ROZDZIAŁ 6

Nikt go nie powitał. Nikt nie przerwał zajęć. Nikt nawet na niego nie spojrzał. W szatni nie zaległa martwa cisza jak w starym westernie, kiedy szeryf otwiera pchnięciem skrzypiące drzwiczki i posuwiście wkracza do saloonu. Może właśnie w tym tkwił szkopuł. Może drzwi powinny skrzypieć. Albo on popracować nad posuwistym krokiem.

Nowi koledzy z drużyny walali się po szatni jak skarpetki w akademiku. Trzej, na wpół ubrani i pogrążeni w półdrzemce, leżeli rozwaleni na ławach. Dwaj inni na posadzce. Asystenci rozciągali mięśnie czwórgłowe i łydki w czyjejś sterczącej w powietrzu nodze. Kolejna para graczy kozłowała piłki. Czterech, oklejonych taśmą, kuśtykało do szafek. Niemal wszyscy żuli gumę i słuchali walkmanów. Malutkie głośniczki w uszach dudniły niczym rywalizujące ze sobą szafy głośnikowe w sklepie ze sprzętem stereo.

Myron bez trudu znalazł swoją szafkę. Na pozostałych widniały plakietki z brązu z wygrawerowanymi nazwiskami zawodników. Na jego szafce plakietki nie było. Był za to kawałek białej taśmy, używanej do oklejania stawów skokowych, z wypisaną czarnym flamastrem inskrypcją M. BOLITAR. Nie dodawało to wiary w siebie, nie świadczyło o integracji z drużyną.

Myron rozejrzał się za kimś, z kim mógłby porozmawiać, ale walkmany stanowiły idealne parawany, zamykające każdego we własnej odrębnej zestrzeni. W kącie dostrzegł siedzącego Terry’ego „T.C.” Collinsa, nową rozkapryszoną supergwiazdę, T.C., dla mediów najnowszy modelowy przykład rozpieszczonego, zepsutego wyczynowca, „rujnującego” szlachetny świat sportu, „jaki znamy” (cokolwiek znaczyło to sformułowanie), był okazem wyjątkowym. Dwa metry osiem centymetrów wzrostu, muskularny, silny, giętki. Wygolona głowa, połyskująca w świetle jarzeniówek. Podobno Murzyn, bo spod pokrywających go artystycznych dziarów nie prześwitywał choćby kawałek czarnej skóry. Niemalże całą jej powierzchnię pokrywały tatuaże, a ciało miał poprzekłuwane w tylu miejscach, że trudno było to nazwać hobby, prędzej stylem życia. Wyglądał jak koszmarna wersja Mister Muscle’a.

Napotkawszy spojrzenie Terry’ego, Myron uśmiechnął się i skinął mu głową. T.C. zasztyletował go wzrokiem i odwrócił oczy. Zakumplowali się od pierwszego wejrzenia.

Kostium Myrona wisiał na swoim miejscu. Na plecach wyszyto dużymi literami nazwisko BOLITAR. Myron przyglądał mu się chwilę, a potem szybko zdjął z wieszaka. Powróciła przeszłość. Miękki dotyk bawełny. Przypominające sznurowadło troczki w spodenkach. Lekki, elastyczny ucisk w pasie przy ich wkładaniu. Lekki opór koszulki na ramionach. Wprawny ruch dłoni wsuwających ją w spodenki. Sznurowanie butów. Od tych wszystkich czynności ściskało go w sercu. Trudniej mu było oddychać. Z żalu zamrugał powiekami. Zaczekał, aż uczucia te miną.

Spostrzegł, że większość graczy zamiast ochraniaczy nosi elastyczne spodenki z lycry. Pozostał przy tradycji. Ortodoks. Mocując na nodze urządzonko zwane „ściągaczem kolanowym”, miał wrażenie, jakby wkładał nogę w sprężarkę. Na koniec ubrał się w dresy. Spodnie były zapinane na tuziny zatrzasków, tak by gracz wpuszczany do gry mógł je zerwać z siebie jednym dramatycznym ruchem.

