18

W wejściu Polar-Szternu Buchbinder przystaje, żeby przytrzymać drzwi płomiennopomarańczowej kurtce, niesionej ukośnym śnieżnym podmuchem. To Bina i jej nieodłączna torba z juchtowej skóry, z której sterczy plik dokumentów, pokreślonych żółtym mazakiem, zszytych, pospinanych i oznaczonych kawałkami kolorowej taśmy. Bina odpycha kaptur, ukazując włosy, porzucone na pastwę losu, byle jak zebrane i upięte na czubku głowy. Landsman wspomina, że podobnie nostalgiczny odcień widział poza tym tylko raz w życiu: w fałdach pierwszej dyni, jaką kiedykolwiek dane mu było ujrzeć, dorodnej, czerwonorudej bestii. Bina i jej torba zmierzają w stronę kasjerki — kiedy przejdą kołowrotek przy stosie tac, Landsman znajdzie się dokładnie na linii jej wzroku.

Landsman natychmiast podejmuje dojrzałą decyzję, aby udać, że nic nie widzi. Wlepia wzrok w okno wychodzące na ulicę. Jego zdaniem, spadło około piętnastu centymetrów śniegu. Wijąc się i przecinając, biegną po nim trzy oddzielne ludzkie tropy, których kontury wypełniają się dużymi płatkami, z wolna ulegając zatarciu. Afisze Worsztu na zabitych deskami oknach Trafiki i Papeterii Krasnego obwieszczają wczorajszy występ gitarzysty, tego samego, którego w toalecie obrobiono z pierścionków i gotówki. Z wierzchołka słupa na rogu biegnie we wszystkich kierunkach plątanina drutów wyznaczających mury i bramy wielkiego, umownego żydowskiego getta. Policyjny mózg Landsmana mimowolnie rejestruje szczegóły otoczenia, lecz jego świadomość skupia się tylko na chwili, gdy Bina wreszcie spostrzeże, iż on samotnie spożywa przy stoliku naleśnik, i zawoła go po imieniu.

Ale chwila ta jakoś ociąga się z nadejściem, Landsman ryzykuje więc drugie spojrzenie. Bina ma już obiad na tacy i teraz czeka na resztę, odwrócona do Landsmana plecami. Widziała go — musiała go widzieć. Otwiera się przed nim wielkie, cieknące pęknięcie, lawina rusza, ściana czarnego błota z rozpędem sunie w przepaść. Landsman i Bina byli małżeństwem dwanaście lat, a przedtem spotykali się przez pięć. Każde z nich było dla drugiego pierwszą miłością, a także pierwszą zdradą, pierwszą pociechą, pierwszym współlokatorem, pierwszą publicznością, pierwszą osobą, do której się zwracali, gdy cokolwiek — nawet ich małżeństwo — zaczynało się psuć. Przez pół życia ich historie, ciała, fobie, teorie, przepisy, biblioteki, zbiory płyt były dokładnie splątane i przemieszane. Urządzali spektakularne awantury: nos w nos, bryzgając śliną, machając rękami, rzucając i kopiąc rozmaite przedmioty, tarzając się po ziemi i wyrywając sobie garściami włosy. Następnego dnia na jego policzkach i piersiach pyszniły się czerwone półksiężyce paznokci Biny, ona zaś nosiła fioletowe bransolety śladów po jego palcach. No i przez pierwsze siedem lat pożycia rżnęli się niemal codziennie. Wściekli, czuli, zdrowi, chorzy, zmarznięci, rozgrzani, na pół śpiący; na wszelkich możliwych łóżkach, kanapach i poduszkach, na futonach, ręcznikach i starych zasłonach od prysznica, na skrzyni półciężarówki, na tyłach śmietnika, na wieży ciśnień, w szatni na przyjęciu na rzecz Rąk Ezawa. A raz nawet bzykali się na ogromnym grzybie w pokoju socjalnym.

