39

Mieli własnego, bardzo dobrego pilota, weterana wojny na Kubie, nazwiskiem Frum, który obsługiwał regularne transporty z Sitka. Frum służył pod rozkazami Litwaka w Matanzas i podczas krwawej jatki pod Santiago. Był wierny, a zarazem pozbawiony choćby krztyny wiary — zestaw cech ogromnie ceniony przez Litwaka, który ze wszystkich stron musiał znosić zdrady wierzących, często dobrowolne. Pilot Frum wierzył tylko w to, co widział na desce rozdzielczej. Był trzeźwy, skrupulatny, kompetentny, cichy, odporny. Kiedy lądował w Peril Strait z ładunkiem rekrutów, chłopcy, którzy opuszczali samolot, wiedzieli, jakimi żołnierzami chcieliby zostać.

Poślijcie Fruma, napisał Litwak, gdy oficer prowadzący, pan Cashdollar, przekazał im wieści o cudownych narodzinach w Oregonie. Frum wyleciał we wtorek. A w środę — przecież, powiedzieliby wierzący, nie mógł to być zwykły przypadek — Mendel Szpilman wtoczył się do gabinetu osobliwości doktora Buchbindera na siódmym piętrze hotelu Blackpool i oznajmił, że zostało mu już tylko jedno błogosławieństwo, które zamierza wykorzystać dla siebie. Lecz w tym momencie Frum znajdował się na odległym o tysiąc mil ranczu w okolicach Corvallis, gdzie Fligler i Cashdollar, którzy właśnie przylecieli z Waszyngtonu, usiłowali dojść do ładu z hodowcą magicznego rudego zwierzęcia.

Oczywiście istnieli inni piloci, którzy mogli przewieźć Szpilmana do Peril Strait, ale byli to ludzie z zewnątrz albo młodzi wyznawcy. Ludziom z zewnątrz nie wolno ufać, natomiast młody wyznawca, obawiał się Litwak, mógłby doznać zawodu na widok Szpilmana i zacząć rozgłaszać nieżyczliwe plotki. Szpilman, zdaniem doktora Buchbindera, był w bardzo marnym stanie: pobudzony i drażliwy, bądź apatyczny i senny, poza tym ważył tylko pięćdziesiąt pięć kilo. Doprawdy, wcale nie wyglądał na cadyka ha-Dor.

Postawionemu pod ścianą Litwakowi przyszedł do głowy tylko jeden inny pilot, osoba również pozbawiona wiary, niemniej dyskretna i solidna, w dodatku związana z Litwakiem dawną znajomością, w czym śmiał pokładać pewne nadzieje. Z początku usiłował wyrzucić to nazwisko z pamięci, ale wciąż doń powracało. Poza tym bał się, że jeśli będą dłużej zwlekać, Szpilman znów im się wymknie: głupi żydek już dwukrotnie wycofywał się z obietnicy podjęcia leczenia u doktora Roboja w Peril Strait. A więc Litwak polecił odszukać ową niewierzącą, godną zaufania osobę i zaproponował jej robotę. Zgodziła się za tysiąc dolarów więcej, niż Litwak pierwotnie zamierzał zapłacić.

— Baba — sarknął doktor Roboj, przesuwając wieżę na skrzydle hetmańskim, co, zdaniem Litwaka, nie dawało mu żadnej widocznej przewagi. Wedle jego wyważonej opinii, doktor miał wadę powszechną wśród wierzących: zbytnio polegał na strategii, lekceważąc taktykę. Często ruszał się tylko po to, by się ruszyć; skupiony na celu, nie zaprzątał sobie głowy jakością posunięć pośrednich. — Tutaj. W tym miejscu.

Siedzieli na drugim piętrze głównego budynku, w gabinecie z widokiem na zatokę, niechlujne sieci, krzywy drewniany chodnik indiańskiej wioski i sterczący nad wodą pomost nowiuteńkiej przystani wodolotów. Gabinet należał do Roboja, lecz w jego kącie stało biurko, które zajmował Mojsze Fligler, oczywiście kiedy był na miejscu i dał się posadzić za biurkiem. Sam Alter Litwak wolał obywać się bez takich luksusów, jak biurko, gabinet, dom. Sypiał w pokojach gościnnych, w garażach, na cudzych kanapach; jego biurkiem bywał kuchenny stół, gabinetem plac ćwiczeń, Klub Szachowy Einstein, pokój na zapleczu Instytutu Moria.

W tym miejscu są mężczyźni mniej męscy niż ona, napisał w notesie. Trzeba było wcześniej ją zatrudnić

Wymusił białymi wymianę gońców z nagłym przełomem w centrum. Dostrzegł, że na dwa sposoby może dać mata w czterech posunięciach. Nużyła go perspektywa wygranej; zastanawiał się, czy kiedykolwiek w ogóle obchodziła go gra w szachy. Wziął pióro i napisał obelgę, chociaż przez niespełna pięć lat ani razu nie udało mu się sprowokować Roboja.

Gdybym miał setkę takich jak ona wykańczałbym cię teraz na tarasie z widokiem na Górę Oliwną

— Hmmf — sapnął Roboj, ujmując piona i wpatrując się w twarz Litwaka wpatrzonego w niebo.

Doktor Roboj siedział tyłem do okna; jego długa postać brała szachownicę w ciemny nawias, długa, koścista twarz wiotczała z wysiłku, gdy próbował odgadnąć swą beznadziejną szachową przyszłość. Zachodnie niebo za jego plecami miało barwę dymu i marmolady pomarańczowej. Pomięte góry, fałdy czerniejącej zieleni i fioletu, lśniące błękitem szczeliny białego śniegu. Na północnym zachodzie zapadał za horyzont księżyc w pełni, szary, o ostrych konturach, niczym przyklejona do nieba, czarno-biała fotografia samego siebie.

