ROZDZIAŁ 4

Nie było zwłok. Tylko krew.

Używając znalezionej w kuchni plastikowej torebki na kanapki, Win zebrał kilka próbek. Dziesięć minut później, gdy po ponownym zatrzaśnięciu drzwi znaleźli się przed domem, minął ich granatowy oldsmobile delta 88, z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach. Myron zerknął na Wina. Ten ledwo zauważalnie skinął głową.

– Drugi raz – powiedział Myron.

– Trzeci – sprostował Win. – Widziałem ich wcześniej, kiedy tu podjechałem.

– Robią to niefachowo.

– Owszem. Ale nie wiedzieli, że zadanie będzie wymagać fachowości.

– Sprawdzisz ich numery rejestracyjne? Win skinął głową.

– Sprawdzę też, czy Greg brał jakieś pieniądze z automatu i czy płacił kartą kredytową – odparł, doszedł do jaguara i go otworzył. – Dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem. Zajmie mi to najwyżej parę godzin.

– Wracasz do firmy?

– Najpierw jadę do mistrza Kwona.

Kwon był ich mistrzem taekwondo. Obaj mieli czarne pasy – Myron pas drugiego stopnia, Win, jako jeden z najbardziej wtajemniczonych białych na świecie, pas szóstego stopnia. Myron nie znał nikogo lepszego od niego w sztukach walki. Win wyuczył się wielu ich odmian, włącznie z brazylijskim dżudo, pięcioma zwierzęcymi stylami kung – fu i dżit – kun – do Bruce’a Lec. Win był Chodzącą Sprzecznością. Chociaż wyglądał na rozpieszczonego, bogatego maminsynka, był w rzeczywistości niezrównanym wojownikiem. A już w żadnym wypadku nie był – wbrew swojej powierzchowności – osobą normalną i zrównoważoną.

– Co robisz dziś wieczorem? – spytał Myron.

Win wzruszył ramionami.

– Jeszcze nie wiem.

– Mogę ci załatwić bilet na mecz.

Win nie odpowiedział.

– Chcesz przyjść?

– Nie.

Win wsunął się za kierownicę jaguara, zapalił silnik i ruszył z kopyta bez pisku opon. Zdziwiony jego obcesowością, Myron stał i patrzył, jak auto przyspiesza. W zasadzie, parafrazując jedno z czterech pytań święta Paschy, czemu dzisiejszy dzień miałby się różnić od innych?

Sprawdził godzinę. Do konferencji prasowej zostało kilka godzin. Dość czasu, żeby wrócić do biura i zawiadomić Esperanzę o zmianach w życiorysie. Wiedział, że jego gra w drużynie Smoków poruszy ją jak nikogo.

Autostradą numer 4 skierował się w stronę mostu George’a Washingtona. Na rogatce nie musiał czekać w kolejce, a więc Bóg jednak istniał. Niestety, Henry Hudson Parkway była zatłoczona. Koło ośrodka medycznego Columbia Presbyterian skręcił i przedostał się na Riverside Drive. „Zmywaki”, bezdomni czyszczący samochodowe szyby kompozycją złożoną w równych częściach ze smaru, sosu tabasco i moczu, zniknęli. Można sądzić, że za sprawą burmistrza Giulianiego. Zastąpili ich Latynosi handlujący kwiatami oraz czymś podobnym do brystolu. Kiedyś spytał, co to jest. Z otrzymanej po hiszpańsku odpowiedzi zrozumiał tyle, że ten papier miło pachnie i ozdabia każdy dom. Może to nim Greg aromatyzował swój.

Na Riverside Drive ruch był znośny. Myron zajechał do garażu Kinneya na Czterdziestej Szóstej i rzucił kluczyki Mariowi. Mario nie stawiał jego forda taurusa w jednym rzędzie z rollsami, mercedesami i jaguarem Wina. Z reguły znajdował dla niego przytulisko pod miejscem schadzek gołębi z chroniczną biegunką. Dyskryminacja samochodowa! Co prawda taurus był brzydalem, ale gdzie się podziali obrońcy praw szpetnych samochodów?!

