6

Gdy pamięć Landsmana potyka się o wspomnienia starych żydowskich szachistów, skulonych w półmroku Cafe Einstein, on sam zmierza pod dom Miśka. Zegarek wskazuje piętnaście po szóstej, ale niebo, pusty bulwar oraz strach, który kamieniem leży Landsmanowi na żołądku, wciąż wskazują na środek nocy. Ze względu na bliskość kręgu polarnego i przesilenia zimowego do świtu zostały jeszcze co najmniej dwie godziny.

Landsman jeździ chevroletem Chevelle Super Sport z 1975 roku, który kupił dziesięć lat temu w przypływie optymistycznej tęsknoty, tak dawno, że już nie odróżnia jego utajonych wad od swoich własnych. W modelu chevelle z ‘71 roku producent zrezygnował z dwóch par żarówek w reflektorach na rzecz jednej pary. Obecnie jedna z żarówek jest przepalona i Landsman, niczym cyklop, posuwa się promenadą niemal po omacku. Przed nim, na cyplu sztucznie usypanym na zalewie Sitka, wznoszą się wysokościowce Szwarcer-Jam, zbite w stadko jak więźniowie chłostani silnym strumieniem wody.

Osiedle Szwarcer-Jam, zbudowane przez rosyjskich sztarkierów na terenach, które aż się proszą o trzęsienie ziemi, powstało w połowie lat osiemdziesiątych, w pierwszych upajających dniach po legalizacji hazardu w kasynach. Wczasy w timesharingu, domy do wynajęcia, garsoniery — takie było zamierzenie, w samym zaś centrum kasyno Grand Jałta i stoły do ruletki. Ale hazard się skończył, zakazany przez ustawę o przestrzeganiu tradycyjnych wartości, i w budynku kasyna mieszczą się obecnie supermarkety KoszerMart, Walgreens, a także outlet Big Macher. Sztarkierzy wrócili do nielegalnego finansowania polityki, totka i gry w kości na statkach zacumowanych tuż za granicą wód przybrzeżnych. Żądni uciech turyści ustąpili populacji mętów z wyższych sfer, imigrantów z Rosji, garstki ortodoksyjnych Żydów oraz przedstawicieli cyganerii i wolnych zawodów, znęconych aurą przebrzmiałego blichtru, która unosi się nad dzielnicą niby wstążka srebrnej lamety na suchej gałęzi.

Tajcz-Szemecowie mieszkają na dwudziestym czwartym piętrze Dniepru, okrągłego wieżowca w kształcie wiązki spinek do krawata. Wielu lokatorów, wzgardziwszy pięknem widoku na zaklęsły stożek Mount Edgecombe, połyskującą Agrafkę i światła Untersztatu na rzecz dodatkowej przestrzeni życiowej, zdecydowało się na oszklenie półkolistych balkonów i zamontowanie żaluzji. Tajcz-Szemecowie dokonali tej przeróbki, gdy pojawiło się ich pierwsze dziecko. Teraz na zabudowanym balkonie sypiają dwa Tajcz-Szemeciątka, wystawione na zewnątrz jak nieużywana para nart.

Landsman parkuje super sporta za śmietnikiem, na kawałku asfaltu, który zaczął uważać za własny, choć zapewne poważnemu człowiekowi nie przystoi żywić tak ciepłych uczuć do miejsca parkingowego. Poważny człowiek nie powinien zakładać, nawet w głębi serca, że możność postawienia samochodu dwadzieścia cztery piętra pod lokalem, do którego ma nieustające zaproszenie na śniadanie, to coś w rodzaju powrotu do domu.

Dochodzi wpół do siódmej, więc chociaż Landsman jest niemal pewny, że wszyscy Tajcz-Szemecowie już wstali, postanawia iść schodami. Klatka schodowa Dniepru pachnie morskim powietrzem, kapustą i zimnym betonem. Na górze Landsman wynagradza sobie ten trud, zapalając papierosa, po czym staje na wycieraczce Tajcz-Szemeców, tuż obok mezuzy, i zanosi się kaszlem, wypluwając jedno płuco i pół drugiego. Drzwi otwierają się i staje w nich Ester-Malke. W dłoni trzyma test ciążowy z kropelką czegoś, chyba moczu, na istotnym końcu paska, lecz napotykając wzrok Landsmana, bez mrugnięcia okiem chowa test do kieszeni szlafroka.

— Istnieje coś takiego jak dzwonek, wiesz o tym? — pyta zza ceglastorudej zasłony splątanych, równo obciętych włosów, zbyt cienkich na taką fryzurę. Mają zwyczaj opadać jej na twarz, zwłaszcza kiedy stroi sobie żarty. — Ale oczywiście kaszel też działa.

