Rozdział 16

I

Czarne niebo. Czarna morska toń. Gwiazdy w niebie i gwiazdy w morzu. Plusk fal. Z przodu, na wprost, na kursie, nie widać żadnych gwiazd. To oznacza chmury, albo urwisty brzeg. Już czas. Chołowanow wyjął nóż i kilkakrotnie rozciął powłokę i dno pontonu. Po chwili zanurzyli się w zimnej wodzie. Fala uniosła Gryfa i Feniksa. Wznieśli się ku gwiazdom, potem w dół i wtedy poczuli grunt pod stopami. Fala delikatnie wypchnęła ich na brzeg. Wyszli na ląd. Gdzieś w oddali „Amur-Las” pruje morską toń, aby tylko z dala od wyspy. Ależ tam było przytulnie! Gorący prysznic, syte posiłki, ciepła pościel, korytarze ze spokojnym niebieskim oświetleniem, kabiny zachęcające do wypoczynku. I te wszystkie mądre książki i stacje radiowe do wyboru, do koloru. A tu zimnica! Od biedy dałoby się wytrzymać, gdyby nie ta nocna kąpiel w morzu. I gdyby było jakieś schronienie przed przejmującym wiatrem i lodowatą mgłą. Ale nic z tego.

Wylądowali na pustej dzikiej plaży. Żadnego namiotu, koca ani choćby płaszcza. Gdyby policja się czepiała, wytłumaczenie jest proste: uwielbiamy nocne kąpiele i nocną miłość na plaży. Ależ skąd, jacy tam z nas handlarze narkotyków! Uchowaj boże! Szpiedzy? Wolne żarty, panowie. Nie mamy forsy. Jakieś kopiejki. A raczej pesety. Paszporty? Pewnie, że mamy. Proszę, francuskie, w torebce kauczukowej, żeby nie zamokły. Jeszcze srebrna piersiówka. To wszystko. Jednym słowem, romantycy. Rosjanie. Z Paryża. Białogwardziści. Rodzice musieli brać nogi za pas, wiać przed cholernymi bolszewikami, taka ich mać. Ale nas polityka nie interesuje. Chcemy się tylko dobrze zabawić.

Ale na plaży nie czeka na nich żaden patrol. Gryf rozciera Nastię, bo szczęka zębami jak najęta.

Na razie lądowanie przebiega zgodnie z planem. „Amur-Las” zboczył z kursu na Morzu Śródziemnym, wygasił światła pozycyjne i w ciemnościach zbliżył się do archipelagu Balearów. W pobliżu Majorki zastopowano maszyny. Statek zwolnił, ale nie stanął na kotwicy. Załoga otrzymała wyraźny rozkaz: żadnego łażenia po pokładzie, żadnych wrzasków, żadnych świateł. Puszczono pogłoskę, że właśnie są wykonywane tajne zdjęcia hydrograficzne faszystowskiego wybrzeża.

Gdy statek zwolnił bieg, czarodziej uściskał Nastię: miej się na baczności! Objął Gryfa: pilnuj jej!

Noc była wprost wymarzona dla takiej’misji. Ciemno, wichura, fale, gwiazdy – zaraz nadciągną chmury i lunie deszcz. Co prawda, fale są tu zupełnie inne niż na Morzu Norweskim albo Morzu Białym. Łagodniejsze. I jest znacznie cieplej. Zwłaszcza tym, którzy są pod kołdrą.

W planie przewidziano dosłownie wszystko: o północy lądujemy na plaży, czekamy do świtu, rankiem zabieramy się pierwszym autobusem. Nie uwzględniono tylko jednej okoliczności: dokuczliwego zimna. Nastia drży jak liść osiki. Gryf podał jej piersiówkę, ale niewiele to pomogło. Na moment przestaje dygotać – i znów to samo. Kiedyś przyszło jej w październiku popływać w Wołdze. A Wołga w październiku to nie kurort. Nie Morze Śródziemne. Od tamtej pory trzęsie się po każdej zimnej kąpieli. Wydelikacona. Gryf pokiwał głową, wciągnął powietrze w nozdrza jak gończy pies, wyczuł nosem świeżą smołę. Co można smołować nad brzegiem morza? Pewnie, że łodzie rybackie. Naprzód, infantko!