– Siemasz, chłopcze, jak leci?

Myron wstał i uścisnął dłoń Kipowi Corovanowi, jednemu z asystentów trenerów zespołu. Z przykrótkich rękawów kraciastej, o trzy numery za małej marynarki wystawały mu przedramiona, a brzuch napierał buntowniczo na guziki. Wyglądał jak farmer na wiejskiej zabawie.

– W porządku, trenerze.

– To świetnie, świetnie. Mów mi Kip. Albo Kiper. Tak nazywają mnie wszyscy. Siadaj, odpręż się.

– Jasne. Kiper?

– Świetnie. Dobrze cię mieć wśród nas. – Kiper przysunął krzesło, obrócił je oparciem do Myrona i usiadł okrakiem. Szwów w kroku jego spodni ten ruch nie uszczęśliwił. – Będę z tobą szczery, Myron. Donny nie jest zachwycony. Osobiście nic przeciw tobie nie ma. Tyle że sam lubi dobierać graczy. Nie lubi interwencji z góry, rozumiesz?

Myron skinął głową. Donny Walsh był szkoleniowcem drużyny.

– Świetnie, doskonale. Donny to równy gość. Pamięta ciebie z dawnych czasów, bardzo cię cenił. Ale drużyna szykuje się do finałów. Jeżeli nam się pofarci, zapewnimy sobie mistrzostwo w meczach u siebie. Poukładanie gry trochę trwało. I wreszcie idzie nam jak po sznurku. Trzeba to utrzymać. Strata Grega zabrała nam trochę wiatru z żagli, a gdy znowu poukładaliśmy grę, raptem przychodzisz ty. Clip nic nam nie tłumaczy, ale upiera się, żebyś wszedł do składu. Proszę bardzo, jest tu wielkim wodzem. Chcemy jednak, żeby dalej szło nam jak po sznurku, kapujesz?

Od tego melanżu przenośni Myronowi zakręciło się w głowie.

– Jasne. Nie chcę sprawiać kłopotów.

– Wiem. – Kiper wstał i odsunął krzesło. – Fajny z ciebie chłopak, Myron. Zawsze byłeś w porządku. I tego nam trzeba. Gracza, który na pierwszym miejscu stawia dobro drużyny.

Myron skinął głową.

– Gracza, który chodzi po sznurku.

– Świetnie, doskonale. Do zobaczenia na placu. Nie bój się. Nie wejdziesz, chyba że wcześniej damy im łupnia.

Kiper podciągnął pasek na sterczącym brzuchu i spacerowym, niemal posuwistym krokiem przemierzył szatnię.

– Zbiórka przy planszy, chłopcy! – zawołał trzy minuty później.

Nikt nie zareagował. Kiper powtórzył to wiele razy, klepiąc po ramionach graczy wprawionych w trans przez walkmany, żeby go usłyszeli. Gdy po dziesięciu minutach udało mu się wreszcie przemieścić dwunastu zawodowych koszykarzy o parę metrów, do szatni wszedł bardzo ważnym krokiem coach Danny Walsh, zajął środek sceny i wygłosił wiązankę frazesów. To nie znaczy, że był złym trenerem. Ale jeśli prowadzi się sto meczów w sezonie, trudno wystąpić z czymś nowym.

Odprawa przedmeczowa trwała dwie minuty. Niektórzy gracze nie raczyli nawet ściszyć walkmanów. Ekipa wykwalifikowanych techników w wielkim skupieniu przystąpiła do rozbierania T.C. z biżuterii. Kilka minut potem drzwi szatni otwarły się. Gracze zostawili walkmany i ruszyli na parkiet.

Mecz.

Myron stanął na końcu linii. Przełknął ślinę. Przeszedł go chłodny prąd. Wbiegając po rampie, usłyszał z głośnika okrzyk:

– A teraaaaz wasi New Jersey Dragons!

