Rozdział 6

I

Witam, witam – rozległo się z głębi pogrążonego w mroku gabinetu.

– Dzień dobry, towarzyszu Stalin.

– Jak się nazywacie?

– Makary…

– Będziecie moim specoperatorem?

– Tak jest, towarzyszu Stalin.

– A powiedzcie mi, Makary, z jakiego powodu drżą wam kolana?

– Towarzyszu Stalin, no więc… Widywałem was tylko na portretach i w kinie… Ale żeby tak żywego… No więc… Towarzyszu Stalin… Słowem… Widzę was po raz pierwszy w życiu…

Nie zrozumiał towarzysz Stalin, czy co?

– Też was widzę po raz pierwszy, a mnie jakoś kolana nie drżą.

II

Na obiad czarodziejowi zaserwowano…

Mówię „obiad” tylko dlatego, że nie znam innego określenia dla nieprzytomnego obżarstwa o wpół do piątej nad ranem. Możecie nie mówić „obiad”, wasza sprawa. Zresztą jeśli nie był to obiad, to tym bardziej nie było to śniadanie. Za wcześnie i zbyt obficie, jak na śniadanie. Po prostu zgódźmy się, że nie o nazwę tu chodzL Chodzi o to, że czarodziej dostał rzeczywiście nieprawdopodobną wyżerkę. Przede wszystkim – zupa fasolowa. Trzeba Niemcom oddać co należne: potrafią przyrządzać zupy z fasoli i grochu. Jeżeli tylko im się chce. Wtedy zabierają się za te zupy w takim samym żarliwym natchnieniu, jak Mozart i Beethoven, gdy komponowali swoje opery i symfonie. Tej nocy więzienny kucharz Hans doznał olśnienia. Podczas gdy czarodziej wygrzewał się w więziennej łaźni, Hans w ekstazie warzył zupę życia. Już nigdy więcej nie wzbił się na takie szczyty kulinarnej maestrii. Resztę życia Hans chodził i rozpamiętywał: to dopiero była noc! Natchnienie, moi mili, nie każdego nachodzi – i nie w każdą noc.

Krótko mówiąc, czarodziejowi zaserwowano zupę o niebo lepszą od tych, jakie dla Ławrentija Berii gotuje się w specpociągu na Dworcu Kurskim i pod eskortą dostarcza na Łubiankę. Zresztą nie będę się spierać: nie gościłem u Berii i, szczerze mówiąc, nie miałem okazji skosztować jego polewki. Dlatego nie wiem, czyj kucharz zwyciężyłby w konkurencji zup. Wiem natomiast, że brzuchaty Niemiec Hans mógłby z powodzeniem wystąpić w każdym międzynarodowym konkursie. Wstydu by nie przyniósł.

Hans uniósł pokrywkę kociołka i czarodziej doznał zawrotu głowy. Bo Hans nie ufa kelnerom, osobiście nalewa czarodziejowi srebrną chochelką. Zupę serwuje się u Niemców nie w talerzach, lecz w głębokich glinianych miskach, pokrytych fantastycznymi malowidłami kwiatów i surrealistycznymi kogutami o czerwono-zielono-granatowych ogonach. A do zupy wsypują, nędzarze, zrumienione na maśle sucharki. Nie powiem, że można tym zastąpić pieczywo, ale co mają robić, przy ich biedzie.

Dla pobudzenia apetytu Niemcy najczęściej aplikują małego sznapsa, potem w miarę potrzeby poprawiają na drugą nogę. Ale nasz czarodziej nie narzeka na brak apetytu. Gdyby ktoś położył przed nim pół metra wysuszonej na kamień niemieckiej wędzonej kiełbasy – w jednej chwili pożarłby ją aż do samego sznurka. Jednak niemiecki obyczaj każe tak czy owak zaostrzyć apetyt, stąd nieodłączny sznaps. Naczelnik więzienia najwyraźniej był wielbicielem sznapsa jabłkowego. Bo taki właśnie podano czarodziejowi. Mała zmrożona szklaneczka. Natomiast piwo do niemieckiego posiłku podaje się w trzylitrowym kuflu. Zimne, spływające pianą.

W ciepłym pomieszczeniu kufel natychmiast pokrył słę drobnymi kropelkami.