Przeszli plażą z kilometr. W końcu natknęli się na łodzie. Te świeżo wysmołowane można sobie odpuścić: głowa rozboli. Poza tym nowe łódki mogą być pilnowane. Po co niepokoić ludzi. Tam, gdzie od wieków łowi się ryby, zawsze w pobliżu nowych łodzi znajdą się i stare, porzucone. Gryf widzi w ciemnościach jak kot. Węszy. I znalazł. Jest jedna na uboczu, wywrócona do góry dnem, stara, przesiąknięta solą, z wyłamanym dnem. Właź. Grzej się. Pod łódką jest jak w małym domku, wiatr nie dokucza.

Nastia wczołgała się pod spód, zwinęła w kłębek, oplotła kolana rękami. Dobrze byłoby teraz rozpalić małe ognisko, bez zapałek, tak jak ją nauczono, ale nie mają prawa ściągać na siebie uwagi. Trzeba sobie radzić bez ognia. Gryf zniknął na dobre pięć minut. Wraca z ogromnym żaglem. Masz, to twoja pierzyna, poduszka, materac.

II

Znów ma przed sobą ogromny, rozwibrowany, ryczący berliński cyrk… Czarodziej majestatycznie opuszcza rękę i wraz z tym gestem spływa cisza, otulając wszystkich i ujarzmiając… Ostatnie pytanie wieczoru. Las tysiąca rąk. Czarodziej doprowadził publikę na skraj szaleństwa. Wydaje się, że między nim i widownią przeskakują niesamowite wyładowania elektrostatyczne, jak między niebem i ziemią, czyniąc wkoło światłość i roztrzaskując wszystko po drodze… A zatem, ostatni numer w programie, ostatnie pytanie… Pytanie już zostało zadane. Dotyczy sprawy prostej: chwalebnej przyszłości Niemiec pod rządami wielkiego Adolfa Hitlera. Tłum z góry zna odpowiedź. Gawiedź rozdziawia już gęby, gotowa do triumfalnego wrzasku. Tłum wzniósł dłonie, żeby huknąć salwą owacji, rozsadzając cyrkowy namiot. Odpowiedź pogrąży cyrk w euforii bezgranicznego zachwytu. Czarodziej ma już na końcu języka zgrywną i spektakularną odpowiedź… Nagle zawahał się.

– Zaraz, chwileczkę, pozwólcie mi zebrać myśli… W tłumie poruszenie. Szepty.

Czarodziej rozgląda się zakłopotany. W głowie układają mu się dziwne, obce myśli. Przyszłość Niemiec… Różowy kolor przechodzi w czerwień, brunatność, czerń…

– Wkroczyliśmy w rok 1939. Ten rok przyniesie Rzeszy wielkie zwycięstwa…

Czarodziej dziwnie zachrypnięty. Nie słychać w jego głosie triumfalnego entuzjazmu.

– To są ostatnie miesiące pokoju. W tym roku wybuchnie wielka wojna. Największa w dziejach świata. Dla Niemiec zacznie się dobrze. A skończy fatalnie.

Na widowni cisza, jak makiem zasiał. Czarodziej stoi ze wzrokiem wbitym w podłogę. Mówi wolno, półgłosem. Słyszą go wszyscy.

– Adolf Hitler ruszy na wschód… I tam skręci sobie kark.

III

Deszcz dudni po dnie barkasu, jak 4. Dywizja Kawalerii imienia tow. Woroszyłowa, defilująca na Kreszczatiku.

Feniks szczęka zębami w rytm deszczu. Gryf tak samo. Najwyższy czas zapakować się pod żagiel, zwinąć się i rozgrzać. Ubrań mają na sobie niewiele, a to co mają jest kompletnie przesiąknięte morską i deszczową wodą.

