Ostatniego dnia, jaki moja matka spędziła na ziemi,
poznałam jej prawdziwe imię,
a także imię mojej babci.
Im dedykuję tę książkę
Oto rzeczy, które na pewno są prawdziwe: Nazywam się LuLing Liu Young. Moi mężowie nazywali się Pan Kai Jing i Edwin Young, ale obaj już odeszli, zabierając ze sobą nasze tajemnice. Moją córką jest Ruth Luyi Young. Urodziła się w Roku Wodnego Smoka, a ja w Roku Ognistego Smoka. Jesteśmy więc takie same, lecz z zupełnie różnych powodów.
Wiem o tym wszystkim, jednak nie potrafię sobie przypomnieć pewnego imienia. Tkwi w najdalszych zakamarkach mojej pamięci, do których nie potrafię dotrzeć. Setki razy wracałam do tamtego ranka, kiedy Droga Ciocia napisała je dla mnie. Miałam wówczas zaledwie sześć lat, ale byłam już dość bystra. Umiałam liczyć. Umiałam czytać. Zapamiętywałam wszystko, a oto, co zapamiętałam z tamtego zimowego poranka.
Chciało mi się jeszcze spać i wciąż leżałam w k'ang na cegłach, które dzieliłam z Drogą Ciocią. Przewód kominowy, ogrzewający nasz pokoik, sięgał najdalej od pieca we wspólnym pokoju, więc cegły pode mną dawno już wystygły. Poczułam, że ktoś szarpie mnie za ramię. Kiedy otworzyłam oczy, Droga Ciocia zaczęła coś pisać na skrawku papieru, który mi po chwili pokazała.
– Nic nie widzę – poskarżyłam się. – Jest za ciemno.
Sapnęła zniecierpliwiona, odłożyła papier na niską szafkę i ponagliła mnie gestem, dając mi do zrozumienia, że powinnam wstać. Rozpaliła w piecyku do gotowania wody, a gdy zaczął dymić, obwiązała sobie nos i usta szalem. Do dzbanka nalała wody do mycia twarzy i kiedy woda zawrzała, rozpoczął się nowy dzień. Droga Ciocia wyszorowała mi twarz i uszy. Rozdzieliła moje włosy i rozczesała grzywkę. Zwilżyła kosmyki sterczące jak nogi pająka. Potem zebrała włosy w dwa pęki, które zaplotła w warkocze. Jeden związała czerwoną wstążką, drugi zieloną. Potrząsnęłam głową, a warkocze zakołysały się niczym uszy wesołych pałacowych psów. Droga Ciocia pociągnęła nosem, jak gdyby też była psem, który zastanawia się: co tak ładnie pachnie? Właśnie tak wymawiała moje przezwisko – Piesek. W ten sposób mówiła.
Zamiast głosem porozumiewała się posapywaniem, westchnieniami, prychnięciami w różnym rytmie. Mówiła mi o rozmaitych rzeczach za pomocą grymasów i pomruków, marszcząc brwi, rzucając krótkie spojrzenia. Pisała o świecie na mojej małej przenośnej tablicy. Poczerniałymi dłońmi pokazywała mi też różne obrazy. Wychowywałam się w otoczeniu bezgłośnego i wyrazistego języka – mowy rąk, twarzy i kredy.
Zwijała włosy w ciasny węzeł tuż przy skórze, ja tymczasem bawiłam się jej szkatułką ze skarbami. Wyjęłam śliczny grzebień z kości słoniowej, na którego końcach były wyrzeźbione koguty. Droga Ciocia urodziła się pod znakiem Koguta.
– Włóż – zażądałam, trzymając ozdobę w wyciągniętej dłoni. – To ładne.
Byłam jeszcze na tyle mała, by wierzyć, że źródłem piękna są rzeczy, i chciałam, żeby Matka była jej bardziej przychylna. Droga Ciocia pokręciła jednak głową. Zdjęła szal, pokazała na swoją twarz i ściągnęła brwi. Po co mi piękność? – mówiła w ten sposób.
Grzywka opadała jej do samych brwi, tak samo jak mnie. Włosy z tyłu były związane i spięte srebrną szpilką. Miała brzoskwiniowe czoło, szeroko osadzone oczy i pełne policzki, zwężające się ku pulchnemu nosowi. Tak wyglądała górna część jej twarzy. Była jeszcze dolna.
Jej poczerniałe opuszki migały jak skaczące płomienie. Zobacz, co zrobił ogień.
Nie uważałam, by była brzydka, w przeciwieństwie do innych członków rodziny.
Kiedyś usłyszałam, jak Matka powiedziała:
– Aj-ja, nawet demon wyskoczyłby ze skóry, gdyby ją zobaczył.
Kiedy byłam mała, lubiłam dotykać palcami ust Drogiej Cioci. Stanowiły dla mnie zagadkę. Połowa była szorstka i nierówna, a połowa gładka i zawsze zamknięta. Wnętrze prawego policzka było sztywne jak wyprawiona skóra, a lewego wilgotne i miękkie. W miejscach poparzeń z dziąseł wypadły zęby. Język przypominał spieczony korzeń. Nie mogła kosztować smaku przyjemności życia: słonego ani gorzkiego, kwaśnego ani cierpkiego, ostrego, słodkiego ani tłustego.
Nikt poza mną nie rozumiał mowy Drogiej Cioci, więc musiałam powtarzać na głos wszystko, co chciała powiedzieć. Tak naprawdę nie wszystko, bo nie powtarzałam naszych sekretnych opowieści. Często mówiła mi o swoim ojcu, Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry, o jaskini, gdzie znaleźli smocze kości, które były święte i mogły uleczyć każdy ból z wyjątkiem bólu zasmuconego serca.
– Opowiedz mi jeszcze raz – powiedziałam tamtego ranka, chcąc posłuchać historii o tym, jak poparzyła sobie twarz i została moją piastunką.
Byłam połykaczką ognia – zaczęły mówić jej ręce i oczy. Setki łudzi przychodziły obejrzeć moje występy na rynku. Wrzucałam sobie do ust jak do kociołka na ogniu kawałki surowej wieprzowiny, dodawałam papryczki i pastę fasolową, mieszałam, a potem częstowałam ludzi kąskami takiej potrawy. Kiedy mówili: “Pyszne!", otwierałam usta jak sakiewkę, żeby wrzucali do nich miedziaki. Ale pewnego dnia połknęłam ogień, a on wrócił, żeby połknąć mnie. Postanowiłam wtedy, że nie chcę już być garnkiem, więc zostałam twoją piastunką.
Śmiałam się i klaskałam w dłonie, bo ta zmyślona opowieść podobała mi się najbardziej. Poprzedniego dnia Droga Ciocia powiedziała mi, że przyglądała się, jak z nieba spada nieszczęśliwa gwiazda, która po chwili wpadła jej do ust i poparzyła twarz. Dzień wcześniej natomiast mówiła, że zjadła coś, co – jak sądziła – było ostrą potrawą z Hunanu, a okazało się używanym do gotowania węglem.
Koniec z opowiadaniem, oświadczyła Droga Ciocia, poruszając szybko dłońmi. Już prawie czas na śniadanie, a wcześniej musimy się pomodlić. Wzięła z szafki tamten skrawek papieru, złożyła go na pół i wsunęła za wyściółkę buta. Włożyłyśmy ocieplane zimowe ubrania i wyszłyśmy na zimny korytarz. W powietrzu unosiła się woń palonego węgla z innych skrzydeł domu. Zobaczyłam Starego Kucharza, który wytężał siły, żeby obrócić korbę przy studni. Słyszałam, jak jeden z lokatorów wrzeszczy na leniwą synową. Minęłam pokój, który z Matką dzieliła moja siostra, GaoLing – obie jeszcze spały. Pobiegłyśmy do wychodzącego na południe pokoiku, naszej kapliczki przodków. Na progu Droga Ciocia posłała mi ostrzegawcze spojrzenie. Zachowuj się przyzwoicie. Zdejmij buty. W samych pończochach stanęłam na zimnych szarych płytach. Lodowaty chłód natychmiast przeszył moje stopy, pomknął w górę po nogach, przebiegł przez całe ciało i na koniec kapnął z nosa. Zaczęłam drżeć.
Ściana naprzeciw mnie była zawieszona zwojami z wypisanymi dwuwierszami – podarunkami od różnych uczonych, którzy używali naszego tuszu od dwustu lat. Nauczyłam się kiedyś czytać jeden wymalowany wiersz: “Cienie ryb mkną w dół rzeki", co oznaczało, że nasz tusz jest ciemny, piękny i łagodnie spływa na papier. Na długim stole ołtarza stały dwie figurki, Boga Długowieczności, z długą, białą jak wodospad brodą, i Bogini Miłosierdzia, o spokojnej, pozbawionej trosk twarzy. Jej czarne oczy były utkwione w moich. Droga Ciocia mówiła, że tylko ona wysłuchiwała żalów i życzeń kobiet. Wokół figurek umieszczone były tablice przodków rodu Liu z wyrzeźbionymi w drewnie imionami. Droga Ciocia powiedziała, że nie ma tu wszystkich moich przodków, lecz tylko ci, których rodzina uważała za najważniejszych. Tablice tych mniej znaczących oraz kobiet spoczywały w kufrach albo zupełnie o nich zapomniano.