— Za każdym razem, gdy patrzysz przez okno — powiedział Roboj — wydaje mi się, że dlatego, że już przylecieli. Chciałbym, żebyś przestał. To mnie denerwuje. — Przewrócił króla, wstał od szachownicy i powoli, kończyna za kończyną, rozprostował swe wielkie modliszkowate ciało. — Wygrałeś. Przepraszam, nie mogę grać. Jestem zbyt spięty.

Jął przemierzać gabinet tam i z powrotem.

Nie wiem, czemu tak się denerwujesz twoja robota jest łatwa

— Ach, tak?

On musi uratować Izrael ty musisz tylko uratować jego

Roboj przystanął i odwrócił się twarzą do Litwaka, który odłożył pióro i zaczął układać bierki w klonowej kasetce.

— Trzystu chłopców gotowych jest pójść za nim na śmierć — warknął rozdrażniony. — Trzydzieści tysięcy wierzbowerów powierza temu człowiekowi swoje życie i losy, porzuca domy, naraża rodziny. Jeśli za nimi pójdą inni, będą to miliony. Miło mi, że możesz na ten temat żartować. Miło mi, że się nie denerwujesz, że świadomość, że on wreszcie tu leci, pozwala ci spokojnie gapić się w niebo.

Litwak przerwał układanie bierek i znów spojrzał w okno. Kormorany, mewy, tuzin fantazyjnych wariantów zwykłej kaczki, nieposiadających żydowskiej nazwy — w każdej chwili każdy z tych ptaków, rozpościerając skrzydła na tle zachodzącego słońca, mógł przybrać postać piper super cuba, podchodzącego do lądowania z południowego zachodu. Oczywiście, że patrząc w niebo, Litwak się denerwował. Ich przedsięwzięcie z definicji nie przyciągało ludzi z talentem do czekania.

Ja naprawdę mam nadzieję że to c h-D

— Wcale nie — powiedział Roboj. — Nic cię to nie obchodzi. Jesteś w tym wyłącznie ze względu na ryzyko. Dla ciebie to gra.

Po wypadku, który odebrał Litwakowi żonę i głos, to właśnie doktor Rudolf Buchbinder, szalony dentysta z ulicy Ibn Ezry, odbudował mu szczękę, odtwarzając jej fundamenty z akrylu i tytanu. A gdy Litwak odkrył, że jest uzależniony od środków przeciwbólowych, to właśnie dentysta wysłał go na leczenie do kolegi z dawnych czasów, doktora Maksa Roboja. Więc kiedy wiele lat później Cashdollar poprosił swego człowieka w Sitka o pomoc w misji, zleconej z bożej inspiracji przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, Litwak od razu pomyślał o Roboju i Buchbinderze.

Wciągnięcie do planu Heskela Szpilmana kosztowało Litwaka znacznie więcej czasu, nie mówiąc już o hucpie. Niekończące się podchody i targi za pośrednictwem Baronsztajna; silny opór urzędników z Departamentu Sprawiedliwości, którzy — całkiem sprawiedliwie — uważali Szpilmana i Litwaka, odpowiednio, za szefa gangu i jego oprycha od brudnej roboty; wreszcie, po miesiącach falstartów i odwołań, spotkanie z wielkim człowiekiem w łaźni przy alei Ringelbluma.

Wtorkowy poranek, ukośne, spiralne zwoje sypiącego śniegu, na ziemi dziesięć centymetrów świeżego puchu, zbyt świeżego, żeby wysłać pług. Na rogu Ringelbluma i Glatsztajna ośnieżony czerwony parasol sprzedawcy kasztanów, błysk i syk rozpalonej brytfanny, rozmiękłe odciski stóp w obramowaniu równoległych śladów wózka. Cisza, że słychać mechanizm sygnalizacji świetlnej i wibrację pagera na biodrze goryla przy wejściu. Dwóch goryli, wielkich rudych niedźwiedzi, czuwających nad fizycznym jestestwem rabina wierzbowerów.

Zaciekłe twarze byczków Rudaszewskich, wiodących Litwaka w górę po krytych winylem betonowych schodach i dalej, długim szybem korytarza ku wejściu do łaźni, opromieniał lekki blask. Szelmostwo, litość, cień psotnika i dręczyciela, kapłana, który zaraz odsłoni ludożerne bóstwo. Zgrzybiały rosyjski kasjer w stalowej klatce, zwalisty łaziebny w bunkrze białych ręczników nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, ani teraz, ani prawdopodobnie nigdy. Czekali ze spuszczonymi głowami, zaślepieni strachem i dyskrecją, myślami wciąż przebywając gdzie indziej, przy kawie w Polar-Szternie, w łóżkach z żonami. O tej porze łaźnia nawet nie była czynna. Nikogo, ale to nikogo tu nie było: łaziebny, który po kontuarze przesunął w stronę Litwaka dwa wytarte ręczniki, wyglądał jak duch wręczający całun umarłemu.

Litwak rozebrał się i rozwiesił ubranie na dwóch stalowych haczykach. Czuł woń zmiennych pływów łaźni, chloru, potu spod pach oraz mocnej solanki, która — gdy się zastanowić — mogła wszakże pochodzić z wytwórni marynat na parterze. Nic i nikt — jeśli w ogóle istniał taki zamiar — nie zniechęcał go do zdjęcia odzieży. A blizny miał liczne, niekiedy okropne, i wywarły one należyte wrażenie. Usłyszał ciche gwizdnięcie Rudaszewskiego, który obsługiwał szatnię. Ciało Litwaka było jak pergamin zapisany bólem i przemocą, dopuszczający tylko najbardziej powierzchowną egzegezę.

Podoba się wam? — napisał w notesie, wyjętym z wiszącej na haczyku marynarki.

Nie mogąc uzgodnić stosownej odpowiedzi, jeden z Rudaszewskich kiwnął głową, drugi zaś pokręcił przecząco. Następnie zamienili się reakcjami, z czego żaden nie był zadowolony, aż wreszcie machnęli na Litwaka ręką i przez zaparowane szklane drzwi skierowali go do sauny na konfrontację z ciałem, którego tak czujnie strzegli.