Gdyby to ode mnie zależało, wprowadziłbym trzylitrowy kufel do światowych standardów miar i wag. Nie zamierzam dowodzić, że ich wprowadzenie w skali globalnej rozwiązałoby od razu wszystkie problemy ludzkości, ale jestem przekonany, że połowę na pewno.

Czarodziej pociągnął pierwszy haust. Większość rozterek, trapiących jego rogatą duszę, z miejsca straciło swą ostrość i złagodniało. Trzeba pamiętać, że czarodzieje to też ludzie, problemów mają nie mniej od nas, jeśli nie więcej. Czarodzieje widzą szerzej niż my, więcej zauważają i lepiej rozumieją, dlatego życie czarodzieja jest pełniejsze, a namiętności jeszcze bardziej nieposkromione. Jeśli jest szczęśliwy, jego szczęście nie zna granic. Cierpi też mocniej od nas, boleśniej, dotkliwiej. Dlatego czarodzieje nie żyją długo. Czasami zstępują z niedostępnych wyżyn lub przepastnych otchłani, gdzie zamieszkują ich dusze. Przybywają na nasz grzeszny padół, by złagodzić cierpienie ducha, uspokoić zmysły. Wtedy czarodziej pociąga z trzylitrowego kufla, uśmierza ból egzystencjalny…

III

W niewielkiej sali projekcyjnej jest tylko jeden widz. Towarzysz Stalin.

Nowy osobisty kat-filmowłec Makary przerzuca puszki w kabinie operatora. Gaśnie światło. Początek filmu bez czołówki. Towarzysz Bucharin wśród komsomolców. Towarzysz Bucharin wśród czerwonoarmistów. Towarzysz Bucharin przyjacielem pionierów. Towarzysz Bucharin na wielkiej budowli komunizmu – Kanale Bałtycko-Białomorskłm. Za nim jacyś ludzie w szarych uniformach radośnie pomykają z taczkami. A wokoło portrety towarzysza Bucharina. Tysiące portretów. Książki towarzysza Bucharina. Kult jednostki towarzysza Bucharina. Aresztowanie obywatela Bucharina. Proces wroga ludu, zdrajcy, agenta międzynarodowego kapitalizmu i trzech obcych wywiadów, sprzedawczyka Bucharina. Egzekucja swołoczy Bucharina.

Towarzysz Stalin lubi oglądać każdy film po wiele razy. Ale dziś towarzysz Stalin jest nie w humorze.

– Wystarczy, towarzyszu Makary. Dajcie lepiej coś pogodnego.

IV

Spręża się nadworny kelner-komunista, do niedawna więzienny kalifaktor. Po natchnionej niemieckiej zupie – niemiecki sznycel…

Czy wy w ogóle wiecie, co to jest prawdziwy niemiecki sznycel? Podkreślam: prawdziwy. Nawet nie próbuję go tu opisywać. Wiem, że talentu by nie wystarczyło. Znaczy – literackiego talentu. Ale dajmy spokój z walorami sznycla. Ważniejsze jest coś innego: czy wygłodzony czarodziej zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien się nasycać?

Otóż, zdawał sobie sprawę.

Pomimo to…

V

U Nikołaja Jeżowa odbywa się bal maskowy.

Zanim opowiemy o samym balu, warto poświęcić kilka słów na opis wnętrza, na wyjaśnienie specyfiki tego miejsca. Mieszkanie Jeżowa znajduje się w starym budynku, wzniesionym wtedy, gdy jeszcze potrafiono budować wspaniałe apartamenty, duże i jasne, z frontowym i kuchennym wejściem. W mieszkaniu jest mnóstwo pokoi i korytarzy, jest sala przyjęć i sala gimnastyczna. Dla zwiększenia poczucia przestronności, przebito przejście do sąsiedniego mieszkania, a stamtąd połączono się z następnym. W efekcie wyszło na to, że mieszkanie ma nie jedno paradne wejście, lecz kilka, nie mówiąc już o wejściach kuchennych. Dla bezpieczeństwa co poniektóre przejścia zastawiono, a niektóre zamurowano. W efekcie uzyskano mieszkanie wymarzone na korowody taneczne albo poranną przejażdżkę rowerową. Liczbę pokoi znają chyba tylko sprzątaczki. Poza nimi nikt nie zadał sobie trudu, by je wszystkie policzyć. Nikołaj Jeżów ma oczywiście jeszcze przyjemne mieszkanko na Kremlu, ale tam urządzać bale maskowe byłoby jakoś głupio.