Droga Ciocia zapaliła kilka kadzidełek. Zdmuchnęła z nich płomyki, by zaczęły się tlić. Wkrótce unosiły się nad nami gęste kłęby dymu – para naszych oddechów, dym ofiarny – gęste obłoki, które, jak mi się wydawało, były duchami próbującymi porwać mnie do Świata Jin.
Droga Ciocia mówiła mi kiedyś, że martwe ciało robi się zimne. Tego ranka przemarzłam do szpiku kości, więc bardzo się bałam.
– Zimno mi – załkałam i z oczu pociekły mi łzy.
Droga Ciocia usiadła na taborecie i posadziła mnie sobie na kolanach. Przestań, Piesku, zbeształa mnie łagodnie, bo inaczej łzy zamarzną i zmienią się w sople, które wyklują ci oczy. Szybko rozmasowała mi stopy, ugniatając je, jakby wyrabiała ciasto. Lepiej? Już lepiej?
Kiedy przestałam płakać, Droga Ciocia zapaliła więcej kadzidełek. Wróciła na próg pokoiku i wzięła swój but. Wciąż go widzę – zakurzony niebieski materiał, czarna lamówka, dodatkowy ozdobny listek, wyhaftowany w miejscu, gdzie zrobiła się dziura. Myślałam, że na koniec Droga Ciocia chce spalić własny but w ofierze zmarłym. Ale ona wyciągnęła zza podszewki zapisany zwitek papieru, który pokazała mi wcześniej. Dała znak, a jej ręce powiedziały: To nazwisko mojej rodziny, nazwisko wszystkich nastawiaczy kości. Podsunęła mi karteczkę przed oczy, mówiąc: Nigdy go nie zapomnij. Potem położyła ją na ołtarzu. Kłaniałyśmy się i prostowały, kłaniały i prostowały. Ilekroć podnosiłam głowę, patrzyłam na zapisane na papierze nazwisko. Brzmiało ono…
Dlaczego nie potrafię go dziś ujrzeć? Kazałam ustom wymówić setki nazwisk, ale ani jedno z nich nie zdołało trącić żadnej struny pamięci. Czy dlatego, że było to rzadkie nazwisko? Czy zapodziało się, bo zbyt długo trzymałam je w tajemnicy? Może straciłam je w taki sam sposób, w jaki gubiłam wszystkie swoje ulubione rzeczy – żakiet, który dała mi GaoLing, gdy wyjeżdżałam do sierocińca, suknię, w której, zdaniem mojego drugiego męża, wyglądałam jak gwiazda filmowa, pierwszą dziecinną sukienkę, z której wyrosła Luyi. Ilekroć darzyłam jakiś przedmiot szczególnym uczuciem, chowałam go w kufrze z najlepszymi rzeczami. Trzymałam je tam tak długo, że niemal zupełnie o nich zapominałam.
Tego ranka przypomniałam sobie o kufrze. Poszłam schować prezent od Luyi. Niewiarygodnie piękne szare perły z Hawajów. Kiedy uniosłam wieko, w powietrze wzbił się obłok moli i mnóstwo rybików. Wewnątrz zobaczyłam sieć złożoną z powiązanych ze sobą dziur. Nie było już haftowanych kwiatów i żywych barw. Zniknęło prawie wszystko, co było w moim życiu ważne. Najgorsze jednak było to, że straciłam nazwisko Drogiej Cioci.
Droga Ciociu, jak się nazywamy? Zawsze uważałam to nazwisko za własne. Pomóż mi je sobie przypomnieć. Już nie jestem małą dziewczynką. Nie boję się duchów. Nadal się na mnie gniewasz? Nie poznajesz mnie? Jestem LuLing, twoja córka.
Od ośmiu lat zawsze dwunastego sierpnia Ruth Young traciła głos.
Pierwszy raz zdarzyło się to po przeprowadzce do mieszkania Arta w San Francisco. Przez kilka dni Ruth potrafiła tylko wydawać piski niczym pozostawiony na ogniu czajnik. Doszła do wniosku, że to wirus, a może uczulenie na szczególny rodzaj pleśni w budynku.
Drugi raz straciła głos w pierwszą rocznicę wspólnego mieszkania i Art żartował, że jej zapalenie krtani musi mieć podłoże psychosomatyczne. Ruth zastanawiała się, czy to prawda. Kiedy złamała rękę, jeszcze jako mała dziewczynka, straciła głos. Dlaczego? W ich drugą rocznicę oglądali gwiazdy w parku Grand Teton. Według wydanej przez park narodowy broszury informacyjnej: “Podczas maksimum perseidów, około 12 sierpnia, co godzina na niebie widać setki smug «spadających gwiazd». Są to fragmenty meteorów, które płoną, wchodząc w atmosferę ziemską". Ruth wraz z Artem w milczeniu podziwiała świetlny spektakl rozgrywający się na czarnym jak aksamit niebie. Nie wierzyła, by jej kłopoty z krtanią miały być zapisane w gwiazdach ani by deszcz meteorów mógł mieć coś wspólnego z jej utratą mowy. Kiedy jednak Ruth była mała, matka często mawiała, że spadające gwiazdy są w rzeczywistości “topniejącymi ciałami duchów", a ich widok zwiastuje nieszczęście. Jeżeli ktoś zobaczył spadającą gwiazdę, oznaczało to, że stara się z nim porozumieć jakiś duch. Dla matki Ruth prawie wszystko stanowiło znaki od duchów: stłuczone miseczki, szczekanie psów, a także głuche telefony, gdy po drugiej stronie panowała cisza albo słychać było tylko czyjś ciężki oddech.
W sierpniu następnego roku Ruth, zamiast czekać na atak niemoty, oznajmiła swoim klientom i przyjaciołom, że zamierza zupełnie zamilknąć na cały tydzień.
– To coroczny rytuał – mówiła. – Żebym mogła wyostrzyć wyczucie słowa i jego roli.
Jeden z jej klientów, psychoterapeuta i zwolennik New Agę, uznał to dobrowolne milczenie za “cudowny proces" i postanowił pójść w ślady Ruth, by później włączyć ich wspólne doświadczenia do rozdziału o dynamice w rodzinie dysfunkcyjnej albo milczeniu jako terapii.
Odtąd owa przypadłość została podniesiona do rangi usankcjonowanego dorocznego wydarzenia. Ruth przestawała mówić na dwa dni przed utratą głosu. Gdy Art zaproponował jej, by spróbowali się porozumiewać za pomocą języka migowego, uprzejmie odmówiła. Zaczęła traktować swą niemotę nie jak chorobę czy tajemnicę, lecz jak akt woli. Właściwie spodobał jej się nawet krótki odpoczynek od mowy; przez cały tydzień nie musiała pocieszać klientów, przypominać Artowi o umówionych spotkaniach, przypominać jego córkom, by były ostrożne, nie miała też wyrzutów sumienia, że nie dzwoni do matki.
Nadszedł dziewiąty rok. Ruth, Art i dziewczynki pojechali spędzić Dni bez Mowy – bo tak je nazywali – nad oddalone o dwieście mil jezioro Tahoe. Ruth wyobrażała sobie, jak wszyscy czworo, trzymając się za ręce, idą nad rzekę Truckee, by z niemym podziwem oglądać deszcz meteorów. Okazało się jednak, że komary nie zamierzają udać się na spoczynek, a Dory piszczała ze strachu, bo zobaczyła nietoperza.
– Kto by się przejmował wścieklizną, kiedy w lesie jest pełno morderców z siekierami? – zakpiła Fia.
Kiedy schronili się w domku, dziewczynki oświadczyły, że się nudzą.
– Nie ma kablówki – narzekały.
Art zawiózł je więc do Tahoe City i wypożyczył parę kaset wideo, prawie same horrory. Potem wszyscy troje przespali większość filmów, a Ruth nie mogła się oderwać od ekranu, choć były okropne. Później śniły jej się obłąkane opiekunki do dzieci i oślizłe ciała kosmitów.