– Wiesz co, koleżanko? Jesteśmy na specoperacji, nie ma się czego wstydzić. Poza tym i tak cię nie widzę. Dlatego rozbieraj się. Do naga. Wyżmę nasze ubrania, a ty rozgrzewaj się w żaglu. I dla mnie nagrzej miejsce.

IV

Adolf Hitler ruszy na wschód… I tam skręci sobie kark – powtórzył cicho czarodziej.

Tłum milczy złowrogo.

Czarodziej jakoś tak dziwnie się obejrzał, potem ukłonił się niezręcznie, jakby przepraszając za niefortunne wyrażenie i w niezmąconej ciszy zniknął za kulisami.

Minął zbaraniałego policjanta z pałką. Ten cofnął się, nie wiedząc jak postąpić… Za plecami czarodzieja tłum milczał jeszcze co najmniej minutę. W ciągu tej minuty Rudolf Mazur zdjął z wieszaka palto i kapelusz i udał się w kierunku wyjścia. Nie tego dla artystów, ale głównego. Tutaj dopiero dopadł go dziki ryk i tupot tysiąca nóg.

V

Nastia przytula się do nagiego ciała. Drży.

Objął ją. Żeby było cieplej.

– Spij – mówi do niej.

– Masz słone wargi. Ja też? – pyta następczyni tronu.

VI

Albo czarodziej sam się zorientował, albo usłyszał Jakiś głos z góry, ale ryknął wściekle, zacisnął pięści i ruszył pędem w tym samym kierunku, co nadbiegająca hołota. Biegł przed tłumem, wykrzykując przekleństwa.

Z naprzeciwka wyciągniętym kłusem przechodzącym w galop zbliżała się konna policja. Już słychać rozdzierający świst policyjnych gwizdków. Już syreny karetek wypełniają szczelnie przestrzeń ulicy. Już ktoś kogoś chwyta. Już młócą pałami.

– Gdzie on jest?! – wrzeszczy oszalały tłum.

– Gdzie on jest?! – wtóruje Mazur.

Szacowni mieszczanie w kompletnym obłędzie rozwalają wszystko na swej drodze. Tuż obok ktoś kogoś rozpoznał – Ach, ty Mazurze! – i natychmiast kłębowisko splątanych rąk i nóg.

Tymczasem Mazura ciągnie za rękaw postawny blondas. Już rozdziawił gębę do wrzasku, ale jeszcze milczy. Nie wrzeszczy, bo wciąż nie wierzy w swoje szczęście odkrywcy. Każdy odkrywca potrzebuje pięciu minut, aby wpierw samemu nasycić się własnym odkryciem, a dopiero potem obwieścić je całemu światu. Mazur mógł się oczywiście osłonić parawanem czarodziejskich umiejętności. Ale w chwili grozy wyleciały mu z głowy czarodziejskie umiejętności. Zwyczajnie, zapomniał. Natomiast nie zapomniał o swej twardej jak młot pięści. I zanim piękniś zdążył się nasycić swoim odkryciem, zanim rozwarł paszczę, aby wydać triumfalny okrzyk, Mazur zdzielił go nie po czarodziejsku, ale po robotniczo-chłopsku. Między oczy. Zdzielił tak, że na moment rozbłysło niebo nad Berlinem. I zaraz uniosły się nad blondasem pięści i parasolki:

– A masz, ty Mazurze!

Czarodziej nie naciągał kapelusza na oczy, nie chował nosa w kołnierz, tylko przekrzykiwał innych:

– To on, Mazur! Bić go! Na policję z nim!

Potem były długie noce i dnie. Była obrzydliwie zimna mżawka ze śniegiem i krople z kryształkami w środku. I aresztowanie.

Czarodziej zobaczył narożnik mokrego domu i groźnego rottweilera. Wtedy nie wytrzymał. Z gardła wyrwał mu się przeraźliwy wrzask.

Własny krzyk wyrwał go ze snu…

Serce bije jak oszalałe, oddech urywany, dzwonią zęby.

Czarodziej powoli przezwycięża lęk, ostrożnie rozgląda się na boki. Gdzie jestem?