Ma, rzecz jasna, domki letniskowe. Jeden w Puszkino, pod Moskwą, drugi w Jałcie. Ale to daleko – trudno zorganizować przyzwoitą imprezkę. Dlatego wszystkie jeżowowskie maskarady odbywają się w mieszkaniu na Kisielnym. Tutaj co wieczór rżnie muzyka, migotają kolorowe lampiony, pary pląsają w tańcu. Towarzysze wystrojeni stosownie: husarze i zakonnice, rozbójnicy i Cyganki, kajdaniarze i ulicznice, marynarze i gimnazjalistki…

Jest wesoło. W ogóle bale u Jeżowa cechuje jakaś taka gorączkowa wesołość. Rozkwit działalności karnawałowej przypadł na lata 1937 i 1938. Te dwa niezapomniane lata stanowiły prawdziwy przełom na froncie walki ze szpiegami i zaprzańcami. Oczywiście ludzi rozstrzeliwano już wcześniej i to na znacznie większą skalę, jednak dopiero w 1937 roku oczyszczający wicher wtargnął na same szczyty władzy, doszczętnie zaśmieconej wrażą agenturą. Tutaj już nie można było rozstrzeliwać byle kogo, bez śledztwa. W sprawie byle szpiega trzeba było wszczynać dochodzenie! Mało tego, śledztwo trzeba było nieraz doprowadzić do rozstrzygnięcia. A spiski bywają różne: na rozwikłanie jednych wystarcza piętnaście minut, inne zajmują człowiekowi bity dzień, a czasem i więcej. Gdyby podliczyć cały czas, poświęcony na rozwikłanie wszystkich intryg i spisków, to by się okazało, że aparat NKWD zmjtrężył miliony roboczogodzin.

Tu należy oddać co należne śledczym Jeżowa: mimo niewyobrażalnej skali zadań, żaden z nich ani na moment nie zwątpił. Żaden się nie ugiął, nie zrejterował. Wszyscy wypruwali z siebie żyły. Żeby oficerowie śledczy w Lefortowie i na Łubiance nie musieli dźwigać segregatorów z aktami, sprowadzono taczki z budowy Kanału Białomorskłego. Ganiali z nimi po korytarzach, jak przodownicy pracy. Bywało, że towarzysz Jeżów zmierza do gabinetu, a z przeciwka maszerują uśmiechnięci śledczy z taczkami, gęsiego, ze stachanowską pieśnią na ustach.

Przez te dwa lata aparat dochodzeniowy NKWD był narażony na nieprawdopodobne obciążenia. Całymi miesiącami oficerowie nie wynurzali się ze swoich gabinetów, potykali się ze zmęczenia, zasypiali przy biurkach, zapominali o najbliższej rodzinie. Dlatego Nikołaj Jeżów robił co mógł, by ulżyć podwładnym w ich ciężkiej i doli. W całym wielomilionowym aparacie NKWD potroił wynagrodzenie, wybudował tysiące mieszkań – tzw. jeżowe domy – otworzył dla czekistów półtorej setki nowych sanatoriów i domów wypoczynkowych. Wszystkie ośrodki wypoczynkowe nad Morzem Czarnym przestawił na uzdrawianie personelu dochodzeniowośledczego NKWD. W całym resorcie Nikołaj Iwanowicz zdecydowanie podwyższył racje żywnościowe, wprowadził „jeżowowskł dodatek” za pracę szkodliwą dla zdrowia, zorganizował czekistom dostawy wprost do domu czekolady, ananasów, niemieckiej kiełbasy, francuskich pasztetów. Wreszcie dla pewnego specjalnie dobranego kręgu moskiewskich – i nie tylko – czekistów przez siedem dni w tygodniu urządza bale maskowe w swoich posiadłościach.