W niedzielę, gdy rozdrażnieni i spoceni wrócili do San Francisco, stwierdzili, że w domu nie ma ciepłej wody. Wszystko wyciekło z bojlera, w którym widocznie spaliła się grzałka. Musieli się zadowolić kąpielą w wodzie grzanej w czajnikach; Art nie miał ochoty rujnować się na kosztowne usuwanie awarii. Pozbawiona głosu, Ruth nie mogła protestować, lecz cieszyła się z tego w duchu. Gdyby zaczęła się z nim sprzeczać, oznaczałoby to, że chce sama uregulować rachunek; ponieważ w ciągu lat ich wspólnego mieszkania bardzo często tak robiła, Art zaczął tego od niej oczekiwać. Nie złożywszy jednak takiej propozycji, poczuła się jak osoba małostkowa. Art ani słowem nie wspomniał później o całej sprawie, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Już w łóżku wtulił twarz w jej szyję, przywierając całym ciałem do pleców. Gdy Ruth zesztywniała, mruknął: “Jak chcesz", i odwrócił się. Czując się odtrącona, chciała wytłumaczyć, co jest nie tak – ale zdała sobie sprawę, że sama nie wie. Jej nastrój nie miał konkretnych przyczyn. Niedługo potem donośne chrapanie Arta, połączone z jej rozdrażnieniem, zupełnie wybiło ją ze snu, więc leżała w ciemności z otwartymi oczyma.
Dochodziła północ i za kilka godzin Ruth miała odzyskać mowę. Stała w Kąciku, dawnej spiżarni, która pełniła funkcję jej gabinetu. Weszła na podnóżek, by otworzyć małe okno. I ujrzała skrawek cudownego widoku: czerwone wieże mostu Golden Gate, które zdawały się wyznaczać granicę między zatoką a oceanem. Na twarzy poczuła dotyk wilgoci i oczyszczającego chłodu. Przyjrzała się niebu, lecz było za jasno i zbyt mglisto, by mogła dojrzeć płonące “ciała duchów". Zaczęły porykiwać syreny mgłowe. Po minucie Ruth zobaczyła biały opar, który niby zwiewna kołderka przykrył ocean, sunąc wolno w stronę mostu. Matka mawiała, że mgła to para wydzielana przez walczące ze sobą smoki, wodę i ogień.
– Ogień i woda razem robią parę – mówiła LuLing swoim dziwnym brytyjskim akcentem, który przyswoiła sobie w Hongkongu. – Wiesz, jak wygląda. Jak z czajnika. Dotykasz, parzysz się w palec.
Mgła podpełzła pod podpory mostu, pochłaniając reflektory samochodów. Ruth czytała kiedyś, że o tej godzinie dziewięciu na dziesięciu kierowców jest pijanych. A może sama pisała na ten temat dla jakiegoś klienta. Zeszła z podnóżka, lecz zostawiła otwarte okno.
Syreny nadal zawodziły. Brzmiały trochę jak tuby w operze Szostakowicza, komicznie i tragicznie zarazem. Ale czy tragedia w ogóle może być zabawna? A może było tak, że to publiczność reagowała śmiechem, wiedząc, że bohaterowie wchodzą do zapadni albo fałszywych luster?
Wciąż nie czując oznak senności, Ruth odwróciła się w stronę biurka. W tym momencie zdjął ją nagły niepokój, jak gdyby zapomniała o czymś, o czym powinna była pamiętać. Czyżby rzecz dotyczyła pieniędzy, któregoś z klientów, a może złożonej dziewczynkom obietnicy? Przystąpiła do porządkowania biurka, ustawiając książki naukowe, układając faksy i szkice, oznaczając kolorami materiały związane z konkretnym klientem i książką. Jutro będzie musiała wrócić do codziennych obowiązków i terminów, a posprzątane biurko dawało jej poczucie, że zaczyna ze świeżymi siłami i jasnym umysłem. Wszystko miało swoje ustalone miejsce. Jeżeli jakiś przedmiot był mniej ważny lub wartościowy, wrzucała go na dno prawej szuflady. Teraz jednak szuflada była wypchana listami, na które nie odpisała, zarzuconymi szkicami, kartkami pełnymi zanotowanych pomysłów, które miały się kiedyś przydać. Wyciągnęła z dna szuflady plik spiętych ze sobą arkuszy i przyszło jej do głowy, że właściwie mogłaby wyrzucić rzeczy, które przez zaniedbanie leżały tam najdłużej.
Kartki były zapisane po chińsku, ręką jej matki. Ruth dostała je od LuLing pięć czy sześć lat temu.
– Takie tam stare historie o rodzinie – mówiła matka z niezręczną nonszalancją, która w jej wypadku niezbicie świadczyła, że papiery te są dla niej bardzo ważne. – O moim życiu, od malej dziewczynki. Piszę dla siebie, ale może przeczytasz, zobaczysz, jak dorastałam, przyjechałam do tego kraju.
Ruth słyszała co nieco o życiu matki, ale wzruszyła ją nieśmiałość, z jaką prosiła o przeczytanie wspomnień, nad którymi musiała się ciężko napracować. Na każdej stronie widniały równiutkie kolumny liter, bez żadnych skreśleń, dlatego Ruth domyślała się, że matka przepisała na czysto wszystkie wcześniejsze próby.
Usiłowała już rozszyfrować treść tych zapisków. Matka wtłaczała jej kiedyś do opornej głowy chińską kaligrafię i Ruth nadal umiała rozpoznać niektóre znaki: “rzecz", “ja", “prawda". Jednak aby odcyfrować resztę, musiałaby dopasować ozdobione zakrętasami ideogramy LuLing do standardowych znaków w słowniku chińsko – angielskim. Pierwsze zdanie brzmiało: “Oto rzeczy, które na pewno są prawdziwe". Ruth tłumaczyła je przez godzinę. Postanowiła odczytywać jedno zdanie dziennie, więc trzymając się planu, następnego dnia wieczorem przetłumaczyła drugie zdanie: “Nazywam się LuLing Liu Young". To było proste, przekład trwał nie dłużej niż pięć minut. Potem w tekście pojawiły się nazwiska mężów LuLing, z których jeden był ojcem Ruth. Mężów? Ruth z zaskoczeniem przeczytała, że w życiu matki był ktoś inny. Co to znaczy: “odeszli, zabierając ze sobą nasze tajemnice"? Musiała się natychmiast dowiedzieć, ale nie mogła zapytać o to matki. Z doświadczenia wiedziała, co się będzie działo, gdy poprosi ją o tłumaczenie chińskich znaków na angielski. Najpierw matka zacznie ją besztać za to, że w dzieciństwie nie przykładała się do nauki chińskiego, a później, żeby wyjaśnić ideogramy, będzie wracała do przeszłości, roztrząsając najdrobniejsze niuanse znaczeniowe chińskich słów:
– Tajemnica nie znaczy tylko nikomu nie mówić. Są tajemnice, co ranią albo rzucają klątwę, czasem robią na zawsze krzywdę i taka jak dawniej nigdy nie będziesz…
Potem rozgada się na temat kogoś, kto wyjawił tajemnicę, ale nie powie, czego właściwie dotyczył ów sekret, następnie zacznie opowiadać, jak straszną śmiercią zginął ten człowiek, dlaczego tak się stało i jak można było uniknąć tragedii, gdyby to i to nie zdarzyło się tysiąc lat wcześniej. Gdyby Ruth, słuchając tego, zdradziła oznaki zniecierpliwienia, LuLing wpadłaby w gniew i wyrzuciła z siebie, że wszystko jest bez znaczenia, bo i tak niedługo umrze, przypadkiem albo z powodu złej wróżby, albo z własnej woli. Później zapadnie uzdrawiające milczenie, kara, która będzie trwać kilka dni lub miesięcy, dopóki Ruth pierwsza się nie złamie i jej nie przeprosi.
Tak więc Ruth nie zwróciła się z prośbą do matki. Postanowiła natomiast odłożyć wszystko na parę dni i skupić się na tłumaczeniu. Powiedziała o tym matce, a LuLing przestrzegła ją, by za długo nie zwlekała. Później za każdym razem, gdy matka pytała ją, czy już skończyła, Ruth odpowiadała:
– Właśnie miałam skończyć, ale nagle się okazało, że trzeba coś zrobić dla klienta.
Przeszkadzały jej inne problemy, które miały związek z Artem, dziewczynkami, domem albo wakacjami.
– Nie znajdzie czasu dla matki, tyle pracy – skarżyła się LuLing. – Na kino, wizytę u przyjaciółki zawsze czas.
W zeszłym roku matka przestała się dopytywać, co zastanowiło Ruth. Czyżby dała za wygraną? Niemożliwe. Pewnie zapomniała. Kartki zapisane chińskimi znakami spoczęły już na dnie szuflady.
Kiedy znów ujrzały światło dzienne, Ruth poczuła wyrzuty sumienia. Może powinna zlecić to komuś biegle władającemu chińskim. Art mógłby kogoś spytać – studenta językoznawstwa, jakiegoś starego profesora na emeryturze, który poza uproszczonymi znakami będzie znał tradycyjne. Zrobi to, kiedy tylko znajdzie wolną chwilę. Położyła kartki na stosie papierów i zamknęła szufladę, czując się już odrobinę mniej winna.