Buchnęła muzyka. Trucht graczy przeszedł w kłus. Grzmotnęły owacje. Zawodnicy rozdzielili się odruchowo na dwie szóstki, by poćwiczyć rzuty z dwutaktu. Myron robił to milion razy, ale pierwszy raz się na tym skoncentrował. Kiedy jesteś gwiazdą albo zawodnikiem, rozgrzewasz się od niechcenia, swobodnie, bez pośpiechu. Nie musisz się wysilać. Masz przed sobą cały mecz, żeby pokazać publiczności, co potrafisz. Rezerwowi – do których dotąd się nie zaliczał – zachowywali się podczas rozgrzewki dwojako. Niektórzy szli na całość: robili młynki, wsady tyłem, innymi słowy – popisywali się. Dla niego takie zachowanie było tanim efekciarstwem. Inni trzymali się supergwiazd, podając im piłki, albo udawał obrońców, odgrywając podobną rolę jak sparingpartnerzy bokserów. Równi goście.

Znalazł się na przedzie, wśród ćwiczących rzuty z dwutaktu. Ktoś podał mu piłkę. Kiedy się rozgrzewasz, podświadomie sądzisz, że spoczywają na tobie oczy wszystkich w hali, podczas gdy w rzeczywistości większość widzów mości się w fotelach, kupuje jedzenie, rozgląda po tłumie, a tych, którzy na ciebie patrzą, nie obchodzą twoje popisy. Myron zrobił dwa kozły i rzucił. Piłka odbiła się od szklanej tablicy i wpadła do kosza. No nie, pomyślał. Gra się jeszcze nie zaczęła, a ty już jesteś zagubiony.

Pięć minut później dwa rzędy graczy rozeszły się i zaczęto ćwiczyć rzuty wolne. Myron poszukał wzrokiem Jessiki. Z łatwością wypatrzył ją na trybunie. Rzucała się w oczy, jakby oświetlała ją latarnia morska, jakby wyszła przed szary tłum, jakby była obrazem Leonarda da Vinci w ramie z otaczających ją twarzy. Gdy posłała mu uśmiech, poczuł falę ciepła.

Bliski zaskoczenia, zdał sobie sprawę, że Jessica po raz pierwszy zobaczy go w prawdziwym zawodowym meczu. Poznał ją trzy tygodnie przed kontuzją. Na tę myśl się zatrzymał. Oddał wspomnieniom. Na chwilę powrócił do przeszłości. Dopadło go poczucie winy i cierpienie, z których wyrwała go odbita od tablicy piłka, trafiając w głowę. Ale pozostała myśl: Mam dług wobec Grega!

Zabuczał brzęczyk i koszykarze wrócili na ławkę. Coach Walsh wyrzucił z siebie kolejną porcję banałów i upewnił się, czy grający wiedzą, kogo kryją. Zawodnicy, nie słuchając go, skinęli głowami. T.C. wciąż patrzył wilkiem. Myron miał nadzieję, że jest to jego mina meczowa, lecz nie bardzo w to wierzył. Obserwował też Leona White’a, współlokatora Grega na wyjazdach, jego najbliższego kumpla w zespole. Drużyna rozdzieliła się. Pierwsze piątki podeszły do środkowego koła, wymieniając powitalne uściski i klepnięcia dłońmi. Po wejściu na parkiet zawodnicy obu drużyn próbowali, pokazując palcami, ustalić, kto kogo kryje, ponieważ pół minuty wcześniej żaden nie słuchał wskazówek trenerów. Ci zaś stali, wykrzykując polecenia w sprawie krycia aż do chwili, kiedy sędzia wreszcie, Bogu dzięki, wyrzucił piłkę w górę.