Odwraca się od otwartych drzwi, zostawiając Landsmana na grubej kokosowej wycieraczce z napisem SPADAJ. Landsman dotyka mezuzy dwoma palcami, muska je ustami (tak robią wierzący Żydzi, na przykład Miśko, albo szydercze dupki, na przykład Landsman), po czym wiesza płaszcz i kapelusz na jelenich rogach w korytarzu i podąża do kuchni za chudym tyłkiem Ester-Malke, ciasno owiniętym w biały szlafrok. Kuchnia jest wąska i urządzona jak kambuz: kuchenka, zlewozmywak i lodówka po jednej stronie, szafki po drugiej. Dalej rozciąga się jadalniosalon, oddzielony barkiem śniadaniowym i dwoma stołkami. Na kuchennym blacie maszynka do gofrów puszcza dziecinne, rysunkowe obłoczki pary. Ekspres do kawy charczy i pluje jak niedołężny żydowski gliniarz po wejściu na dziesiąte piętro.

Landsman przemyka się do ulubionego stołka i wyjmuje z kieszeni tweedowej marynarki komplet szachów, kupiony przed chwilą w nocnym drugstorze na placu Korczaka.

— Tłuścioch jeszcze w piżamie? — pyta.

— Właśnie się ubiera.

— Gruby bachor?

— Ciągnie go za krawat.

— A ten drugi, jak mu tam? — Stosownie do najnowszej mody na imiona pochodzące od nazwisk, „drugi” nazywa się Fejngold Tajcz-Szemec, w skrócie Goldy. Cztery lata temu Landsman miał zaszczyt trzymać Goldy’ego za wątłe nóżki, podczas gdy wiekowy Żyd z nożem obrabiał mu napletek. — Jego Wysokość?

W odpowiedzi Ester-Malke wskazuje głową jadalnio-salon.

— Ciągle chory? — pyta Landsman.

— Dzisiaj jest trochę lepiej.

Landsman omija barek śniadaniowy oraz stół jadalny ze szklanym blatem i podchodzi do białej rozkładanej kanapy. Musi osobiście sprawdzić, jaką krzywdę telewizja wyrządza jego „chrześniakowi”.

— Patrz, kto przyszedł — mówi.

Goldy ma na sobie piżamkę w niedźwiadki polarne, szczyt oldskulowego szyku dla żydowskiego dziecka na Alasce. Niedźwiedzie polarne, śnieżynki, igloo i inne kojarzące się z Północą obrazki, wszechobecne, kiedy Landsman był chłopcem, znów są modne, tyle że tym razem ich wydźwięk jest raczej ironiczny. Śnieżynki i owszem — Żydzi je tu zastali, chociaż wskutek efektu cieplarnianego jest ich niepomiernie mniej niż w dawnych czasach. Za to nie ma niedźwiedzi polarnych. Nie ma igloo. Nie ma reniferów. Jest tylko kupa wściekłych Indian, mgła i deszcz, oraz trwające od pół wieku wrażenie pomyłki, tak dojmujące, tak głęboko ugruntowane w organizmach Żydów, że pojawia się wszędzie, nawet na piżamkach ich dzieci.

— No jak, Goldełe, gotów do pracy? — pyta Landsman, kładąc dłoń na przyjemnie chłodnym czole chłopca. Prostuje mu przekrzywioną jarmułkę z Psem Kłapiszem i poprawia przytrzymującą ją spinkę. — Gotów do walki z przestępczością?

— Jasne, wujku.

Landsman podaje rękę chłopcu i Goldy, nie patrząc, wsuwa suchą łapkę w jego dłoń. Po jego wilgotnych ciemnobrązowych źrenicach żegluje maleńki prostokącik błękitnego światła. Landsman już przedtem oglądał z malcem ten program na kanale edukacyjnym. Podobnie jak pozostałe dziewięćdziesiąt procent programów telewizyjnych, został on importowany z południa i zdubbingowany w języku żydowskim. Jego bohaterowie to dwoje dzieci, które noszą żydowskie imiona, wyglądają jak półkrwi Indianie i najwyraźniej nie mają rodziców. Mają za to kryształową, czarodziejską smoczą łuskę, która na życzenie przenosi ich do krainy pastelowych smoków, cierpiących na rozmaite stadia skretynienia. Dzieciaki, które spędzają coraz więcej czasu ze swoją czarodziejską łuską, pewnego dnia na dobre odchodzą do krainy tęczowego idiotyzmu, aby już nigdy nie powrócić; nocny portier znajduje ich oboje w tanim hoteliku, każde z kulą w potylicy. Być może, myśli Landsman, coś jednak zostało zagubione w tłumaczeniu.

— Wciąż chcesz być gliniarzem, gdy dorośniesz? — pyta. — Jak tato i wujek Mejer?

