ROZDZIAŁ 17

– Kiedy wróciłeś? – spytał Myron.

Win zignorował pytanie.

– Jedzie za tobą ten sam wóz, który widzieliśmy przy domu Grega. Jest zarejestrowany w Atlantic City, na magazyn bez widomych powiązań z mafią, ale można śmiało się założyć, że je ma.

– Długo mnie śledzisz?

Win znów zignorował pytanie.

– Jak wyglądali ci dwaj, którzy cię wczoraj napadli? – spytał.

– Byki – odparł Myron. – Jeden naprawdę wielki.

– Ostrzyżony na jeża?

– Tak.

– Jest w tym samochodzie. Na fotelu pasażera.

Myron nie spytał, skąd przyjaciel wie o wczorajszym napadzie. Domyślał się.

– Dużo rozmawiają przez telefon – ciągnął Win. – Uzgadniają z kimś, co robić. Zadzwonili, kiedy zatrzymałeś się na Osiemdziesiątej Pierwszej. Chwileczkę. Zaraz się odezwę.

Rozłączył się. Myron zerknął w lusterko wsteczne. Jechali za nim. Minutę później znów zadzwonił telefon. Co się stało? – zaniepokoił się.

– Ponownie rozmawiałem z Jessicą.

– Jak to: ponownie?

Win westchnął niecierpliwie. Nie znosił udzielać wyjaśnień.

– Jeśli zamierzają cię napaść, logika wskazuje, że zrobią to koło jej mieszkania.

– Racja.

– Dlatego zadzwoniłem do niej dziesięć minut temu i przekazałem, żeby miała oko na nietypowe szczegóły.

– No i?

– Po drugiej stronie ulicy stoi biały nieoznakowany van. Nikt z niego nie wysiadł.

– To znaczy, że zaatakują.

– Tak – potwierdził Win. – Mam to udaremnić?

– Jak?

– Unieszkodliwię samochód za tobą.

– Nie. Niech zrobią ruch. Zobaczmy, co to da.

– Słucham?

– Wspieraj mnie. Jeżeli mnie wezmą, może dotrę do ich szefa.

Win prychnął.

– O co chodzi? – spytał Myron.

– Komplikujesz prostą sprawę. Czy nie łatwiej byłoby zdjąć tych dwóch w samochodzie i wycisnąć z nich, dla kogo pracują?

– Najtrudniej przychodzi mi właśnie „wyciskanie”.

– Oczywiście. Po tysiąckroć przepraszam za mój brak etyki. Znacznie mądrzej jest nadstawić karku, niż narazić na przejściową nieprzyjemność nikczemnego zbira.

Win wypowiadał czasem zdania, których logika porażała.

– To tylko najmici. Nic nie będą wiedzieć – rzekł Myron, pamiętając, że w przypadku Wina zachowanie logiczne często przynosi skutki straszniejsze od zachowania nielogicznego.

– Celny argument – przyznał Win. – Lecz przypuśćmy, że po prostu cię zastrzelą.

– Po co? Interesuję ich tylko dlatego, bo myślą, że wiem, gdzie jest Greg.

– Aż martwych nie da się nic wyciągnąć – dodał Win.

– Właśnie. Chcą mnie zmusić do mówienia. Dlatego za mną jeżdżą. Jeśli zawiozą mnie w jakieś dobrze strzeżone miejsce…

– Wkroczę.

Myron ani przez chwilę w to nie wątpił. Mocniej ścisnął kierownicę. Puls mu przyśpieszył. Na podstawie racjonalnej analizy łatwo mógł odrzucić możliwość, że go zastrzelą. Co innego zaparkować na ulicy przy zbirach, o których wiedziałeś, że chcą zrobić ci kuku. Gdyby jednak z białego vana najpierw zamiast osoby wyłoniła się lufa, on i Win, pilnie go obserwując, poradziliby sobie z sytuacją.