Ciemność. Deszcz bębni po żelazie, jak wtedy w Berlinie. Niebieskie oświetlenie, jak od wozów policyjnych. Zielone migotanie jak od świateł na skrzyżowaniach. Ale wtedy było zimno. A tutaj jest ciepło i sucho. To fale biją w stalowe burty. To deszcz bębni o pokład. To statek. Czarodziej dopiero co odprowadził Gryfa i Feniksa. Teraz siedzi odcięty w korytarzu „A”, we własnej kajucie.

Ciekawe, co tam z nimi?

VII

Nastia powoli rozgrzewa się. Razem z ciepłem rozlewa się po jej ciele znajome i nieodparte pragnienie czegoś. Pożądanie by gryźć, całować, drapać tego znienawidzonego mężczyznę, który ją obejmuje. Dlatego całuje jego wargi. I gryzie.

VIII

Czarodziej nie może zasnąć. Usiadł, włączył światło. Podłożył poduszki pod plecy.

Wyciągnął rękę do półki z książkami: dawno już nie sięgał po „Mein KampF. Czarodziej przeczytał wiele książek. Pochłaniał jedną po drugiej i zapamiętywał od deski do deski. Ale było kilka książek, które czytał bardzo wolno i po sto razy. Były to albo jego ulubione pozycje, albo książki, których sensu nie mógł zrozumieć. Otwierał takie dzieło na dowolnej stronie i zaczynał lekturę od zdania, które pierwsze wpadło mu w oko. Wnikał w sedno. Autor tego opasłego tomiska, niejaki Adolf Hitler, poraził czarodzieja jedenastym rozdziałem drugiej części. Ten rozdział niby napisał Hitler, ale nie ulega wątpliwości, że sam szatan prowadził go za rękę. Bo tylko szatan posiadł tę nadludzką wiedzę, tylko szatan tak poznał duszę tłumu i sposoby manipulacji. I tylko szatan znalazł w tym ostateczne spełnienie. Czarodziej zawsze studiował ten rozdział z zachwytem i zawiścią. Pozostałe rozdziały Mazur znał na pamięć, ale wcale nie uważał, że rozumie je w całości i bez zastrzeżeń. Nadszedł czas, żeby poważnie zająć się tą książką. Nie ma się dokąd śpieszyć. Wkrótce Neapol. Potem długi powrót do Archangielska. Nikt czarodzieja nie ściga. Nikt mu nie przeszkadza.

Sięgnął do spiżarki po pajdę chleba, czerstwą po tak długiej podróży. Potrzymał ją w dłoni, powąchał pałętającą się po szafce cebulę, otworzył puszkę szprotek, pokroił słoninę na długie cienkie plasterki, postawił przed sobą flachę Piercowki i rosyjską graniastą szklanicę. Nalał. Wypił. Odetchnął. Zagryzł. Otworzył „Mein Kampf”.

I pogrążył się w lekturze.

IX

Gryf nie stawia oporu. Nastia odwraca go na plecy. Tak wygodniej całować. Nie sprzeciwia się. Ale i nie odwzajemnia pocałunków.

X

Kapitan Aleksander Iwanowicz Jurin miał rozkaz zboczyć ze szlaku, dopłynąć w ustalone miejsce, o określonej godzinie zastopować diesle i zejść pod pokład. Poinformowano go, że chodzi o zdjęcia hydrograficzne. Kto prowadzi te badania i po co – tego mu nie wyjaśniono: rób, co do ciebie należy! Kapitan precyzyjnie odmierzył czas postoju, po czym ze sternikiem i nawigatorem wrócił na mostek i, nie włączając świateł pozycyjnych, skierował drewnowiec na właściwy kurs.

Już po kilku godzinach kapitan odczytał wskazania licznika gorącej wody. Nie było żadnych wątpliwości. Statek opuściło około trzydziestu tajnych pasażerów. Zużycie gorącej wody praktycznie spadło do zera.