— Tak — mówi Goldy bez entuzjazmu. — Chcę.

— Zuch chłopak.

Znów podają sobie dłonie. Ta rozmowa to dla Landsmana odpowiednik całowania mezuzy: coś, co w intencji jest żartem, a staje się ostatnią deską ratunku.

— Zamierzasz zacząć grać w szachy? — pyta Ester-Malke, kiedy Landsman wraca do kuchni.

— Boże uchowaj — zaprzecza Landsman. Wdrapuje się na stołek i walcząc z maleńkimi pionami, skoczkami i królami przenośnego kompletu, ustawia na szachownicy pozycję osieroconą przez rzekomego Emanuela Laskera. Z trudem odróżnia bierki, lecz za każdym razem, gdy próbuje im się bliżej przyjrzeć, wypadają mu z palców na podłogę.

— Nie gap się na mnie — mówi do Ester-Malke trochę na wyrost. — Nie lubię tego.

— Do diabła, Mejer — odpowiada Ester-Malke, patrząc mu na ręce. — Masz trzęsionkę.

— Nie spałem w nocy.

— Mhmm.

Tak się składa, że jeszcze zanim Ester-Malke Tajcz ukończyła studia, podjęła pracę w opiece społecznej i wyszła za Miśka, zrobiła krótką, lecz piorunującą karierę jako najbardziej popaprana narkomanka w Południowym Sitka. Ma na koncie kilku małokalibrowych przestępców, niechciany tatuaż na brzuchu oraz protezę szczękową, pamiątkę po ostatnim facecie, który ją maltretował. Landsman poznał ją wcześniej niż Miśko — wielokrotnie wsadzał ją za niszczenie mienia, kiedy była jeszcze w liceum. Wiedziona intuicją i doświadczeniem Ester-Malke wie, jak traktować człowieka przegranego, co więcej, nigdy nie robi wymówek, choć sama siebie wciąż obwinia o zmarnowanie młodości. Teraz też bez słowa podchodzi do lodówki, wyjmuje piwo Bruner Adler, otwiera z pyknięciem puszkę i wręcza ją Landsmanowi. Ten przez chwilę pociera chłodnym walcem niewyspaną skroń, po czym pociąga spory łyk.

— Co — mówi, od razu nabierając werwy — spóźnia ci się?

Ester-Malke przybiera na poły teatralną minę winowajczyni i sięga po test ciążowy, jednak nie wyjmuje dłoni z kieszeni. Landsman wie, ponieważ Ester-Malke raz czy dwa poruszała ten temat, że ona się martwi, że on, Landsman, zazdrości jej i Miśkowi sukcesów rozrodczych w postaci dwóch wspaniałych synów. To prawda, często im zazdrościł, i to gorzko. Jednak na ogół, gdy Ester-Malke o tym wspomina, Landsman stara się zaprzeczać.

— Cholera — mówi. Jeden z gońców turla się z podskokiem pod barek.

— Biały czy czarny?

— Czarny. Goniec. Cholera. Przepadł.

Ester-Malke podchodzi do półeczki z przyprawami, zawiązuje ciaśniej szlafrok i podejmuje decyzję. Zdejmuje słoiczek z posypką czekoladową, odkręca go i wytrząsa na dłoń kawałek czekolady.

— Masz — mówi. — Użyj tego.

Landsman klęka na podłodze pod blatem. Odnajduje zgubionego gońca i z wysiłkiem stawia go na h6. Ester-Malke odstawia słoiczek na półkę i znów maca prawą ręką sekret w kieszeni szlafroka.

Landsman zjada drobinę posypki.

— Miśko wie?

Ester-Malke kręci głową, skrywając się za włosami.

— Nie ma o czym mówić.

— Oficjalnie?

Wzruszenie ramion.

— Sprawdziłaś?

— Boję się.

— Czego się boisz? — pyta Miśko, stając w drzwiach kuchni z młodym Pinkasem Tajcz-Szemecem — przewidywalnie zwanym Pinky — wtulonym w zgięcie jego prawego łokcia. Miesiąc temu urządzili dla dzieciaka przyjęcie z ciastem i świeczką. A więc, myśli Landsman, trzeci Tajcz-Szemec — jeśli w ogóle będzie — pojawi się dwadzieścia kilka miesięcy po drugim. Siedem miesięcy po Przejęciu. Siedem miesięcy po nadejściu nowego świata. Kolejny maleńki więzień losu i historii, kolejny potencjalny Mesjasz — Mesjasz bowiem, jak mówią eksperci, rodzi się w każdym pokoleniu — wiatr dmący w żagle karaweli opętańczych marzeń proroka Eliasza. Ester-Malke wyjmuje z kieszeni pustą dłoń i, jak to czynią w Południowym Sitka, ostrzega Landsmana ruchem brwi.