Gdy zbudziła się rano, Art już wstał i w pokoju obok ćwiczył jogę.
– Cześć – powiedziała sama do siebie. – Jest tu kto? – Wrócił jej głos, choć po długim milczeniu brzmiał nieco piskliwie.
Myjąc zęby w łazience, usłyszała przeraźliwy krzyk Dory:
– Chcę to oglądać! Włącz z powrotem! To jest też mój telewizor.
– Ten program jest dla małych dzieci! – odwrzasnęła Fia. – Dla takich maluchów jak ty, tiu, tiu, tiu!
Od rozwodu Arta dziewczynki mieszkały trochę w domu matki i ojczyma w Sausalito, a trochę w edwardiańskim mieszkaniu Arta przy Yallejo Street. Co drugi tydzień wszyscy czworo – Art, Ruth, Sofia i Dory – gnieździli się w pięciu miniaturowych pokoikach, z których jeden był tak ciasny, że udało się tam wepchnąć tylko piętrowe łóżko. W mieszkaniu znajdowała się jedna zaledwie staroświecka i niewygodna łazienka, której Ruth szczerze nie znosiła. Żelazna wanna na nóżkach dawała tyle ciepła, co sarkofag, a z dwóch kurków nad ustawioną na postumencie umywalką leciał albo wrzątek, albo ciekły lód. Sięgając po nić dentystyczną, Ruth przewróciła wszystkie rzeczy stojące na parapecie pod oknem: płyn przeciw zmarszczkom, środki na pryszcze, nożyczki do wycinania włosków w nosie i plastikowy kubek z dziewięcioma szczoteczkami do zębów, o których nigdy nie było wiadomo, do kogo właściwie należą i kiedy zostały kupione. Gdy sprzątała rozsypane przedmioty, rozległo się głośne walenie do drzwi.
– Musisz poczekać! – zawołała schrypniętym głosem.
Łomotanie nie ustawało. Ruth zerknęła na sierpniowy rozkład korzystania z łazienki, przybity do drzwi z obu stron. Plan określał precyzyjnie co do kwadransa, czyja kolej przypada na którą godzinę. Ruth zapisała się na sam koniec, a ponieważ reszta domowników zwykle była spóźniona, musiała ponosić wszystkie konsekwencje swojego wyboru. Pod rozkładem dziewczynki dopisały dodatkowe prawa i poprawki oraz listę kar i sankcji za naruszenie harmonogramu, dotyczącego korzystania z umywalki, toalety i prysznica, a także zasadę, według której prawo do prywatności może być zastrzeżone w BARDZO WYJĄTKOWEJ SYTUACJI (co trzykrotnie podkreślono).
Walenie powtórzyło się.
– Ruth! Mówię, że ktoś dzwoni! – Dory uchyliła drzwi i przez szparę wsunęła telefon bezprzewodowy. Kto mógł dzwonić dwadzieścia po siódmej rano? Matka, nie ma wątpliwości. Ilekroć Ruth nie dzwoniła do niej przez kilka dni, LuLing przeżywała kryzys.
– Ruthie, wrócił ci głos? Możesz mówić? – To była Wendy, jej najlepsza przyjaciółka. Rozmawiały ze sobą prawie codziennie. Ruth usłyszała, jak Wendy czyści nos. Czyżby płakała?
– Co się stało? – szepnęła Ruth. Nie mów, tylko mi tego nie mów, powtarzała w duchu w rytm głośnych uderzeń serca. Wendy na pewno zaraz jej powie, że ma raka. Wczorajszy niepokój wrócił do Ruth ze zdwojoną siłą, mrożąc jej krew w żyłach.
– Nie mogę wyjść z szoku – ciągnęła Wendy. – Właśnie… Zaczekaj chwileczkę. Mam drugi telefon.
Ruth była już prawie pewna, że nie chodzi o raka. Może ktoś ją napadł albo złodzieje włamali się do domu, więc dzwonią do niej ludzie z policji. W każdym razie musiało się stać coś poważnego, skoro Wendy zaczęła płakać. Co ma jej powiedzieć? Przytrzymując słuchawkę podbródkiem, Ruth przeczesała palcami krótko przycięte włosy. Zauważyła, że zaczęły odpadać kawałki srebrzystej powłoki lustra. A może po prostu widać siwe korzonki włosów? Niedługo skończy czterdzieści sześć lat. Kiedy jej twarz zaczęła tracić dziecinną pucołowatość? Pomyśleć, że kiedyś nie cierpiała swojej cery wiecznej nastolatki! Teraz miała zmarszczki w kącikach ust. Wyglądała przez to na zdegustowaną, zupełnie jak matka. Ruth ożywiła nieco wargi pomadką. Dzięki Bogu, pod innymi względami nie przypominała matki. LuLing była wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, a przez całe dzieciństwo Ruth pogrążała córkę w atmosferze beznadziejnej rezygnacji. Dlatego Ruth nie cierpiała kłótni z Artem. Ze wszystkich sił starała się pohamować gniew. Czasem jednak dochodziła do punktu, w którym musiała wybuchnąć, a potem nie mogła się nadziwić, jak mogła stracić nad sobą panowanie.
Po drugiej stronie znów odezwała się Wendy: – Jesteś tam jeszcze? Przepraszam. Robimy obsadę do filmu o trzęsieniu ziemi i dzwoni mnóstwo ludzi naraz. – Wendy prowadziła własną agencję, zajmującą się łowieniem statystów, którzy mieli nadawać filmom lokalny koloryt San Francisco – wąsatych policjantów, wysokich jak koszykarze transwestytów i innych postaci, które nie miały pojęcia, że wyglądają niczym własne karykatury. – Na dodatek parszywie się czuję – powiedziała Wendy, po czym kichnęła i znów wydmuchała nos. A więc nie płacze, pomyślała Ruth, ale chwilę później usłyszała w słuchawce dwa suche trzaski. – Cholera – odezwała się Wendy. – Zaczekaj. Szybko załatwię ten telefon.
Ruth nie lubiła czekać na linii. Cóż to mogła być za nie – cierpiąca zwłoki sprawa, o której Wendy musiała jej powiedzieć tak wcześnie? Czyżby jej mąż miał romans? Joe? Nie, na pewno nie poczciwy Joe. A więc o co chodzi?
W drzwiach ukazała się głowa Arta, który wymownie postukał w zegarek. “Dwadzieścia pięć po siódmej" – powiedział bezgłośnie. Ruth miała go właśnie poinformować, że dzwoni Wendy w bardzo pilnej sprawie, lecz on już zawrócił wąskim korytarzem.
– Dory! Fia! Szybko. Za pięć minut Ruth zabiera was na lodowisko. Ruszać się z życiem. – Dziewczynki zaczęły piszczeć, Ruth natomiast poczuła się jak koń przed barierą startową.
– Za moment przyjdę! – zawołała. – Dziewczynki, jeżeli nie zdążyłyście zjeść śniadania, wypijcie po całej szklance mleka, żebyście nie umarły na szok hipoglikemiczny.
– Nie mów “umarły" – jęknęła Dory. – Nie cierpię, kiedy tak mówisz.
– Boże, co tam się dzieje? – odezwał się ponownie głos Wendy w słuchawce.
– Normalny początek tygodnia – odparła Ruth. – Pokutą za odrobinę wolnego jest chaos.
– Zgadza się, kto to powiedział?
– Ja. No więc o czym wcześniej mówiłaś?
– Najpierw mi obiecaj, że nikomu nie powiesz. – Wendy znów kichnęła.
– Oczywiście.
– Nawet Artowi, a zwłaszcza pannie Giddy.
– Gideonowi? Boże, nie wiem, czy mogę obiecać, jeśli chodzi o niego.
– A więc wczoraj wieczorem – zaczęła Wendy – zadzwoniła do mnie matka, bardzo rozentuzjazmowana. – Słuchając Wendy, Ruth pobiegła do sypialni, by dokończyć ubierania. Kiedy się nie śpieszyła, zawsze chętnie słuchała paplaniny przyjaciółki. Wendy była jak różdżka zdolna wykryć dziwne zaburzenia w ziemskiej atmosferze. Była świadkiem dziwnych widoków: kiedyś ujrzała trzech bezdomnych albinosów, mieszkających w parku Golden Gate, bmw, które nagle wpadło do szamba w Woodside, bizona swobodnie galopującego po Taraval Street. Była ekspertem od organizowania przyjęć, po których ludzie urządzali sobie nawzajem sceny, zaczynali romansować lub wdawali się w rozliczne skandale. Ruth wydawało się, że Wendy rozpromienia trochę jej życie, ale dziś nie miała na to czasu.
– Ruth! – powiedział ostrzegawczym tonem Art. – Dziewczynki się spóźnią.
– Naprawdę mi przykro, Wendy. Muszę zawieźć dziewczynki do szkółki łyżwiarskiej… Wendy nie pozwoliła jej skończyć.