Zjechał z autostrady. Biegnące z północy na południe i ze wschodu na zachód, zaprojektowane jako regularna siatka współrzędnych ulice Manhattanu były ponumerowane, proste. Ale kiedy dojeżdżałeś do Greenwich Yillage i Soho, odnosiłeś wrażenie, że ich sieć zaprojektował Salvador Dali. Znikały wszelkie pozory prostoty i symetrii. Ginęły ulice oznaczone numerami, a te, które je zachowały, wiły się pośród oznaczonych nazwami.

Na szczęście Spring Street biegła prosto. Myrona minął rowerzysta, prócz niego wokoło ani żywej duszy. Biały van stał tam, gdzie zapowiedziała Jessicą. I rzeczywiście nieoznakowany. Przyciemnione szyby nie pozwalały zajrzeć do środka. Myron nie widział samochodu Wina, ale tak właśnie powinno być. Jechał wolno. Minął biały samochód. W tym momencie w vanie zapalono silnik. Gdy zatrzymał się blisko rogu ulicy, van ruszył.

Zaczęło się.

Myron wyprostował kierownicę, zgasił silnik, schował kluczyki do kieszeni. Van sunął bardzo wolno. Myron wyjął rewolwer i wsadził pod siedzenie, jako rzecz mało użyteczną. Gdyby go dopadli, toby przeszukali. A odpowiadanie ogniem na ich strzały byłoby stratą czasu. Usunięcie zagrożenia zależało od Wina.

Sięgnął do klamki. Nacisnął ją z sercem w gardle, otworzył drzwiczki i wysiadł w ciemności. Z latarni w Soho był taki sam pożytek jak z latarki paluszka w czarnej dziurze. Blask z pobliskich okien nie tyle rozjaśniał mrok, co tworzył dziwną poświatę. Na ulicy leżały plastikowe worki ze śmieciami. Przeważnie rozdarte. W powietrzu unosił się odór zepsutej żywności. Van podjechał wolno. Od strony wejścia podszedł bez wahania mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym golfie. Wycelował w Myrona rewolwer. Van zatrzymał się, odsunęły się boczne drzwi.

– Wsiadaj, dupku – rozkazał mężczyzna z rewolwerem.

– Do mnie mówisz? – spytał Myron, pokazując na siebie.

– Już. Ładuj dupę.

– To pełny golf czy tylko kołnierz? Typ z rewolwerem przysunął się bliżej.

– Już, powiedziałem.

– Po co te nerwy? – odparł Myron, ale ruszył w stroną vana. – Jeżeli tylko kołnierz, to nie do rozpoznania. Bardzo twarzowy.

W zdenerwowaniu zawsze mówił za dużo. Wiedział, że to niebezpieczne. Win niejeden raz mu to wypominał. Nie mógł się jednak powstrzymać. Cierpiał na słowotok albo pokrewną dolegliwość.

– Ruszaj się!

Myron wsiadł do vana. Gangster z rewolwerem za nim. W środku było jeszcze dwóch, a trzeci za kierownicą. Wszyscy w czerni, z wyjątkiem szefa w granatowym garniturze w prążki i w zawiązanym w węzeł windsorskim krawacie, ozdobionym złotą spinką. Europejski szyk. Mężczyzna nie wyglądał na zawodowego gangstera, raczej na starzejącego się surfistę. Miał długie rozjaśnione włosy i opaleniznę nieco za idealną, by zdobył ją na słońcu.

Wnętrze wozu urządzono na zamówienie, co jednak nie wyszło mu na korzyść. Wyrwano wszystkie fotele, prócz fotela kierowcy. W ich miejscu przy jednej ścianie stała skórzana kanapa, na której siedział blondyn w prążki. Zakrywający podłogę gruby żółtozielony dywan, który nawet Elvis uznałby za zbyt krzykliwy, piął się po burtach vana niczym bluszcz dla ubogich.

