40

Litwak odkłada pióro, gdy na zewnątrz rozlega się tumult, stłumione przekleństwo, brzęk tłuczonego szkła, syk powietrza uchodzącego z czyichś płuc. Do pokoju spacerowym krokiem wkracza Miśko Szemec. Pod pachą, niczym ładny kawał pieczystego, trzyma głowę Golda, reszta Golda wlecze się z tyłu, ryjąc obcasami bruzdy w dywanie. Miśko zatrzaskuje za sobą drzwi. Jego szolem niczym igła kompasu węszy za magnetyczną północą w osobie Altera Litwaka. Na dżinsach i myśliwskiej koszuli Miśka widnieje mapa, nakreślona krwią Herca. Czapkę zsunął do tyłu, twarz składa się tylko z czoła i białek oczu. Nad łokciem proroczo łypie uwięziona głowa Golda.

— Żebyś srał krwią i ropą — intonuje Gold. — Żebyś dostał świerzbu jak Hiob.

Broń Miśka odwraca się nagle, by wycelować w mózg młodego żydka i jego kruchą puszkę. Gold przestaje się szarpać i pistolet powraca do jednookiej inspekcji klatki piersiowej Altera Litwaka.

— Miśko — upomina Landsman. — Zwariowałeś?

Ciężkie jak wielkie brzemię spojrzenie Miśka przenosi się na Landsmana. Jego usta otwierają się, zamykają, płuca nabierają tchu. Najwyraźniej Miśko chce wyrazić coś ważnego: imię, zaklęcie, równanie, które zagnie czas lub spruje wątek świata. A może po prostu sam próbuje się nie rozpruć.

— Ten żydek — mówi, a potem schrypniętym głosem dodaje: — Moja matka.

Landsman chyba kiedyś widział Mary Jo Bear na fotografii. Z zakamarków pamięci udaje mu się wypłoszyć mętne wspomnienie nastroszonej czarnej grzywki, różowawych okularów, cwaniackiego uśmiechu. Ale dla niego ta kobieta nie jest nawet duchem. Miśko czasem opowiada historie o życiu w Indianerlandach, o koszykówce, o polowaniach na foki, o pijakach i wujkach, anegdoty o Willym Dicku i o ludzkim uchu na stole, jednak Landsman nie przypomina sobie żadnych opowieści o matce. Zawsze podejrzewał, że wynurzenia Miśka odbywały się sporym kosztem, że był to heroiczny akt zapominania, lecz po prostu nigdy nie zadał sobie trudu, by docenić jego stratę. Niedostatek wyobraźni to dla szamesa grzech gorszy niż pchanie się pod ogień bez wsparcia. A może ten sam grzech, tylko w innej formie.

— Niewątpliwie — potwierdza Landsman, robiąc krok w stronę partnera. — Zły człowiek. Zasłużył na kulę w łeb.

— Miśko, masz dwóch synków — zauważa Bina swym najbardziej beznamiętnym tonem. — Masz Ester-Malke. Masz przyszłość nie po to, by ją zaprzepaścić.

— On nie… — mówi bądź próbuje coś powiedzieć Gold. Miśko przydusza go trochę mocniej. Gold charczy i wierzga, usiłując się wywinąć.

Litwak bazgrze coś na odwrocie notesu, nie odrywając wzroku od Miśka.

— O co chodzi? — pyta Miśko. — Co on mówi?

Żaden Żyd nie ma tu przyszłości

— Tak, tak — mówi Landsman. — To już wiemy.

Zabiera Litwakowi pióro i notes, odwraca ostatnią stronę i pisze po amerykańsku: NIE BĄDŹ IDIOTĄ! ZACHOWUJESZ SIĘ JAK JA! Wyrywa kartkę, odrzuca Litwakowi pióro i notes, po czym podsuwa kartkę Miśkowi pod nos. Argument jest dość przekonywający. Miśko puszcza Golda, gdyż ten całkiem zsiniał. Gold pada na dywan, z trudem łapiąc oddech. Pistolet w garści Miśka drży.

— Mejer, on zabił twoją siostrę.

— Nie wiadomo, zabił albo nie zabił — mówi Landsman. Odwraca się do Litwaka: — Zabiłeś ją?

