Rozdział 21

I

Okropny jest paryski świt. Przez całą noc siąpił deszcz, nad ranem się oziębiło. Ulice co prawda już wyschły, lecz mimo to jest obrzydliwie. Przede wszystkim z braku pieniędzy.

Być w Paryżu z pustymi kieszeniami, to jedno z bardziej przykrych doświadczeń. Na co nie spojrzysz, ogarnia cię wściekłość.

Francuzi mają swoje problemy. Też im się nie przelewa. Dozorcy zamiatają chodniki. Klną. Po francusku. Łoskot żelastwa. To żaluzje w piekarniach i sklepikach. Śmieciarze, jak mrówki, uwijają się po ulicach, by na czas wywieźć odchody wielkiego miasta.

Koniecznie zdążyć przed śmieciarzami!

Spać trzeba było w nocy, panowie oficerowie. A teraz, kochani – do roboty! Biegać po paryskich ulicach, wyszukiwać to, co niezbędne: złoconą ramę, płótno, farby, pędzle. Ale to już, na jednej nodze!

Aukcja zaczyna się o dziewiątej. Trzeba tam jeszcze dojechać, dogadać się z organizatorami, żeby obraz już dziś znalazł się na licytacji.

No i, poza wszystkim, trzeba jeszcze stworzyć arcydzieło.

II

Z sypialni na wprost, w cichy korytarzyk. Czerwony półmrok, bordowo-złote refleksy na nagich ciałach mosiężnych figurek.

Rudi naliczył trzydzieści dwoje drzwi. Frau Bertina przeszła korytarz, uchyliła dwuskrzydłowe drzwi i wkroczyła do dużej sali. Rudiemu zaparło dech.

III

W Paryżu wystarczy przejść się rankiem ulicami, a przy śmietnikach znajdzie się wszystko, czego dusza zapragnie.

Ramę przywlókł esauł kozackiego pułku gwardii przybocznej Klim Ławrentjew. Odlew gipsowy. Nawet w niezłym stanie. Tylko że upstrzona odchodami much, pęknięta w dwóch miejscach i z obtłuczonymi narożnikami. No, ale lepszy rydz niż nic.

Nastia wzdycha. Przecież każdy wie, że rama to najważniejszy element obrazu. Jak obwoluta książki: jeżeli się błyszczy, mieni kolorami i ma ciekawy układ graficzny, to na pewno zaciekawi kupujących… Z kolei szara okładka z bladymi literkami będzie pokrywać się kurzem… Nastia widziała oczyma duszy okazałą ramę złoconą, rzeźbioną w szlachetnym drewnie. No, ale trudno. Musi być taka, jaka jest.

IV

Towarzysz Stalin zerknął na swojego narkoma spraw wewnętrznych, generalnego komisarza bezpieczeństwa państwowego Ławrentija Pawłowicza Berię:

– Posłuchaj, Ławrentij, jakie pogłoski krążą po Moskwie. Ludzie gadają, że u ciebie w NKWD jest spisek. Opowiadają, że jakieś bydlaki spotkały się nad Bajkałem i zastanawiały się, jak mnie zlikwidować. I podobno wszystkim od tego łby popękały. Bądź tak dobry, Ławrentij, zorientuj się o co chodzi i złóż raport: komu w NKWD pękła głowa i z jakiego powodu.

V

Sala jest pogrążona w tym samym czerwonym półmroku. Taki sam brokat, złote frędzle i tureckie tapczany. I dużo mężczyzn i kobiet. Właśnie kobiety wprawiły go w osłupienie. Jakie stroje! A dekolty! Co za brawura! A mężczyźni? Jak to mężczyźni… Czarne fraki, śnieżnobiałe gorsy. Zupełnie jak w teatrze. Chociaż nie, w teatrze nie rżnie się w karty. A tu się gra na wszystkich stołach naraz. Tu bez zmrużenia oka przegrywa się fortuny. Tu pali się długie cygara o niespotykanym aromacie, tu szampan leje się strumieniami, a wszystkich ogarnia nastrój nieskrępowanej zabawy. Tutaj nikt nie liczy się z forsą.