Przyjęcia wyprawiane są w duchu angielskich wieczorów klubowych: żadnych szarż, żadnych podległości, wszyscy są równi. I jeszcze jedno: biorą w nich udział wyłącznie mężczyźni. Nikołaj Iwanowicz Jeżów pierwszy daje przykład do naśladowania: zniesienie hierarchii jego także dotyczy, zatem nie jest pierwszym pośród równych, lecz równym pośród pierwszych. Na swoich balach maskowych Nikołaj Iwanowicz zezwala na znaczną poufałość względem siebie. Nie życzy sobie, by w domu zwracano się do niego używając jego stopnia, funkcji, ani nawet po imieniu. Tutaj króluje nastrój karnawału i dlatego wszyscy zwracają się do niego z francuska – Nicolas.

VI

Po raz kolejny czarodziej nakazuje sobie: „Nie spać!”. Otarł usta serwetką i polecił wezwać naczelnika więzienia.

– Umiesz prowadzić?

– Umiem.

– No to idziemy.

Trzasnęły drzwiczki.

– Dokąd jedziemy? – zapytał naczelnik, tonem zapożyczonym od własnego kierowcy.

– Do dzielnicy uciech. Są takie w Berlinie?

– No, jakże!

VII

Dajcie coś pogodnego! Łatwo powiedzieć.

Nie da się ukryć: kat-filmowiec nie ma prostej pracy. Dajcie coś pogodnego… I bądź tu mądry, kiedy półki uginają się pod filmami… Pogodnego… Makary zna na wyrywki zawartość każdej taśmy, pamięta przebieg wszystkich procesów wrogów ludu, co do jednego. Dość wymienić nazwisko, a już sięga po właściwą puszkę… A przecież wrogów ludu rozwalano na pęczki. Od każdego wroga rozchodzą się powiązania do dziesiątków innych, od których rozchodzą się następne powiązania… Wraże konszachty obfitowały w sploty i rozgałęzienia, układały się w fantastyczne wzory. Makary pamięta, kto z kim był powiązany i kto kogo rozstrzeliwał. Zresztą egzekutorzy sami tkwili po uszy w spiskach, sami mieli rozliczne powiązania. Starczy podać Makaremu nazwisko dowolnego wroga, a już zakłada właściwą szpulę.

Precyzyjne rozkazy Makary wykonuje bez zwłoki. Ale jak wykonać mgliste polecenie, żeby wyświetlił coś pogodnego. Co w ogóle jest pogodne? Każdy ocenia po swojemu. Wujaszek Wasia, który przeszedł na emeryturę, miał czas, żeby przez te wszystkie lata dobrze poznać gust widza. Długo by się nie zastanawiał… Ale Makary też nie wypadł sroce spod ogona. W okamgnieniu przeleciał wzrokiem po etykietkach, nawet ich nie czytając i szybkim ruchem wyjął taśmę, którą uznał za odpowiednią. Wystawił głowę z kabiny:

– Towarzyszu Stalin, mam filmik o tym, jak rozstrzelali taką jedną…

VIII

Zatrzymali się w zaułku. Mrok. Biel śniegu. Czarodziej wysiadł z samochodu. Odwrócił się do naczelnika więzienia:

– A teraz wszystko zapomnij.

– Co mam zapomnieć? – Naczelnik był mocno zdezorientowany.

– Wszystko.

IX

Terkocze projektor, taśma się przewija. Towarzysz Stalin ogląda pogodny film o tym, jak rozstrzeliwują taką jedną… W lesie króluje wiosna. Bezwstydna i rozpasana… Dziewczynę zbili tak, jak to tylko oni potrafią, cisnęli na mokry piach i dowódca plutonu egzekucyjnego Chołowanow podtyka jej pod twarz oficerki: „A teraz całuj but”.

Do tej chwili towarzysz Stalin śmiał się wesoło. Ale teraz zamilkł. Siedzi wyraźnie przejęty. W ciemnej, pustej sali nikt nie ujrzy tych emocji. Odwrócił się.

– Jeszcze raz.