O, groza i splendor tego nagiego ciała, olbrzymiego, nabiegłego krwią oka, wyjętego z orbity! Litwak widział je wcześniej tylko raz, zwieńczone kapeluszem, ciasno niczym zwitek tytoniu Pinar del Río otulone w sztywny, czarny płaszcz, muskający czubki maleńkich trzewików. Teraz ociężałe wyłaniało się z pary — wielki głaz wapienny, porośnięty czarnym mchem zarostu. Litwak poczuł się jak samolot we mgle, rzucony podmuchem wiatru ku zboczu niespodziewanej góry. Brzuch brzemienny trojaczkami słoni, pełne, obwisłe piersi z różowymi fasolkami brodawek, wielkie drożdżowe chały ud i zagubiony w mroku między nimi gruby wałek szarobrązowego mięsa.

Litwak ostrożnie umieścił nieizolowaną armaturę kości na ruszcie gorących kafli naprzeciwko rabina. Wtedy, na ulicy, oczy Szpilmana skrywały się w okrągłym cieniu kapelusza, pod zegarem słonecznym ronda. Teraz wymierzone były w Litwaka i jego brutalnie sponiewierane ciało. To dobre oczy, pomyślał Litwak, bądź też takie, które właściciel nauczył pożytków z dobroci. Odczytały blizny Litwaka — ściągnięte fioletowe wargi na lewym ramieniu, czerwone aksamitne cięcia na biodrze, w lewym udzie dziura, w której zmieściłaby się miarka dżinu — oferując współczucie, szacunek, nawet wdzięczność. Wojna na Kubie odznaczała się daremnością, brutalnością i marnotrawstwem. Jej uczestnicy po powrocie spotkali się z odrzuceniem, nikt nie zaproponował im wybaczenia, zrozumienia, szansy uzdrowienia. Litwakowi i jego pokiereszowanej skórze Heskel Szpilman podarował wszystkie te trzy rzeczy.

— Charakter pańskiego kalectwa — rzekł rebe — został mi wyjaśniony razem z istotą pańskiej propozycji. — Dziewczęcy głos, tłumiony parą, odbity od kafli, zdawał się mieć źródło gdzie indziej niż w kotle piersi. — Widzę jednak, że mimo wyraźnej instrukcji przyniósł pan ze sobą notes i pióro.

Litwak uniósł inkryminowane przedmioty, okryte kropelkami wilgoci. Notes pod jego palcami purchlił się i wyginał.

— Nie będą panu potrzebne. — Ptaki dłoni Szpilmana przysiadły na skale jego brzucha, sam rebe zaś przymknął oczy, odbierając Litwakowi swoje szczere bądź udawane współczucie, porzucając go, by przez chwilę pogotował się na parze. Litwak nienawidził szwicu, ale ta instytucja starego Harkawy, świecka i obskurna, była jedynym miejscem, gdzie Wierzbowski rabin mógł załatwić prywatną sprawę z dala od swego gabego, dworu i świata. — Nie przewiduję z pana strony żadnych pytań ani reakcji.

Litwak skinął głową, gotów zaraz wstać. Rozum mu podpowiadał, że Szpilman nie zadawałby sobie trudu, by go wzywać na jednostronną rozmowę na golasa, gdyby zamierzał mu odmówić. Jednak w brzuchu czul, że misja jest skazana na niepowodzenie, że Szpilman kazał mu przyjść na aleję Ringelbluma, by to oznajmić w całym słoniowym majestacie swej osoby.

— Panie Litwak, musi pan wiedzieć, że poświęciłem pańskiej propozycji wiele uwagi, pragnąc logicznie prześledzić wszystkie, nawet najdalsze jej konsekwencje.

Zacznijmy od naszych południowych przyjaciół. Gdyby po prostu czegoś chcieli, jakiejś konkretnej rzeczy lub surowca… na przykład ropy. Albo gdyby kierowali się względami strategicznymi wobec Rosji albo Persji. W obu wypadkach wcale nie bylibyśmy im potrzebni. Jakkolwiek trudno jest podbić Ziemię Świętą, nasza fizyczna obecność, nasz duch bojowy, nasza żądza walki ma niewielkie znaczenie dla ich planów. Przyjrzałem się teologii tych gojów, a także ich deklaracjom poparcia dla sprawy żydowskiej w Palestynie, po czym, w miarę możliwości, korzystając z raportów rebego Baronsztajna, usiłowałem wyrobić sobie sąd o ich celach. I doszedłem do nieodpartego wniosku, że kiedy mówią, że pragną znów ujrzeć Jerozolimę pod rządami Żydów, to mówią poważnie. Ich rozumowanie, domniemane proroctwa i apokryfy, na których budują swe życzenie, wydają mi się odrobinę śmiechu warte, a nawet odpychające. Politowanie budzi dziecięca ufność, jaką ci goje pokładają w rychłym powrocie kogoś, kto przede wszystkim nigdy nie odszedł, nie mówiąc już o przyjściu. Niemniej jestem całkiem pewien, że oni z kolei litują się nad nami i naszym opieszałym Mesjaszem. A jako podstawa partnerstwa wzajemne politowanie jest czymś nie do pogardzenia.

Co się tyczy pańskiego udziału, sprawa jest prosta, prawda? Jest pan najemnikiem, żołnierzem do wynajęcia. Bawią pana wyzwania i odpowiedzialność związana z dowodzeniem. Rozumiem to, naprawdę. Lubi pan walczyć i lubi pan zabijać, póki giną inni ludzie, nie pańscy. Oraz, śmiem stwierdzić, po tylu latach pracy z Szemecem — a teraz również samodzielnie — utrwalił się u pana zwyczaj stwarzania pozorów, tak żeby Amerykanie byli zadowoleni.