Ciekawość to potęga. A może by tak wślizgnąć się nocą po cichutku do korytarza „A”. Niewiele trzeba, żeby wyczuć, kto tam był i w jakim celu…

XI

Ogarnia ją złość, wściekła złość puszystego polarnego husky. Dopiero teraz zrozumiała przyczynę tamtej wściekłości: biała syberyjska suka domagała się miłości. Nastia pragnie tego samego. Nie potrzebuje namiastki uczuć. Chce mieć Gryfa całego i na zawsze. Dlatego kąsa delikatnie, ale zaraz ogarnia ją histeryczna gorączka. Gryf ją hamuje. Zaciska wargi, nie odpowiada na jej pocałunki. Chce wyzwolić w niej tę zaślepioną wściekłość. Lubi to robić. I potrafi.

Ma jeszcze jeden powód, by nie odwzajemniać pocałunków. Ona najzwyczajniej w świecie nie potrafi się całować. Nikt jej tego nie nauczył. Bardzo go to podniecało i spokojnie, powoli, metodycznie upajał się jej niewinnością.

XII

Ściśle tajna narada. Temat: „Likwidacja Trockiego”.

Przewodniczy ludowy komisarz spraw wewnętrznych i generalny komisarz bezpieczeństwa państwowego towarzysz Beria. Poza nim jest jeszcze trzech uczestników: zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych, szef Głównego Zarządu Obozów NKWD ZSRR, komisarz bezpieczeństwa państwowego pierwszego stopnia towarzysz Zawieniagin, szef specgrupy likwidacji zagranicznych, starszy major bezpieczeństwa państwowego towarzysz Seriebriański oraz były szef Wydziału Zagranicznego OGPU, komisarz bezpieczeństwa państwowego drugiego stopnia towarzysz Trilisser.

Gapią się jeden na drugiego. Dlaczego Stalin-Dupalin właśnie im polecił stawić się nad Seligerem? Obecność Berii jest zrozumiała. Ale co tu robi Zawieniagin? Co szef Gułagu może mieć wspólnego z likwidacją Trockiego? Chociaż może, przecież jest zastępcą Berii. A Trilisser? Skąd ten niespodziewany awans? Inna sprawa, że jeszcze całkiem niedawno wszyscy czterej przechadzali się z kostuchą pod ramię. Gdyby Jeżów został kilka tygodni dłużej u władzy, nie byłoby Ławrentija Berii wśród żywych. Zostałyby tylko żywe o nim wspomnienia. A Zawieniagin? Już po odejściu Jeżowa otarł się o pluton egzekucyjny. Trilisser i Seriebriański są w jeszcze zabawniejszej sytuacji: nie zdjęto z nich wyroków śmierci. A zatem, towarzysze… Jak najlepiej zlikwidować Trockiego?

XIII

Rozszalały się żywioły. Fale biją o brzeg. Wiatr gwałtownie wieje od morza. Leje jak z cebra… Ale im jest ciepło, a nawet gorąco. Rozgrzali się pod żaglem. Dziewczyna cała kipi, jak sztormujące morze. Oplata Saszę-Gryfa gorącymi udami. Gryf delikatnie odwzajemnia ukąszenia i wie, że już czas.

XIV

Nieopisane piękno. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niedostępne brzegi nad Seligerem są ścisłym rezerwatem przyrody. To dobrze. Znacznie ułatwia kamuflaż. Makary-filmowiec rozpakowuje optykę, niespiesznie wyciąga z futerału wielką nową rusznicę przeciwpancerną typu SA.

Razem z nim jest dowódca specgrupy Szyrmanow. Z potężną niemiecką lornetką.

– Widzisz wszystkich?

– Widzę.

– Rozpoznajesz?

– Beria, Zawieniagin, Trilisser, Seriebriański.

– Nie pomylisz się?

– Nie.

– Sprawdź jeszcze raz. – Szyrmanow rozkłada przed Makarym zdjęcia. Cała czwórka sfotografowana en face i z profilu. Makary nie potrzebuje się przyglądać. Jest przygotowany da wykonania eksperymentu.

– Pytam po raz ostatni: nie pomylisz się?

