Hinduski doktor, który bada Landsmana na izbie przyjęć w indiańskim szpitalu w St Cyril, orzeka, że można go wsadzić do aresztu. Doktor nazywa się Rau, pochodzi z Madrasu w Indiach i słyszał już wszystkie dowcipy na temat Indian i własnej osoby. Jest przystojny w stylu Sala Mineo — duże, czarne jak obsydian oczy i usta niczym pączek róży na ślubnym torcie. Niewielkie odmrożenia, informuje, nic poważnego, choć Landsman wciąż nie może opanować dygotu, mimo że od ocalenia upłynęła godzina i czterdzieści siedem minut. Jest przemarznięty do najgłębszego szpiku kości, jego ciałem szarpią wstrząsy, chłód emanuje ze wszystkich wewnętrznych szczelin.
— A gdzie wielki pies z małą baryłką koniaku na szyi? — pyta Landsman, gdy lekarz mówi mu, że może zdjąć koc i włożyć więzienny strój, który czeka złożony schludnie obok umywalki. — Kiedy się pojawi?
— Lubi pan koniak? — pyta doktor Rau, jakby czytał rozmówki i w najmniejszym stopniu nie interesował się ani pytaniem, ani jakąkolwiek odpowiedzią, której Landsman mógłby udzielić. Landsman od razu rozpoznaje klasyczny ton przesłuchania, tak zimny, że wręcz parzący. Doktor Rau z determinacją gapi się nieruchomo w pusty kąt pokoju.
— Czuje pan, że jest panu potrzebny?
— Ktoś mówił o potrzebie? — mówi Landsman, walcząc z guzikiem przy rozporku znoszonych spodni z diagonalu. Drelichowa robocza koszula i tenisówki bez sznurowadeł: chcą go przebrać za pijaka, włóczęgę albo jakiegoś innego nieudacznika, który wpadł nago do rejestracji, bezdomny i pozbawiony widocznych środków utrzymania. Buty są trochę za duże, ale poza tym wszystko świetnie pasuje.
— Żadnego głodu? — Do litery A na plakietce z nazwiskiem doktora przywarła drobinka tytoniu, którą doktor teraz zeskrobuje paznokciem. — W tej chwili nie odczuwa pan potrzeby, żeby się napić?
— Może po prostu odczuwam ochotę — precyzuje Landsman. — Nie przyszło to panu do głowy?
— To możliwe — przytakuje doktor. — Możliwe też, że lubi pan duże, śliniące się psy.
— Dobra, doktorku, dosyć tego — mówi Landsman. — Kończmy tę zabawę.
— Dobra. — Doktor Rau obraca do Landsmana pulchną twarz. Tęczówki ma jak odlane ze stali. — Detektywie Landsman, na podstawie badania stwierdzam, że ma pan zespół abstynencyjny. Oprócz wychłodzenia cierpi pan na odwodnienie, dreszcze, palpitacje, poza tym pańskie źrenice są rozszerzone. Poziom cukru w pańskiej krwi jest bardzo niski, z czego wnoszę, że dawno pan nic nie jadł. Brak apetytu to kolejny objaw odstawienia. Poza tym ma pan podwyższone ciśnienie i jak słyszałem, ostatnio zachowywał się pan nieobliczalnie. A nawet agresywnie.
Landsman szarpie pognieciony kołnierzyk koszuli, usiłując go wygładzić. Ale rogi, jak tanie rolety, wciąż podwijają się do góry.
— Doktorze — mówi — porozmawiajmy jak jeden mądrala z drugim. Szanuję pańską przenikliwość, ale niech pan powie, czy gdyby taki kraj jak Indie właśnie ulegał likwidacji i za dwa miesiące pan oraz wszyscy pana bliscy mieli zostać rzuceni wilkom na pożarcie, i nie mieli dokąd pójść, i wszyscy inni mieliby to w dupie, i pół świata przez ostatnie tysiąc lat usiłowałoby pozabijać Hindusów, to nie sądzi pan, że też zacząłby pan pić?
— Nie, wygłaszałbym tyrady do obcych lekarzy.
— Psy z koniakiem nie nabijają się z zamarzniętych — mówi żałośnie Landsman.
— Detektywie Landsman.
— Słucham, panie doktorze?
— Badam pana od jedenastu minut i przez ten czas wygłosił pan trzy długie przemowy. Tyrady.