Kiedy Bina przeszła z wydziału narkotyków do wydziału zabójstw, pracowali razem przez bite cztery lata. Partnerem Landsmana był Zelly Bojbriker, a potem Miśko, Binie towarzyszył biedny Morris Handler. Ale potem ten sam przebiegły anioł, który przedtem ich połączył, tak poukładał urlopy i zwolnienia Morrisa Handlera, poszkodowanego wskutek obrażeń cielesnych, że Landsman i Bina wylądowali jako partnerzy przy sprawie Grinsztajnów. Było to ich pierwsze i ostatnie wspólne śledztwo. Razem przetrwali nieudane dochodzenie, klęskę niezliczonych morderczych godzin, klęskę dni i nocy, klęskę na ulicach i klęskę w łóżku. Także śmierć dziewczynki, Arieli, i załamanie psychiczne Grinsztajnów, matki i ojca — ludzi brzydkich, zrujnowanych, nienawidzących siebie nawzajem oraz dziury w życiu, która im została — Bina i Landsman znieśli wspólnie. Potem jednak zjawił się Dżango, który powziął impet i formę z klęski sprawy Grinsztajnów, z owej dziury po małej pulchnej dziewczynce. Bina i Landsman uwikłali się w siebie niczym para chromosomów dotkniętych tajemniczym defektem. A teraz? Teraz każde z nich udaje, że nie widzi drugiego, i odwraca wzrok.

Landsman odwraca wzrok.

Odciski stóp na śniegu stały się płytkie jak ślady anioła. Po drugiej stronie ulicy brnie pod wiatr nieduży, zgarbiony człowieczek, wlokąc ciężką walizę obok ślepych witryn Krasnego. Szerokie kresy jego białego kapelusza łopoczą jak ptasie skrzydła. Landsman patrzy na wędrówkę proroka Eliasza i obmyśla własną śmierć. To czwarta strategia, wypracowana na pociechę, gdyby zanadto zbliżył się do ścieku. Choć oczywiście musi uważać, by nie przesadzić.

Landsman, syn, a po mieczu również wnuk samobójcy, widział już niemal wszystkie sposoby stosowane przez istoty ludzkie, by wyprawić się na tamten świat, od nieudolnych do wysoce skutecznych. Wie, jak należy to robić, a jak nie należy. Skoki z mostów i hotelowych okien — malownicze, ale niepewne. Rzucenie się ze schodów — zawodne, podejmowane pod wpływem impulsu, zbyt zdane na przypadek. Cięcie przegubów, z odmianą w popularnej, choć niekoniecznej wannie — trudniejsze, niż się wydaje, i naznaczone dziewczyńskim upodobaniem do melodramatu. Rytualne prucie sobie brzucha za pomocą samurajskiego miecza — ciężka praca, wymagająca asysty, a u żydka zalatująca afektacją. Landsman poznał kiedyś gliniarza, który podobno widział coś takiego, lecz on sam osobiście — nigdy. Dziadek Landsmana rzucił się pod tramwaj w Łodzi, dając świadectwo determinacji, która zawsze wzbudzała w Mejerze szczery podziw. Jego ojciec zażył trzydzieści stumiligramowych tabletek nembutalu, rozpuszczonych w setce kminkówki, co samo w sobie miało pewne zalety, a uzupełnione plastikową torbą na głowie, pojemną i bez dziur, przyniosło śmierć schludną, cichą i niezawodną. Jednak rozważając sposoby odebrania sobie życia, Landsman, podobnie jak mistrz świata Melech Gajsztik, przychyla się do broni krótkiej. Jego obrzyn kaliber.39 spełni zadanie z nawiązką. Kiedy wiadomo, gdzie przyłożyć lufę (w kącie bródki) i jak wycelować (20 stopni od pionu w kierunku pnia mózgu), jest to metoda szybka i niezawodna. Brudna, lecz z jakiegoś powodu Landsman nie przejmuje się ewentualnym bałaganem.

— Odkąd to lubisz naleśniki?

Dźwięk jej głosu sprawia, że cały się wzdryga. Wali kolanem w nogę od stołu i kawa, niczym krew z rany wylotowej, rozbryzguje się po szklanym blacie.

— Czołem, szefowo — mówi po amerykańsku. Rozpaczliwie szuka serwetki, ale przyniósł tylko jedną. Rozlana kawa jest wszędzie. Landsman wyszarpuje z kieszeni marynarki przypadkowe papierki i bezskutecznie próbuje zatamować powódź.