– Mamusia wyszła za własnego trenera! Zadzwoniła, żeby mi o tym powiedzieć. On ma trzydzieści osiem lat, ona sześćdziesiąt cztery. Możesz w to uwierzyć?
– Rany. – Ruth zdębiała. Wyobraziła sobie panią Scott z jej oblubieńcem ubranym w muszkę i spodenki gimnastyczne, jak oboje recytują przysięgę małżeńską, nie przerywając ćwiczeń na bieżni treningowej. Czy Wendy denerwowała się właśnie tym? Ruth chciała powiedzieć to, co należało. Tylko co? Pięć lat temu jej własna matka też znalazła sobie równie udanego chłopaka, ale tamten miał osiemdziesiątkę. Ruth miała nadzieję, że T.C. ożeni się z LuLing, która będzie miała dzięki temu coś do roboty, ale T.C. zmarł na atak serca.
– Posłuchaj, Wendy, wiem, że to ważne, może zadzwonię, kiedy odwiozę dziewczynki, dobrze?
Odłożywszy słuchawkę, Ruth powtórzyła sobie wszystkie rzeczy, które miała dziś do zrobienia. Było ich dziesięć, więc zaczęła od kciuka. Po Pierwsze, zawieźć dziewczynki do szkółki łyżwiarskiej. Po Drugie, odebrać z pralni garnitury Arta. Po Trzecie, zrobić zakupy na kolację. Po Czwarte, odebrać dziewczynki z lodowiska i podrzucić je do domu ich przyjaciółki przy Jackson Street. Po Piąte i Szóste, zadzwonić do tego aroganckiego klienta, Teda, a potem do Agapi Agnos, którą właściwie lubiła. Po Siódme, skończyć szkic rozdziału książki Agapi Agnos. Po Ósme, zadzwonić do Miriam, byłej żony Arta, żeby ją zapytać, czy pozwoli dziewczynkom zostać u nich przez weekend na kolacji z okazji Święta Pełni Księżyca, kiedy odbywał się doroczny zjazd rodziny Youngów, którego Ruth miała być w tym roku gospodynią.
A co Po Dziewiąte? Zawsze organizowała sobie plan dnia według liczby palców dłoni. Co dzień miała do zrobienia pięć albo dziesięć rzeczy. Nie przestrzegała tego zbyt dokładnie: dodatkowe i niespodziewane zadania mieściły się na palcach stóp. Po Dziewiąte, Dziewiąte… Mogła umieścić telefon do Wendy na początku kolejki, spychając tym samym resztę o jedno oczko do przodu. Ale wiedziała, że telefon będzie nadprogramową sprawą, Po Jedenaste. A co było Po Dziewiąte? Po Dziewiąte zwykle miała do zrobienia coś ważnego, bo była to ważna liczba, którą matka nazywała liczbą pełni, liczbą, która oznaczała: “Nie zapomnij, bo inaczej możesz wszystko stracić". Czy Po Dziewiąte miało coś wspólnego z matką? Ruth zawsze znajdowała jakiś powód do niepokoju, związany z matką. Ale nie była to jakaś szczególna rzecz, o której musiałaby pamiętać. Chodziło o ogólny stan umysłu.
To LuLing nauczyła ją zapamiętywać, licząc na palcach. Dzięki tej metodzie LuLing nigdy o niczym nie zapominała, zwłaszcza o kłamstwach, oszustwach i innych złych uczynkach, popełnionych przez Ruth od dnia jej narodzin. Ruth wciąż miała przed oczyma matkę liczącą po chińsku, zaginającą palce do wewnątrz dłoni, poczynając od najmniejszego, i widok tego gestu utwierdzał Ruth w przekonaniu, że nie ma już wyjścia i żadnej drogi ucieczki. Ona sama, licząc, trzymała palce rozcapierzone, po amerykańsku. Co było Po Dziewiąte? Włożyła ciężkie sandały.
W drzwiach stanął Art.
– Kochanie, nie zapomnij zadzwonić do hydraulika w sprawie bojlera.
Hydraulik na pewno nie był Po Dziewiąte, Ruth była tego absolutnie pewna.
– Przepraszam, ale czy nie mógłbyś sam tego zrobić? Jestem dziś zajęta cały dzień.
– Mam spotkania, szykują się trzy apelacje. – Art był konsultantem językowym, a w tym roku zajmował się sprawami niesłyszących więźniów, których aresztowano i osądzono, nie umożliwiając im skorzystania z usług tłumaczy.
Ruth miała ochotę powiedzieć mu, że to jego dom, lecz zmusiła się do rozsądnego i łagodnego tonu, jakim przemawiał do niej Art.
– Nie możesz zadzwonić z biura w przerwie między spotkaniami?
– Wtedy musiałbym później zadzwonić do ciebie i sprawdzić, kiedy będziesz w domu, żeby mogli przyjść to naprawić.
– Nie wiem dokładnie, kiedy będę w domu. Zresztą znasz takich fachowców. Mówią, że będą o pierwszej, a przychodzą o piątej. To, że pracuję w domu, nie znaczy, że nic nie robię. Naprawdę mam dzisiaj ciężki dzień. Po pierwsze, muszę… – I zaczęła wyliczać wszystkie rzeczy do zrobienia.
Art zgarbił się i westchnął.
– Dlaczego tak wszystko utrudniasz? Myślałem tylko, że gdybyś mogła, gdybyś znalazła czas… ach, nieważne. – Odwrócił się.
– Dobrze już, dobrze, zajmę się tym. Ale jeślibyś skończył jakieś spotkanie wcześniej, możesz przyjechać do domu?
– Oczywiście. – Art pocałował jaw czoło. – Dzięki. Nie prosiłbym cię o to, gdybym nie był taki zaganiany. – Znów ją pocałował. – Kocham cię.
Nie odpowiedziała, a po wyjściu Arta chwyciła płaszcz i kluczyki. Zobaczyła dziewczynki stojące w korytarzu i przyglądające się jej krytycznie. Poruszyła dużym palcem u nogi. Po Dwunaste, ciepła woda.
Ruth uruchomiła silnik i kilkakrotnie wcisnęła hamulec, żeby sprawdzić, czy działa. Wioząc Fię i Dory na lodowisko, nie przestawała zachodzić w głowę, co miała zrobić Po Dziewiąte. Przebiegła w myślach cały alfabet w nadziei, że jakaś litera naprowadzi ją na właściwy trop. Nic. Jaki miała sen, gdy w końcu udało się jej dzisiaj zasnąć? Okno sypialni, ciemny kształt we wnęce. Przypomniała sobie, że zasłony we śnie okazały się przejrzyste, a ona była naga. Zobaczyła uśmiechnięte twarze sąsiadów z mieszkania obok, którzy przyglądali się jej w najintymniejszych chwilach, oglądali najintymniejsze miejsca jej ciała. Nagle ryknęło radio. Łup, łup, łup! “Był to test sygnału wczesnego ostrzegania przed katastrofą, transmitowany przez Amerykański System Nadawczy". Potem odezwał się inny głos, należący do jej matki: “Nie, nie! To nie test! Prawda!". Ciemny kształt okna wzniósł się i zmienił w ogromną falę. Może Po Dziewiąte miało jednak coś wspólnego z hydraulikiem: potężna fala, pęknięty bojler. Zagadka rozwiązana. Ale co z przezroczystymi zasłonami? Co mogły oznaczać? Znów wezbrał w niej niepokój.
– Znasz tę nową dziewczynę, co Darien ją lubi? – zapytała siostry Fia. – Ma najfajniejsze włosy. Chciałabym ją zabić.
– Nie mów “zabić"! – jęknęła Dory. – Pamiętasz, co nam mówili na zgromadzeniu w zeszłym roku? Jak powiesz to słowo, pójdziesz do więzienia.
Obie dziewczynki siedziały z tyłu. Ruth proponowała, aby jedna usiadła obok niej, żeby nie czuła się jak szofer. Ale Dory odparła:
– Łatwiej otworzyć tylko jedne drzwi.
Ruth nie odpowiedziała. Często podejrzewała, że dziewczynki poddają ją różnym próbom, sprawdzając, czy da się ją wyprowadzić z równowagi. Ruth wiedziała, że gdy były młodsze, kochały ją. Na myśl o tym czuła miłe mrowienie w sercu. Kłóciły się kiedyś o to, która będzie ją trzymać za rękę albo siedzieć obok niej. Tuliły się do niej, kiedy się bały, często nawet udając strach i piszcząc jak małe kotki. Teraz wydawało się, że prześcigają się w doprowadzaniu jej do ostateczności, tak że czasem musiała sobie przypominać, że nastolatki też mają ludzkie uczucia.