— Boi się dowiedzieć, co wczoraj jadłem — mówi Landsman. Dla odwrócenia uwagi wyciąga z drugiej kieszeni zabrany Laskerowi egzemplarz Trzystu partii szachowych i kładzie go na barku przy szachownicy.

— Chodzi o tego zabitego ćpuna? — pyta Miśko, zerkając na pozycję.

— Emanuel Lasker — odpowiada Landsman. — Ale to tylko nazwisko w książce gości. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Na razie nie wiadomo, kto to był.

— Emanuel Lasker. Coś mi mówi to nazwisko. — Miśko przeciska się bokiem do kuchni. Ma na sobie koszulę oraz spodnie od garnituru. Spodnie, z dwiema zakładkami, uszyte są z siwej merynosowej wełny, koszula jest biała z białym wypukłym wzorkiem. Pod szyją, zawiązany w okazały węzeł, pyszni się wyjątkowo długi, granatowy krawat w pomarańczowy rzucik, obszerne spodnie wiszą na granatowych szelkach, napiętych na krągłości wielkiego brzucha. Pod koszulą Miśko nosi mały tałes, a jego krótką, lśniącą, krecioczarną czuprynę wieńczy schludna niebieska jarmułka. Jednak na jego podbródku nie widać ani jednego włosa, albowiem w rodzinie matki Miśka próżno szukać brodatych twarzy, i to od chwili, gdy Kruk stworzył wszystkie rzeczy z wyjątkiem słońca, które ukradł. Miśko Szemec przestrzega praw Żydów, ale czyni to na swój sposób i z sobie tylko wiadomych powodów. To Minotaur, a świat Żydów to jego labirynt.

Zjawił się w domu Landsmana przy ulicy Adlera pewnego późnowiosennego dnia 1981 roku — niezdarne, wielkie chłopaczysko, znane w Domu Potwora Morskiego Frakcji Kruka Plemienia Długich Włosów jako Johnny „Żyd” Niedźwiedź. Owego popołudnia miał niespełna trzynaście lat, lecz w mokasynach mierzył 175 centymetrów, tylko dwa centymetry mniej niż osiemnastoletni Landsman. Ani Landsman, ani jego młodsza siostra nigdy przedtem o nim nie słyszeli. A teraz chłopak zamierzał nocować w sypialni, która ongiś służyła ojcu Mejera i Naomi, w owej butelce Kleina, mieszczącej nieskończoną pętlę jego bezsenności.

— A ty kto jesteś, u licha? — zapytał Landsman, gdy Johnny wsunął się bokiem do pokoju dziennego i ściskając w dłoniach czapkę z daszkiem, objął zebranych wszechpożerającym spojrzeniem ciemnych oczu. Herc i Frejdl wrzeszczeli na siebie na ścieżce od frontu — najwyraźniej wuj Landsmana zapomniał powiedzieć siostrze, że jego syn u niej zamieszka.

— Nazywam się Johnny Niedźwiedź — powiedział Miśko. — Należę do Kolekcji Szemeca.

Herc Szemec po dziś dzień cieszy się sławą eksperta w dziedzinie sztuki i rzemiosła Tlingitów, a w swoim czasie owo hobby czy też rozrywka zawiodło go dalej w głąb Indianerlandów niż jakiegokolwiek Żyda z jego pokolenia. Owszem, badania nad kulturą rdzennych Amerykanów i wyprawy za Linię stanowiły przykrywkę dla jego pracy w kontrwywiadzie w latach sześćdziesiątych. Ale nie była to wyłącznie przykrywka. Indiański styl życia naprawdę Herca pociągał. Nauczył się holować foki, wbijając im w oko stalową osękę, zabijać i oprawiać niedźwiedzie, a dorszowy łój polubił niemal tak jak smalec. Zdołał także zapłodnić pannę Laurie Jo Niedźwiedź z Hoonah, kiedy więc ta zginęła w tak zwanych Walkach o Bożnicę, jej syn, półkrwi Żyd, obiekt prześladowań i wzgardy w Półpełni Kruka, zwrócił się o pomoc do ojca, którego prawie nie znał. Był to prawdziwy zwischenzug, zaskakujący ruch w normalnym toku gry. I rzeczywiście, wuj Herc został całkowicie zaskoczony.

— Co mam zrobić, wypędzić go? — wrzeszczał wówczas do matki Landsmana. — Żeby żył w piekle, które mu tam zgotowali? Jego matka została zabita! Przez Żydów!

