blaisois.

— Niewiniątko — rzekł Muszkiet. — A gdyby ktoś wszedł?

— To prawda — zawołał Blaisois z podziwem, który stawał się wciąż widoczniejszy — ale nie będzie nic widział.

— Milczek zawsze widzi — odparł Muszkiet — tak samo po nocy jak w dzień.

— Szczęśliwy człek — westchnął Blaisois. — Ja jeśli nie mam świecy, i dwóch kroków nie ujdę, od razu łapię guza.

— Boś w wojsku nie służył — rzekł Muszkiet — tam byś się nauczył znajdować igłę w kominie. Zaraz, cicho. Zdaje mi się, że ktoś idzie.

Muszkiet zagwizdał ostrzegawczo, dając sygnał, jakim obaj służący zwykli byli się porozumiewać za młodu, wrócił do stołu, siadł i kiwnął na Blaisois, żeby to samo uczynił.

Blaisois posłuchał.

Drzwi otworzyły się. Ukazali się dwaj owinięci w płaszcz mężczyźni.

— Co to? — odezwał się jeden z nich — kwadrans po jedenastej, a wy jeszcze nie śpicie? To niezgodne z regulaminem. Za kwadrans światła mają być pogaszone i wszyscy powinniście chrapać.

Po czym podeszli obaj do drzwi od składziku, do którego zakradł się Milczek, otworzyli je, weszli i zamknęli za sobą.

— Och! — jęknął Blaisois i zadrżał. — Wpadł.

— Kto wie, Milczek to chytry lis — szepnął Muszkiet.

Czekali nastawiając uszu i wstrzymując oddechy.

Minęło dziesięć minut, ale żaden hałas nie wskazywał, by Milczek został odkryty.

Po upływie dziesięciu minut Muszkiet i Blaisois ujrzeli, że drzwi się otwierają. Dwaj mężczyźni w płaszczach wyszli ze składziku, zamknęli drzwi równie ostrożnie, jak to byli uczynili wchodząc, i opuścili kajutę, przykazawszy jeszcze raz służącym, żeby gasili światło i szli spać.

— Posłuchamy? — zapytał Blaisois. — Jakoś mi to wszystko podejrzanie wygląda.

— Powiedzieli, że za kwadrans; mamy jeszcze pięć minut czasu — odparł Muszkiet.

— Może by ostrzec naszych panów?

— Zaczekajmy na Milczka.

— A jeśli tamci go zabili?

— Milczek krzyczałby.

— Wiesz przecie, że to prawie niemowa.

— Usłyszelibyśmy hałas.

— Ale jeżeli nie wróci?

— Już jest.

(audio 25 a)

Rzeczywiście, w tejże chwili Milczek odsunął płaszcz zasłaniający otwór i wszedł. Twarz miał aż siną, a w oczach, szeroko otwartych z przerażenia, widać było malusieńkie źrenice na wywalonych na wierzch, białych gałkach. W ręku trzymał dzban po piwie, czymś napełniony. Przysunął go bliżej światła, jakie dawała okopcona lampka, i wyszeptał jedną tylko sylabę: “o!” tonem tak głębokiej zgrozy, że przestraszony Muszkiet cofnął się, a Blaisois omal nie zemdlał.

Obaj jednakowoż zajrzeli ciekawie do dzbana: był pełny prochu.

Przekonawszy się, że statek wiezie ładunek prochu, a nie wina, Milczek rzucił się do luku i w trzech susach dopadł kajuty, w której spali czterej przyjaciele. Znalazłszy się przy jej drzwiach, otworzył je ostrożnie, natychmiast budząc tym samym d’Artagnana, który za nimi leżał.

Ledwie d’Artagnan ujrzał zmienioną twarz Milczka, zrozumiał, że się coś niezwykłego święci, i chciał zawołać, ale Milczek ruchem szybszym od słowa położył sobie palec na ustach i dmuchnięciem, jakiego nikt by się nie domyślił w tak wątłym ciele, zgasił lampkę palącą się w odległości trzech kroków.

D’Artagnan podniósł się na łokciu. Milczek przykląkł na jedno kolano, wyciągnął szyję i mając wszystkie zmysły napięte do ostatka, szeptał mu na ucho opowieść tak dramatyczną w swej treści, że mogła się obejść śmiało bez dodatkowej wymowy gestów i mimiki twarzy.