Dory miała trzynaście lat i była krępa, masywniejsza od swej piętnastoletniej siostry. Obydwie czesały się w koński ogon na czubku głowy, więc kasztanowe włosy spływały im na ramiona jak kaskada z fontanny. Ruth zauważyła, że wszystkie ich przyjaciółki miały identyczne fryzury. Kiedy sama była w ich wieku, chciała mieć długie włosy, tak jak inne dziewczynki, ale matka kazała jej obcinać je bardzo krótko.
– Długie włosy wyglądają jak dziewczyna samobójca – powiedziała wtedy LuLing.
Ruth wiedziała, że ma na myśli swoją piastunkę, która odebrała sobie życie, gdy matka była dziewczynką. Ruth miała nawet koszmary, w których zjawiał się długowłosy, ociekający krwią duch, dyszący żądzą zemsty.
Ruth zatrzymała się na placu przed lodowiskiem. Dziewczynki wygramoliły się z samochodu i zarzuciły plecaki na ramię.
– Na razie! – krzyknęły.
Nagle Ruth zauważyła, w co się ubrała Fia – miała na sobie dżinsy biodrówki i postrzępioną koszulę, spod której wyzierał pasek gołej skóry szerokości dobrych sześciu cali. Gdy wychodziły z domu, miała pewnie zapiętą kurtkę. Odkręciwszy okno, Ruth zawołała:
– Fia, kochanie, chodź tu na chwilę!… Czy mi się wydaje, czy w ciągu ostatnich dziesięciu minut twoja koszula mocno się zbiegła?
Fia odwróciła się wolno i przewróciła oczami. "Dory wyszczerzyła zęby w uśmiechu. "
– Mówiłam ci, że nie wytrzyma. Ruth utkwiła spojrzenie w pępku Fii.
– Matka wie, że nosisz coś takiego? Fia otworzyła usta w udawanym przestrachu. Reagowała w ten sposób na większość rzeczy.
– Sama mi to kupiła, wiesz?
– Nie sądzę, żeby twój tata to pochwalał. Masz nie zdejmować kurtki, nawet kiedy będziesz jeździć na łyżwach. Dory, powiesz mi potem, jeżeli nie posłucha.
– Nie będę na nikogo skarżyć! Fia bez słowa odeszła.
– Fia? Fia! Chodź tutaj. Obiecaj mi to zaraz, bo zabiorę cię do domu, żebyś się przebrała.
Fia przystanęła, lecz nie zamierzała się odwracać.
– Dobrze – mruknęła. Zapinając kurtkę po szyję, powiedziała do Dory, ale na tyle głośno, by Ruth słyszała: – Tato ma rację. Ona wszystko utrudnia.
Słysząc tę uwagę, Ruth poczuła gorycz i upokorzenie. Dlaczego Art powiedział coś takiego, i to przy dziewczynkach? Dobrze wiedział, jaką przykrość może jej tym sprawić. Były chłopak powiedział jej kiedyś, że niepotrzebnie komplikuje życie. Odkąd z nim zerwała, przerażona, że jego oskarżenia mogą się okazać prawdziwe, ze wszystkich sił starała się być rozsądna i konkretna oraz wystrzegać się narzekań. Wiedząc o tym, Art zapewniał ją, że tamten chłopak był kretynem. A jednak czasem dokuczał jej, że przypomina psa biegającego w kółko za swoim ogonem i nie potrafi dostrzec jałowości własnych poczynań.
Ruth pomyślała o książce, którą kilka lat temu pomagała pisać, “Fizyka natury ludzkiej". Autor wykorzystał prawa fizyki do zilustrowania podstawowych nauk życiowych, przypominając o nieskutecznych wzorcach zachowań. “Relatywistyczna teoria grawitacji": nie przywiązuj wagi do wszystkiego. Ciężar każdego problemu zależy tylko od tego, jak ty go traktujesz. “Zjawisko Dopplera w komunikacji": zawsze istnieje rozdźwięk między tym, co ktoś mówi, a tym, jak słuchacz chce rozumieć wypowiedziane słowa. “Siła odśrodkowa argumentów": im dalej odsuwasz się od istoty problemu, tym szybciej sytuacja wymyka się spod kontroli.
Ruth uważała wówczas takie rady i analogie za zbytnie uproszczenie. Nie sposób zredukować życia do jednozdaniowych maksym. Ludzie są przecież bardziej złożeni. W każdym razie ona na pewno. A może jest zbyt skomplikowana? Złożona, skomplikowana, co za różnica? Art natomiast był wcieleniem wyrozumiałości. Przyjaciele często jej mówili rzeczy w rodzaju: “Ależ ty masz szczęście". Słysząc to po raz pierwszy, była bardzo dumna z tego, że tak dobrze ulokowała uczucia. Ostatnio jednak zaczęła się zastanawiać, czy nie chcieli przez to powiedzieć, iż należy podziwiać Arta za to, że z nią wytrzymuje. Potem Wendy przypomniała jej:
– Przecież to ty nazwałaś Arta pieprzonym świętym.
Ruth nie mogła sformułować tego w ten sposób, ale rzeczywiście odniosła takie wrażenie. Dobrze pamiętała, że zanim się w nim zakochała, podziwiała go – za jego spokój i zrównoważenie emocjonalne. Czy nadal wzbudzał w niej podziw? Czy to on się zmienił, czy może ona? Rozmyślając nad tym, jechała w stronę pralni.
Poznała Arta prawie dziesięć lat temu, na wieczornych zajęciach jogi, na które chodziła razem z Wendy. Udział w ćwiczeniach był jej pierwszą od wielu lat próbą rozruszania mięśni. Ruth był z natury szczupła i z początku nie miała żadnej motywacji, by wstąpić do klubu.
– Tysiąc doków rocznie – dziwiła się – za to, że będę mogła skakać na maszynie jak chomik w wirującym kole?
Oświadczyła Wendy, że woli stres jako formę ćwiczeń fizycznych.
– Napinasz mięśnie, wytrzymujesz tak przez dwanaście godzin, potem rozluźniasz się, liczysz do pięciu i znów napinasz.
Z kolei Wendy od szkoły średniej, kiedy uprawiała gimnastykę, przybrała na wadze trzydzieści pięć funtów, miała więc ochotę wrócić do dawnej formy.
– Przejdźmy przynajmniej bezpłatny test sprawnościowy – zaproponowała. – Nie musimy od razu wstępować do klubu.
Ruth triumfowała w duchu, kiedy uzyskała lepszy wynik od Wendy w robieniu “brzuszków". Wendy pobiła Ruth w pompkach, co skwitowała radosnym okrzykiem. Współczynnik tkanki tłuszczowej u Ruth utrzymywał się w normie, na poziomie dwudziestu czterech procent, u Wendy natomiast wynosił trzydzieści siedem procent.
– To pewnie czynnik genetyczny, pozostałość po moich chińskich chłopskich przodkach – oznajmiła taktownie Ruth, ale potem w teście na gibkość uzyskała wynik “bardzo słabo".
– Według tabeli – zauważyła Wendy – to o jeden punkt wyżej od ciała w stężeniu pośmiertnym.
– Patrz, mają jogę – powiedziała później, gdy przeglądały klubowy plan zajęć. – Słyszałam, że joga może odmienić ludzkie życie. I zajęcia są wieczorem. – Dała Ruth kuksańca. – Łatwiej ci będzie wyleczyć się z Paula.
Tamtego wieczoru podsłuchały rozmowę dwu kobiet w szatni.
– Facet obok mnie pytał, czy chciałabym iść z nim na zajęcia o północy. Joga bez togi. Znaczy nago.
– Nago? Ale drań!… Był chociaż przystojny?
– Niezły. Ale wyobrażasz sobie dwadzieścia gołych tyłków, jak będą robić Leżącego Psa?
Kobiety wyszły z szatni, a Ruth zwróciła się do Wendy:
– Kto, do cholery, chciałby uprawiać jogę nago?
– Na przykład ja – odparła Wendy. – Nie patrz na mnie takim zgorszonym wzrokiem, panno Porządnicka. Przynajmniej nie byłoby nudno.
– Naga, wśród zupełnie obcych ludzi?
– Nie, z moim księgowym, dentystą i szefem. A jak sądzisz?
W zatłoczonej sali ćwiczeń trzydzieścioro adeptów, głównie kobiety, znaczyło swój teren, rozkładając i poprawiając maty, podczas gdy maruderzy dopiero wchodzili. Kiedy jakiś mężczyzna tuż obok Ruth rozwinął swoją matę, starała się na niego nie patrzeć, podejrzewając, że to właśnie może być ów drań. Rozejrzała się po sali. Większość kobiet miała wypielęgnowane i polakierowane paznokcie. Stopy Ruth były szerokie, a palce przypominały świnki z wierszyka dla dzieci. Nawet stopy mężczyzny obok wyglądały lepiej – o gładkiej skórze i pięknych, wąskich palcach. Zaraz się jednak zmitygowała. Przecież nie powinna przychylnie myśleć o potencjalnym zboczeńcu.
