11

Czasem młodzi chasydzi, zatrzymani przez policję, robią się wyniośli, gniewni i domagają się swoich praw jako obywatele amerykańscy. Ale czasem załamują się i wybuchają płaczem. Doświadczenie Landsmana wskazuje, że najczęściej płaczą mężczyźni, którzy długo żyli w poczuciu sensu i słuszności, a potem nagle się zorientowali, że przez cały czas mieli pod stopami przepaść. To jedno z zadań policjanta: zerwać śliczny dywanik, przykrywający dziurę ziejącą w podłodze. Ciekawe, myśli Landsman, czy tak właśnie stało się z Saltielem Lapidusem. Łzy ciekną Saltielowi po policzkach, połyskliwa nitka śluzu zwisa z prawego nozdrza.

— Panu Lapidusowi jest trochę smutno — mówi Miśko. — Ale nie chce powiedzieć dlaczego.

Landsman grzebie w kieszeni w poszukiwaniu chusteczek higienicznych i cudem znajduje jedną. Lapidus waha się, po czym przyjmuje chusteczkę i smarka soczyście.

— Przysięgam panu, ja nie znałem tego człowieka — mówi. — Nie wiem, gdzie mieszkał ani kim był. W ogóle nic nie wiem. Klnę się na życie. Parę razy grałem z nim w szachy. Zawsze wygrywał.

— Znaczy, po prostu opłakujesz ludzkość — mówi Landsman, próbując pohamować sarkastyczny ton.

— Otóż to — potwierdza Lapidus, po czym zgniata chusteczkę i ciska ów zmięty kwiat do rynsztoka.

— Zamierzacie nas zatrzymać? — pyta Fiszkin. — Bo jeśli tak, to chcę zadzwonić do adwokata. A jeśli nie, to musicie nas wypuścić.

— Pejsaty adwokat — jęczy załamany Miśko do Landsmana. — Biada mi, biada.

— No to jazda, idźcie sobie — mówi Landsman.

Miśko wykonuje odpowiedni gest głową. Młodzieńcy oddalają się z chrzęstem po brudnej śniegowej brei, zalegającej w zaułku.

— Nu, ja się zirytowałem — mówi Miśko. — Przyznaję, że ta sprawa zaczyna mnie wkurzać.

Landsman potakuje i drapie się po szczecinie podbródka w sposób, który ma wskazywać na głębokie wnioskowanie, lecz jego serce i umysł nadal pochłonięte są wspomnieniami partii szachowych, przegranych z ludźmi, którzy już trzydzieści lat temu byli starzy.

— Widziałeś tego starego przy drzwiach? — pyta. — Alter Litwak. Od lat przesiaduje w Einsteinie. Grał z moim ojcem. I z twoim ojcem też.

— Nazwisko obiło mi się o uszy. — Miśko ogląda się na stalowe drzwi, obecnie reprezentacyjne wejście do Klubu Szachowego Einstein. — Bohater wojenny. Kuba.

— Facet stracił głos, musi porozumiewać się na piśmie. Zapytałem, gdzie mam go szukać, gdybym chciał z nim pogadać, a on mi napisał, że wyjeżdża na Madagaskar.

— To coś nowego.

— Też tak powiedziałem.

— Znał naszego Franka?

— Twierdzi, że niezbyt dobrze.

— Nikt nie znał naszego Franka — mówi Miśko. — Ale wszystkim jest bardzo przykro, że umarł. — Zapina płaszcz na brzuchu, stawia kołnierz i mocniej wciska kapelusz na głowę. — Nawet tobie.

— Odpierdol się — mówi Landsman. — Ten żydek nic mnie nie obchodził.

— Może był Rosjaninem? To by wyjaśniało szachy. I zachowanie twojego kolesia Wasilija. Może stoi za tym Lebiedź albo Moskowicz.

— Może był Rosjaninem, ale to nie wyjaśnia, dlaczego ci dwaj pejsaci tak się przestraszyli — mówi Landsman. — Oni nie mają pojęcia, kim jest Moskowicz. Ruscy sztarkierzy, wojna gangów, to dla przeciętnego bobowera nic nie znaczy. — Jeszcze kilka razy chwyta się za podbródek, po czym podejmuje decyzję. Patrzy na pas szarego nieba, jaśniejący nad wąskim zaułkiem na tyłach hotelu Einstein, i pyta: — Ciekawe, o której dzisiaj jest zachód słońca.