Jednak dla wierzbowerów ryzyko jest ogromne. W takiej awanturze mogłaby zginąć cala nasza społeczność. Gdyby pańskie oddziały okazały się źle przygotowane albo — co wszak nie jest nieprawdopodobne — mniej liczne, zostalibyśmy zmieceni z powierzchni ziemi w ciągu kilku dni. Lecz zostając tutaj, również będziemy skończeni. Rozegnani na cztery wiatry. Nasi przyjaciele z południa powiedzieli to bardzo wyraźnie. To jest ten „kij” — Przejęcie jako ogień rozpalony pod tyłkiem, na który Jerozolima wyzwolona ma być kubłem zimnej wody. Młodsi z nas wzywają, by okopać się tutaj, i proszę bardzo, niech ktokolwiek spróbuje nas ruszyć. Ale to szaleństwo.

Z drugiej strony, jeśli się zgodzimy, a panu się uda, to odzyskamy skarb tak niewyobrażalnie cenny — oczywiście mam na myśli Syjon — że sama myśl o nim otwiera w mojej duszy dawno zatrzaśnięte okno. Blask aż razi mnie w oczy.

Osłonił oczy lewą dłonią; cienka obrączka wrzynała się w środkowy palec jak ostrze siekiery w pień drzewa. Litwak poczuł pulsowanie w krtani, kciuk raz po raz szarpiący najniższą strunę harfy. Zawrót głowy. Uczucie, że pęcznieją mu ręce i nogi. To przez gorąco, pomyślał, ostrożnie i płytko wdychając gęste, rozpalone powietrze.

— Ta wizja mnie oślepia — ciągnął rebe. — Może w równym stopniu, choć w inny sposób, jak ewangelistów. Tak bezcenny jest to skarb. Tak niezmiernie słodki.

Nie. Nie tylko panujące w szwicu duchota i gorąco przyprawiały Litwaka o bicie serca i zawrót głowy. Był pewien mądrości swego brzucha: Szpilman zamierzał odrzucić jego propozycję. Lecz w miarę przybliżania się tej decyzji odczuwał rosnące oszołomienie nową, musującą w żyłach możliwością, dreszcz zwiastujący olśniewające posunięcie w grze.

— Niemniej to nie wystarczy — mówił rebe. — Pragnę Mesjasza jak niczego innego na świecie. — Wstał, a jego brzuch wylał się na biodra i krocze niczym kipiące mleko, spływające po bokach garnka. — Ale się boję. Boję się klęski. Boję się potencjalnej utraty życia przez wielu moich ludzi i totalnego zniszczenia wszystkiego, na co pracowaliśmy przez ostatnie sześćdziesiąt lat. Litwak, z wojny uratowało się jedenaścioro wierzbowerów. Jedenaścioro. Obiecałem mojemu teściowi na łożu śmierci, że nie dopuszczę, by kiedykolwiek znów dotknęło nas takie nieszczęście.

No i w końcu, szczerze mówiąc, obawiam się, że to może być robota głupiego. Bardzo wiele tekstów przekonywająco naucza, że nie należy podejmować żadnych działań na rzecz przyśpieszenia nadejścia Mesjasza. Potępia je Księga Jeremiasza, podobnie jak Przysięgi Salomona. Oczywiście, że chciałbym widzieć swój lud osiadły w nowym domu, zabezpieczony materialnie dzięki pomocy Stanów Zjednoczonych, z dostępem do niewyobrażalnie ogromnego rynku, który zyskalibyśmy, gdyby pańska operacja się powiodła. Pragnę Mesjasza tak, jak pragnę się zanurzyć, po tym gorącu, w chłodnych, ciemnych wodach mykwy w sąsiedniej sali. Ale, niech mi Bóg wybaczy te słowa, boję się. Tak bardzo się boję, że nie wystarczy nawet smak imienia Mesjasza na języku. Więc niech pan to powie tym z Waszyngtonu. Niech pan im powie, że rebe wierzbowerów się boi. — Idea lęku, zda się, wręcz uwodziła go swoją nowością, jak nastolatka myśl o śmierci lub dziwkę szansa niepokalanej miłości. — Co?

Litwak uniósł wskazujący palec prawej dłoni. Było coś jeszcze, ostatnia rzecz, którą mógł zaproponować rebemu. Jeszcze jedna klauzula umowy. Nie miał pojęcia, jak ją zrealizuje i czy faktycznie da się ją zrealizować. Lecz widząc, że rebe zamierza odwrócić się masywnymi plecami do Jerozolimy i całej tej gigantycznej, skomplikowanej układanki, nad którą on, Litwak, głowił się od wielu miesięcy, poczuł, że pomysł ten narasta w nim jak genialny ruch szachowy, opatrzony w zapisie dwoma wykrzyknikami. Pośpiesznie przewertował notes i na pierwszej czystej kartce nabazgrał dwa wyrazy, ale z paniki i popłochu zbyt mocno nacisnął pióro i stalówka rozszarpała wilgotny papier.

— O co chodzi? — zapytał Szpilman. — Chce pan jeszcze coś zaproponować?

Litwak kiwał głową raz po raz.

— Coś większego niż Syjon? Mesjasz? Dom i fortuna?

Litwak podniósł się i po kamiennej podłodze podreptał do rebego — dwaj nadzy mężczyźni, dźwigający historie swych zrujnowanych ciał, każdy na swój sposób ogołocony, samotny. Litwak wyciągnął rękę, po czym wiedziony natchnieniem i mocą owej samotności, nakreślił czubkiem palca dwa słowa na zaparowanym, białym kwadracie kafla.

Rebe przeczytał je i podniósł wzrok, napis zaś zwilgotniał i zniknął.

— Mój syn — powiedział rebe.