Przez ten czas Atos, Portos i Aramis spali snem ludzi, którzy przez tydzień nie zmrużyli oka, a pod pokładem Muszkiet zawiązywał sznurowadła u butów, na wszelki wypadek, Blaisois zaś, z włosami zjeżonymi trwogą, usiłował go naśladować.

Oto co się stało.

Milczek, przedostawszy się przez otwór do sąsiadującej z ich kajutą przegrody, ruszył przed siebie i natrafił na beczkę. Stuknął — beczka była pusta. Przeszedł do następnej — też była pusta; ale trzecia beczka, na której kilkakrotnie powtarzał doświadczenie, odpowiadała dźwiękiem tak głuchym, że nie sposób się było omylić. Milczek poznał, że jest pełna.

Zatrzymał się więc przy niej, zaczął szukać dogodnego miejsca na wywiercenie świderkiem dziurki i przy tej okazji natrafił ręką na kran.

— Ślicznie — rzekł sobie Milczek — to mi oszczędzi roboty.

Podstawił dzban po piwie, odkręcił kurek i uczuł, że zawartość przesącza się powoli z naczynia do naczynia.

Milczek, nie zapomniawszy zakręcić najpierw kurka, już podnosił do ust dzban, jako człowiek zbyt sumienny, by zanieść swoim towarzyszom napój, za którego smak nie mógłby im uczciwie zaręczyć, kiedy usłyszał ostrzegawczy gwizd Muszkieta. Domyślił się, że to zapewne nocny obchód, wsunął się między beczki i ukrył za jedną z nich.

Rzeczywiście, po chwili drzwi otworzyły się i zamknęły przepuściwszy dwóch mężczyzn w płaszczach, tych samych, którzy jak już wiemy, przechodząc dwukrotnie przez kajutę służących, kazali Muszkietowi i Blaisois zgasić światło.

Jeden niósł oszkloną latarnię, szczelnie zamkniętą i tak wysoką, że płomień nie dochodził do szczytu. Co więcej, szybki jej były okryte białym papierem, który zasłaniał, a raczej wchłaniał, światło i ciepło.

Był to Groslow.

Drugi trzymał w ręce coś długiego, giętkiego i zwiniętego, niby białawy sznurek. Twarz miał zakrytą szerokim rondem kapelusza. Milczek, sądząc, że ich sprowadza do piwniczki ta sama, co i jego potrzeba, że jak on przyszli pokosztować wina, coraz bardziej kulił się za swoją beczką, pocieszając się zresztą, że jeśliby go nawet i odkryli, zbrodnia nie będzie znowu taka wielka.

Zbliżywszy się do beczki, za którą się ukrył Milczek, dwaj mężczyźni przystanęli.

— Masz lont? — zapytał po angielsku ten, który niósł latarnię.

— Mam, o tu — odparł drugi.

Na dźwięk jego głosu Milczek zadrżał i uczuł, że ziąb przenika go aż do szpiku kości. Zaczął się powolutku podnosić, aż wreszcie wysunął głowę znad kolistej drewnianej krawędzi i pod szerokim rondem kapelusza poznał bladą twarz Mordaunta.

— Jak długo może się tlić ten lont? — zapytał Mordaunt.

— Lont...? Ano, z pięć minut — odparł szyper.

Ten głos także nie był Milczkowi obcy. Spojrzał też z kolei na drugiego mężczyznę i poznał Groslowa.

— Uprzedź zatem twoich ludzi, żeby byli w pogotowiu, nie mówiąc im, o co idzie — rzekł Mordaunt. — Czy szalupa płynie za statkiem?

— Jak pies za swoim panem, uwiązana na konopnym powrozie.

— A więc kiedy zegar pokaże kwadrans po dwunastej, zbierzesz ludzi, zejdziecie bez hałasu do szalupy...

— Podpaliwszy przedtem lont?

— To moja rzecz. Chcę być pewny mojej zemsty. Czy wiosła są w łodzi.

— Wszystko przygotowane.

— Dobrze.

— Zatem tak, jak umówione.

Mordaunt ukląkł i umocował jeden koniec lontu w kranie, żeby dość było już tylko podpalić go z drugiego końca. Dokonawszy tego wyjął zegarek.