VI

Gdzie płótno? Jest tutaj. Rotmistrz kawaleryjskiego pułku grenadierów lejbgwardii Wołodia Sinielnikow zaiwanił malarzowi na Montmartrze. Pacykarzy tam bez liku. Rankiem rozstawiają sztalugi pod Sacre-Coeur, na ciężkim kacu bluźnią po francusku, jak paryscy dozorcy i ziewają. A wystarczy ziewnąć o jeden raz za dużo i już dzielny rotmistrz biegnie zameldować o wykonaniu zadania.

A skąd farba? A pędzle?

Z farbą nie było problemu. Inna sprawa, że paleta barw pozostawia wiele do życzenia. Zdobyli tylko dwa kolory. Czarny i czerwony. Czarną podprowadzili jakiemuś monsieur, który wlazł na drabinę, żeby malować rynnę. A czerwoną zdobyli tuż za rogiem. W straży pożarnej. Wiadro farby w strażackim kolorze. A w wiadrze, jak się potem okazało, był nawet pędzel. Czy do namalowania arcydzieła wystarczy wiaderko farby? Pewnie, że starczy. Kanciapka Nasti w jednej chwili wypełniła się miłym zapachem remontu. Co jest potrzebne, poza talentem i natchnieniem, do stworzenia arcydzieła? Potrzebny jest czas. Z pół minuty.

– Już, gotowe. Możecie zabierać. Tylko ostrożnie. Farba jeszcze świeża.

VII

Nikt nie zwraca uwagi na Frau Bertinę. Ta wycałowała na powitanie jakąś wypindrzoną damulkę. I jeszcze jedną. Przysiadła się do graczy. Podano jej puchar z jakimś krystalicznym płynem z bąbelkami.

Wszystko jest tak, jak być powinno. Pojawiające się kobiety nie budzą niezdrowych emocji. Wyłaniają się z czerwonej poświaty i w czerwonej poświacie znikają. Po czym znów wracają.

Trzeba dodać, że na mężczyzn też nie zwraca się uwagi. Nikt nie zrywa się na widok prokuratora generalnego. Nikt nie wybiega na spotkanie szefa wiedeńskiej policji kryminalnej. Każdy wchodzi, lekkim skinieniem głowy, czy uśmiechem wita znajomych. Nie padają żadne nazwiska ani tytuły…

Tu się po prostu miło spędza czas, odpoczywając po trudach dnia.

Rudi Mazur był pierwszym, na którego zwrócono uwagę.

Piękna dama o szlachetnym antycznym profilu i ogromnych, jak Frau Bertina, źrenicach, zapiszczała na widok chłopca w płaszczu przeciwdeszczowym.

Tu obowiązują stroje wieczorowe! Kto w ogóle wpuścił tego młokosa?

Ucichł śmiech. Zapanowała cisza. Przy stołach przerwano grę. Wszystkie głowy zwracają się ku niemu, jak wieże artyleryjskie.

Tu sami swoi. Tu każdy zna każdego. Tu nikt obcy nie ma prawa wejść.

Rudi Mazur przywarł do miękkiej brokatowej ściany. Zrozumiał, że popełnił błąd. Że za daleko zaszedł. Dlatego nie pozwolą mu odejść.

Mężczyźni we frakach przeszywają go wzrokiem. Jakimś nadzwyczajnym zmysłem Rudi rozpoznaje w nich adwokatów i prokuratorów, fałszerzy pieniędzy i płatnych zabójców, doradców rządu i komentatorów stołecznych gazet, hochsztaplerów i łapówkarzy, wielkich wiedeńskich wydawców i parlamentarzystów, bankierów i włamywaczy, związkowców i graczy giełdowych, aferzystów, stręczycieli nieletnich i rzeczników idei powszechnej równości.

I wzrok kobiet, płonący dziką furią. Jest w nich wściekłość, jaka ogarnia kobietę, gdy została przyłapana w cudzym łóżku, albo kiedy niespodziewanie zedrze się z niej kołdrę.

Niech demaskator ma się na baczności!

Rudi zagląda im w oczy – damom cesarskiego dworu, śpiewaczkom i tancerkom wiedeńskiej opery i baletu, mentorkom młodzieży, zwolenniczkom równouprawnienia kobiet, żarliwym rewolucjonistkom i zwykłym światowym dziwkom.

VIII

Wcale nie jest łatwo wstawić arcydzieło na aukcję. Drągal z młotkiem aż złapał się za głowę.