To dla mnie więcej niż gra, napisał teraz Litwak w gabinecie w Peril Strait, czekając z Robojem na przylot owego krnąbrnego, niepokornego syna. Wolę walczyć o wygraną choćby nie wiem jak wątpliwą niż czekać by zobaczyć jakie mi rzucą ochłapy

— Pewnie kryje się w tym jakieś credo — westchnął Roboj. — Może jest jeszcze dla pana nadzieja.

W zamian za zorganizowanie ludzi, Mesjasza i finansowania, o jakim nie śmieli nawet marzyć, Litwak prosił swych klientów, pracowników, kolegów i wspólników tylko o jedno: by nie oczekiwali, że uwierzy w te bzdury. Podczas gdy oni postrzegali rudą jałówkę jako owoc boskiej interwencji, on widział efekt miliona dolarów z pieniędzy podatników, wydanych potajemnie na bycze nasienie i zapłodnienie in vitro. Podczas gdy dla nich docelowa całopalna ofiara młodej krówki oznaczała oczyszczenie Izraela i spełnienie obietnicy sprzed tysięcy lat, on w najlepszym razie traktował ją jako niezbędny ruch w odwiecznej grze o przetrwanie Żydów.

Och tak daleko bym się nie posuwał

Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazała się głowa Micky’ego Wajnera.

— Przyszedłem panu przypomnieć — powiedział swoją porządną amerykańską hebrajszczyzną.

Litwak popatrzył tępo na różową twarz o łuszczących się powiekach i dziecięco pulchnym podbródku.

— Pięć minut przed zmierzchem. Prosił pan, by przy” pomnieć.

Litwak podszedł do okna. Niebo było całe w pasy, różowe, zielone i połyskliwo szare niczym łuska łososia. Nad horyzontem błyszczała jakaś gwiazda albo planeta. Skinieniem głowy podziękował Micky’emu Wajnerowi, następnie zaś zatrzasnął pudełko z szachami i zamknął je na haczyk.

— Co ma być o zmierzchu? — zapytał Roboj. Zwrócił się do Micky’ego Wajnera: — Jaki dzisiaj dzień?

Micky Wajner wzruszył ramionami; o ile wiedział, był to całkiem zwyczajny dzień miesiąca nisan. Choć podobnie jak jego młodym towarzyszom została mu wpojona wiara w niechybne przywrócenie biblijnego królestwa Judei i w przeznaczenie Jerozolimy jako odwiecznej stolicy Żydów, w praktykach religijnych nie wyróżniał się szczególną skrupulatnością ani żarliwością. Młodzi Żydzi z Peril Strait przestrzegali głównych świąt, na ogół stosowali się do diety, nosili kipy i małe tałesy, strzygąc brody krótko, po wojskowemu, a w szabat, aczkolwiek nie bez wyjątku, unikali pracy i ćwiczeń. Po czterdziestu latach kariery świeckiego wojownika Alter Litwak tyle mógł jeszcze strawić. Nawet po wypadku, gdy stracił swoją Sorę, gdy wiatr gwizdał w luce, którą zostawiła w jego życiu, gdy łaknął sensu i pragnął uzasadnień, gdy puchar jego był próżny, a misa pusta — nawet wówczas nie mógł zająć miejsca wśród prawdziwie wierzących. Nigdy, na przykład, nie mógłby stać się chasydem. Prawdę mówiąc, chasydów nie znosił, a od spotkania w łaźni do minimum ograniczył spotkania z wierzbowerami, którzy tymczasem potajemnie szykowali potajemny przelot en masse do Palestyny.

Nic ważnego, napisał, zanim schował notes oraz pióro do kieszeni i wyszedł z pokoju. Zadzwońcie kiedy przylecą

U siebie Litwak wyjął sztuczną szczękę i z kościanym stukotem wrzucił ją do szklanki. Następnie rozsznurował buty i ciężko usiadł na pryczy. Zawsze gdy przyjeżdżał do Peril Strait, mieszkał w tym maleńkim pomieszczeniu zaraz za gabinetem Roboja, które na planach widniało jako szafa wnękowa. Ubrania wieszał na haczyku za drzwiami, ekwipunek trzymał pod łóżkiem.

Wsparty plecami o zimną ścianę z malowanego betonu, wbił wzrok przed siebie ponad stalową półkę, na której stała szklanka z zębami. W pokoiku nie było okna, więc Litwak wyobraził sobie gwiazdę wieczorną. Kołującą kaczkę. Księżyc jak z fotografii. Niebo powoli przybierające siną barwę stali pistoletu. A także samolot z południowego wschodu, schodzący coraz niżej, niosący człowieka, który w planie Litwaka był zarazem więźniem i dynamitem, wieżą i pułapką, środkiem tarczy i strzałą.

Wstał wolno, stękając z bólu. Obolałe biodra trzymały się na śrubach, kolana dudniły i zgrzytały jak pedały starego fortepianu. W zawiasach szczęki czuł nieustanne druciane brzęczenie. Przeciągnął językiem po pustych, lepkich jak wosk strefach w ustach. Przyzwyczaił się już do bólu i połamania, lecz od czasu wypadku jego ciało jakby nie należało do niego: było tworem pociętym i pozbijanym ze znalezionych części, budką dla ptaków ze ścinków desek na długim kiju, w której jego dusza trzepotała się niczym ścigany nietoperz. Jak każdy Żyd, urodził się w niewłaściwym świecie, w niewłaściwym kraju, w niewłaściwym czasie, a teraz również żył w niewłaściwym ciele. I koniec końców, być może właśnie to poczucie niewłaściwości, owa pięść wymierzona w żydowski brzuch, najmocniej wiązało Altera Litwaka ze sprawą żydków, którzy obwołali go generałem.