Litwak potrząsa głową i zaczyna coś pisać w notesie, lecz przerywa mu radosny okrzyk z pokoju obok, żywiołowy i zarazem lekko skrępowany ryk młodych mężczyzn. W telewizji pokazali jakieś wielkie wydarzenie. Padł gol. Zawodniczce grającej w piłkę plażową biust wysunął się ze stanika. Po chwili jednak zza otwartego okna dobiega echo podobnego okrzyku, jakby niesione z daleka wiatrem od Harkawy i Nachtasylu. Litwak uśmiecha się i z dziwną stanowczością odkłada notes i pióro, jakby już nie było o czym mówić. Jakby jego spowiedź zmierzała do — stała się możliwa dzięki — tej właśnie chwili. Gold pełznie do drzwi, z trudem je otwiera, a następnie chwiejnie podnosi się i wytacza do sąsiedniego pokoju. Bina podchodzi do Miśka, wyciąga rękę i po chwili Miśko oddaje jej broń.

Za drzwiami młodzi wyznawcy w garniturach padają sobie w ramiona i podskakują jak dzieci. Jarmułki spadają im z głów. Twarze lśnią od łez.

Na wielkim ekranie telewizora Landsman po raz pierwszy widzi obraz, który wkrótce pojawi się na pierwszych stronach wszystkich gazet na świecie. Pobożne ręce w całym mieście wytną go i przykleją do okien i drzwi wejściowych. Oprawią i powieszą za kontuarami sklepików. Jakiś cwaniak, jak można się spodziewać, zrobi z niego pełnoformatowy plakat metr na półtora. Gęsto zabudowane wzgórze w Jerozolimie. Uliczki na zboczach. Powyżej rozległa, pusta, brukowana misa. Wyszczerbione zęby spalonych murów. Zachwycający pióropusz czarnego dymu. A pod spodem, niebieskimi literami, podpis: NARESZCIE! Te plakaty będą sprzedawać w kioskach za 10 do 12,95 dolarów.

— Dobry Boże! Co oni robią? Co oni zrobili?

Wiele rzeczy szokuje Landsmana w tym obrazie, lecz najbardziej wstrząsający jest fakt, że Żydzi z Sitka potrafili oddziałać na obiekt odległy o trzynaście tysięcy kilometrów. To, w rozumieniu Landsmana, pogwałcenie najbardziej fundamentalnego prawa fizyki emocjonalnej. Czasoprzestrzeń Sitka jest wszak zakrzywiona — Żyd sięga ręką jak najdalej umie, a w końcu i tak tylko klepie się po własnych plecach.

— A co z Mendlem? — pyta.

— Pewnie sprawy zaszły za daleko — mówi Bina. — Pewnie postanowili działać bez niego.

Paradoksalnie z jakiegoś powodu ta myśl napawa Landsmana smutkiem w imieniu Mendla. Wszyscy i wszystko będzie odtąd działać bez niego.

Przez kilka minut Bina stoi z założonymi rękami, przyglądając się błazeństwom chłopców. Jej twarz, z wyjątkiem kącików oczu, jest całkowicie pozbawiona wyrazu.

Patrząc na jej minę, Landsman przypomina sobie przyjęcie zaręczynowe koleżanki, na którym byli wiele lat temu. Panna zamierzała wyjść za meksykanina, więc przyjęcie, jako swego rodzaju dowcip, zostało zorganizowane na motywach Cinco del Mayo, narodowego święta Meksyku. Powieszono na podwórku pingwina z papier mâché, dzieciom zawiązano oczy i polecono walić mu kijami w kałdun. Pod gradem wściekłych ciosów pingwin pękł i wysypała się zeń lawina cukierków. Były to zwykłe toffi, miętówki i krówki, jakie cioteczna babcia niezawodnie wyciąga z fałdów zakurzonej torebki, lecz na widok owego deszczu obfitości dzieci wpadły w zwierzęcą euforię. A Bina, założywszy ręce, patrzyła na nie z fałdą w kącikach oczu.

Teraz zwraca szolema Miśkowi i wyjmuje broń ze swojej kabury.

— Cisza — mówi, a potem po amerykańsku: — Cisza, kurwa!