– Wiesz co, piękna panno? Daj sobie spokój z tym dziełem…

– Przecież to najnowsza rosyjska awangarda!

W odpowiedzi wybuch śmiechu. Chóralny. Do małego pomieszczenia na zapleczu sali aukcyjnej zbiegli się urzędnicy i ochrona. Każdy chce zobaczyć to kuriozum. Każdy dusi się ze śmiechu.

– Chwileczkę, panie sympatyczny. A nie chcecie tego wystawić dla jaj? Niech Paryżanie też mają jakąś frajdę. A dla was to świetna reklama. Na zakończenie aukcji – żart malarski. Dziennikarzom na pewno się to spodoba.

– Mademoiselle, takie żarty to nie u nas. My jesteśmy poważną instytucją. U nas najbogatsi ludzie świata kupują płótna Rafaela.

Wtedy Nastia podjęła decyzję.

W każdym przedsięwzięciu powinno się uwzględniać odpowiednie rezerwy. Na wojnie – rezerwy amunicji. Na statku dalekomorskim – rezerwy wody pitnej. W banku – ukryte rezerwy kapitałowe. Wszystko może się wydarzyć!

Nastia zastawiła w lombardzie wszystkie ordery. Z wyjątkiem jednego.

– Dobra – zwraca się do drągala. – Jeżeli nie sprzedasz mojego obrazu za przyzwoity grosz, weźmiesz to dla siebie.

Podaje mu złoty krzyż. Kierownik sali aukcyjnej zna cenę oficerskiego Świętego Jerzego. Podrzuca kilka razy na dłoni. Ciężki. Dobre złoto. Najważniejsze, żeby biała emalia na ramionach krzyża nie była uszkodzona. A ta lśni się i mieni, jakby dziś rano krzyż wyszedł z pracowni Faberge. Pośrodku w małym kółku powinien znajdować się święty Jerzy pokonujący smoka. A tu zamiast niego – czarny dwugłowy orzełek na złotym polu. To Święty Jerzy dla innowierców. Bardzo rzadki egzemplarz. Dziesięciokrotnie droższy. Znów go podrzucił, złapał – i zniknął order jak w dłoni sztukmistrza. Drągal uśmiechnął się:

– No, dobra. Zabawimy koleżeństwo. Wystawimy twojego bohomaza.

IX

Potrzebujemy materiały na BeriE. Na Zawieniagina. Na Seriebriańskiego. Na Cholowanowa.

Nikołaj Iwanowicz Jeżow gorliwie potakuje: mam na wszystkich.

– Mam nawet na Mazura.

Złotozębna Katarzyna zbaraniała: na Mazura nie było rozkazu.

X

Sala pęka w szwach. Mężczyźni w kapeluszach. Kobiety w kapelusikach. Jedwabie. Futra. Zabawne lisie pyszczki z bursztynowymi oczami na toczonych ramionach rozpromienionych dam.

– Miniatura karety, złoto, szafiry, rubiny i diamenty. Faberge. 1909 rok. Prezent dla następcy tronu carewicza Aleksieja…

– Sto tysięcy!

– Sto dziesięć!

– Sto dwadzieścia!

Upojny zapach najdroższych perfum. W eleganckim tłumie kręcą się cwaniacy i kombinatorzy. Dają sobie jakieś znaki.

– Tabakierka, złoto. Łączna waga diamentów – cztery karaty. Faberge. 1906. Własność Wielkiego Księcia…

– Siedemdziesiąt tysięcy!

– Osiemdziesiąt!

Steward sunie bezszelestnie. Białe, jedwabne rękawiczki. W srebrnym wiaderku cenna butelka.

Dla szczęśliwego nabywcy od dyrekcji z najlepszymi życzeniami.

– Szyszkin. „Dębina”.

Na balkonie tłum gapiów. Wśród nich byłe rosyjskie ziemiaństwo, dawna arystokracja, dawni obszarnicy, marszałkowie szlachty. Przed miesiącem jeden z nich pozbył się Szyszkina za tysiąc franków. Dziś ktoś sprzedaje tegoż Szyszkina za sto osiemdziesiąt tysięcy.

– Order Świętego Andrzeja. Ostatnia dekada osiemnastego wieku. Praca przypuszczalnie Osipowa. Łączna waga diamentów…

Przy wyjściu stoją milczący ochroniarze. I pod skarbcem stoją.