— Ktoś tu siedzi? — Bina jedną ręką trzyma tacę, drugą walczy z napęczniałą torbą. Ma charakterystyczną minę, doskonałe znaną Landsmanowi. Uniesione brwi, zapowiedź uśmiechu — to mina, którą przybiera, wchodząc do sali balowej, pełnej funkcjonariuszy płci męskiej, albo do sklepu w Harkawy w minispódniczce. To mina, która oznajmia: „Nie szukam tu kłopotów, przyszłam tylko po gumę do żucia”. Nie dając Mejerowi najmniejszej szansy na odpowiedź, Bina rzuca torbę i siada.

— Proszę — mówi Landsman mimo to, odsuwając talerz, by zrobić jej miejsce. Bina wręcza mu kilka serwetek. Landsman gorączkowo wyciera blat, po czym rzuca przesiąknięty kłąb na sąsiedni stolik. — Nie wiem, po co je zamówiłem. Masz rację, naleśniki z serem, fuj!

Bina układa na stole serwetkę, a na niej łyżkę, nóż i widelec. Następnie zdejmuje z tacy dwa talerze i stawia je przed sobą: sałatkę z tuńczyka na liściu sałaty, podarunku pani Nemincyner, oraz promienny złocisty kwadrat zapiekanki z makaronu. Sięga do wypchanej torby, wydobywa plastikowe pudełko z przykrywką na zawiasach, a z niego okrągłe puzderko z filigranu. Przechyla je i wysypuje na dłoń tabletkę witaminową, kulkę tranu i enzym, dzięki któremu jej żołądek trawi mleko. W plastikowym pudełku mieści się również sól, pieprz, chrzan, chusteczki odświeżające, flakonik tabasco lalczynych rozmiarów, pastylki chloru do odkażania wody, tabletki na zgagę i Bóg wie co jeszcze. Na koncercie Bina ma w torbie lornetkę operową; na łące Bina wyciąga z niej kocyk. Mrówkołapki, korkociąg, świeczki i zapałki, kaganiec, scyzoryk, maleńki rozpylacz z freonem, lupa — przy rozmaitych okazjach Landsman widywał w juchtowej torbie wszystkie te przedmioty.

Tylko patrząc na Żydów takich jak Bina Gelbfisz, myśli Landsman, da się pojąć wytrwałość i wszechobecność jego rasy. To Żydzi, których domem jest torba z juchtowej skóry, czy to na grzbiecie wielbłąda, czy w bańce powietrza w samym centrum mózgu. To Żydzi, którzy zawsze spadają na cztery łapy, lądują gotowi do biegu, płyną na fali zmiennego losu i wykorzystują, co im się nawinie pod rękę, od Egiptu po Babilon, od mińskiej guberni do Okręgu Sitka. Systematyczni, zorganizowani, uparci, przedsiębiorczy, zwarci, gotowi. Miśko ma rację: Bina da sobie radę w każdym komisariacie świata. Byle jakie przesunięcie granic, byle jaka zmiana rządów nie wystarczą, by zbić z tropu Żydówkę, która nosi w torbie zapas chusteczek odświeżających.

— Sałatka z tuńczyka — zauważa Landsman, pamiętając, że przestała jeść tuńczyka, gdy odkryła, że jest w ciąży z Dżango.

— Tak, próbuję wchłonąć tyle rtęci, ile tylko mogę — mówi Bina, odczytując wspomnienie na jego twarzy. Połyka tabletkę z enzymem. — Jakoś ostatnio lecę rtęcią.

Landsman wskazuje kciukiem panią Nemincyner, która stoi w gotowości z łyżką w dłoni.

— Powinnaś zamówić termometr w cieście.

— Chciałam — odpowiada — ale mieli tylko doodbytniczy.

— Widziałaś Pingwina?

— Pingwina Symkowicza? Gdzie?

Bina odkręca się do tyłu i Landsman korzysta z okazji, by zajrzeć jej za bluzkę. Widzi fragment piegowatej piersi, koronkową krawędź miseczki stanika i ciemną plamę brodawki, odciskającą się pod materiałem. Zalewa go fala pragnienia, by wsunąć tam dłoń, ująć pierś, wtulić się w miękkie wgłębienie, zwinąć w kłębek i zasnąć. Bina odwraca się i przyłapuje go na marzeniu o dekolcie. Landsman czuje, że policzki mu płoną.