– Nie.

– No, to ładuj.

XV

Prawą ręką ścisnął jej policzki, rozwarł szeroko usta. Ścisnął tak mocno, że jęknęła. Miał dość jej niewprawnych pocałunków i wprawnego gryzienia. Przed taką natarczywością mógł się bronić tylko całując samemu. Natura szczodrze go obdarzyła. Mógł całować bez ograniczeń.

Raptem zapadła się w otchłań. Poprowadził ją w pocałunek jak wprawny tancerz. Poszła za nim śmiało, jak się idzie za kimś doświadczonym, ufając w jego talent i umiejętności. Składał jej w darze pocałunek z gatunku tych, których się nie zapomina. Składał go z królewską hojnością. Chciało jej się krzyczeć, chciała się z nim podzielić wrażeniem jak jest jej dobrze. Musi mu powiedzieć, ale nie jest w stanie wypowiedzieć ani słowa. Usta jej wypełnia jeden nie kończący się pocałunek.

XVI

Obudził ją o świcie.

Ledwie zasnęli objęci – pobudka. Na sen zostało im trzydzieści minut. Przebudził się sam. Zawsze otwiera oczy dokładnie w tej chwili, którą wyznaczył sobie przed zaśnięciem.

Ona też ma wyćwiczony ten nawyk. Ale tym razem nie obudziła się sama z siebie. Po prostu zasypiając zapomniała dosłownie o wszystkim: o sekretnej misji, a nawet o tym, że jest na obcym brzegu, w kraju wroga. Nie obudziła się, gdyż nie wyznaczyła sobie pory pobudki. Gdyby nie Gryf, przespałaby tak cały dzień. Teraz dopiero co pogrążyła się we śnie, a już Gryf próbuje ją budzić. Ale opiera mu się przez sen:

– Saszeńka, może już wystarczy, co? Proszę cię, daj mi chwilę pospać…

Gryf potrząsa ją za ramię: dość tego spania, czas się zwijać, dopóki nas nie nakryli.

Ocknęła się z ciężką głową. Ech, żeby tak można się wyspać. Znaleźć się na powrót w przytulnej kajutce. Do diabła z czarodziejskimi naukami. I tak wszystkiego człowiek się nie nauczy. Spędzić kilka godzin pod prysznicem i spać, spać, spać…

– Hej, obudzisz się, czy nie?!

Wyjrzała spod łódki. Ta cholerna rzeczywistość! A tak dobrze było we śnie. Trzeba przyznać, że na wyspach śródziemnomorskich też bywa czasem naprawdę obrzydliwie. Rzadko, ale bywa. Niskie, postrzępione chmury. Przenikliwy wiatr. Siąpiąca mżawka. Nieprzyjazne fale.

Gryf uśmiecha się do niej:

– Ale z ciebie szatanica!

– Z ciebie, Sasza, też niezły numer! Oboje wybuchnęli śmiechem.

– Dziękuję ci, Gryf, za lądowanie, za tę noc, za zapewnienie mi bezpieczeństwa. Chcę cię za to wynagrodzić.

Infantka hiszpańska omiotła spojrzeniem pustą plażę. Potrzebuje miecza. Ale na białym piasku nie ma mieczy. Tylko łódki wywrócone do góry dnem. Trudno. Podniosła z piasku kotwicę: trzy zespawane pręty z wygiętymi w kształcie haków końcami. Tak zwany kot.

– Wyróżniłeś się, Gryfie, zapewniłeś mi bezpieczeństwo, dowiozłeś mnie do mego królestwa. Dlatego – na kolana!

Gryf nie zrozumiał, ale usłuchał. Nie wiadomo, na serio, czy półżartem. Opuścił się na jedno kolano. Potężny chłop, nawet klęcząc przerasta Nastię.

Położyła potrójną kotwicę na prawe ramię, po chwili na lewe i znów na prawe. Ktoś z boku pomyślałby: para obdartusów w strugach deszczu zabawia się kotwicą.