Rzeczywiście, w zamieszkach, które wybuchły po zamachu bombowym na żydowski dom modlitwy, postawiony na spornym terytorium, zginęło jedenaścioro rdzennych mieszkańców Alaski. Na wyspach istnieją zakątki, gdzie nakreślona przez Harolda Ickesa granica załamuje się i znika, a Linia staje się kropkowana. Większość tych miejsc jest zbyt odległa i górzysta, by ktokolwiek zechciał w nich mieszkać, ryzykując przez okrągły rok, że zamarznie albo że porwie go powódź. Jednak niektóre z wykropkowanych terenów, płaskie, ładne, o umiarkowanym klimacie, stanowiły nieodpartą pokusę dla wielomilionowej populacji Żydów. Żydzi pragnęli zyskać przestrzeń życiową, toteż w latach siedemdziesiątych niektórzy z nich — zwłaszcza małe sekty ortodoksów — wzięli sprawy we własne ręce.

Dom modlitwy, zbudowany w St Cyril przez odłam odłamu sekty z Lisianskiego, był dla Indian kroplą, która przelała czarę zniewag. Nastąpiły demonstracje, wiece, interwencje prawników i złowieszcze pomruki ze strony Kongresu: oto pokój i równowaga na północy otrzymały od pazernego żydostwa kolejny policzek. Dwa dni przed poświęceniem ktoś (nikt nigdy nie przyznał się do tego czynu) wrzucił przez okno bożnicy koktajl Mołotowa, wzniecając pożar, z którego ocalała tylko betonowa podmurówka. W odwecie ortodoksi i ich zwolennicy tłumnie wtargnęli do miasteczka St Cyril, niszcząc pułapki na kraby, wybijając okna w sali Bractwa Rdzennych Mieszkańców Alaski i rozpalając spektakularne ognisko w składzie chińskich rac i ogni rzymskich. W ogólnym zamieszaniu kierowca ciężarówki wiozącej rozwścieczonych żydków stracił panowanie nad pojazdem i z rozpędu wbił się w witrynę sklepu spożywczego, zabijając na miejscu Laurie Jo, która była tam kasjerką. Incydent ten jak dotąd stanowi najciemniejszy punkt w gorzkiej i niesławnej historii stosunków tlingicko-żydowskich.

— Czy to moja wina? Czy to mój problem? — odwrzasnęła matka Landsmana. — Indianin w moim domu, tylko tego brakowało!

Dzieci słuchały ich przez jakiś czas. Johnny Niedźwiedź stał w drzwiach i trącał torbę podróżną czubkiem tenisówki.

— Dobrze, że nie znasz żydowskiego — zwrócił się Landsman do przybysza.

— Nie muszę, fiutasie — odparł Johnny Żyd. — Od dziecka słucham tego gówna.

Kiedy sprawa została załatwiona — była załatwiona, jeszcze zanim matka Landsmana zaczęła swoje wrzaski — Herc przyszedł się pożegnać. Syn przewyższał go o ponad dwa cale, więc w sztywnych objęciach ojca wyglądał jak kanapa przytulona do podnóżka.

— Przykro mi, Johnny — powiedział Herc, cofając się o krok. Mocno chwycił syna za uszy i uważnie wpatrzył się w jego twarz, jakby czytał telegram. — Chcę, żebyś o tym wiedział. Nie życzę sobie, żebyś kiedykolwiek pomyślał, że może mi nie być przykro.

— Chciałbym mieszkać z tobą — rzekł chłopiec bezdźwięcznie.

— No tak, wspominałeś o tym. — Słowa były przykre, ton szorstki, lecz nagle, Landsman poczuł się wstrząśnięty do głębi, oczy Herca rozbłysły łzami. — John, jestem ogólnie znany jako kompletny skurwysyn. Byłoby ci ze mną gorzej niż na ulicy. — Obrzucił wzrokiem salonik siostry, plastikowe pokrowce na meble, obrazy jak drut kolczasty, abstrakcyjną menorę. — Bóg jeden wie, co oni tu z ciebie zrobią.

— Żyda — rzekł Johnny Niedźwiedź i trudno orzec, czy miała to być deklaracja, czy też przepowiednia klęski. — Takiego jak ty.

— Mało prawdopodobne — odparł Herc. — Chciałbym to widzieć. Do widzenia, John.

Pogłaskał Naomi po główce. Tuż przed wyjściem przystanął, żeby uścisnąć dłoń Landsmanowi.

— Wspieraj stryjecznego brata, Mejerle, przyda mu się każda pomoc.

— Wygląda na takiego, co sobie poradzi.

— Prawda? — ucieszył się wuj Herc. — Przynajmniej to ma po mnie.