Budynek Lock – Horne Securities stał prostopadle do budynku Helmsleya, na rogu Park Avenue i Czterdziestej Szóstej, w dzielnicy wysokich czynszów. Ulica kipiała wielką forsą. Przed biurowcem parkowało nieprzepisowo bok w bok kilka długaśnych limuzyn. Nikt nie ukradł paskudnej nowoczesnej rzeźby, żałosnej jak ludzkie flaki. Kobiety i mężczyźni siedzący w biurowych strojach na schodach, zagubieni we własnych myślach, połykali w pośpiechu kanapki. Niektórzy mówili do siebie, ćwicząc się przed ważnymi popołudniowymi spotkaniami lub odgrzewając poranne błędy. Ludzie pracujący na Manhattanie nauczyli się być samotni pośród otaczającego ich tłumu.

Myron wszedł do głównego holu, nacisnął guzik windy i skinął głową trzem hostessom firmy Lock – Horne, znanym powszechnie jako gejsze Lock – Horne’a. Wszystkie trzy były modelkami marzącymi o karierze aktorskiej. Zatrudniono je, by doprowadzały krezusów do biur Lock – Horne Securities i pięknie wyglądały. Win przywiózł ów pomysł z podróży na Daleki Wschód i wykorzystał go w sposób maksymalnie seksistowski.

– Gdzieś się podziewał, do diabła?! – przywitała go w drzwiach nieoceniona partnerka, Esperanza Diaz.

– Musimy porozmawiać – odparł.

– Później. Masz milion wiadomości.

Ciemnowłosa, czarnooka Esperanza, o śniadej skórze lśniącej jak księżyc na Morzu Śródziemnym, wyglądała zabójczo w białej bluzce. Kiedy miała lat siedemnaście, wypatrzył ją łowca modelek, ale po kilku dziwnych zakrętach w karierze wybiła się w końcu w świecie zawodowych zapasów. Tak jest, w damskim wrestlingu. Znano ją jako Małą Pocahontas, dzielną Indiańską Księżniczkę, ozdobę organizacji Wspaniałych Dam Wrestlingu (WDW). W moralitecie, jakim jest zawodowa wolnoamerykanka, występowała w zamszowym kostiumie bikini, zawsze w roli „dobrej” wojowniczki. Była młoda, drobna, wysportowana, śliczna i, mimo latynoskiego pochodzenia, dostatecznie smagła, by ujść za Indiankę. W WDW rasa się nic liczyła. Na przykład prawdziwe imię i nazwisko zapaśniczki Saddamowej Husajnowej, złej odaliski skrytej za czarnym czarczafem, brzmiało Szari Weinberg.

Zadzwonił telefon.

– RepSport MB – powiedziała do słuchawki Esperanza. – Jedną chwilę, jest tutaj. – Błysnęła oczami. – Perry McKinley. Dzwoni trzeci raz.

– Czego chce?

Wzruszyła ramionami.

– Niektórzy nie lubią załatwiać spraw z podwładnymi.

– Nie jesteś moją podwładną – rzekł Myron.

Spojrzała na niego bez wyrazu.

– Rozmówisz się z nim czy nie? – spytała.

Zawód agenta sportowego – używając terminologii komputerowej – to środowisko wielozadaniowe, umożliwiające świadczenie rozmaitych usług za naciśnięciem klawisza. Nie ogranicza się do zwykłego negocjowania kontraktów. Od agentów wymaga się, by byli księgowymi, finansistami, agentami nieruchomości, pocieszycielami, zaopatrzeniowcami, agentami biur podróży, doradcami rodzinnymi, doradcami do spraw małżeńskich, szoferami, chłopcami na posyłki, łącznikami z rodziną, lokajami, pochlebcami et cetera. Jeśli nie potrafiłeś sprostać wszystkim wymaganiom klienta – być „agencją zapewniającą kompleksową obsługę” – to czekali już na niego twoi konkurenci.