Podszedł do stalowej półki, przykręconej do ściany pod wyimaginowanym oknem. Obok szklanki z dowodem geniuszu Buchbindera stała druga szklanka, w której kilka zastygłych uncji parafiny oblepiało kawałek białego sznurka. Litwak kupił tę świeczkę w sklepie spożywczym niecały rok po śmierci żony, zamierzając ją zapalić w rocznicę jej odejścia. Przyszło i przeszło już kilka takich rocznic, a Litwak wypracował sobie własną, osobliwą tradycję. Co roku wystawiał pamiątkową świeczkę, patrzył na nią i rozmyślał o jej zapaleniu. Wyobrażał sobie nieśmiało pełgający płomyk, widział siebie, jak leży w ciemnościach, a rocznicowe światełko tańczy nad jego głową, rozsiewając alefy cieni po suficie maleńkiej klitki. I widział pustą szklankę po upływie dwudziestu czterech godzin, zwęglony knot, spaloną parafinę, metalową podstawkę z resztkami na dnie. A potem… — ale tutaj wyobraźnia zazwyczaj go zawodziła.

Jął przetrząsać kieszenie spodni w poszukiwaniu zapalniczki, po prostu, by dać sobie możliwość, szansę dowiedzenia się, czy potrafi się do tego zmusić, sprawdzić, jak by to było, gdyby podpalił pamięć o żonie. Używał stalowej zapalniczki marki Zippo, z wytartym, czarnym godłem komandosów po jednej stronie, po drugiej zaś ze sporym wgnieceniem, które powstało, gdy osłoniła serce Litwaka od odłamka fragmentu samochodu, szosy lub drzewa czeremchy. Ze względu na gardło Litwak już nie palił — zapalniczka stanowiła jedynie przyzwyczajenie, symbol przetrwania, ironiczny amulet, który zawsze trzymał przy łóżku lub w kieszeni spodni. Ale teraz nie było jej ani tu, ani tu. Zmieszany, obmacał się z metodycznością starca. Krok po kroku wspomniał czynności dnia, co przywiodło go do minionego ranka, kiedy to, jak co rano, wsunął zapalniczkę do kieszeni na biodrze. A może nie? Z nagła pojął, że nie pamięta, by rano chował zapalniczkę ani by poprzedniego wieczora przed zaśnięciem kładł ją na stalowej półeczce. Niewykluczone, że od wielu dni o niej zapominał. Mogła być w Sitka, w pokoju na dachu hotelu Blackpool. Mogła być wszędzie. Litwak usiadł na podłodze, wyciągnął spod pryczy torbę i z walącym sercem dokładnie ją przetrząsnął. Zapalniczki nie było. Ani zapałek. Tylko świeczka w szklance po soku oraz człowiek, który nie potrafił jej zapalić, nawet kiedy posiadał źródło ognia. Na dźwięk kroków odwrócił się ku drzwiom, a gdy rozległo się ciche pukanie, wsunął świecę do kieszeni marynarki.

— Reb Litwak? — To był Micky Wajner. — Proszę pana, już są.

Litwak założył protezę i wepchnął koszulę w spodnie. Niech wszyscy zostaną na kwaterach nie chcę żeby ktoś go teraz zobaczył

— Nie jest gotowy — powiedział Micky Wajner z lekkim powątpiewaniem, czekając na uspokajające zapewnienia. Nie znał Mendla Szpilmana i nigdy go nie widział. Dotarły doń jedynie historie o chłopcu, który kiedyś czynił cuda; być może wywęszył także gryzącą woń nadpsutego towaru, która czasem wirowała w powietrzu, gdy wspominano nazwisko Szpilman.

Jest niezdrów ale go uleczymy

Ani doktryna, ani powodzenie planu Litwaka nie wymagały, by Micky Wajner i pozostali Żydzi z Peril Strait wierzyli, że Mendel Szpilman jest cadykiem ha-Dor. Mesjasz, który rzeczywiście przybył, nikomu na nic się nie przyda. Spełniona nadzieja to połowa rozczarowania.

— Wiemy, że to tylko człowiek — rzekł posłusznie Micky Wajner. — Wszyscy o tym wiemy, reb Litwak. Tylko człowiek, nic więcej, a to, co robimy, przerasta jakiegokolwiek człowieka.

To nie człowiek mnie martwi, napisał Litwak. Wszyscy na kwatery

Patrząc z przystani wodolotu, jak Naomi Landsman pomaga Mendlowi Szpilmanowi wysiąść z kokpitu pipera super cub, Litwak doszedł do wniosku, że gdyby nie znał prawdy, uznałby tych dwoje za kochanków z długim stażem. Była pewna szorstka poufałość w jej gestach, kiedy chwytała go za ramię, poprawiała kołnierzyk koszuli pod klapami zmiętej prążkowanej marynarki, zdejmowała mu z włosów skrawek celofanu. Gdy on wpatrywał się w Roboja i Litwaka, ona śledziła jego twarz, i tylko twarz, czułym wzrokiem inżyniera szukającego w materiale pęknięć i oznak zmęczenia. Nie do wiary, pomyślał Litwak, że ci dwoje — o ile wiedział — znają się niecałe trzy godziny. Trzy godziny. Tylko tyle zajęło jej związanie z nim swego losu.

— Witamy — powiedział doktor Roboj z krawatem łopoczącym na wietrze, malowniczo upozowany przy wózku inwalidzkim. Z wodolotu wyskoczył Gold i Turteltojb, chłopak z Sitka, pod którego ciężarem pomost brzęknął jak telefon, kiedy rzuci się słuchawkę. Woda cicho pluskała o pale, pachniało zbutwiałymi sieciami i słoną wodą w zęzach starych łodzi. Było prawie ciemno i w świetle reflektorów wszyscy przybrali bladozieloną barwę, tylko Szpilman był biały jak piórko i tak samo lekki. — Serdecznie witamy.

— Nie musieliście przysyłać samolotu — powiedział Szpilman. Mówił jak aktor, lekko kpiącym tonem, ze znakomitą, wystudiowaną dykcją i ledwie wyczuwalnym, miękkim pulsem ukraińskiej żałości. — Sam doskonale potrafię latać.

— Tak, no…

— Mam rentgen w oczach. Jestem kuloodporny. Takie tam różności. Dla kogo ten wózek, dla mnie?