Koszykówka to zwykle gra wyrównana i wynik waży się do ostatnich minut. Dziś było inaczej. Smoki ostro natarły. Pierwszą kwartę wygrały różnicą dwunastu punktów, w połowie meczu prowadziły dwudziestoma punktami, a po trzech kwartach dwudziestoma sześcioma. Myron zaczął się denerwować. Znaczna przewaga Smoków dawała mu szansę wejścia na parkiet. Właściwie na to nie liczył. W duchu poniekąd kibicował Celtom, mając nadzieję, że się odkują na tyle, by mógł pozostać na aluminiowym krześle. Przeliczył się. Cztery minuty przed końcem przewaga Smoków wzrosła do dwudziestu ośmiu punktów. Coach Walsh spojrzał na ławkę rezerwowych. W meczu wystąpiło jak dotąd dziewięciu z tuzina graczy. Szepnął coś do Kipera. Kiper wstał, przeszedł wzdłuż ławki i zatrzymał się przed Myronem. Myronowi zabiło serce.

– Coach chce wpuścić pozostałych graczy z ławki – rzekł Kiper. – Pyta, czy chcesz wejść.

– Jestem do dyspozycji – odparł Myron, wysyłając telepatycznie „nie, nie, nie”.

Ale nie mógł im tego powiedzieć. Byłoby to sprzeczne z jego naturą. Musiał grać gościa z kościami, dla którego najważniejszy jest zespół, który rzuci się na granat, jeśli wódz tak rozkaże. Inaczej nie potrafił.

Coach Walsh wziął czas i przyjrzał się ławie rezerwowych.

– Gordon! Reilly! – powiedział. – Zmieniacie Collinsa i Johnsona!

Myron odetchnął. Lecz natychmiast wściekł się na siebie, że tak mu ulżyło. Co z ciebie za zawodnik? – zadał sobie pytanie. – Kto chciałby grzać ławę? W tym momencie prawda wymierzyła mu siarczysty policzek.

Nie siedział tu po to, żeby grać w koszykówkę!

Co sobie ubzdurał, do diabła?! Był tu po to, by odszukać Grega Downinga. Miał do spełnienia potajemne zadanie, to wszystko. Jak policjant. Tajniak udający handlarza narkotyków nie staje się przecież dealerem. W tym przypadku obowiązywała ta sama zasada. To, że udawał koszykarza, nie czyniło zeń zawodowego gracza.

Nie była to pocieszająca myśl.

Pół minuty później zaczęło się. Struchlał.

A sprawił to jeden głos. Głos piwosza, wybijający się wyraźnie ponad inne. Na tyle tubalny, na tyle odmienny, by wyróżnić się z kakofonii głosów kibiców w hali.

– Hej, Walsh! A może wpuścisz Bolitara!

Myrona ścisnęło w żołądku. Wiedział, co się zaraz stanie. Zdarzało się to innym, jemu nigdy. Dlatego chętnie zapadłby się pod parkiet.

– Taak! – zawołał ktoś inny. – Wpuśćcie nowego!

Wsparły go inne okrzyki.

Stało się. Tłum poparł słabeusza, ale nie serdecznie, nie życzliwie, tylko bardzo protekcjonalnie i kpiąco. Bądźcie mili dla fajtłapy. Wygraliśmy mecz. Teraz chcemy się trochę pośmiać.

Jeszcze kilka głosów wezwało do wpuszczenia Myrona, a potem… zaczęto skandować. Zrazu cicho, z każdą chwilą głośniej: „Chcemy Myrona! Chcemy Myrona!”. Myron próbował zachować niedbałą pozę. Udawał, że nie słyszy, udawał, że skupia się na meczu, miał nadzieję, że się nie zaczerwienił. Skandowanie, coraz głośniejsze i szybsze, skrócono wreszcie do jednego słowa, powtarzanego raz po raz, wśród śmiechów:

– Myron! Myron! Myron!

Musiał to uciąć. Był na to tylko jeden sposób. Zerknął na zegar. Do końca meczu pozostały trzy minuty. Musiał zagrać. Wiedział, że na tym się nie skończy, ale że jego wejście na boisko na jakiś czas uciszy tłum. Spojrzał na drugi koniec ławy na Kipera, skinął głową. Kiper nachylił się w stronę Walsha i coś szepnął. Coach Walsh nie wstał, tylko krzyknął:

– Bolitar! Za Camerona!