Mężczyzna w garniturze uśmiechnął się. Był bardzo odprężony, ręce trzymał splecione na kolanach. Van ruszył.

Rewolwerowiec szybko obszukał Myrona.

– Siadaj, dupku – warknął.

Myron usiadł na dywanie i przejechał ręką po włosiu.

– Limonowy – powiedział. – Ładniutki.

– Tani. Nie musimy się martwić o plamy z krwi – odparł Prążkowany.

– Tniemy koszty. – Myronowi zaschło w ustach, ale jakby nigdy nic skinął głową. – Bardzo mądrze.

Prążkowany nie raczył odpowiedzieć. Spojrzał na gangstera w golfie. Rewolwerowiec poderwał się i odchrząknął.

– To jest pan Kill – przedstawił Prążkowanego. – Powszechnie zwany Kościejem. – Znów odchrząknął. Mówił tak, jakby przedtem przećwiczył ten mały spicz. – Nazywają go Kościejem, bo kocha łamać kości.

– Taka ksywa na pewno rajcuje kobiety.

Kościej uśmiechnął się zębami w koronkach, bielą dorównującymi uzębieniu z dawnych reklam pepsodentu.

– Przytrzymaj mu nogę – polecił.

Typ w golfie wbił lufę w skroń Myrona na tyle mocno, by wycisnąć w niej trwały ślad. Drugą ręką otoczył jego szyję i przydusił mu tchawicę.

– Ani drgnij, dupku – wyszeptał i zmusił go, żeby się położył. Drugi bandzior usiadł Myronowi na piersi i przygwoździł mu nogę do podłogi. Wystraszony Myron z trudem łapał dech, ale się nie ruszał. W tej sytuacji ruch nie był wskazany. Pozostało czekać na rozwój wypadków.

Kościej wstał wolno z kanapy, wpatrzony w jego gorsze kolano. Na twarzy miał uśmiech.

– Jedną rękę położę odsiebnie na kości udowej, a drugą dosiebnie na piszczeli – wyjaśnił tonem, jakim chirurg instruuje studenta. – Kciuki oprę na przyśrodkowej części rzepki. Kiedy je przesunę, oderwę ci ją. – Spojrzał Myronowi w oczy. – Trzaśnie troczek rzepki i kilka innych więzadeł. Pękną ściągną. Będzie to, niestety, potwornie bolało. Myron nawet nie próbował zażartować.

– Chwileczkę – rzekł szybko. – Po co bez powodu sięgać po takie środki?

Kościej uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– A musi być jakiś powód? – spytał.

Myron wytrzeszczył oczy. Strach zaciążył mu w żołądku jak kamień.

– Zaczekaj – dodał prędko. – Będę mówił.

– O to jestem spokojny – odparł Kościej. – Ale przedtem trochę nas pozwodzisz…

– Nie.

– Nie przerywaj mi, proszę. – Kościej przestał się uśmiechać. – To bardzo niegrzecznie przerywać. Na czym skończyłem?

– Że najpierw nas pozwodzi – podpowiedział szofer.

– Właśnie, dziękuję. – Na twarz Kościeja powrócił uśmiech. – Najpierw zagrasz na zwłokę. Zaczniesz nam mydlić oczy, licząc, że zawieziemy cię dokądś, gdzie twój partner cię wybawi.

– Partner?

– Przecież nadał przyjaźnisz się z Winem. Ten oprawca znał Wina. Niedobrze.

– Z jakim Winem?

– No widzisz? Zwodzisz. Wystarczy.

Kościej przysunął się bliżej. Myron szarpnął się, ale wepchnięto mu lufę do ust. Uderzyła go w zęby i zakneblowała. Była chłodna, miała metaliczny smak.

– Najpierw stracisz kolano, a potem porozmawiamy. Drugi zbir wyprostował nogę Myrona, a rewolwerowiec wyjął mu lufę z ust i ponownie docisnął do skroni. Przytrzymywali go z jeszcze większą siłą. Kościej opuścił rozczapierzone jak orle szpony dłonie na kolano.