— Dlaczego? Mejer, ty chcesz wetknąć kij w mrowisko i wybrać się do Harkawy? Nie wiem, czy Binie się spodoba, że drażnimy tamtejszych chasydów.

— Aa, nie wiesz? — Landsman się uśmiecha. Wyciąga z kieszeni kwit parkingowy. — No, to musisz się trzymać od tych stron z daleka.

— Oho. Znów ten twój uśmiech.

— Nie podoba ci się mój uśmiech?

— Ja tylko zauważyłem, że po nim zawsze następuje pytanie, na które zamierzasz odpowiedzieć sam.

— Proszę cię bardzo. Co to za żydek, ty mi powiedz, Miśko, co to za żydek, przez którego stary recydywista, zatwardziały ruski socjopata, niemal nasrał w portki, a najpobożniejszy chasyd w Sitka miał łzy w oczach?

— Wiem, że chcesz, bym powiedział, że to wierzbower — mówi Miśko. Pierwszy przydział po ukończeniu akademii dostał do piątego komisariatu w Harkawy, gdzie wierzbowerzy oraz inni chasydzi lądowali w ślad za dziewiątym rabinem z Wierzbowa, teściem obecnego egzemplarza, przybyłym tutaj w 1948 roku wraz z żałosnymi resztkami swego dworu. Była to klasyczna służba w getcie, próba pomocy ludziom, którzy gardzą władzą i lekceważą jej przedstawicieli. Skończyła się, gdy młody półindiański posterunkowy zarobił kulę w ramię, pięć centymetrów od serca, podczas masakry w święto Szawuot w Barze Mlecznym Goldblatta. — Wiem, co chcesz, żebym powiedział.

Oto jak Miśko kiedyś wyjaśnił Landsmanowi początki historii świątobliwego gangu, znanego później pod nazwą Chasydzi z Wierzbowa. Zaczynali na Ukrainie jako pejsaci, podobni do innych pejsatych — zamknięci w getcie za umownymi murami rytuału i wiary, gardzący tandetą i zamętem świeckiego życia. Gdy świat stanął w płomieniach, z pożogi Zagłady uratowało się tylko twarde, ścisłe jądro, czarniejsze niż jakikolwiek chasydzki kapelusz: dziewiąty rabin z Wierzbowa, jedenastu jego uczniów i szósta spośród jego ośmiu córek, jedyna ocalała osoba z rodziny. Niesiony wiatrem historii rabin, niczym nadpalony strzępek papieru, przeleciał na wąski pas ziemi między Wyspą Baranowa i końcem świata, i tu znalazł sposób, by odtworzyć dawną chasydzką osobność. Na wzór geniuszy zła w tanich powieściach doprowadził ją do logicznego końca i stworzył imperium przestępcze, żerujące na bezsensownym zamęcie za wyobrażonym murem, na istotach tak marnych, zepsutych i niereformowalnych, że wyłącznie kosmiczna uprzejmość kazała wierzbowerom widzieć w nich ludzi.

— Oczywiście, mnie też to przyszło do głowy — wyznaje Miśko. — Ale natychmiast stłumiłem tę myśl. — Na dłuższą chwilę zakrywa twarz dłońmi, a następnie powoli szoruje nimi w dół, rozciągając policzki, które zwisają poniżej podbródka niczym luźna skóra na żuchwie buldoga. — Biada mi, Mejer. Ty naprawdę chcesz, żebyśmy pojechali na wyspę wierzbowerów?

— Kurwa, nie — odpowiada Landsman po amerykańsku. — Słowo daję, Miśko, nienawidzę tego miejsca. Gdybym miał jechać na jakąś wyspę, to znacznie bardziej wolałbym Madagaskar.

Stoją na tyłach hotelu i rozważają liczne argumenty przeciw oraz kilka, które mogłyby przemawiać za narażeniem się najpotężniejszym postaciom przestępczego podziemia na północ od 55 równoleżnika, usiłując wygenerować alternatywne wyjaśnienie zwariowanych zachowań szachistów z Einsteina.

— Chyba jednak trzeba iść do Icka Cymbalista — mówi w końcu Miśko. — Rozmawiać na Wierzbowie z kimś innym to jakby gadać do psa. A dzisiaj już raz przez psa pękło mi serce.

Загрузка...