– Riepin! Makowski! Sierow!

– Czterdzieści pięć tysięcy po raz pierwszy… Czterdzieści pięć tysięcy po raz drugi…

Uderzenie młotka.

Pracownik domu aukcyjnego w białych rękawiczkach z ukłonem prezentuje obraz eleganckiemu dżentelmenowi: Ajwazowski. Osobnik dłuższą chwilę ogląda obraz przez monokl. Kiwa głową. Pracownik kłania się i wycofuje. Jeszcze jeden ukłon. Leciwa dama pragnie powtórnie rzucić okiem na płótno.

– S’il vous plait, madame. Ceny szybują, stuka młotek.

– Najnowsza rosyjska awangarda. Dzieło Anastazji Strzeleckiej „Druga wojna światowa”…

XI

A jeszcze w Moskwie mówi się, że po mieście krąży niewidzialny Mazur. Komu przychodzi na myśl zabić towarzysza Stalina, temu pęka głowa.

XII

Ze skarbca wynurza się malowidło przesłonięte błękitnym jedwabiem. Sztaluga stoi na podwyższeniu. Milkną rozmowy. Cisza. Dwaj pomocnicy na jakiś sobie tylko wiadomy sygnał, równocześnie zsuwają jedwab. I wszyscy popadają w osłupienie.

Czegoś takiego Paryż jeszcze nie widział.

Na szarym płótnie dwa czerwone pasy. Jeden nad drugim. W poprzek dwa pasy czarne.

Sala zaniemówiła. To coś nieprawdopodobnego!

No, a potem rozszalały się namiętności. Tupot nóg, gwizdy. Wszyscy wyją, piszczą, rechoczą. Ach, ci Francuzi, co za poczucie humoru! Żart udał się na medal. Szanowna publiczność dosłownie spada z krzeseł. Ludzie duszą się od tez, ze śmiechu dostają czkawki i nerwowych drgawek. Obsługa powinna serwować wodę z lodem, ale nikt nie jest w stanie udzielić pomocy zebranym. Pracownicy domu aukcyjnego sami tarzają się ze śmiechu. Elegant krzyczy:

– Dziesięć centymów – oto moja oferta!

– Ależ, drogi panie! – protestuje drągal z młotkiem, przełamując spazmatyczny chichot. – Zapomniał pan dorzucić drugie dziesięć za ramę, no i trzydzieści za płótno. A zatem, mamy cenę wywoławczą. Mesdames, mesdemoiselles, messieurs! Pół franka po raz pierwszy, pół franka po raz drugi…

– Dam franka! Powieszę to dzieło w klozecie! Ogólny rechot.

– Dwa franki! Powieszę do góry nogami. Ciekawe, czy ktoś zauważy.

– Trzy franki!

– Cztery.

– Pięć franków!

Ucicha chichot. Starczy, co za dużo, to niezdrowo. Ten sam żart powtórzony dziesięć razy przestaje śmieszyć.

– Siedem!

– Osiem.

Kiedy z ostatniego rzędu ktoś dla zgrywy zalicytował dziesięć, przestało być zabawnie. To zabrzmiało wręcz nieprzyzwoicie.

Więc nikt się już nie śmiał.

Ale cena została zgłoszona, więc drągal z młotkiem musi doprowadzić spektakl do końca. Takie są reguły aukcji:

– A zatem, mesdames, mesdemoiselles, messieurs, dziesięć franków. Kwota niespotykana na naszych licytacjach. No, ale cóż. Dziesięć franków po raz pierwszy…

Po prawej, w odległym kącie, czyjaś ręka uniosła się w górę.

XIII

W szkarłatnym półmroku, koło wejścia, podniósł się potężny facet. Za zdobną zasłonką namacał tablicę przeciwpożarową i niespiesznie zdjął z haków wielki strażacki topór. Kciukiem lewej dłoni wypróbował, czy dobrze naostrzony. Skrzywił się z dezaprobatą. Jasna sprawa, wisi tylko dla picu. No, dobra. Czas go wypróbować. Olbrzym zerknął na chłopca, wpasował stylisko w dłoń, uśmiechnął się. Na twarzy ma wielką bliznę, która przecina mu czoło, lewą brew, policzek, nozdrze. Rozcięte wargi wyglądają jak przenicowane. Uśmiech wykrzywia mu twarz w przerażający grymas.