– Zaczekaj! – krzyknął Myron.

– Nie – odparł chłodno Kościej.

Myron zaczął się wyrywać i wić. Wymacawszy wystający z podłogi uchwyt do przywiązywania ładunków, przytrzymał się go i napiął wszystkie mięśnie. Długo nie czekał.

Samochodem gwałtownie targnęło. Myron przygotował się na wstrząs. Ale nikt oprócz niego. Gangsterami rzuciło, ich uchwyty osłabły. Posypało się szkło. Zazgrzytał metal uderzający w metal. Zaskrzeczały hamulce. Myron trzymał się uchwytu w podłodze, dopóki van nie zwolnił. A wtedy zwinął się w kłębek i odturlał w bezpieczne miejsce. Usłyszał krzyki, szczęk otwieranych drzwiczek, strzał, kakofonię zdezorientowanych głosów. Kierowca wypadł z vana, a za nim, skacząc jak pasikonik, Kościej. Ktoś odsunął boczne drzwi. Do środka wskoczył Win z pistoletem. Gangster w golfie doszedł już do siebie i chwycił rewolwer.

– Rzuć go – powiedział Win.

Rewolwerowiec nie posłuchał. Win strzelił mu w twarz i wymierzył pistolet w zbira, który wcześniej siedział okrakiem na piersi Myrona.

– Rzuć go – powtórzył.

Bandzior rzucił broń.

– Jaki pojętny.

Win nagrodził go uśmiechem, cały czas sunąc wzrokiem na prawo i lewo. Win nie rzucał spojrzeń. Nie tyle szedł, co płynął. Ruchy miał krótkie, ekonomiczne.

– Mów – rozkazał, wracając spojrzeniem do jeńca.

– Ja nic nie wiem.

– Niedobra odpowiedź – skonstatował Win tonem spokojnym, władczym i rzeczowym, groźniejszym od krzyku. – Jeżeli nic nie wiesz, nic mi po tobie. A skoro nic mi po tobie, skończysz jak on. – Wskazał ręką na nieruchome ciało u swoich stóp.

Gangster uniósł ręce. Tak wybałuszył oczy, że widać było białka.

– Chwileczkę – rzekł pośpiesznie. – To żadna tajemnica. Pański kolega zna jego nazwisko. To Kill. Nazywa się Kill. wszyscy mówią o nim Kościej.

– Kościej działa na Środkowym Zachodzie. Kto go tu ściągnął?

– Nie wiem. Przysięgam.

– A jednak nic mi po tobie – stwierdził Win, zbliżając pistolet do gangstera.

– Mówię prawdę. Powiedziałbym, gdybym wiedział. Wiem tylko, że Kościej przyleciał wczoraj późnym wieczorem.

– Dlaczego? – spytał Win.

– W związku z Gregiem Downingiem. Przysięgam, wiem tylko tyle.

– Ile jest mu winien Downing?

– Nie mam pojęcia.

Win przysunął się jeszcze bliżej i przyłożył mu lufę między brwi.

– Z takiej odległości rzadko chybiam – uprzedził.

Bandzior opadł na kolana.

– Proszę – zaskomlał. – Nic więcej nie wiem. – Jego oczy wypełniły się łzami. – Jak Boga najświętszego kocham.

– Wierzę ci.

– Win – odezwał się Myron.

– Spokojnie – odparł Win, wpatrując się w bandziora. – Chciałem się tylko upewnić, że nasz nowy znajomy wyznał wszystko. Wszak spowiedź dobrze robi duszy, co?

Gangster skwapliwie skinął głową.

– Wyznałeś wszystko?

Penitent znów pokiwał głową.

– Na pewno? Skinienie za skinieniem.

Win opuścił pistolet.

– Idź i nie grzesz więcej – rzekł.

Zbirowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Загрузка...