Rozłożył ramiona, dokładnie złączył stopy i przyjrzał się sobie uważnie, jakby przygotowany, że zgorszy go to, co ujrzy. Obwisły sztruksowy garnitur, brak kapelusza, niechlujnie zawiązany krawat, wyłażąca ze spodni koszula, niesforne rude włosy nastolatka. Niepodobna było w tej wątłej, szczupłej sylwetce i sennej twarzy dostrzec śladów monstrualnego ojca… A może jednak? Wokół oczu? Szpilman zwracał się do pilota, jakby zaskoczyła go, a nawet uraziła sugestia, iż jest tak niesprawny, by potrzebować wózka. Ale Litwak dostrzegł, że w ten sposób stara się ukryć prawdziwe zaskoczenie i urazę.

— Panno Landsman, mówiła pani, że wyglądam dobrze — rzekł Szpilman do Naomi żartobliwie, prosząco, błagalnie.

— Wyglądasz super, mały — odrzekła Landsmanówna. Miała na sobie dżinsy wpuszczone w wysokie, czarne botki, białą koszulę i starą kurtkę ze strzelnicy Komendy Głównej w Sitka z napisem LANDSMAN na górnej kieszeni. — Wprost rewelacyjnie.

— Ach, jak ty kłamiesz, kłamczucho.

— Wyglądasz jak trzydzieści pięć tysięcy dolarów — rzekła Landsmanówna nie bez życzliwości. — Może poprzestaniemy na tym?

— Panie doktorze, wózek nie będzie mi potrzebny — powiedział Szpilman bez urazy. — Ale dziękuję, że pan o mnie pomyślał.

— Mendel, jesteś gotów? — zapytał doktor Roboj w swoim stylu, łagodnie i moralizatorsko.

— A muszę być gotów? — odparł Mendel. — Bo jeśli mam być gotów, to chyba trzeba będzie wszystko odłożyć na kilka tygodni.

Z krtani Litwaka, niczym werbalna pyłowa burza, kłąb piachu i kurzu, wyrwały się niechciane słowa. Okropny dźwięk, jakby ktoś wrzucił glut płonącej gumy do wiadra z lodem.

— Nie musisz być gotów — wycharczał. — Wystarczy, że tu jesteś.

Gapili się na niego wstrząśnięci i przerażeni — wszyscy, nawet Gold, który spokojnie czytałby książkę przy świetle żywej pochodni. Szpilman odwrócił się z wolna, niosąc uśmiech w kąciku ust, jakby niósł dziecko na biodrze.

— Alter Litwak, jak mniemam — powiedział, wyciągając rękę z marsową miną, udając twardość i męskość w sposób, który był drwiną z twardości, męskości i własnego braku tych cech. — Co za uścisk, oj, jak skała.

Jego dłoń była miękka, ciepła i trochę wilgotna, jak u wiecznego chłopca. Coś w Litwaku opierało się tej dłoni, jej ciepłu i miękkości. On sam również przeraził się pterozaurycznego echa swego głosu, faktu, że w ogóle przemówił. Przeraził się, gdyż w obrzękłej twarzy i lichym garniturze Mendla Szpilmana, w jego uśmiechu mądrego dziecka i dzielnej próbie ukrycia, że się boi, było coś, co kazało jemu, Litwakowi, odezwać się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Litwak wiedział, że charyzma to dar prawdziwy i konkretny, choć niedający się określić, chemiczny ogień, którym płoną niektórzy półszczęściarze. Amoralny, jak każda pasja czy talent, niezwiązany z dobrem i złem, władzą, użytecznością i siłą. Ściskając dłoń Szpilmana, Litwak czuł, że wybrał najlepszą taktykę z możliwych — bo gdyby Roboj zdołał postawić Szpilmana na nogi, to ten mógłby stanąć na czele nie tylko kilkuset uzbrojonych wiernych lub nawet trzydziestu tysięcy pejsatych gangsterów, szukających nowych terenów, lecz całego ich tułaczego, zagubionego narodu. Plan Litwaka był skazany na sukces, bo Mendel Szpilman miał w sobie coś, co sprawiło, że człowiek z zepsutym głosem zapragnął mówić. I właśnie temu czemuś coś w Litwaku opierało się ze wstrętem. Miał ochotę zmiażdżyć tę chłopięcą dłoń i połamać w niej wszystkie kości.

— Jak tam, żydku? — zagadnęła Litwaka Landsmanówna. — Kopę lat.

Litwak puścił dłoń Szpilmana i skinął jej głową. Jak zawsze był rozdarty między naturalnym odruchem podziwu dla osoby parającej się czymś trudnym a podejrzeniem, że baba jest lesbijką i tym samym należy do ludzi, których nie pojmował niemal z zasady.

— No dobra — powiedziała. Wciąż trzymała się blisko Szpilmana, a czując, że wiatr przybiera na sile, objęła go za ramiona i lekko uścisnęła. Następnie obrzuciła wzrokiem twarze mężczyzn czekających, aż przekaże im swój cenny ładunek. — Na pewno sobie poradzisz?

Litwak nabazgrał coś w notesie i podał go Robojowi.

— Robi się późno — zauważył Roboj. — I ciemno. Zapraszamy panią na nocleg.

Przez dłuższą chwilę zdawało się, że Landsmanówna odrzuci propozycję. Ale w końcu kiwnęła głową.

— Dobry pomysł.

U stóp długich, krętych schodów Szpilman przystanął, by obejrzeć stopnie i platformę pochyłego podnośnika, i najwyraźniej się zawahał, jakby wstrząśnięty nagłą świadomością tych wszystkich rzeczy, jakich odtąd będzie się od niego oczekiwać. Nieco teatralnie opadł na wózek Roboja.

— Zapomniałem z domu pelerynki — powiedział.