Dryblas przykuwa uwagę kobiet.

Czasem wędrując przez mokradła można zobaczyć, jak żmija połyka żabę. Niby obrzydliwe – a nie sposób odwrócić wzroku.

Tu ten sam zachwyt w powiększonych źrenicach: zaraz ulubieniec kobiet Heinz zarąbie chłopca. Wprost na tym rozkosznym dywanie. To takie straszne. I takie ekscytujące. Wykidajło Heinz, na ich oczach, pośród nagich posągów, pośród obrazów pobudzających gwałtowne żądze, wśród sreber i kryształów odrąbie mu głowę. A potem wszyscy razem posiekają go na kawałki i zawiną w dywan…

XIV

Drągal z młotkiem nie zrozumiał, w czym rzecz:

– Chciał pan coś powiedzieć?

– Nic nie chciałem powiedzieć. Po prostu chcę kupić ten obraz.

– Za te gryzmoły chce pan dać więcej niż dziesięć franków? Dobrze, jak pan sobie życzy. Jedenaście franków!

Natychmiast podniosła się ręka po przeciwnej stronie sali.

– Dwanaście.

Ale pierwsza ręka została w górze.

– Trzynaście. Czternaście. Piętnaście.

Żaden z dżentelmenów nie opuszcza ręki. Wówczas drągal z młotkiem oznajmia:

– Dwadzieścia franków!

Ta wygórowana kwota nie stropiła obu chętnych.

– Dwadzieścia pięć, trzydzieści, trzydzieści pięć, czterdzieści.

W sali zaczęto szeptać.

XV

Wykidajło Heinz idzie między stolikami. Powłóczyste spojrzenia kobiet prowadzą jego muskularną sylwetkę, szerokie bary, dłonie jak bochny, czerwony topór wyglądający w takich rękach jak zabawka – i przenoszą się na chłopca w płaszczu przeciwdeszczowym. Wypierdka, który nie wiadomo jak się tu znalazł.

Rudi wewnętrznie skulił się w mały kłębuszek. Po raz pierwszy w życiu poczuł nad sobą skrzydła śmierci. Nie czuł lęku. W takich chwilach człowiek przestaje się bać. Kiedy wszystko stracone, nie ma powodu do obaw.

XVI

Pięćdziesiąt! Sześćdziesiąt franków! Ktoś nerwowo zakasłał.

– Osiemdziesiąt pięć! Dziewięćdziesiąt!

Kiedy drągal ogłosił sto franków, sala zamarła. A licytacja trwa nadal:

– Sto dziesięć! Sto dwadzieścia! Sto trzydzieści! Poruszenie na sali.

– Dwieście! Dwieście dwadzieścia! Dwieście czterdzieści!

Zdarza się, że ktoś w twoim otoczeniu byle gówno zamienia w złoto, a ty, jak jakiś głupek, nie masz pojęcia jak to się robi. Wtedy niepokój ściska za serce.

Gość w prawym rogu to ponad wszelką wątpliwość Rosjanin. Widać z gęby. W lewym rogu tak samo. Przekroczyli już pięćset franków, a żaden nie chce ustąpić.

– Siedemset pięćdziesiąt! Osiemset!

A przecież Rosjanie znają się na sztuce, prawda?

– Tysiąc franków! Tysiąc sto!

XVII

Nie uciekniesz. Nie ma dokąd. Rudi to wie. I nie zamierza uciekać. W ogóle nie myśli o ratunku. Natomiast widzi, słyszy i czuje. Czuje twarzą, piersią, całym ciałem. Czuje narastające podniecenie zebranych.

XVIII

Gość z prawej ma przetarte mankiety. Gość z lewej – wyświechtany krawat. Jasna sprawa: zamożni klienci kupują przez podstawionych. Nie chcą swoją obecnością zwracać uwagi na arcydzieło. Nie chcą podbijać ceny.

– Trzy tysiące! Trzy tysiące trzysta!