Obecnie Miśko Ber Szemec — bo tak sam się mianował — prowadzi się jak Żyd, nosi kipę i tałes jak Żyd, rozumuje jak Żyd, modli się jak Żyd, płodzi dzieci, kocha żonę i służy społeczności jak Żyd. Teorie snuje za pomocą gestykulacji, żyje koszernie, a członek (jego ojciec dopilnował tego, jeszcze zanim go porzucił) ma obrzezany ukośnie. Ale wygląda jak czystej krwi Tlingit. Tatarskie ślepia, gęsta czarna szczecina, szeroka twarz, stworzona do radości, lecz wyćwiczona w rzemiośle smutku. Niedźwiedzie to zazwyczaj duzi ludzie, toteż Miśko w skarpetkach mierzy dwa metry i waży 110 kilogramów. Ma wielką głowę, wielkie stopy, wielki brzuch i dłonie. Wszystko u niego jest wielkie — wszystko z wyjątkiem dziecka, które teraz trzyma w ramionach i które uśmiecha się nieśmiało do Landsmana, strosząc włoski sterczące na czubku główki jak namagnetyzowane czarne opiłki. Uroczy brzdąc, co Landsman pierwszy gotów jest przyznać, choć nawet po roku widok Pinky’ego jest jak dźgnięcie prosto w miękkie miejsce za mostkiem. Pinky urodził się 22 września, dokładnie dwa lata po wyznaczonym terminie narodzin Dżango.

— Emanuel Lasker był wielkim szachistą — informuje Landsman Miśka, który wziąwszy od Ester-Malke kubek z kawą, wpatruje się w kłęby pary. — I niemieckim Żydem. W latach dwudziestych. — Czas między piątą a szóstą rano Landsman spędził przy komputerze, sprawdzając, co się tylko dało. — I matematykiem. Przegrał z Capablanką, jak wszyscy w owym czasie. Książkę znalazłem w pokoju zmarłego. Szachownicę z ustawioną pozycją też.

Powieki Miśka są ciężkie, uduchowione, nieco podkrążone, lecz kiedy je mruży, skrywając wyraziste oczy, to jakby ktoś zaświecił latarką przez szparę, tak zimne i sceptyczne staje się jego spojrzenie. Najniewinniejsi ludzie zaczynają wątpić w swe alibi.

— Więc twoim zdaniem — mówi, spoglądając znacząco na butelkę piwa w dłoni Landsmana — ustawienie bierek na szachownicy coś oznacza? — Szpara się zwęża, światło jest coraz silniejsze. — Może to zakodowane nazwisko zabójcy?

— W alfabecie Atlantydy — mówi Landsman.

— Mmhm.

— Ten Żyd grał w szachy. Podwiązywał sobie żyły tefilinem. I został zabity bardzo starannie i dyskretnie. Sam nie wiem. Może te szachy nic nie znaczą. Na razie nic nie przychodzi mi do głowy. Przewertowałem całą książkę, ale wciąż nie mam pojęcia, którą partię przeglądał. Jeśli w ogóle coś przeglądał. Od tych diagramów boli mnie głowa. Boli mnie od samego patrzenia na szachownicę, niech ją szlag.

Glos Landsmana brzmi głucho i beznadziejnie, mimochodem oddając stan jego ducha. Miśko zerka na żonę nad głową Pinky’ego, sprawdzając, czy jej zdaniem, powinien przejmować się Landsmanem.

— Posłuchaj, Mejer. Jeśli odstawisz to piwo — mówi, bez większego skutku usiłując wyjść z roli policjanta — dam ci potrzymać tego ślicznego dzidziusia. Co ty na to? Tylko spójrz. Spójrz na te uda, no, proszę. Musisz je pomacać. Odstaw to piwo, dobra? I weź na chwilę małego.

— Ładny chłopczyk — mówi Landsman. Znów upija z butelki trochę piwa, odstawia ją i w milczeniu bierze dzieciaka na ręce. Zapach jak zwykle sprawia, że serce mu krwawi. Pinky pachnie jogurtem, mydłem i trochę olejkiem pigmentowym swego ojca. Landsman, starając się nie oddychać, staje w drzwiach kuchni z dzieckiem w ramionach i patrzy, jak Ester-Malke zdejmuje z gofrownicy chrupiące płachty. To stary westinghouse z bakelitowymi uchwytami w kształcie liści, który piecze cztery gofry naraz.

— Jest maślanka? — pyta Miśko, pochylony nad szachownicą, gładząc palcem mięsistą górną wargę.

— A bo co? — pyta Ester-Malke.

— Prawdziwa czy mleko z octem?

— Miśko, robiliśmy ślepą próbę, nie pamiętasz? — Ester-Malke zabiera Landsmanowi młodszego syna w zamian za talerz gofrów. Landsmanowi nie chce się jeść, ale z radością przystaje na ten interes. — Nie potrafisz odróżnić jednego od drugiego.

— W szachy też nie potrafi grać — mówi Landsman. — A patrz, jak udaje.

— Pierdol się, Mejer — mówi Miśko. — No dobra, poważnie, która figura jest krążownikiem?