— Ha! — mówi Bina.

— Jak ci minął dzień? — pyta Landsman, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie.

— Umówmy się — mówi ona i jej głos lodowacieje. Zapina bluzkę pod szyję. — Posiedzimy tutaj, ty i ja, zjemy razem kolację i ani słowem nie wspomnimy o moim cholernym dniu. Co ty na to, Mejer?

— Chyba brzmi nieźle — odpowiada Landsman.

— Dobrze — mówi Bina.

Nabiera łyżkę sałatki z tuńczyka. Landsman dostrzega błysk zwieńczonego złotem przedtrzonowca i myśli o dniu, gdy wróciła od dentysty, nawalona tlenkiem azotu, i zaprosiła go, by wsadził jej język do ust i sprawdził, jak się czuje. Po pierwszym kęsie Bina poważnie zabiera się do roboty. Wsuwa dziesięć czy jedenaście łyżek, żując i przełykając zapamiętale. Szybko i namiętnie oddycha przez nos. W skupieniu śledzi współpracę łyżki z talerzem. Dziewczyna ma zdrowy apetyt: oto pierwsza opinia matki Landsmana na temat Biny Gelbfisz, odnotowana przeszło dwadzieścia lat temu. Jak większość komplementów jego matki, ten również w razie potrzeby łatwo obracał się w obelgę. Ale odtąd Landsman ufa wyłącznie kobietom, które jedzą jak mężczyźni. Gdy na talerzu pozostaje tylko liść sałaty z kleksem majonezu, Bina wyciera usta serwetką i nasycona, głęboko wzdycha.

— Nu, to o czym pogadamy? Chyba nie o twoim dniu?

— Stanowczo nie.

— To co nam zostaje?

— Jeśli chodzi o mnie — mówi Landsman — niewiele.

— Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.

Bina odpycha pusty talerz i na spotkanie przeznaczenia wzywa zapiekankę z makaronu. Landsman czuje, że od lat nie był tak szczęśliwy jak teraz, patrząc, jak Bina łypie na smakołyk.

— Wciąż lubię opowiadać o swoim samochodzie — mówi.

— Wiesz, że poezja miłosna mnie nie interesuje.

— O Przejęciu też nie będziemy mówić.

— Zgoda. Nie chcę też słyszeć o gadających kurczakach, ani o pierożkach w kształcie głowy Majmonidesa, ani o wszystkich tych zasranych cudach.

Landsman zastanawia się, co Bina powiedziałaby na dzisiejszą opowieść Cymbalista o człowieku leżącym w szufladzie chłodni w podziemiach Komendy Głównej.

— Proponuję, żeby w ogóle nie mówić o Żydach.

— I o Alasce.

— Dobry Boże, w żadnym wypadku.

— I żadnej polityki. Ani słowa o Rosji, Mandżurii, Niemczech, a zwłaszcza o Arabach.

— Ja też mam Arabów po dziurki w nosie.

— Nu, to może o zapiekance z makaronu? — pyta Landsman.

— Dobrze — odpowiada Bina. — Tylko proszę cię, Mejer, zjedz trochę. Aż mi się serce ściska, jak na ciebie patrzę. Boże drogi, strasznie jesteś chudy. Masz tu kawałek. Nie wiem, jak oni to przyrządzają, ktoś mi mówił, że dodają imbiru. Muszę powiedzieć, że w Jakowy o dobrym kuglu można tylko pomarzyć.

Odkrawa kawałek zapiekanki i niesie go na widelcu wprost do ust Landsmana. Na widok zbliżającego się deseru zimna ręka ściska Landsmanowi trzewia. Odwraca twarz. Widelec zatrzymuje się w połowie drogi. Bina rzuca trójkącik budyniu i makaronu, wysadzany klejnotami rodzynków, na talerz obok nietkniętych naleśników.

— W każdym razie powinieneś spróbować — mówi. Zjada kilka kęsów i odkłada widelec. — No, jeśli chodzi o zapiekankę z makaronu, to chyba wszystko.