XIX

W rzymskim Koloseum krwawe mordy na arenie wyzwalały stany potężnego seksualnego pobudzenia. Gladiatorzy podrzynali sobie gardła, zabijali słonie, żyrafy, lwy i tygrysy. Nierzadko sami trafiali w pazury i kły oszalałych z przerażenia zwierząt. Na arenę wypędzano dzieci i dorosłych, jeńców i zbrodniarzy. Zwierzęta rozszarpywały ludzi na strzępy, zwierzęta rozszarpywały się nawzajem. Ludzie zabijali zwierzęta. Ludzie zabijali ludzi. Całe Koloseum łączyło się w jednym dzikim wrzasku. I właśnie wtedy Rzymianki oddawały się najsilniejszym rozkoszom płciowym. Na czas igrzysk z całego imperium ściągały męskie prostytutki. Zamożne Rzymianki przyprowadzały do Koloseum co jurniejszych niewolników… Całe miasto ogarniało szaleństwo. Stolica świata stawała się gigantycznym siedliskiem rozpusty.

Nie potępiajmy bestialstwa Rzymian. Nie zapominajmy: wtedy nie istniało jeszcze kino. To tylko z powodu technologicznego zacofania oglądali te masakry na żywo, a nie na panoramicznym ekranie.

Od tamtych odległych czasów ludzka natura nie zmieniła się ani na jotę. Jedyne czego nauczyliśmy się, to ukrywać własną krwiożerczość. Przynajmniej czasami. Ale tu, w szkarłatnym półmroku, możliwość zobaczenia zabójstwa na żywo podziałała na kobiety elektryzująco. Rudi Mazur czuje to podniecenie, widzi falujące biusty, trzepotanie nozdrzy. Słyszy bijące wspólnym rytmem, pobudzone kobiece serca.

XX

Walka trwa.

– Pięć! Pięć pięćset!

Rzeczoznawca z lupą wlazł na podest, przyjrzał się pociągnięciom pędzla i kiwa do kogoś w głębi sali: nie ma cienia wątpliwości, to autentyk! To z pewnością dzieło samej Strzeleckiej.

– Dziesięć tysięcy! Jedenaście! Dwanaście! Wrzawa wzmaga się.

– Czy słyszała pani kiedykolwiek o tej… jakże jej… Strzeleckiej?

– No pewnie! A pan nie słyszał?

Ręce obu jegomości wciąż są w górze, dlatego drągal z młotkiem podwyższa poziom licytacji:

– Pięćdziesiąt tysięcy! Sześćdziesiąt tysięcy! Siedemdziesiąt tysięcy!

XXI

Osiłek wyszczerzył się i odwrócił w stronę wielbicielek. Odpowiedziały chóralnym jękiem-westchnieniem. Wtedy wzniósł topór.

XXII

Doszedł do okrągłej kwoty, na chwilę przystanął, żeby nabrać powietrza w płuca i zaraz ruszył dalej:

– Sto tysięcy! Sto dziesięć! Sto dwadzieścia!

Napięcie rośnie. Jakżeby inaczej! Każdy na sali kombinuje: trzeba włączyć się do walki, póki nie jest za późno? Może próbować przelicytować? To tu, to tam podnoszą się ręce, deklarując gotowość przebicia poprzedniej oferty. Ale główna walka toczy się między dwoma ruskimi obszarpańcami. Zresztą kto wie, pewnie specjalnie tak się poprzebierali? Zaraz któryś chwyci fortunę za skrzydła i nabędzie arcydzieło. Zaraz walka dobiegnie końca. Ktoś musi ustąpić, przecież nie będą licytować bez końca. Do cholery, przecież to mimo wszystko nie Goya. I nie Picasso.

XXIII

Nie wiadomo dlaczego Rudi Mazur pomyślał, że za chwilę zginie nie byle kto, lecz…

XXIV

Pięćset tysięcy!

W tym momencie ciszę przerwał tupot podkutych buciorów. Do sali aukcyjnej wkroczył oddział policji. Co prawda arcydzieła są chronione przez organizatorów licytacji, ale władze miasta Paryża, dowiedziawszy się o tym, co się dzieje, postanowiły zastosować nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. A cena nieubłaganie rośnie.

– Dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy.

Dwaj policjanci o kamiennych gębach stanęli po obu stronach eksponowanego skarbu. Pozostali ustawili się przy wyjściu zapasowym, gotowi w każdej chwili uniemożliwić wszelką próbę kradzieży.

Drągal z młotkiem niepewnym głosem wykrztusił:

– Milion franków. – Zdezorientowany omiótł wzrokiem wstrząśniętą salę i powtórzył, jakby prosząc o wybaczenie: – Milion.

Загрузка...