— Zapamiętałeś sobie? Kwadrans po północy — rzekł wstając — czyli...

Spojrzał na zegarek.

— Czyli za dwadzieścia minut.

— Tak, panie Mordaunt — odparł Groslow — ale muszę jeszcze raz cię przestrzec, że zadanie, którego chcesz się podjąć osobiście, nie jest całkiem bezpieczne i że może by lepiej było jednemu z ludzi zlecić podpalenie lontu.

— Mój kochany Groslowie — odparł Mordaunt — znasz przysłowie: “Cudze ręce lekkie, ale niepewne”? Zastosuję się do tego przysłowia.

Milczek wszystko usłyszał, choć nie wszystko zrozumiał, ale wzrok uzupełnił niedoskonałą znajomość języka; zobaczył i poznał dwóch śmiertelnych wrogów muszkieterów; widział, jak Mordaunt zakłada lont; usłyszał przysłowie, które Mordaunt, jakby chcąc mu ułatwić, powiedział po francusku; wreszcie zmacał zawartość trzymanego w ręku dzbana i zamiast płynu, na który czekali Muszkiet i Blaisois, wyczuł ziarnka grubego prochu, które mu się z chrzęstem rozgniatały w palcach.

Mordaunt oddalił się razem z szyprem. Przy drzwiach przystanął nasłuchując.

— Słyszysz, jak śpią? — zapytał.

Rzeczywiście, przez deski pokładu słychać było chrapanie Portosa.

— Sam Bóg ich wydał w nasze ręce — rzekł Groslow.

— I tym razem — rzekł Mordaunt — już sam diabeł ich nie ocali.

Po czym obydwaj wyszli.

Milczek zaczekał, póki nie zgrzytnął w zamku zasuwany rygiel, a kiedy nabrał pewności, że jest sam, wstał wolno, opierając się o ścianę.

— O! — rzekł ocierając rękawem wielkie krople potu, które mu wystąpiły na czoło — łaska boska, że Muszkietowi zachciało się pić!

Co prędzej przelazł przez dziurę i jeszcze mu się zdawało, że a nuż śni, ale widok prochu w dzbanie po piwie dowiódł mu, że to nie sen, a śmiertelny koszmar na jawie.

D’Artagnan, jak się łatwo domyślić, słuchał tych wszystkich szczegółów z coraz większym zainteresowaniem. Nie czekając, aż Milczek skończy, ostrożnie wstał, przybliżył usta do ucha Aramisa, który spał przy nim z lewej strony, i dotykając równocześnie jego ręki, żeby zapobiec wszelkiemu gwałtowniejszemu poruszeniu, rzekł mu:

— Kawalerze, wstawaj, ale po cichu, nie hałasuj.

Aramis obudził się. D’Artagnan jeszcze raz powtórzył to samo, ściskając go za rękę. Aramis usłuchał.

— Masz po swojej lewej stronie Atosa; zbudź go i ostrzeż tak samo jak ja ciebie.

Aramisowi łatwo udało się obudzić Atosa, który miał sen lekki jak zwykle u wrażliwych i nerwowych ludzi. Trudniej poszło z obudzeniem Portosa. Już chciał pytać, dlaczego, z jakiej racji wyrządzają mu tak wielką przykrość i przerywają sen, ale d’Artagnan zamiast wyjaśnienia zatkał mu dłonią usta.

Wtedy nasz Gaskończyk objął przyjaciół ramionami i zamknąwszy w ich kręgu trzy głowy, niemal że czołami się stykające, rzekł:

— Moi kochani, natychmiast opuścimy ten statek albo wszyscy zginiemy.

— Oho! — odezwał się Atos. — Znowu?

— Czy wiecie, kto jest kapitanem statku?

— Nie.

— Kapitan Groslow.

Trzej muszkieterowie drgnęli, z czego d’Artagnan wywnioskował, że jego przemowa zaczyna robić wrażenie na przyjaciołach.

— Groslow — mruknął Aramis — a, do licha!

— Któż to taki, ten Groslow? — zapytał Portos. — Nie przypominam go sobie.

— Ten, który rozplatał łeb Parry’emu, a teraz szykuje się, żeby nam porozbijać głowy.

— Wolne żarty!

— A czy wiecie, kto jest jego porucznikiem?