Żeby konkurować w tej branży, musiałeś mieć zespół, Myron zaś dobrał sobie zespół mały, lecz nader skuteczny. Win, na przykład, zajmował się finansami jego klientów. Wszystkim zakładał oddzielne portfele, spotykał się z nimi co najmniej pięć razy w roku i upewniał, czy rozumieją, co się dzieje z ich pieniędzmi i dlaczego. Zapewnił tym Myronowi dużą przewagę nad konkurencją. W świecie finansów Win stał się niemal legendą. Opinię miał nieskazitelną, osiągnięcia niezrównane. Dzięki niemu Myron natychmiast „wszedł do gry”, z miejsca zyskując wiarygodność w branży, w której wiarygodność jest ekscytującym białym krukiem.

Myron był doktorem praw, Win profesorem finansów, a Esperanza uniwersalnym graczem, niewzruszonym kameleonem, który trzymał w ryzach całość. I taki układ działał.

– Musimy porozmawiać – powtórzył Myron.

– Porozmawiamy – ucięła temat. – Ale najpierw przyjmij telefon.

Wszedł do siebie i spojrzał przez okno na „wspaniały widok” – śródmiejską Park Avenue. Na jednej ścianie gabinetu wisiały plakaty broadwayowskich musicali. Na drugiej fotosy z filmów jego ulubionych aktorów i reżyserów: Braci Mara, Woody’ego Allena, Alfreda Hitchcocka oraz z kilku innych klasycznych dzieł. Na trzeciej zdjęcia klientów. Nie tak licznych, jak by pragnął. W wyobraźni umieścił pośrodku fotografię nowego gracza NBA.

Dobrze. Doskonale, zdecydował.

Włożył na głowę słuchawki z mikrofonem.

– Hej, Perry – powiedział.

– Kurdemol, Myron, od rana próbuję się do ciebie dodzwonić.

– U mnie w porządku, Perry. A u ciebie?

– Ja się nie gorączkuję, ale to ważna sprawa. Słychać coś z moją łodzią?

Perry McKinley, zawodowy gracz w golfa, to i owo zarabiał, lecz jego nazwisko znali tylko najzagorzalsi entuzjaści tego sportu. Perry lubił żeglować i zapragnął mieć nową łódkę.

– Mam coś na oku – odparł Myron.

– Jaka firma?

– Prince.

Na Perrym nazwa nie zrobiła wrażenia.

– Ich łodzie są w porządku – burknął. – Ale to nic wielkiego.

– Zamienią twoją starą łódź na nową. W zamian za pięć osobistych promocji.

– Pięć?

– Tak.

– Za pięcioipółmetrową łódź Prince’a? Za dużo.

– Chcieli dziesięć. Decyzja należy do ciebie. Perry chwilę się zastanawiał.

– A niech tam, zgoda – odparł. – Wpierw jednak chcę się upewnić, czy ta łódź mi pasuje. Całe pięć i pół metra?

– Tak powiedzieli.

– No, dobra, Myron. Dzięki. Jesteś gość.

Rozłączyli się. Handel wymienny – ważny składnik wielozadaniowego środowiska agenta sportowego. W tej branży nikt nikomu nie płacił. Wymieniano usługi. Towary za reklamę. Chcesz darmową koszulę? Pokaż się w niej publicznie. Chcesz nowy wózek? Wymień serię uścisków dłoni na kilku pokazach samochodowych. Wielkie gwiazdy za udział w reklamach żądały dużych pieniędzy. Mniej znani sportowcy zadowalali się darmowymi upominkami.

Myron spojrzał na stos wiadomości i pokręcił głową. Jak, do diabła, pogodzić grę w Smokach ze sprawnym działaniem RepSport MB?

– Przyjdź do mnie, proszę – wezwał Esperanzę przez interkom.

– Jestem zajęta…

– W tej chwili.