Zajęcia zaczęły się od czegoś, co brzmiało jak rytualna inkantacja, a potem ludzie przybierali różne pozycje, jak gdyby oddawali cześć pogańskiemu bożkowi. Urdhva Muka Svanasana! Adho Muka Svanasana! Wszyscy z wyjątkiem Ruth i Wendy znali układy. Ruth naśladowała ruchy pozostałych jak w zabawie “Ojciec Wirgiliusz…". Od czasu do czasu podchodziła do niej muskularna instruktorka, by zgiąć, poprawić lub podnieść którąś część jej ciała. Pewnie wyglądam jak ofiara tortur, pomyślała Ruth, albo jeden z tych dziwolągów bez kości, których matka widziała w Chinach – małych żebraków, co ku uciesze widowni wyginali swoje ciała, jakby były zrobione z gumy. Zaczął po niej płynąć pot, ale zdążyła się za to uważnie przyjrzeć mężczyźnie obok, żeby umieć później podać policji jego rysopis, gdyby było trzeba. “Gwałciciel od nagiej jogi miał pięć stóp jedenaście cali wzrostu i ważył jakieś sto sześćdziesiąt funtów. Ciemne włosy, duże brązowe oczy, gęste brwi oraz przystrzyżona broda i wąsy. Paznokcie czyste i starannie obcięte".
Był też niewiarygodnie zręczny. Potrafił założyć sobie nogi na szyję, utrzymując przy tym równowagę niczym Barysznikow. Ona natomiast wyglądała, jak gdyby właśnie badał ją ginekolog. Biedna pacjentka. Miała na sobie starą koszulkę i wyblakłe leginsy z dziurą na kolanie. Przynajmniej nikt nie podejrzewał, że przyszła tu kogoś upolować, w odróżnieniu od tamtych wymalowanych bab w drogich sportowych ciuchach.
Potem zauważyła obrączkę na palcu tego faceta, szeroki grawerowany pasek złota na palcu prawej dłoni. Na lewej ręce niczego nie nosił. Oczywiście, nie wszyscy żonaci mężczyźni noszą obrączki, ale noszenie jej na prawej dłoni było, przynajmniej w San Francisco, jawną manifestacją homoseksualizmu. Zastanowiwszy się nad tym, Ruth dostrzegła inne sugestywne znaki: zadbana broda, szczupły tors, pełne wdzięku ruchy. Odetchnęła. Przyglądała się, jak brodacz, chwyciwszy się dłońmi za podeszwy stóp, przycisnął czoło do kolan. Heteryk by tego nie potrafił. Ruth pochyliła się ciężko, sięgając rękami ledwie do połowy łydek.
Pod koniec zajęć było stanie na głowie. Nowicjusze przesunęli się pod ścianę, a ci najgorliwsi w mgnieniu oka zmienili się w słoneczniki wycelowane prosto w tarczę słońca w południe. Pod ścianą nie było już miejsca, więc Ruth usiadła po prostu na macie. Chwilę później usłyszała głos brodacza:
– Może pomóc? Mogę panią potrzymać za nogi, dopóki nie chwyci pani równowagi.
– Dzięki, ale chyba nie skorzystam. Boję się, że dostałabym wylewu. Uśmiechnął się.
– Zawsze wszędzie podejrzewa pani tyle niebezpieczeństw?
– Zawsze. Życie jest wtedy bardziej ekscytujące.
– Stanie na głowie to jedna z najważniejszych postaw, jakie można przyjąć. Staje pani do góry nogami i całe życie może się odwrócić. I człowiek się cieszy.
– Doprawdy?
– Widzi pani? Już się pani śmieje.
– Wygrał pan – odparła, opierając czubek głowy na złożonym kocu. – Niech pan dźwiga.
Jeszcze w pierwszym tygodniu Wendy zrezygnowała z jogi i przesiadła się na jakiś domowy przyrząd do ćwiczeń, przypominający rikszę wyposażoną w wiosła. Ruth chodziła na zajęcia trzy razy w tygodniu. Znalazła taką formę ćwiczeń, która ją relaksowała. Szczególnie podobała się jej zasada koncentracji, myślenia o niczym z wyjątkiem oddechu. Polubiła też Arta, mężczyznę z brodą. Był miły i zabawny. Zaczęli chodzić po zajęciach do kafejki za rogiem.
Pewnego dnia przy bezkofeinowym cappuccino dowiedziała się, że Art wychował się w Nowym Jorku i zrobił doktorat z językoznawstwa na Uniwersytecie Berkeley.
– W ilu językach mówisz? – zapytała.
– Właściwie nie jestem poliglotą – odrzekł. – Większość lingwistów, których znam, też nie jest. Na Berkeley specjalizowałem się w amerykańskim języku migowym. Teraz pracuję w ośrodku głuchych na Uniwersytecie San Francisco.
– Zostałeś ekspertem od ciszy? – zażartowała.
– Nie jestem ekspertem od niczego. Ale podoba mi się język w każdej postaci – dźwięki i słowa, wyraz twarzy, gesty rąk, postawa, rytm ciała – wszystko, co ludzie chcą wyrazić, niekoniecznie słowami. Zawsze podobała mi się siła słów.
– A jakie jest twoje ulubione słowo?
– Doskonałe pytanie. – Zamilkł, gładząc w zamyśleniu brodę.
Ruth poczuła dreszczyk emocji. Szukał zapewne jakiegoś wielosylabowego słowa, znanego tylko wtajemniczonym, które można znaleźć jedynie w wielkim słowniku oksfordzkim.
– Opar – powiedział w końcu.
– Opar? – Ruth pomyślała o przejmującym chłodzie, mgle i duchach samobójców. Ona na pewno nie wybrałaby takiego słowa.
– Przemawia do wszystkich zmysłów – wyjaśnił. – Może nie być przezroczysty, ale nie ma stałej formy. Można go poczuć, ale nie ma trwałego kształtu. Może być gorący albo zimny. Niektóre opary mają okropny zapach, inne wspaniały. Niektóre są niebezpieczne, inne nieszkodliwe. Niektóre są jaśniejsze od innych, na przykład płonącej rtęci i sodu. Opar może człowiekowi wejść przez nos i przeniknąć do płuc. A brzmienie tego słowa, układ warg i języka – oparrrr – doskonale pasuje do jego znaczenia.
– Rzeczywiście – zgodziła się Ruth. – Oparrrr – powtórzyła, rozkoszując się wibrowaniem języka.
– I jeszcze prężność oparu – pary wodnej – ciągnął Art.
– Kiedy osiąga stopień równowagi między dwoma stanami, sto stopni Celsjusza. – Ruth skinęła głową, posyłając mu inteligentne w jej mniemaniu spojrzenie, które miało sugerować skupienie. Czuła się głupia i niedouczona. – Raz masz wodę – mówił Art, wykonując rękami faliste ruchy. – Ale pod wpływem ciśnienia temperatury woda zmienia się w parę. – Jego palce gwałtownie zatrzepotały.
Ruth energicznie kiwała głową. Woda zmienia się w parę, to mniej więcej rozumiała. Matka opowiadała jej o ogniu i wodzie, które łącząc się, tworzą parę, a para wygląda na niegroźną, lecz potrafi obedrzeć cię ze skóry.
– Jak jin i jang? – zaryzykowała.
– Dwoistość natury. Oczywiście, że tak.
Ruth wzruszyła ramionami. Czuła się jak oszustka.
– A ty? – spytał. – Jakie jest twoje ulubione słowo? Przybrała kretyńską minę.
– Ojej, czy ja wiem, tyle ich jest! Zaraz. “Wakacje". “Wygrana". Poza tym jeszcze “gratis". “Wyprzedaż". “Promocja". Normalnie.
Roześmiał się, kiedy mówiła, więc zrobiło jej się przyjemniej.
– Pytam serio – rzekł po chwili. – Jakie?
Serio? Zastanowiła się, co pierwsze przychodzi jej na myśl. Same banały: pokój, miłość, szczęście. Co te słowa mogłyby powiedzieć o Ruth? Że brakuje jej tych wartości? Ze nie ma wyobraźni? Wahała się, czy nie powiedzieć “onomatopeja" – dzięki temu słowu wygrała w piątej klasie konkurs ortograficzny. Ale “onomatopeja" stanowiła zlepek sylab, w ogóle nieprzypominający prostych dźwięków, jakie miała oznaczać. Trach, bum, bach.
– Jeszcze nie mam ulubionego – oświadczyła wreszcie.
– Chyba za długo żyję ze słów, żebym umiała myśleć o nich inaczej niż w kategoriach praktycznych.
– Czym się zajmujesz?