X

Czarodziej wysiadł z samochodu i ruszył przed siebie. Przez śnieg. Wygodne, suche buty lekko skrzypią. Po pierwsze dlatego, że są nowe, a po drugie dlatego, że stąpa po śniegu. Buty wartownicze: własne nie zdążyły wyschnąć, więc przyniesiono mu te z magazynu. Mają zapach typowy dla nowego obuwia. Dostał też nowe skarpety. Grube, wełniane. Teraz już jest przezorny: wybrał buty dwa numery za duże, żeby grube skarpety nie uciskały stóp. Natomiast spodnie ma własne, wysuszone w więziennej pralni, odprasowane przez komunistę. Jeszcze gorące. I odrobinę wilgotne. Właśnie ta leciutka gorąca wilgotność sprawia, że jego serce przepełnione jest radością. Rozbawiło go wspomnienie zimnych, ciężkich, nasączonych wodą nogawek. Koszulę też ma nową i świeżą. Starannie wygolony, pachnący wodą kolońską Jaśmin, czarodziej muska palcami aksamitny kołnierzyk. Palto też wysuszone. Co prawda nie całkiem. Za mało było czasu. Ale prawie suche. A jeszcze na koniec naczelnik więzienia podarował mu szalik. Na pamiątkę. Gruby, czerwony szal. Czarodziej przypomniał sobie naczelnika, zerknął za siebie.

Ten nadal stał tam, gdzie go czarodziej zostawił. Gapi się przed siebie. Obok czarny Mercedes z otwartymi drzwiami.

Naczelnik więzienia nie odjeżdża.

Zapomniał, dokąd ma jechać. Zapomniał, że jest naczelnikiem więzienia. Zapomniał, że w ręku trzyma kluczyki samochodowe. Zapomniał, że obok stoi Mercedes.

Wszystko zapomniał.

XI

Towarzysz Stalin spoważniał. Kolejny raz kazał puścić film z rozstrzelania dziewczyny. I jeszcze raz. Chciałby podzielić się z kimś swoimi myślami.

– Towarzyszu Makary…

– Tak jest, towarzyszu Stalin.

– Widzieliście?

– Widziałem, towarzyszu Stalin.

– Szkoda, że nie można tego filmu pokazać. Bardzo szkoda. Patrzcie, towarzyszu Makary: on każe jej całować but. A ta odmawia! Rozstrzeliwują ją, zabijają – a ona, rozumiecie, nie całuje buta. Zuch dziewczyna!

XII

Czarodziej idzie po śniegu, skrzypiąc podeszwami. Nikogo nie hipnotyzuje. Diabła tam, że rozpoznają! Radość go rozpiera, dlatego nie okrywa się niewidzialną zasłoną, która czyni go nierozpoznawalnym. Jest też i inny powód: brak mu już sił, żeby tę zasłonę utrzymać. Jego magiczny potencjał jest jak silny akumulator: może spożytkować energię w dowolnych ilościach, pod warunkiem, że ją zaraz odtworzy. Ale tym razem stało się inaczej: czarodziej zużył całą moc magiczną w berlińskim cyrku i nie było warunków, żeby ją uzupełnić. Jak mu się udało czmychnąć z cyrku bez tej energii? Nie ma pojęcia, sam nie może się nadziwić. Uciekł, bo ma szczęście, dzięki własnej bezczelności, osłupieniu tłumu i policji.

Następne dwa dni i dwie noce wałęsania się pozbawiły go doszczętnie całej energii. Zregenerował trochę sił, drzemiąc króciutko w więźniarce, ale w areszcie je wykorzystał. Ostatni impuls skierował na naczelnika więzienia: wszystko zapomnij.

Czarodziej znowu jest bezbronny, jak grzechotnik, który roztrwonił swój bezcenny jad, kąsając na prawo i lewo… Wąż w takiej sytuacji powinien zaszyć się w kamieniach, odespać, nagromadzić świeżą truciznę. Bez jadu jest nie tylko bezbronny, ale też nieruchawy, męczy się, drętwieje. Tak samo czarodziej potrzebował wypoczynku: mocnego, długiego, głębokiego snu bez snów. Ale nie miał już sił, by narzucić sobie sen bez snów. Zresztą nie miał gdzie spać. W więzieniu został wykąpany, wygolony, wysuszony, odprasowany, nakarmiony i napojony… Dlatego teraz jest mu źle. Głowa mu opada, nogi odmawiają posłuszeństwa. Stacza się w sen jak w niebyt, jak w śmierć.

A z mrocznej bramy dobiega go śpiewny szept pierwszej ulicznej piękności Berlina:

– Czarodzieju, to ty? Czarodzieju, pójdź ze mną, ja cię ukoję.