– Boże, ale z ciebie macho – odparła po chwili.

– Nie wygłupiaj się.

– Naprawdę mnie wystraszyłeś. Rzucam wszystko i jestem na rozkazy.

Odłożyła słuchawkę i wpadła do gabinetu.

– Wystarczająco szybko? – spytała, udając zadyszkę i przestrach.

– Tak.

– O co chodzi?

Powiedział jej. Kiedy doszedł do tego, że zagra w Smokach, zaskoczył go brak jej reakcji. Dziwne. Najpierw Win, teraz ona. Dwójka jego najlepszych przyjaciół. Uwielbiali nabijać się z niego, a jednak żadne nie wykorzystało tak świetnej okazji. Ich milczenie na temat jego „come backu” trochę go zaniepokoiło.

– Twoim klientom to się nie spodoba – oświadczyła.

– Naszym klientom! – sprostował.

Skrzywiła się.

– Musisz poprawiać sobie samopoczucie moim kosztem? – spytała.

Nie raczył odpowiedzieć.

– Spożytkujemy to – odparł.

– Jak?

– Jeszcze nie wiem – rzekł wolno i rozsiadł się w fotelu. – Możemy powiedzieć, że taka reklama im pomoże.

– Jak?

– Dzięki nawiązaniu nowych kontaktów – wymyślił na poczekaniu. – Zbliżeniu się do sponsorów, lepszym ich poznaniu. Im więcej ludzi usłyszy o mnie, tym, pośrednio, o moich klientach.

Esperanza prychnęła.

– Myślisz, że to wypali? – spytała.

– Czemu nie?

– Bo to bzdury. „Pośrednio o moich klientach”? Bujda na resorach.

Miała rację.

– O co się pieklisz? – spytał, wznosząc dłonie ku sufitowi. – Na koszykówkę poświęcę parę godzin dziennie. Resztę czasu spędzę tu. Nie rozstaję się z komórką. A poza tym, podkreślam, to nie potrwa długo.

Esperanza przyjrzała mu się sceptycznie.

– O co chodzi? Pokręciła głową.

– Naprawdę chcę wiedzieć. O co?

– O nic. A co na to ta jędza? – spytała słodkim głosem, patrząc mu prosto w oczy.

Tym pieszczotliwym mianem nazywała Jessicę.

– Możesz tak o niej nie mówić?

Zrobiła minę „jak chcesz”, tym razem rezygnując z kłótni. Dawno, dawno temu ona i Jessica przynajmniej się tolerowały. Aż do czasu, gdy zobaczyła, jak ciężko Myron przeżył odejście ukochanej. Niektórzy dają wyraz urazie. Esperanza zachowała ją głęboko w sercu. Nie liczyło się dla niej to, że Jessica do niego wróciła.

– No więc, co ona na to? – powtórzyła.

– Na co?

– Na perspektywę pokoju na Bliskim Wschodzie! – odburknęła. – Znowu ze mną pogrywasz?

– Nie wiem. Jeszcze nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. A dlaczego pytasz?

– Będzie nam potrzebna pomoc – zamknęła poprzedni temat. – Ktoś, kto odbierałby telefony, pisał na maszynie i tak dalej.

– Myślisz o kimś konkretnym? Skinęła głową.

– O Cyndi. Myron zbladł.

– O Wielkiej Cyndi?

– Może odbierać telefony, wykonywać różne prace. Jest robotna.

– Nie miałem pojęcia, że ona mówi.

Wielka Cyndi, partnerka Esperanzy w walkach zapaśniczych, występowała na ringu jako Wielka Szefowa.

– Wypełnia polecenia. Wykonuje czarną robotę. Nie jest ambitna.

– Wciąż pracuje na bramce w tej spelunie ze striptizem? – spytał, starając się nie skrzywić.

– Jakim striptizem? To bar sado – maso.

– Mój błąd.

– A poza tym jest teraz barmanką.

– Awansowała?

– Tak.