— No, tak — potwierdza Landsman i po raz pierwszy czuje, że krew krąży w jego żyłach. Na twarzy rozlewa mu się wściekły rumieniec. — To się czasem zdarza.
— Lubi pan przemawiać?
— Od czasu do czasu.
— Słowotok.
— Podobno tak się to nazywa.
Landsman zauważa, że doktor Rau potajemnie coś żuje. Z jego lukrowanych różowych warg dolatuje nikły zapach anyżku.
Doktor odnotowuje coś w karcie Landsmana.
— Czy jest pan obecnie pod opieką psychiatry lub bierze jakieś leki na depresję?
— Na depresję? Czy ja wyglądam na depresyjnego?
— To przecież tylko nazwa — mówi doktor. — Po prostu dostrzegam pewne objawy. Wnosząc z tego, co powiedział inspektor Dick, i co sam stwierdziłem podczas badania, nie da się wykluczyć, że cierpi pan na jakiś typ zaburzeń nastroju.
— Nie pan pierwszy mi to mówi — wzdycha Landsman. — Przykro mi, że właśnie panu muszę to wyznać.
— Bierze pan jakieś leki?
— Nie, właściwie nie.
— Właściwie nie?
— Nie chcę.
— Nie chce pan.
— No, wie pan. Boję się, że mnie otępią.
— To by wyjaśniało pańskie picie — mówi doktor. Jego słowa mają sardoniczny posmak lukrecji. — Podobno alkohol cudownie przeciwdziała otępieniu. — Podchodzi do drzwi, otwiera je i wpuszcza Indianina, posterunkowego, który przyszedł po Landsmana. — Detektywie Landsman — kontynuuje swój koncept — niech mi będzie wolno zauważyć, że doświadczenie uczy, iż ludzie, którzy boją się otępieć, na ogół już dawno stracili ostrość.
— Tako rzecze wielki swami — mruczy pod nosem posterunkowy.
— Zamknijcie go — poleca doktor i rzuca kartę Landsmana na tacę pod ścianą.
Indiański gliniarz ma głowę jak sekwojowy kołek i najbrzydszą fryzurę, jaką Landsman kiedykolwiek widział, iście nieludzkie połączenie podgolonego karku i stylu pompadour z bułą nad czołem. Ślepym korytarzem prowadzi Landsmana do metalowych schodów na piętro miejskiego aresztu St Cyril. Cela bez krat ma zwykłe metalowe drzwi, jest w miarę czysta i w miarę dobrze oświetlona. Na pryczy leży materac, poduszka oraz złożony w kostkę koc. Kibel wyposażony jest w deskę. Na ścianie wisi przykręcane metalowe lusterko.
— Apartament dla VIP-ów — mówi gliniarz.
— Szkoda, że nie widziałeś, jak ja mieszkam — odpowiada Landsman. — Jest tam prawie tak ładnie jak tutaj.
— To nic osobistego — zastrzega gliniarz. — Inspektor specjalnie chciał, żeby pan o tym wiedział.
— Gdzie jest inspektor?
— Próbuje to załatwić. Jak ci faceci złożą skargę, to zaleje nas gówno w dziewięciu smakach. — Wykrzywia twarz w pozbawionym humoru uśmiechu. — Nieźle pan przyjebał temu kulawemu żydkowi.
— Kim oni są? — pyta Landsman. — Sierżancie, kurwa, co ci Żydzi tutaj kombinują?
— To ośrodek rehabilitacyjny — informuje sierżant z równie dojmującym brakiem uczucia jak doktor Rau, gdy pytał Landsmana o alkoholizm. — Dla zbłąkanej żydowskiej młodzieży, uwikłanej w sidła przestępczości i narkomanii. Przynajmniej tak słyszałem. Niech się pan zdrzemnie, panie śledczy.
Gliniarz odchodzi. Landsman wpełza na pryczę, naciąga koc na głowę, lecz jest już za późno: jeszcze nic nie czuje, jeszcze nie wie, co takiego mógłby czuć, gdy z głębi jego ciała wyrywa się szloch i więźnie mu w krtani. Łzy palące pod powiekami są jak alkoholiczny dygot — niczemu nie służą i nie można nad nimi zapanować. Landsman wtula twarz w poduszkę i po raz pierwszy od śmierci Naomi czuje się całkowicie samotny.