Kiedy Miśko zamieszkał u matki Landsmana, szaleństwo szachowe, panujące w ich rodzinie, zdążyło już wygasnąć albo przenieść się w inne rejony. Izydor Landsman nie żył od lat sześciu, Herc Szemec ćwiczył manewry i ataki na znacznie większej szachownicy i już tylko Landsman mógł nauczyć Miśka królewskiej gry, ale starannie zaniedbał tego obowiązku.

— Masło? — pyta Ester-Malke. Wlewa do gofrownicy świeżą porcję ciasta; Pinky na jej biodrze wygłasza nieproszone rady.

— Bez masła.

— Syrop?

— Bez syropu.

— Mejer, czy ty w ogóle chcesz gofra? — pyta Miśko. Przestał udawać, że studiuje pozycję, i teraz wertuje książkę Siegberta Tarrascha, jakby cokolwiek z niej rozumiał.

— Szczerze mówiąc, nie — przyznaje Landsman. — Ale wiem, że powinienem coś zjeść.

Ester-Malke ostrożnie przyciska pokrywą ciasto.

— Jestem w ciąży — mówi miękko.

— Co? — Miśko odrywa wzrok od księgi zorganizowanych niespodzianek. — O kurwa! — Mówi to słowo po amerykańsku, w preferowanym języku przekleństw i obelg. Zaczyna miarowo poruszać szczęką, żując wyimaginowaną gumę, co zawsze zwiastuje rychły wybuch. — No, świetnie, Es. Po prostu znakomicie. A wiesz dlaczego? Bo w tym gównianym mieszkaniu została jeszcze jedna kurewska szuflada, w której nie ma zafajdanego bachora!

Po czym wznosi nad głowę Trzysta partii szachowych, ostentacyjnie szykując się do rzutu książką ponad barkiem śniadaniowym w czeluść jadalnio-salonu. To bierze górę natura Szemeców: matka Landsmana w złości również uwielbiała miotać przedmiotami, a komedianckie popisy wuja Herca, skądinąd niezłego twardziela, choć rzadkie, przeszły do legendy.

— To jest dowód w sprawie — przypomina mu Landsman. Miśko podnosi książkę jeszcze wyżej. — To dowód rzeczowy, do diabła! — krzyczy Landsman i Miśko rzuca.

Książka żegluje w powietrzu, rozpaczliwie łopocząc kartkami. Coś spada z brzękiem, chyba srebrna tacka do przypraw ze szklanego stołu. Pinky odyma dolną wargę, potem odyma ją jeszcze bardziej, przez chwilę się waha, patrząc to na matkę, to na ojca, a następnie wybucha przeraźliwym łkaniem. Miśko patrzy na syna, jakby ten go zdradził. Okrąża barek i podnosi zmaltretowany dowód rzeczowy.

— No widzisz, co zrobił tate?mówi Ester-Malke do małego, całując go w policzek i gniewnie zezując na wielką czarną dziurę, wypaloną przez Miśka w atmosferze. — Zły Śledczy Superplemnik rzucił głupią książeczką!

— Doskonałe gofry — mówi Landsman, odstawiając nietknięty talerz. Podnosi głos: — Słuchaj, Miśko, ja… ehm… chyba zaczekam w samochodzie. — Cmoka policzek Ester-Malke. — Powtórz małemu, no, jak mu tam, że wujek Mejerle powiedział do widzenia.

Landsman wychodzi na korytarz. W szybie windy świszcze wiatr. Pojawia się sąsiad Fried w długim czarnym płaszczu, z zaczesanymi do tylu siwymi włosami, które zawijają się na kołnierzu. Fried jest śpiewakiem operowym i Tajcz-Szemecowie uważają, że się wywyższa, ale tylko dlatego, że Fried sam kiedyś oświadczył, że jest od nich lepszy. Większość Sitkan kultywuje taką opinię o sąsiadach, zwłaszcza o Indianach i ludziach z południa. Fried wchodzi za Landsmanem do windy i pyta, czy znalazł ostatnio jakieś trupy, na co Landsman odpowiada pytaniem, czy ostatnio jakiś martwy kompozytor przewracał się przez Frieda w grobie, po czym rozmowa zamiera. Landsman wychodzi na parking, wsiada do samochodu i uruchamia silnik, żeby ogrzać się w cieple dmuchawy. Z zapachem Pinky’ego na kołnierzu, z cieniem chłodnej rączki Goldy’ego w dłoni, jest jak bramkarz broniący swej bramki przed drużyną jałowych żalów, która przypuszcza zmasowany atak na jego zdolność przeżycia dnia bez uczuć. Wreszcie wysiada z auta i pali na deszczu papierosa. Jego oczy kierują się na północ, ku przystani jachtowej i smaganej wiatrami aluminiowej iglicy na wysepce. Po raz kolejny przeszywa go ukłucie tęsknoty za Wystawą, za heroiczną żydowską konstrukcją, określaną jako Agrafka (oficjalnie to Wieża Obietnicy Schronienia, ale nikt nie używa tej nazwy), i za dekoltem umundurowanej pani, która kasowała bilety w windzie do restauracji na szczycie. Następnie znów wsiada do samochodu. Po kilku chwilach z budynku wyłania się Miśko i wtacza do super sporta niczym wielki bęben. W ręce trzyma książkę i szachownicę, które ostrożnie układa na lewym udzie.