– Za żadne skarby nie chciałbym zakłócać jej rozkwitającej kariery, prosząc, żeby pracowała tutaj.

– Nie rżnij głupa. Pracuje tam nocą.

– Czyżby w Skórze – i – Chuci nie było tłumów w czasie lunchu?

– Znam Cyndi. Nada się w sam raz.

– Przeraża ludzi. I przeraża mnie.

– Będzie siedzieć w salce konferencyjnej. Nikt jej nie zobaczy.

– Czyja wiem…

Esperanza wstała płynnym ruchem.

– Skoro tak, to znajdź kogoś. W końcu jesteś szefem. Wszystko wiesz najlepiej. Gdzie mnie, prostej, głupiej sekretarce, kwestionować sposób, w jaki traktujesz klientów.

– Cios poniżej pasa. – Wspierając się na łokciach, Myron pochylił się nad biurkiem i ścisnął głowę dłońmi. – Dobrze – rzekł wreszcie. Wypuścił powietrze. – Zobaczymy, jak sobie poradzi.

Esperanza zmierzyła go spojrzeniem.

– W tym momencie mam podskoczyć i powiedzieć „dziękuję, dziękuję”? – spytała po kilku sekundach.

– Nie, w tym momencie wyjdę. – Myron sprawdził godzinę. – Przed konferencją prasową muszę porozmawiać z Clipem o tych śladach krwi.

– Przyjemnej zabawy. Esperanza ruszyła do drzwi.

– Chwileczkę! – zawołał. – Masz dziś zajęcia? Obróciła się ku niemu. Studiowała wieczorowo prawo na Uniwersytecie Nowojorskim.

– Nie.

– Chcesz zobaczyć mecz? – Myron odchrząknął. – Możesz przyjść z… Lucy, jeśli chcesz.

Lucy była najnowszą miłością Esperanzy. Przed nią chodziła z Maxem. Jej preferencje seksualne były chwiejne.

– Zerwałyśmy – odparła.

– Och, przykro słyszeć – rzekł, nie wiedząc, co powiedzieć. – Kiedy?

– W zeszłym tygodniu.

– Nic nie mówiłaś.

– Pewnie dlatego, że to nie twoja sprawa.

Miała rację.

– No, to może przyjdziesz z… kimś nowym. Albo sama. Gramy z Celtami.

– Nie skorzystam – odparła.

– Na pewno?

Skinęła głową i wyszła z gabinetu. Myron chwycił marynarkę i wrócił na parking. Mario, nie podnosząc oczu, rzucił mu kluczyki. Przed tunelem Lincolna Myron przeskoczył na drogę numer 3. Minął znany hipermarket Tops ze sprzętem i elektroniką. Nad jezdnią sterczał z billboardu wielki kinol. Napis na tablicy głosił: „Tops! Masz go tuż pod nosem”. Jakie realistyczne. W wielkim nochalu brakowało jedynie sterczących włosków. Gdy do stadionu Meadowlands pozostała mila, w taurusie zadzwonił telefon.

– Mam wstępne dane – oznajmił Win.

– Mów.

– W ciągu zeszłych pięciu dni nikt nie korzystał z kart kredytowych Grega ani z jego kont bankowych.

– W ogóle?

– W ogóle.

– Żadnych wypłat w banku?

– Nie w ubiegłych pięciu dniach.

– A wcześniej? Może przed zniknięciem wyjął grubą kasę.

– Jeszcze nie wiem. Pracuję nad tym.

Myron zjechał z autostrady. Zastanawiał się, co to wszystko znaczy. Na razie znaczyło niewiele, lecz nie były to dobre wieści. Krew w suterenie. Ani śladu Grega. Żadnych operacji finansowych. Nie wróżyło to nic dobrego.

– Coś jeszcze? – spytał.

Win zawahał się.

– Może wkrótce ustalę, gdzie najdroższy Greg wypił drinka z nadobną Carlą.

– Gdzie?

– Po meczu – odparł Win. – Będę wiedział więcej.

Загрузка...