XIII

Zawieniagin jest skończony. Każdy to wie. Nigdy nie pozwalał na żadne poufałości względem swojej osoby. Ale kto teraz zwracałby na to uwagę? Więc podchodzą kolejno.

– Jak tam, kolego Zawieniagin, sprawy się mają? – I życzliwe klepnięcie w plecy. Ale z przyjaznych gestów przebija nieskrywana pogarda. Poleciałeś? No, to leć, ścierwo! I czym prędzej zwalniaj fotelik w Norylsku!

Zawieniagin był zastępcą członka KC, ale teraz nie ma go na liście wyborczej.

– Hej, Zawieniagin! Widziałeś? Nie ma cię na liście! – Każdy wygłasza te słowa ze szczerą radością odkrywcy. Może sam Zawieniagin jeszcze o tym nie wie, no to trzeba mu powiedzieć jak najprędzej.

– Zawieniagin, nie ma cię na liście! Różni tacy łapią go za guzik marynarki:

– No, więc tak, Zawieniagin. Zapamiętaj moje słowa: nie zagrzejesz miejsca w Norylsku. Zdejmą cię. Mówię ci, umiem wyczuć pismo nosem.

– W Norylsku? Przecież już mnie zdjęli.

– Jak to: zdjęli? Już zdjęli? Kiedy zdjęli?

– Pięć minut temu.

– No to czemu nic nie mówisz? Piotrze Iwanowiczu, pozwólcie tu do nas. Słyszeliście? Zawieniagin poleciał. A nie mówiłem?

– Było do przewidzenia. Przecież Norylsk to nie żarty. Już sama nazwa zobowiązuje! Tam wymagana jest odpowiedzialność… To robota nie dla byle kogo.

– Zawieniagin, i co teraz z tobą? Gdzie pójdziesz?

– Będę zastępcą…

– Czyim? Starszym zastępcą młodszego pataflana?

– Nie. Będę zastępcą ludowego komisarza spraw wewnętrznych. Zastępcą Ławrentija Pawłowicza Berii.

– Awraamij Pawłowiczu, druhu drogi, serdeczne gratulacje! Naprawdę, ze szczerego serca. Nie miałem cienia wątpliwości… Wielcy ludzie rodzą się, że tak powiem, do wielkich czynów… Umiem wyczuć pismo nosem…

I poszło przez salę, przez cały ten tłum delegatów: Awraamij Pawłowicz idzie w górę! I to jak! Do samego Ławrentija Berii, na zastępcę! To ci dopiero duet! Złota para. I słusznie! Przecież zdarzało się, że towarzysz Beria wypadał na pół godzinki na Kreml z raportem dla towarzysza Stalina, a w tym czasie stanowisko bojowe zostawało w zasadzie bez nadzoru. To było słabe ogniwo. W to ogniwo mogli uderzyć wrogowie! A teraz? Teraz powinni mieć się na baczności! Ławrentij Beria może spokojnie opuszczać mostek, kiedy ster trzyma Zawieniagin! Trudno było o lepszego kandydata. Ależ ten towarzysz Stalin ma nosa. Ma pod sobą miliony ludzi, a musi wybrać jednego. No i wybrał! Właśnie tego, który został stworzony do tej roboty!

Poruszenie na sali. A raczej w kuluarach. Odbywa się to tak, jak na lekcji fizyki podczas demonstracji działania sił magnetycznych, kiedy na stole rozsypano garść opiłków i zbliżono magnes. R-r-r-a-z! W jednej chwili wszystkie opiłki zwracają się wzdłuż linii pola. To samo zjawisko można demonstrować uczniom na innym przykładzie. Do zatłoczonej sali wchodzi nowy zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych towarzysz Awraamij Pawłowicz Zawieniagin. R-r-r-a-z! Tysiące towarzyszy w jednej chwili zwracają się w jego stronę. I suną ku niemu. Z gratulacjami: towarzyszu Zawieniagin, cóż za wspaniała nowina!