Myron przełknął ślinę i podniósł się z krzesła. Tłum zareagował sarkastyczną wrzawą. Myron ruszył do stolika sekretarza zawodów, zdzierając z siebie dres. Nogi miał sztywne i zdrętwiałe. Dał znak sędziemu, ten skinął głową, rozległ się brzęczyk. Myron podszedł do linii i wskazał Camerona. Cameron zbiegł z boiska.

– Kraven – powiedział, wymieniając nazwisko gracza, którego pilnował.

– Za Boba Camerona – rozległo się przez głośniki – wchodzi numer trzydzieści cztery, Myron Bolitar!

Tłum oszalał. Rozległy się pohukiwania, gwizdy, okrzyki, śmiechy. Ktoś mógłby pomyśleć, że widownia dobrze mu życzy, lecz wcale tak nie było. Życzyli mu dobrze, jak się życzy klaunowi cyrkowemu. Czekali na potknięcia i wpadki. Bolitar nadawał się do tego w sam raz!

Kiedy wszedł na boisko, nagle zdał sobie sprawę, że to jego debiut w NBA.

Do końca meczu dotknął piłki pięciokrotnie, zawsze przy wtórze szyderczych wiwatów. Strzelił tylko raz, tuż sprzed linii pola trzech sekund. Strzelił niemal wbrew sobie, wiedząc, że widownia zareaguje niezależnie od wyniku rzutu, ale pewne rzeczy człowiek robi odruchowo. On zrobił to nieświadomie. Piłka wpadła do kosza z przyjemnym świstem. Do końca meczu pozostało tylko pół minuty, tak więc niemal wszyscy ruszyli już na szczęście do swoich samochodów i szyderczy aplauz był minimalny. Ale na parę sekund, gdy po złapaniu piłki wymacał rowek, zgiął łokieć, zakołysał nią centymetr nad dłonią i czołem, wyprostował ramię, nadgarstkiem zatoczył płynny łuk i zatańczył palcami po powierzchni, nadając piłce bezbłędną wsteczną rotację, znalazł się sam z sobą. Skupił wzrok na obręczy, tylko na niej, nie patrząc na kulę lecącą tukiem do kosza. Przez te kilka chwil byli tylko on, obręcz i koszykówka. I to mu wystarczyło.

Nastrój w szatni po meczu znacznie się ożywił. Myron zawarł znajomość ze wszystkimi graczami oprócz T.C. i najbliższego kolegi Grega, Leona White’a, tego, z którym chciał się poznać bliżej. Ważniaki. Narzucanie się Leonowi przyniosłoby odwrotny skutek. Postanowił, że spróbuje innym razem. Może jutro.

Rozebrał się. W kolanie zastrzykało mu tak, jakby ktoś naciągał ścięgna. Przyłożył torebkę z lodem, owinął je, pokuśtykał pod prysznice i osuszył się ręcznikiem. Kiedy kończył się ubierać, spostrzegł, że stoi nad nim T.C.

Podniósł głowę. T.C. miał na sobie z powrotem wszystkie kolczyki. Trzy w jednym uchu, cztery w drugim, jeden w nosie. Był w czarnych skórzanych spodniach i uciętym czarnym siatkowym podkoszulku, odsłaniającym w pełnej krasie biżuterię w lewym sutku i pępku oraz tatuaże. Wyglądały jak zawijasy. Jego okulary przeciwsłoneczne przypominały opaskę na oczy.

– Twój jubiler na pewno przysyła ci na Boże Narodzenie kartkę z najserdeczniejszymi życzeniami – powiedział Myron.

W odpowiedzi T.C. wysunął język i pokazał jeszcze jeden kolczyk na jego końcu. Myron niemal się zakrztusił. T.C. ucieszyła jego reakcja.

– Jesteś nowy? – spytał.

– Tak. – Myron wyciągnął rękę. – Myron Bolitar. T.C. jej nie przyjął.

– To czeka cię łomot.

– Słucham?

– Łomot. Jesteś nowy. Czeka cię łomot. Kilku graczy roześmiało się.