– Pasuję cię, Gryfie, na rycerza i nadaję ci tytuł barona. Nakazuję ci, abyś od dnia dzisiejszego mienił się… Słuchaj, jakie to wyspy? Baleary?…mienił się baronem Balearskim. Twoje włości są tutaj. Teraz pocałuj dłoń, baronie.

XVII

Dalej wszystko poszło zgodnie z planem. Wczesnym rankiem przeraźliwie rozklekotanym autobusem dotarli do Palma de Mallorca. Wziął ją za rękę i poprowadził w pajęczynę romantycznych uliczek. Niektóre miały po dwa, trzy metry szerokości. Sklepiki jeden obok drugiego. Jest tam dosłownie wszystko. Leży, czeka na chętnego. Ale nie rozdają każdemu wedle potrzeb. Toteż gorąco zachęcani, – aby udając się do tych sklepików zabierać ze sobą pieniądze. Bo bez pieniędzy czeka tam na was jedno wielkie rozczarowanie. Od tej czarnej zawiści możecie w ułamku sekundy stać się komunistami. A komunizm, jak widać, jest nieuleczalny.

Infantka hiszpańska i baron Balearski nie mają grosza przy duszy. Lecz niebawem ma nastąpić kontakt agenturalny. Zwany przez czekistów spotkaniem momentalnym. A przez wojskowych spotkaniem błyskawicznym.

Najważniejszy odpowiedni wybór miejsca. Spotkanie błyskawiczne musi odbywać się wśród ludzi, gdzieś na ścianie musi być zegar, żeby obaj uczestnicy spotkania nie spoglądali bezustannie na zegarki i żeby poruszali się z dokładnością do sekundy. Od tej chwili wszystko zależy od precyzji wykonania.

Miejsce wybrano przyzwoite: wejście do wielkiego sklepu „Garan”. Otwiera się równo o dziesiątej i od razu wsysa spory tłumek oczekujących. Nad wejściem wisi zegar. Spotkanie zaplanowano na godzinę dziesiątą zero dwie. Gryf na chwilę przystanął w wejściu, czekając aż wskazówka minutowa dotknie drugiej kreski, po czym dał nura w tłum. Setki kupujących na moment zbijają się w ciżbę ludzką, po czym rozpływają się we wszystkich kierunkach, rozchodzą po kilku piętrach. Gryf przystanął na chwilę przy towarach kolonialnych, a następnie skierował się do zapasowego wyjścia.

Podczas lądowania nie wolno mieć nic zbędnego. W najgorszym razie, gdy nocą na pustej plaży policja nakryje zakochaną parę w półnegliżu, ta nie ma w kieszeniach nic, prócz paszportów… Też podejrzane, że wybrali się nocą na plażę z paszportami, ale mimo wszystko lepiej wpaść w łapy policjantów z paszportami, niż bez. Natomiast duża kwota pieniędzy z pewnością spowodowałaby komplikacje. Nie, patrol nie zada sobie trudu, żeby konwojować podejrzanych na posterunek. Bynajmniej. Wszystko odbędzie się znacznie prościej: po jednej kuli w łeb, kamień do nóg i do morza. A pieniążki – po równo., W Hiszpanii nastały ciężkie czasy. Policjanci po sześć miesięcy nie dostają wypłaty. A przecież policjant to też, do pewnego stopnia, człowiek. Też bywa głodny…

Biorąc to wszystko pod uwagę, należy lądować bez pieniędzy. Dopiero po udanym desancie, dyslokacji i zgubieniu się w tłumie, dopiero wtedy potrzebna jest gotówka. Natychmiast. W dużych ilościach. Dlatego werbuje się agenturę wspomagającą. Agent wspomagający może włożyć pieniądze do skrytki, albo przekazać je podczas spotkania błyskawicznego. Dziewięćdziesiąt trzy procent wpadek w wywiadzie agenturalnym ma miejsce podczas nawiązywania łączności. W trakcie kontaktu. Dlatego kontakt musi być tak przygotowany, żeby nikt nie uświadomił sobie, że w ogóle miał miejsce. Nikt. Nawet bezpośredni obserwator.