— Jego porucznikiem? Nie ma go — rzekł Atos. — Na statku, którego załoga składa się z czterech ludzi, nie bywa porucznika.

— Być może, ale pan Groslow nie jest byle zwykłym sobie kapitanem; on ma porucznika, a porucznikiem tym jest pan Mordaunt.

Tym razem muszkieterowie już nie tylko drgnęli; tym razem krzyknęli bez mała. To nazwisko miało tak tajemnicze i zgubne działanie na tych niezwyciężonych ludzi, że już na sam jego dźwięk odczuwali strach.

— Co poczniemy? — zapytał Aramis.

— Owładniemy statkiem — rzekł Aramis.

— I zabijemy go — rzekł Portos.

— Statek jest zaminowany — rzekł d’Artagnan. — Te beczki, którem wziął za baryłki z portem, zawierają proch. Kiedy Mordaunt dowie się, że został poznany, wysadzi w powietrze wszystko, i swoich, i nas, a na honor, zbyt mi jest obmierzła osoba tego pana, bym pragnął zjawić się właśnie w jego towarzystwie, bądź w niebie, bądź w piekle.

— Czy masz jakiś plan? — zapytał Aramis.

— Mam.

— Jaki?

— Czy mi ufacie?

— Rozkazuj — powiedzieli razem trzej muszkieterowie.

— No to chodźcie!

D’Artagnan zbliżył się do nisko położonego okienka przypominającego odpływnik, które było jednak wystarczająco duże, żeby człowiek mógł przez nie przejść. Otworzył je uważając, żeby zawiasy nie zgrzytnęły.

— Tędy droga — rzekł.

— A do licha! — rzekł Aramis — okropnie tam zimno, drogi przyjacielu.

— Zostań, jeśli wolisz, ale cię uprzedzam, że tu będzie wkrótce bardzo gorąco.

— Przecież wpław nie dostaniemy się do lądu.

— Za statkiem płynie szalupa uwiązana na linie; dopłyniemy do szalupy i przetniemy linę. To wszystko. Dalej, panowie!

— Zaraz — rzekł Atos — gdzie służący?

— Jesteśmy — odpowiedzieli Muszkiet i Blaisois, których Milczek przyprowadził chcąc zgromadzić w kajucie wszystkie siły. Weszli przez luk znajdujący się tuż przy drzwiach tak cicho, że nikt tego nie spostrzegł.

Trzej przyjaciele stali nieruchomo, patrząc przez niewielki otwór na straszliwy widok, który d’Artagnan odsłonił przed nimi odsuwając okiennicę.

I zaiste, każdy, kto choć raz oglądał ten widok, wie, że nic tak nie przeraża człowieka jak wzburzone morze, przetaczające z głuchym pomrukiem swoje czarne fale w bladej poświacie księżyca.

— Do kaduka! — rzekł d’Artagnan — czyżbyśmy się wahali? Jeżeli my będziemy się wahać, co zrobią nasi lokaje?

— Ja się tam nie waham — rzekł Milczek.

— Ja zaś umiem pływać tylko w rzece, proszę panów — rzekł Blaisois. — Uprzedzam.

— A ja w ogóle nie umiem pływać — rzekł Muszkiet.

Tymczasem d’Artagnan już się wysunął przez otwór.

— Jesteś więc zdecydowany, przyjacielu? — zapytał Atos.

— Tak — odparł Gaskończyk. — Dalej, Atosie, jesteś człowiekiem doskonałym, każ duchowi zapanować nad materią. Ty, Aramisie, dopilnuj służących. Ty, Portosie, zabij każdego, kto by nam na drodze stanął.

I d’Artagnan, uścisnąwszy Atosowi dłoń, wybrał chwilę, w której statek przechylił się na fali ku rufie, a wtedy po prostu zsunął się w wodę, która sięgała mu już do pasa.

Atos poszedł jego śladem, nim statek zdążył się podnieść. Po skoku Atosa “Błyskawica” przechyliła się w przód i ujrzano, jak się napręża i wyłania z wody lina, na której przywiązana była szalupa.

D’Artagnan podpłynął do liny i uchwycił się jej.

I czekał uwieszony u tej liny jedną ręką, głowę tylko mając wynurzoną nad powierzchnię wody.

Po sekundzie Atos znalazł się przy nim.