Dla uspokojenia wraca myślą do pokoju 208. Wyobraża sobie, że jest Mendlem Szpilmanem, leży na opuszczanym tapczanie w wytapetowanej komórce i odtwarza w myślach drugą partię meczu Alechin-Capablanca z Buenos Aires 1927 roku, podczas gdy hera obraca jego krew w cukier, a mózg w łapczywy język. No. Więc kiedyś szykowano dlań garnitur cadyka ha-Dor, on jednak uznał, że to kaftan bezpieczeństwa. Dobra. Potem zmarnował mnóstwo lat. Grał w szachy, żeby zdobyć pieniądze na dragi. Mieszkał w podłych hotelach. Ukrywał się przed pełnym sprzeczności przeznaczeniem, wyznaczonym z jednej strony przez geny, z drugiej zaś — przez Pana Boga. I nagle, pewnego dnia, znajdują go jacyś ludzie, otrzepują z kurzu i wywożą do Peril Strait, do lekarza, do tej niby-kliniki, zbudowanej dzięki szczodrości amerykańskich Żydów, różnych Susie, Barrych i Marvinów, w której mają go wyczyścić i poskładać do kupy. Po co? Bo jest im potrzebny. Bo zamierzają go uzdatnić. A on chce z nimi jechać, godzi się na to — Naomi nigdy nie podjęłaby się przewiezienia Szpilmana pod eskortą, gdyby zwęszyła choćby najmniejszy ślad przymusu. Więc dla Szpilmana coś w tym musi być: pieniądze, obietnica wyleczenia, odzyskanie świetności, pojednanie z rodziną, nawet wyplata w formie narkotyków. Lecz gdy Szpilman przylatuje do Peril Strait, żeby zacząć nowe życie, coś sprawia, że zmienia zdanie — coś, co widzi, pojmuje, rozumie. Albo po prostu oblatuje go strach. I zwraca się o pomoc do dziewczyny, która dla niezliczonych ludzi, najczęściej tych najbardziej zagubionych, pełni funkcję jedynego przyjaciela na świecie. I Naomi zabiera go stamtąd, zmieniając po drodze plan lotów, po czym załatwia mu transport do taniego motelu z córką sprzedawcy ciast. Jej hybris zostaje ukarana; tajemniczy Żydzi doprowadzają do katastrofy samolotu i zaczynają polować na Mendla. Szpilman znów zapada się pod ziemię, chowa się w Zamenhofie przed kolejnymi wcieleniami i leży twarzą w dół w obskurnym pokoju, zbyt nawalony, by myśleć o Alechinie, Capablance czy obronie hetmańsko-indyjskiej. Zbyt nawalony, by usłyszeć pukanie.
— Miśko, nie musisz pukać — mówi Landsman. — Przecież to areszt.
Rozlega się szczęk kluczy, po czym indiański posterunkowy z rozmachem otwiera drzwi. Za jego plecami stoi Miśko Szemec. Ubrany jest jak na trekking w głąb buszu: dżinsy, flanelowa koszula, pionierki, szarobrązowa kamizelka wędkarska, wyposażona w siedemdziesiąt dwie kieszenie, kieszonki i kieszoneczki. Na pierwszy rzut oka Miśko przypomina typowego, choć raczej dużego alaskańskiego turystę. Odznaka gracza w polo na koszuli jest ledwie widoczna, za to zwykłą, dyskretną jarmułkę zastąpiło ogromne, haftowane nakrycie głowy w kształcie walca, skarlały fez. Miśko zawsze przesadza z żydostwem, kiedy wybiera się do Indianerlandów. Z tej odległości Landsman nie bardzo widzi, ale Miśko zapewne ma też spinki do mankietów z gwiazdą Dawida.
— Przykro mi — mruczy Landsman. — Wiem, że zawsze mi przykro, ale tym razem, wierz mi, przykrzej już być nie może.
— To się jeszcze zobaczy — mówi Miśko. — Zbieraj się, on chce się z nami widzieć.
— Kto?
— Cesarz Francuzów.
Landsman wstaje z łóżka, podchodzi do zlewu i ochlapuje wodą twarz.
— Zwalniacie mnie? — już w drzwiach pyta Indianina. — Mogę iść?
— Jest pan wolnym człowiekiem — odpowiada posterunkowy.
— Akurat — mówi Landsman.