XIV

Oficerów śledczych NKWD obejmuje tak zwany przelicznik wysługi lat. Taka taryfa specjalna, jak w okrętach podwodnych. Przepracujesz rok, a zaliczone masz dwa. Przepracujesz dziesięć – wpiszą ci dwadzieścia. Kiedy jesienią 1936 roku Nikołaj Jeżów obejmował funkcję ludowego komisarza spraw wewnętrznych, to nie tylko dał czekistom nowe mundury, nie tylko potroił im pensje, ale też wprowadził nowy przelicznik wysługi: odtąd każdy rok spędzony w organach liczył się potrójnie. Jak u kombatantów. Bo czym tak naprawdę różni się śledczy z Lefortowa od dowódcy liniowego, który pod ostrzałem wroga podrywa swoich ludzi do natarcia? Niczym się nie różni. Taka sama odpowiedzialność, takie samo ryzyko, ten sam front – tyle że niewidzialny, bo tajny.

Szkoda, że tym razem nowe prawo nie działa wstecz i że nie da się tym, którzy do 1937 roku wysłużyli w organach dwadzieścia lat wpisać do akt sześćdziesiąt lat służby. Za to w ciągu dwóch kolejnych lat 1937-1938, każdy czekista zarobi po sześć lat wysługi… Tyle tylko, że…

Że kogo to teraz obchodzi?

Trwa pogrom ekipy Jeżowa. Ludzie znikają jeden po drugim. Zgarnia się ich nocami. Zgarnia w dni robocze i w święta. Zgarnia w drodze do domu i w drodze do pracy. I w samej pracy. Zgarnia w pociągach, na letniskach, w sklepach, w restauracjach. Zgarnia ubranych. I gołych. Na pływalni. I w łaźni:

– Obywatelu, jesteście aresztowani, pozwólcie z nami!

– Przepraszam, czy towarzysz mówi do mnie?

– Gęś wieprzowi nie towarzysz. Ruszaj się, skurwysynu!

– Zaraz, chwileczkę, dajcie mi przynajmniej gacie włożyć! W końcu jestem komisarzem bezpieczeństwa trzeciego stopnia!

– Byłym komisarzem. Obejdziesz się bez gaci. Ruszaj się, skurwysynu!

Grupy operacyjne formuje się z byłych podwładnych delikwenta. To najpewniejszy sposób. Nikt tak nie łaknie krwi jak podwładny. Im bardziej dogadzał swemu zwierzchnikowi, im gorliwiej lizał mu tyłek, tym więcej w nim bestialskiej żądzy rewanżu. Żeby się tylko oczyścić, wymigać, wywinąć. Żeby nie być podejrzanym o sympatię. Żeby samemu nie wylądować pod murem.

Ale twoje godziny, koleś, też są policzone. Dopiero co aresztowałeś swego szefa, zrewidowałeś go, obiłeś mu gębę i wrzuciłeś strażnikom – a już idą po ciebie… Powtarza się cały schemat: ty też miałeś podwładnych, oni także skwapliwie ci nadskakiwali… I to oni przyjdą cię aresztować. Twoim wczorajszym podwładnym dziś tężeją rysy twarzy, w ich oczach gasną iskry bezgranicznego lokajstwa, w ciepłym głosie pojawia się stal. Raptem z ust twojego wiernego druha, towarzysza wspólnych walk i nieprześcignionego wykonawcy twoich poleceń, słyszysz:

– Ruszaj się, skurwysynu!

XV

Czarodziej daje nura w bramę i posłusznie podąża za pięknością. Znikają za załomem muru w czarnej szczelinie za skrzynią na węgiel. Potem krótki mroczny korytarz. Zapaskudzone podwórko pośród czterech ślepych ścian. Żelazne drzwiczki budki transformatorowej, na niej trupia czaszka i piszczele. Wąski właz pod rozgrzanym, buczącym transformatorem. Teraz w dół, wzdłuż nieizolowanych przewodów napięcia tak wysokiego, że czarodziejowi stanęły włosy dęba, a towarzyszącej mu piękności rozwiało fryzurę na wszystkie strony, jak rusałce albo topielicy. Dalej, w głąb, po klamrach, na dół, jeszcze niżej. W otchłań. Ku źródłu ciepła. Z ziemskich głębin wydostaje się strumień ciepła. Może pobliska magistrala ciepłownicza, może wentylacja stacji metra. Piękność pchnęła przymknięte drzwi…

Загрузка...