Landsman sączy kawę. Bina połyka pozostałe tabletki i popija je wodą.

— Nu.

— No, dobra — mówi Landsman.

Jeśli teraz pozwoli jej odejść, nigdy nie będzie mu dane położyć się i zasnąć między jej piersiami. Nigdy już nie zaśnie bez pomocy garści nembutalu lub wiernego obrzyna kaliber.39.

Bina wstaje od stołu i wkłada kurtkę. Wpycha plastikowe pudełko z powrotem do skórzanej torby, tę zaś z jękiem zarzuca na ramię.

— Dobranoc, Mejer.

— Gdzie się zatrzymałaś?

— U rodziców — odpowiada tonem, którym obwieszcza się wyrok śmierci na planetę.

— Aj waj.

— Ty mi to mówisz. Dopóki czegoś nie znajdę. Mimo wszystko to chyba lepsze niż hotel Zamenhof.

Zaciąga suwak i przez kilka długich sekund poddaje Landsmana skrupulatnym gliniarskim oględzinom. Nie jest tak spostrzegawcza jak on — zdarza się jej przeoczyć szczegóły — ale potrafi szybko skojarzyć to, co widzi, z tym, co jej wiadomo o kobietach i mężczyznach, o ofiarach i mordercach. Pewną ręką konstruuje logiczne, trzymające się kupy narracje; nie tyle rozwiązuje sprawy, ile opowiada o nich historie.

— Spójrz tylko na siebie. Wyglądasz jak dom w ruinie.

— Wiem — mówi Landsman, czując ucisk w piersiach.

— Słyszałam, że marnie z tobą, ale myślałam, że tylko mnie pocieszają.

Landsman śmieje się i ociera policzek rękawem marynarki.

— Co to takiego? — pyta Bina. Paznokciem kciuka i palca wskazującego z kłębu serwetek, który Landsman rzucił na sąsiedni stolik, wydłubuje zmiętą, zalaną kawą masę papieru; on próbuje ją przechwycić, ale ona, jak zawsze, jest dla niego za szybka. Rozwija papier i rozprostowuje go na stole. — Pięć wielkich prawd i pięć dużych kłamstw o Wierzbowskich chasydach? — czyta. — Jej brwi spotykają się nad nasadą nosa. — Szykujesz się do przejścia na chasydyzm?

Landsman ociąga się z odpowiedzią i Bina natychmiast wyciąga wnioski z jego miny, z jego milczenia i z tego, co o nim wie, a zasadniczo wie wszystko.

— Mejer, co ty kombinujesz? — pyta. Nagle wygląda na równie znużoną i wyczerpaną jak on. — Nie. Nieważne. Za bardzo jestem, kurwa, zmęczona. — Ponownie zgniata Wierzbowską broszurę i ciska nią w jego w głowę.

— Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym mówić — przypomina Landsman.

— Tak, tak, ustaliliśmy dużo rzeczy. Ty i ja.

Na pół odwrócona, wyżej podciąga pasek torby, w której płynie jej życie.

— Chcę cię widzieć jutro w swoim biurze.

— Hm. Dobrze. Tyle tylko — mówi Landsman — że właśnie skończyłem dwunastogodzinny dyżur.

Informacja ta, choć prawdziwa, najwyraźniej nie robi na Binie żadnego wrażenia. Zupełnie jakby jej nie słyszała lub jakby nie została wygłoszona w języku indoeuropejskim.

— Zobaczymy się jutro — mówi on. — Chyba że strzelę sobie w łeb.

— Ostrzegałam już, bez poezji miłosnej. — Bina zbiera niesforny pukiel ciemnodyniowych włosów i podpina go zębatą klamrą za lewym uchem. — Strzelisz czy nie strzelisz, o dziewiątej masz być u mnie.

Landsman odprowadza wzrokiem Binę, kroczącą przez salę do wyjścia z jadłodajni Polar-Sztern. Zakłada się ze sobą o dolara, że ona na niego nie spojrzy, tylko naciągnie na głowę kaptur i wyjdzie na śnieg. Ale jest człowiekiem miłosiernym, poza tym to frajerski zakład, więc nie egzekwuje wygranej.

Загрузка...