Młodzieńcy wyjęli szojfery i usiłują dzwonić, lecz pewnie każdy mieszkaniec Sitka usiłuje w tej chwili do kogoś zadzwonić. Pokazują sobie nawzajem wyświetlacze telefonów, gdzie widnieją komunikaty o błędach. Sieć jest przeciążona. Bina podchodzi do telewizora i kopie w kabel. Wtyczka wyskakuje ze ściany. Odbiornik gaśnie z westchnieniem.

Z młodych ludzi jakby wyciekło jakieś mroczne paliwo.

— Jesteście aresztowani — już łagodniej mówi Bina. Zdołała zwrócić ich uwagę. — Jazda, ręce na ścianę. Mejer?

Landsman obmacuje jednego po drugim, kucając niczym krawiec biorący miarę na spodnie. Przy sześciu stojących pod ścianą młodzieńcach znajduje osiem sztuk broni ręcznej i dwa kosztowne noże myśliwskie. Po przeszukaniu każe im siadać na kanapie. U trzeciego z kolei odkrywa berettę, którą pożyczył od Miśka przed wyjazdem do Jakowy. Unosi broń, żeby Miśko mógł się nacieszyć jej widokiem.

— Śliczności — mówi Miśko. Wielki szolem w jego dłoni ani drgnie.

Landsman kończy i młodzi wyznawcy zajmują miejsca, trzech na kanapie, dwóch na fotelach, jeden na krześle wyciągniętym z wnęki jadalnej. Na siedząco robią wrażenie zagubionych i znacznie młodszych. To najsłabsze sztuki, wypierdki, ci, których zostawiono w domu. Płonąc ze wstydu, jak jeden mąż wpatrują się w drzwi sypialni Litwaka, oczekując wskazówek. Ale drzwi sypialni pozostają zamknięte. Bina otwiera je czubkiem buta. Po czym przez pięć bitych sekund stoi bez ruchu.

— Mejer. Miśko.

Żaluzja trzaska na wietrze. Drzwi łazienki są otwarte na oścież, w środku panuje ciemność. Alter Litwak zniknął.

Zaglądają do szafy. Zaglądają pod prysznic. Bina jednym szarpnięciem podnosi łomoczącą żaluzję, odsłaniając otwarte, wysokie okno, dostatecznie szerokie, by pomieścić intruza albo uciekiniera. Wychodzą na dach, żeby się rozejrzeć. Szukają za budką klimatyzatora, dookoła zbiornika na wodę, pod plandeką skrywającą stertę składanych krzeseł. Wychylają się za gzyms, ale nie widać, by na asfalcie parkingu leżała roztrzaskana na miazgę odbitka Litwaka. Wreszcie wracają do środka apartamentu.

Pośrodku pryczy Litwaka leży pióro, notes i zmaltretowana zapalniczka Zippo. Landsman podnosi notes i czyta ostatnie słowa, jakie Litwak napisał, zanim go odłożył.

Nie zabiłem jej to był dobry żołnierz

— Przemycili go na zewnątrz — mówi Bina. — Skurwysyny. Ci jego skurwysyńscy kumple, cholerni kowboje z armii Stanów Zjednoczonych.

Bina woła z góry do swoich ludzi przy wejściu do hotelu. Nikt nie widział, żeby ktoś wychodził, ani w ogóle żeby działo się coś niezwykłego, żeby, na przykład, szwadron wojowników z poczernionymi twarzami zjeżdżał na linach ze śmigłowca Black Hawk.

— Co za fiuty! — rzuca Bina, tym razem z większym ogniem i po amerykańsku. — Jankesy pierdolone, niech się walą w Biblię, kurwa.

— Rany, kobieto, co za język!

— Wolnego, spokojnie, proszę pani!

Kilku odzianych w garnitury Amerykanów — powiedzmy, sześciu (jest ich zbyt wielu i są zbyt stłoczeni, by Landsman mógł ich dokładnie policzyć) — blokuje ramionami wejście do pokoju. Są to wielcy, dobrze odżywieni mężczyźni, którzy najwyraźniej kochają swoją pracę. Jeden z nich ma na sobie szykowny, oliwkowy fartuch i przepraszający uśmiech na ustach pod szopą białozłotych włosów. Bez swetra w pingwiny Landsman z trudem go poznaje.

— No, dobra — mówi mężczyzna, z pewnością Cashdollar. — Może spróbujmy zachować spokój.

— FBI — mówi Miśko.

— Ciepło, ciepło — mówi Cashdollar.

Загрузка...