43

U szczytu schodów Bina wyjmuje z torby przypiętą do kółka na klucze latareczkę i wręcza ją Landsmanowi (napis na latarce reklamuje bądź alegoryzuje usługi zakładu pogrzebowego w Jakowy). Następnie odkłada na bok kilka teczek, plik dokumentów sądowych, drewnianą szczotkę do włosów, zmumifikowany bumerang (ongiś być może banan w plastikowej torbie) oraz egzemplarz pisma „People” i dociera do luźnej, czarnej uprzęży, sugerującej zabawy sadomaso, wyposażonej w okrągłą czarną puszeczkę. Wpycha rozczochraną głowę w sam środek czarnej sieci, a gdy się prostuje, na jej czole błyska i przygasa srebrzysta soczewka, której jasny promień omiata twarz Landsmana. Nadciągająca ciemność staje się odczuwalna wręcz fizycznie, słowo „tunel” wdziera się Landsmanowi między żebra.

Stopień po stopniu schodzą do magazynu rzeczy znalezionych. Wypchana kuna odprowadza ich szyderczym uśmiechem. Na drzwiczkach do przejścia technicznego wisi luźno sznurkowa pętelka. Landsman usiłuje sobie przypomnieć, czy po niesławnym odwrocie w zeszły czwartek zahaczył ją na kołku. Stoi i zmaga się z pamięcią, aż w końcu rezygnuje.

— Pójdę pierwsza — mówi Bina.

Klęka na gołych kolanach i wciska się w otwór. Landsman się ociąga. Przyśpieszone tętno, suchy język, autonomiczny układ nerwowy brną przez uciążliwe bagno jego fobii; z drugiej strony kryształkowe radio, nastrojone na odbiór Mesjasza, w jakie wyposażony jest każdy Żyd, rozbrzmiewa pieśnią na widok tyłka Biny, którego długi, pęknięty łuk jest niczym litera magicznego alfabetu, znak runiczny wielkiej mocy, zdolny odwalić kamienną płytę, za którą Landsman ukrył swoje pożądanie. Przeszywa go dojmująca świadomość, że bez względu na potężny, nieodparty urok owej części ciała nigdy już nie będzie mu wolno (o cudzie nad cudami) jej ugryźć. Tyłek znika w ciemnościach wraz z resztą Biny i Landsman zostaje sam jak ryba wyrzucona na brzeg. Mamrocze pod nosem, przekonuje sam siebie, rzuca sobie wyzwanie, po czym Bina mówi:

— Właź tutaj — i on posłusznie wchodzi.

Podważywszy czubkami palców krawędź sklejkowego dysku, Bina podnosi go i podaje Landsmanowi. Na jej twarzy migocze światło jego latarki oraz wyraz psotnej powagi, którego nie widział od wielu lat. Kiedy w młodości nocą zakradał się do jej sypialni, ona, uchylając dla niego okno, miała właśnie taką minę.

— Tu jest drabina! — woła Bina. — Mejer, nie schodziłeś tędy? Kiedy tu byłeś?

— No nie, właściwie, jakby…

— No dobrze, dobrze — mówi ona łagodnie. — Wiem.

Schodzi ostrożnie po stalowych szczeblach i Landsman znów podąża w ślad za nią. Słyszy, jak stęka, zeskakując na dół, a potem metaliczny zgrzyt jej butów na posadzce. Następnie sam leci w ciemność, a Bina łapie go i pomaga mu utrzymać się na nogach. Światło jej czołówki bryzga tu i tam, kreśląc pośpieszny zarys tunelu.

Jest to kolejna aluminiowa rura, prostopadła do tej, którą zeszli. Landsman, prostując się, muska jej sklepienie czubkiem kapelusza. Rura za ich plecami kończy się ścianą wilgotnej, czarnej ziemi, przed nimi zaś biegnie pod ulicą Maksa Nordaua wprost do podziemi hotelu Blackpool. Powietrze jest zimne i planetarne, trochę skażone żelazem. Kroki dźwięczą na deskach, które ktoś zapobiegliwie tu ułożył. Promień latarki wyławia na nich wyraźne ślady butów.

Mniej więcej w połowie ulicy Maksa Nordaua napotykają następny rurociąg, biegnący ze wschodu na zachód; łączy on ich tunel z siatką przejść zbudowanych z myślą o groźbie przyszłego unicestwienia. Tunele prowadzące do innych tuneli, magazynów, bunkrów.

Landsman rozmyśla o kohortach żydków, którzy przybyli z jego ojcem — ludzi, których nie złamały horror i cierpienie, przeciwnie, nawet jakoś umocniły ich determinację. Partyzanci, opozycjoniści, komunistyczni zamachowcy, lewaccy syjonistyczni sabotażyści — motłoch, jak określały ich gazety na południu — przywieźli do Sitka swe zwulkanizowane wojną dusze i stoczyli z Niedźwiedziami Polarnymi, takimi jak Herc Szemec, krótki, z góry przegrany bój o władzę nad Okręgiem. Ci zdruzgotani śmiałkowie przewidzieli przyszłość, wyczuli ją tak dobrze jak smak języka w ustach, doskonale pojęli, że wybawiciele kiedyś ich zdradzą. Przybywszy do dzikiego kraju, gdzie nigdy przedtem nie widziano Żyda, jęli od razu szykować się na dzień, gdy zostaną osaczeni, wysłani do diabła, zmuszeni do stawienia oporu. A potem wszystkich tych przytomnych, gniewnych mężczyźn i kobiety po kolei zjednano, wybito, podtuczono, naszczuto na siebie, bądź też wuj Herc i jego ciągłe operacje zwyczajnie wyrwały im kły.

— Nie wszystkim. — Głos Biny, tak jak głos Landsmana, odbija się echem od aluminiowych ścian tunelu. — Niektórzy po prostu się tu urządzili. Trochę zapomnieli. Poczuli się u siebie.

— Chyba tak zawsze jest — mówi Landsman. — Egipt. Hiszpania. Niemcy.

— Osłabli. Słabość to rzecz ludzka. Mieli swoje życie. No, chodź.

Podążają po deskach, aż wreszcie nad ich głowami otwiera się kolejna pionowa rura ze szczeblami.

— Tym razem ty idź pierwszy — poleca Bina. — Dla odmiany ja ci popilnuję dupy.

Landsman podciąga się na najniższy szczebel i wdrapuje na górę. Z góry, przez dziurę lub pęknięcie, przenika słaby snop światła. Landsman naciska klapę, lecz ta go odpycha — gruby arkusz sklejki ani drgnie. Landsman napiera ramieniem.

— Co się dzieje? — pyta Bina pod jego stopami, raz po raz oślepiając go czołówką.

Macając otwór ręką, Landsman wyczuwa coś twardego. Wzdryga się, lecz zaraz rozpoznaje pod palcami stalowy pręt i napiętą linkę. Zapala latarkę. Gumowany kabel, przeciągnięty przez otwór w klapie, biegnie do pierwszego szczebla drabinki, zawiązany na solidny supeł.

— Mejer, co się stało? Co zrobili?

— Zamknęli przejście, żeby nikt nie zszedł za nimi na dół — mówi Landsman. — Zawiązali je porządnie na sznurek.

Загрузка...