Gryf władował się wraz z tłumem do ogromnego sklepu. Wchodząc nie miał przy sobie grosza, a wychodził z lekkim sercem i ciężką kieszenią. Kto o dziesiątej zero dwie w tym rozgardiaszu włożył mu do ręki nabitą sakiewkę? Powiem szczerze: nie mam pojęcia. Namierzenie błyskawicznego kontaktu rąk w tłumie, kiedy wszyscy są ściśnięci jak sardynki w puszce, po prostu jest niemożliwe.

Drugi etap również zgodnie z planem.

Kiedy Gryf udał się na spotkanie błyskawiczne, Feniks czekała za rogiem. Teraz zostało im tylko wypić po małej czarnej, przekazać Nasti pieniądze i paszport, życzyć powodzenia – i zostawić ją samą.

Restauracja jest niewielka. Stoliki rozstawiono na chodniku wzdłuż ulicy. Tuż obok paradują tłumy przechodniów. Policja hiszpańska nic nie ma do pary obszarpanych turystów przy okrągłym stoliku w taniej knajpce. Policja ma swoje problemy. Musi się jakoś sama wyżywić.

– Na razie, infantko, wszystko idzie jak po maśle.

– Dzięki twej opiece, baronie.

Nastia rozkwita w promiennym uśmiechu. Gryf podarował jej noc, o jakiej śniła przez tysiąc nocy. Był nawet trochę lepszy niż w marzeniach. Dlatego Nastia dotknęła jego dłoni, jakby niechcąco, lekko ją ścisnęła i puściła. Odwzajemnił uścisk, mocno i delikatnie. Nastia domyśla się, że ma wiele dziewczyn, po specgrupach i w ogóle wszędzie. Po cudzoziemskich ambasadach. I w dalekich krajach. Ale wyczuwa, nie rozumem tylko sercem, że złapała Gryfa na dobre. Może się afiszować z Niemrami-dyplomatkami, może się spotykać ze spadochroniarkami i dywersantkami, z przyszłymi królowymi i carycami. Niech tam! Ale od niej już się nie uwolni.

On też to rozumie. Wyrusza teraz do Marsylii. Potem przez Paryż i Berlin do Moskwy. Po drodze ma wiele spraw do załatwienia. Wiele kobiet oczekuje go w Marsylii, Paryżu i Berlinie. I w Moskwie.

Jest mu głupio. Tyle czasu Nastia-Feniks była tuż obok, a dopiero teraz, gdy trzeba się za chwilę rozstać, odkrył w niej ten niesamowity, wybuchowy temperament. To, czego szukał przez całe życie, a miał cały czas pod bokiem.

– Nigdy cię nie zapomnę.

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział coś, czego jeszcze nigdy nikomu nie mówił:

– Kocham cię.

Nastia spuściła wzrok: czy można w to wierzyć?

– Rozstajemy się, ale nie na długo. Sporo kręcę się po świecie, będę cię odwiedzać, Feniks.

Nastia uścisnęła go:

– Nie będziemy długo czekać. Wkrótce Rewolucja Światowa. Wkrótce nasze czołgi zjawią się we Francji i Hiszpanii. Zostanę królową. Uczynię cię księciem. I nigdy cię od siebie nie puszczę.

Uśmiechnął się:

– Przestań bajdurzyć. Lepiej szybko wracaj. Będę na ciebie czekać.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Baronie, chyba nie zrozumiałam… Ja mam wracać? Dokąd?

– Do Związku Radzieckiego.

– Nie mam zamiaru nigdzie wracać, baronie. Tu jest moje królestwo. Już wkrótce Hiszpańska Socjalistyczna Republika Radziecka wejdzie w skład ZSRR, a potem tylko pozmieniamy nazwy i tabliczki: Królestwo Hiszpanii w składzie Światowego Imperium!

– Nastiu, traktujesz to wszystko zbyt serio.

W jej oczach błysnęła nieposkromiona wściekłość. I wtedy mu powiedziała. Prosto z mostu.

Загрузка...