– Łomot? – powtórzył Myron.

– A jak. Jesteś nowy, tak?

– Tak.

– No to czeka cię łomot. Rozległy się nowe śmiechy.

– Zrozumiałem. Łomot – odparł Myron.

– I o to biega.

T.C. skinął głową, strzelił palcami, wskazał na niego i wyszedł.

Myron skończył się ubierać. Łomot?

Pod szatnią czekała Jessica. Uśmiechnęła się na jego widok. Odpowiedział jej uśmiechem. Czuł się głupio. Uścisnęła go i cmoknęła. Powąchał jej włosy. Pachniały ambrozją.

– Co za słodziutka scenka – usłyszał głos Audrey Wilson. Nie rozmawiaj z nią – uprzedził Jessicę. – To antychryst.

– Za późno. – Audrey wzięła Jessicę pod rękę. – Jess i ja idziemy na parę głębszych, pogadać o starych czasach itp.

– Mój Boże, wstydu nie masz… Nic jej nie mów – zwrócił się do Jessiki.

– Ja nic nie wiem.

– Otóż to. Dokąd dziś jedziemy? – spytał.

– Donikąd! – odparła i kciukiem wskazała za siebie na Wina, który stał w swobodnej pozie oparty o ścianę. – Uprzedził, że będziesz zajęty.

– Aha.

Myron spojrzał na przyjaciela. Win skinął głową. Myron przeprosił Jessicę i Audrey i podszedł do niego.

– Greg po raz ostami wziął gotówką z bankomatu trzy po jedenastej wieczorem, gdy zniknął – oznajmił Win bez wstępów.

– Gdzie?

– Na Manhattanie. W Banku Chemicznym blisko Osiemnastej Ulicy przy West Side.

– To by się zgadzało. Carla dzwoni osiemnaście po dziewiątej i umawia się z nim w jakimś lokalu w boksie w głębi. Greg jedzie do miasta i przed spotkaniem z nią wyjmuje gotówkę.

Win zmierzył go chłodnym wzrokiem.

– Dzięki za oczywiste wnioski – rzekł.

– Ma się ten talent.

– Wiem. Przechodząc do rzeczy: w promieniu czterech przecznic od tego bankomatu jest osiem barów. Poszukiwania ograniczyłem do nich. Z tych ośmiu tylko w dwóch jest coś, co można nazwać „boksem w głębi”. W innych są stoliki i tym podobne, ale żadnych boksów. Oto nazwy.

Myron dawno przestał pytać Wina, jak zdobywa informacje.

– Chcesz, żebym prowadził? – spytał.

– Nie pojadę z tobą – odparł Win.

– Dlaczego?

– Wyjeżdżam na parę dni.

– Kiedy?

– Za godzinę z lotniska w Newark.

– Nagle.

Win nie raczył odpowiedzieć. Ruszyli w kierunku wyjścia dla graczy. Do Myrona podbiegło pięciu chłopców, prosząc o autograf. Spełnił ich życzenie. Jeden z nich, na oko dziesięcioletni, wziął kartkę, zerknął na jego podpis i spytał:

– Kto to jest?

– Jakiś cienias – odparł drugi.

– Dla ciebie pan Cienias! – skarcił go Win.

– Dzięki – powiedział Myron.

Win zrobił gest „nie ma za co”.

– Pan jest kimś? – spytał pierwszy chłopak, patrząc na niego.

– Jestem Dwight D. Eisenhower – odparł Win.

– Kto?

Win rozłożył ręce.

– Oto przyszłość narodu – powiedział i odszedł. Nigdy nie dbał o pożegnania.

Myron dotarł do samochodu. Kiedy wkładał kluczyk do zamka, ktoś klepnął go w ramię. Był to T.C.

– Pamiętaj – rzekł, celując w niego palcem, na którym było więcej biżuterii niż na zjeździe rodzinnym sióstr Gabor.

Myron skinął głową.

– Łomot.

– Dokładnie – potwierdził T.C. i odszedł.

Загрузка...