— Przepraszam za tamto — mówi. — Ale ze mnie palant, co?

— Nie ma sprawy.

— Po prostu będziemy musieli znaleźć większe mieszkanie.

— Słusznie.

— Gdzieś.

— O to chodzi.

— To dar boży.

— Pewnie, że tak. Mazel tow, Miśko.

Słowa Landsmana są tak ironiczne, że aż serdeczne, i tak serdeczne, że można je tylko uznać za nieszczere, więc przez jakiś czas partnerzy siedzą w samochodzie, słuchając, jak gratulacje stygną.

— Ester-Malke mówi, że jest taka zmęczona, że nawet nie pamięta, kiedyśmy się ostatnio kochali — mówi Miśko z głębokim westchnieniem.

— Możeście się wcale nie kochali.

— Chcesz powiedzieć, że to cud? Jak ten gadający kurczak u rzeźnika?

— Mmhmm.

— Znak i zwiastun.

— Można tak na to patrzeć.

— Skoro już mowa o znakach — mówi Miśko. Otwiera egzemplarz Trzystu partii szachowych, skradziony przed laty z Biblioteki Publicznej w Sitka, i z kieszonki wewnątrz tylnej okładki wyciąga kartę biblioteczną. Pod kartą znajduje się fotografia, błyszczące zdjęcie trzy na pięć centymetrów, kolorowe z białą obwódką. Przedstawia ono znak, czarny prostokąt z nadrukiem białych rzymskich liter i białą strzałką pod spodem, skierowaną w lewo. Znak wisi na dwóch cienkich łańcuszkach, przyczepionych do brudnego białego kafelka.

— CIASTA — czyta Landsman.

— Tak energicznie badałem dowód rzeczowy, że wypadło — mówi Miśko. — Musiało siedzieć głęboko w kieszonce, bo inaczej sam byś je zauważył swym czujnym okiem szamesa. Poznajesz?

— Tak. Poznaję.

Na lotnisku, które obsługuje niegościnne, północne miasto Jakowy — ostatni przystanek, z którego Żyd szukający skromnej przygody może wyruszyć w skromny busz Okręgu — w zakamarkach na tyłach głównego budynku gnieździ się skromna cukiernia, serwująca ciasta i tylko ciasta, placki w amerykańskim stylu. Lokal ten to właściwie okienko, za którym widnieje kuchnia wyposażona w pięć lśniących pieców. Obok okienka wisi tablica, na której właściciele — wrogo nastawione małżeństwo z Klondike i ich tajemnicza córka — codziennie wypisują specjalność dnia: czarna jagoda, jabłko z rabarbarem, brzoskwinia, krem bananowy. Placki są doskonałe i wręcz cieszą się pewną skromną sławą. Zna je każdy, kto korzysta z lotniska w Jakowy, powiada się nawet, że ludzie specjalnie przylatują tu z Juneau, Fairbanks i dalszych miejscowości, żeby spróbować wypieków. Zmarła siostra Landsmana była ich wielbicielką, zwłaszcza placka z kremem kokosowym.

— Nu, więc — mówi Miśko — co o tym sądzisz?

— Po prostu wiedziałem — odpowiada Landsman. — Kiedy wszedłem do pokoju i zobaczyłem leżącego Laskera, od razu powiedziałem sobie: Landsman, cała ta sprawa będzie się kręcić wokół placka.

— Więc uważasz, że to nic nie znaczy.

— Nic nic nie znaczy — mówi Landsman i niespodziewanie się dusi, puchnie mu krtań, a oczy pieką go od łez. Może to z niewyspania albo zbyt długiego przebywania w towarzystwie opalizującej szklanki. A może to nagły obraz Naomi, opartej o ścianę obok bezimiennego, niepojętego lokaliku z ciastami, Naomi z papierowym talerzykiem i plastikowym widelczykiem w ręce, zapamiętale wchłaniającej porcję kokosowego placka — zamknięte oczy, biało umazane wargi, usta pełne kremu, ciasta i budyniu, głęboka, zwierzęca błogość na twarzy. — Niech to diabli, Miśko, ależ mam ochotę na kawałek placka.

— Też o tym pomyślałem — mówi Miśko.

Загрузка...