Znalazłszy się na górze, nie wstał z wózka, lecz pozwolił Landsmanównie zawieźć się do głównego budynku. Zmęczenie podróżą, ważki krok, który zamierzał podjąć, gwałtowny spadek poziomu heroiny we krwi w końcu dały o sobie znać. Lecz gdy dotarli do przeznaczonego dlań pokoju na parterze — łóżko, biurko, krzesło i piękny angielski komplet szachów — odzyskał energię. Sięgnął do kieszeni wymiętej marynarki i wyjął jaskrawe czarno-żółte pudełko.

— Nu, jak rozumiem, pora na mazel tow? — powiedział, puszczając w krąg pół tuzina najlepszych cygar Cohiba, których woń, nawet z odległości metra, wystarczyła, by Litwak usłyszał szept obietnicy zasłużonego wytchnienia, świeżej pościeli, gorącej wody, brązowych kobiet, spokoju, jaki następuje po okrutnej bitwie. — Podobno to dziewczynka.

Przez chwilę nikt nie pojmował, o czym on mówi, a następnie wszyscy zaśmiali się nerwowo, z wyjątkiem Litwaka i Turteltojba, którego twarz przybrała kolor barszczu. Turteltojb, podobnie jak wszyscy pozostali, rozumiał doskonale, że Szpilman nie może poznać szczegółów planu, w tym wieści o nowo narodzonej jałówce, bez zgody Litwaka.

Litwak wytrącił cygaro z miękkiej dłoni Szpilmana i wściekły odwrócił się do Turteltojba, ledwie go widząc przez krwawy rosół gniewu, który zalał mu oczy. Pewność, której nabrał na przystani, że Szpilman posłuży ich celom, nagle stanęła na głowie; taki człowiek, taki talent jak Szpilman nie mógł służyć nikomu, to jemu trzeba było służyć, a przede wszystkim musiał mu służyć jego posiadacz. Nic dziwnego, że biedny skurwiel tak długo się ukrywał.

Wyjść

Przeczytali jego rozkaz i jeden po drugim opuścili pokój. Landsmanówna, wychodząca jako ostatnia, przedtem starannie wypytała, gdzie będzie nocować, po czym z naciskiem oznajmiła Szpilmanowi, że zobaczą się rano. Litwak wręcz odniósł niejasne wrażenie, że dziewczyna umawia się na schadzkę, lecz myśl, że to przecież lesbijka, unieważniła ten pomysł, zanim na serio zaczął go rozważać. Nie przyszło mu do głowy, że Landsmanówna, gotowa na każdą awanturę, szykowała już plany śmiałej ucieczki, na którą Mendel na razie wcale się nie zdecydował. Po czym oddaliła się nieśpiesznie.

— Proszę nie mieć do chłopaka pretensji, reb Litwak — powiedział Szpilman, gdy zostali sami. — Ludzie jakoś mówią mi różne rzeczy. Ale pewnie pan to zauważył. Proszę, niech pan weźmie cygaro. No, proszę. Są bardzo dobre.

Szpilman podniósł cygaro, które Litwak wytrącił mu z ręki, a widząc, że ten nie przyjmuje ani nie odmawia, delikatnie wsunął mu je do ust. Zawisło tam, emanując wonią sosu, korka i mesquite — wonią cipy, budzącą dawne tęsknoty. Rozległo się pstryknięcie i lekki zgrzyt, po czym Litwak pochylił się i ze zdumieniem dotknął końcówką cygara płomienia swojej własnej zapalniczki Zippo. Ów mały cud lekko nim wstrząsnął, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową z poczuciem zawrotnej ulgi. Przyszło mu do głowy nieco spóźnione, niemniej logiczne wyjaśnienie: z pewnością zostawił zapalniczkę w Sitka, a Gold lub Turteltojb ją znalazł i wziął ze sobą do Peril Strait. Szpilman ją pożyczył i, jak to ćpun, zapaliwszy papierosa, schował ją do kieszeni. No i dobra.

Cygaro zajęło się z cichym trzaskiem. Unosząc wzrok znad rozżarzonej końcówki, Litwak napotkał wzrok Szpilmana, który wpatrywał się w niego dziwnymi, mozaikowymi oczami, nakrapianymi złotem i zielenią. Dobra, powtórzył w duchu Litwak. Bardzo dobre cygaro.

— Nu, proszę — powiedział Szpilman. Wcisnął Litwakowi zapalniczkę do ręki. — Proszę, reb Litwak. Niech pan zapali świeczkę. Nie musi pan odmawiać modlitwy. Nie musi pan nic robić ani odczuwać. Po prostu niech pan zapali. Nu, dalej.

Logika odpłynęła ze świata, aby nigdy już całkiem nie wrócić. Szpilman sięgnął Litwakowi do kieszeni i wyjął z niej szklankę, wosk i knot. Tej sztuczki Litwak nie umiał już sobie wyjaśnić. Wziął świeczkę, postawił ją na stole, po czym zapalił zippo ruchem kciuka. W ramieniu czuł intensywne ciepło, promieniujące z dłoni Szpilmana. Pięść na jego sercu rozluźniła uchwyt, zwiastując ów dzień, gdy nareszcie wstąpi w progi domu, w którym ma zamieszkać. Było to przerażające uczucie. Otworzył usta.

— Nie — powiedział głosem, w którym, ku jego zdziwieniu, pobrzmiewała ludzka nuta.

Zatrzasnął zapalniczkę i odtrącił dłoń Szpilmana tak gwałtownie, że ten stracił równowagę, potknął się i uderzył głową w metalową półkę. Świeczka przewróciła się i z hukiem spadła na kafle podłogi. Szkło rozprysło się na trzy kawałki. Walec świecy rozpadł się na pół.

— Nie chcę — wyskrzeczał Litwak. — Nie jestem gotów.

Ale patrząc w dół, na Szpilmana, który leżał jak długi na podłodze, ogłuszony i zalany krwią z ranki na prawej skroni, wiedział, że jest juz za późno.

Загрузка...