Następnie zza rufy statku ukazały się jeszcze dwie głowy: Aramisa i Milczka.

— Niepokoi mnie Blaisois — rzekł Atos. — Chyba słyszałeś, d’Artagnanie, że powiedział, jakoby umiał pływać tylko w rzece?

— Jeśli się umie pływać, można pływać wszędzie. Do łodzi! Do łodzi!

— A gdzie Portos? Nie widzę Portosa.

— Portos zjawi się, bądź spokojny. Pływa jak sam Lewiatan[73]. Ale Portos jakoś się nie zjawiał; właśnie bowiem rozgrywała się między nim a Muszkietem i Blaisois scena pół komiczna, pół dramatyczna.

Służący, przestraszeni hukiem fal i świstem, wiatru, przerażeni widokiem tej czarnej wody kotłującej się w otchłani, cofali się, miast iść, naprzód.

— Dalej, dalej! — powtarzał Portos. — Do wody!

— Ależ ja nie umiem pływać, proszę pana. Niech mnie pan tu zostawi — błagał Muszkiet.

— I mnie też — błagał Blaisois.

— Zaręczam panu, że tylko przeszkadzałbym wam na tej malutkiej łódeczce — przekonywał Muszkiet.

— A ja utopię się, zanim zdołam się na nią wgramolić — przekonywał Blaisois.

— Tam do licha, wyłazić albo was obu uduszę! — rzekł Portos ujmując ich za gardła. — No, Blaisois, naprzód!

Jęk, stłumiony żelazną dłonią Portosa, był jedyną odpowiedzią Blaisois, bo olbrzym, podniósłszy służącego za nogi i za kark, wyrzucił go przez okienko jak deskę i cisnął w morze głową na dół.

— Teraz ty, Musz — rzekł — spodziewam się, że nie opuścisz swego pana.

— Ach, panie — rzekł Muszkiet ze łzami w oczach. — Czemu wracałeś do służby? Tak nam było dobrze w zamku Pierrefonds!

I Muszkiet — nie narzekając więcej, milczący i posłuszny, może przez rzeczywiste przywiązanie, a może pomny na to, co spotkało Blaisois — dał nura w morze głową na dół. W każdym razie był to wielki czyn, bo Muszkiet miał pewność, że idzie na śmierć.

Ale Portos nie należał do ludzi, którzy zostawiliby własnemu losowi wiernego towarzysza. Pan poszedł za swoim służącym natychmiast, tak że oba ciała wpadły w morze z jednym i tym samym pluskiem. I kiedy Muszkiet, całkiem oślepiony, wypłynął na powierzchnię, już go trzymała potężna ręka Portosa i bez najmniejszego wysiłku mógł posuwać się w stronę liny, majestatycznie, niby jakiś bóg morski.

W tejże chwili Portos ujrzał, że coś się zakotłowało w zasięgu jego ramienia. Schwycił to coś za czuprynę; był to Blaisois, któremu już płynął na ratunek Atos.

— Zostaw, hrabio — rzekł Portos. — Nie jesteś mi potrzebny.

I potężnym wyrzutem nóg Portos wyłonił się ponad fale niby olbrzym Adamastor[74], po czym, odepchnąwszy się ledwie trzy razy, dopłynął do czekających nań towarzyszy.

D’Artagnan, Aramis i Milczek pomogli wejść Muszkietowi i Blaisois; potem przyszła kolej na Portosa, który przełażąc przez burtę omal nie wywrócił niewielkiej łodzi.

— A Atos? — zapytał d’Artagnan.

— Jestem — odezwał się Atos, który jak generał dowodzący odwrotem postanowił wejść ostatni i czekał obok łodzi. — Czy są już wszyscy?

— Wszyscy — odparł d’Artagnan. — Czy masz sztylet, Atosie?

— Mam.

— Więc przetnij linę i chodź.

Atos wyciągnął zza pasa stalowy sztylet i przeciął linę: żaglowiec zaczął się oddalać, łódź została, już tylko ruchem fal poruszana.

— Chodź, Atosie — rzekł d’Artagnan.

I podał rękę hrabiemu de La Fere, który wreszcie wszedł do łodzi.

— W sam czas — rzekł Gaskończyk. — A teraz zobaczycie coś ciekawego.


Загрузка...