– Kiedyś zajmowałam się komunikacją zbiorową. Potem zostałam niezależnym wydawcą, a kilka lat temu zaczęłam na większą skalę współpracować przy tworzeniu książek, głównie na temat inspiracji i samodoskonalenia. Jak poprawić własne zdrowie, jak lepiej uprawiać seks, jak mieć lepszą duszę i tak dalej.
– Czyli jesteś lekarzem książek.
Ruth spodobało się to określenie. Lekarz książek. Nigdy tak nie powiedziała o sobie ani o innych. Większość ludzi nazywała ją po prostu murzynem, wykonującym pracę za kogoś.
– Tak – powiedziała do Arta. – Chyba rzeczywiście można mnie nazwać lekarzem książek. Chociaż sama uważam się za kogoś w rodzaju tłumacza, który pomaga ludziom przelać na papier ich myśli. Niektórym książkom trzeba pomóc bardziej niż innym.
– Nigdy nie chciałaś napisać własnej książki?
Zawahała się. Oczywiście, że tak. Chciała napisać powieść w stylu Jane Austen, obyczajową, o klasie wyższej, powieść, która nie będzie miała nic wspólnego z jej życiem. Wiele lat temu marzyła o pisaniu opowiadań, które stanowiłyby formę ucieczki. Mogłaby dokonać korekt we własnym życiu i stać się kimś innym. Mogłaby być gdzie indziej. W wyobraźni mogła zmienić wszystko, siebie, matkę, przeszłość. Ale z drugiej strony, myśl, że mogłaby poprawić własne życie, przerażała ją, jak gdyby posługując się tylko wyobraźnią, skazywała na potępienie wszystko, czego nie lubiła w sobie i innych. Pisanie, o czym się tylko zechce, było najniebezpieczniejszą formą wyrażania życzeń.
– Przypuszczam, że wiele osób ma ochotę napisać własną książkę – odpowiedziała. – Ale chyba lepiej idzie mi tłumaczenie tego, co mają do powiedzenia inni.
– Podoba ci się to? Daje satysfakcję?
– Tak. Na pewno. Pozostaje mi jeszcze dużo wolności na rzeczy, które chcę robić.
– Masz szczęście.
– Owszem – przytaknęła. – Jasne, że mam szczęście.
Rozmowa z nim o takich sprawach sprawiała jej przyjemność. Z Wendy gadała zwykle o tym, co ją irytuje, a nie pasjonuje. Narzekały na szerzącą się mizoginię, chamstwo i depresję swoich matek, z Artem natomiast Ruth rozmawiała po to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i o nim. Chciał wiedzieć, co ją inspiruje, czy istnieje różnica między jej oczekiwaniami a celami, jakie sobie w życiu wyznaczyła, między motywacją a tym, w co wierzy.
– Różnica? – zapytała.
– Pewne rzeczy robisz dla siebie – wyjaśnił. – A pewne rzeczy dla innych. Może to jedno i to samo.
Dzięki tym rozmowom Ruth uświadomiła sobie, że ma szczęście, pracując jako niezależny redaktor, lekarz książek. Odkrycie to było krzepiące.
Pewnego wieczoru, jakieś trzy tygodnie po ich pierwszym spotkaniu, zaczęli rozmawiać o bardziej osobistych sprawach.
– Naprawdę lubię mieszkać sama – usłyszała własny głos. Wcześniej przekonała samą siebie, że tak jest naprawdę.
– A jeżeli spotkasz ideał partnera?
– To ideał może mieszkać u siebie, a mnie będzie idealnie samej. Przynajmniej nie będziemy się kłócić o to, czyj włos łonowy jest na sitku odpływowym w wannie.
Art zachichotał.
– Boże! Naprawdę mieszkałaś z kimś, kto narzekał na takie rzeczy?
Ruth parsknęła wymuszonym śmiechem, wbijając wzrok w filiżankę z kawą. To ona na to narzekała.
– Mieliśmy odmienne poglądy na temat czystości – odrzekła. – Dzięki Bogu, że się nie pobraliśmy. – Poczuła, że nareszcie mówi prawdę, bo wcześniej starała się zamaskować tymi słowami ból.
– A więc zamierzaliście się pobrać.
Nigdy nie potrafiła się zwierzyć nikomu, nawet Wendy, z tego, co stało się między nią a Paulem Shinnem. Opowiadała Wendy o różnych cechach Paula, z których powodu nieraz miała ochotę od niego odejść. Kiedy jej oznajmiła, że ze sobą zerwali, przyjaciółka wykrzyknęła:
– Nareszcie! Brawo!
Z Artem łatwiej było rozmawiać o przeszłości, ponieważ on do niej nie należał. Był jej kolegą z zajęć jogi, które stanowiły mniej ważną część życia. Nie znał dawnych nadziei i lęków Ruth. Potrafiła przy nim dokonać wiwisekcji przeszłości inteligentnie i z dystansem emocjonalnym.
– Myśleliśmy o małżeństwie – powiedziała. – To całkiem normalne, skoro mieszka się razem cztery lata. Ale wiesz co? Namiętność z czasem słabnie, a różnice pozostają. Któregoś dnia oświadczył mi, że złożył podanie o przeniesienie do Nowego Jorku i dostał zgodę. – Ruth przypomniała sobie, jak była wówczas zaskoczona i miała Paulowi za złe, że nic jej wcześniej nie powiedział.
“Naturalnie, ja mogę pracować wszędzie – mówiła mu wtedy. Perspektywa przeprowadzki na Manhattan irytowała ją, lecz jednocześnie przejmowała dreszczem emocji. – Ale tu mam swoje korzenie, nie wspominając o tym, że musiałabym zostawić matkę i przenieść się do miasta, gdzie nie mam żadnych kontaktów. Dlaczego zawiadamiasz mnie w ostatniej chwili?". Pytanie było retoryczne. Odpowiedzią było niezręczne milczenie Paula.
– Nie chciałam jechać, on nie nalegał – powiedziała po prostu. Starała się nie patrzeć na Arta. – Rozstaliśmy się w cywilizowany sposób. Oboje zgodziliśmy się, że trzeba żyć dalej, tylko osobno. Okazał się na tyle przyzwoity, że wziął winę na siebie. Stwierdził, że był niedojrzały, a ja bardziej odpowiedzialna. – Posłała Artowi idiotyczny uśmiech, jak gdyby była to najbardziej ironiczna uwaga, wygłoszona kiedykolwiek pod jej adresem. – Najgorsze było jednak to, że Paul zachowywał się bardzo uprzejmie – krępował się, że musi mi to zrobić. Naturalnie przez cały zeszły rok analizowałam, dlaczego nam nie wyszło, co w nas, co we mnie było nie tak. Rozmyślałam o każdej naszej kłótni. Mówiłam mu, że jest lekkomyślny, on twierdził, że w najprostszych sprawach szukam najtrudniejszych rozwiązań. Wyrzucałam mu, że nigdy nic nie planuje, on mówił, że mam obsesję, która niemal zabija spontaniczność. Uważałam, że jest samolubny, on dowodził, że za bardzo się nim przejmuję, a potem użalam się nad sobą, bo Paul mi za to nie dziękuje. Być może oboje mieliśmy rację i dlatego nie mogliśmy być razem.
Art dotknął jej ręki.
– Moim zdaniem, stracił fantastyczną kobietę. Poczuła ogarniającą ją falę wdzięczności i skrępowania.
– Naprawdę jesteś fantastyczna. Jesteś szczera i zabawna. Inteligentna, ciekawa świata.
– Nie zapomnij dodać, że także odpowiedzialna.
– Co złego jest w odpowiedzialności? Chciałbym, żeby więcej ludzi czuło jej brzemię. I wiesz, co jeszcze? Chcesz być bezbronna. Moim zdaniem, to ujmujące.
– O rany.
– Poważnie.
– Jesteś uroczy. Następnym razem ja stawiam kawę. – Roześmiała się, kładąc dłoń na jego ręce. – A ty? Opowiedz mi o swoich ukochanych i katastrofach w swoim życiu. Jesteś z kimś?
– Chwilowo z nikim. Połowę życia mieszkam sam, a drugą spędzam na zbieraniu zabawek i pieczeniu bułeczek z marmoladą dla swoich dwóch córek.
A to niespodzianka.
– Adoptowałeś je?
Wyglądał na zaskoczonego.
– To moje dzieci. I mojej byłej żony, oczywiście. Byłej żony? To będzie trzeci znany jej gej, który się ożenił.
– Dawno po ślubie się przyznałeś?
– Przyznałem? – Zmierzył ją zbaraniałym wzrokiem. – Chwileczkę. Myślisz, że jestem gejem?
W jednej chwili zrozumiała własny błąd.
– Oczywiście, że nie! – zdołała wykrztusić. – Pytałam, czy dawno… przyjechałeś z Nowego Jorku.
Roześmiał się głośno.
– Cały czas myślałaś, że jestem gejem, tak?
Ruth oblała się rumieńcem. Jak mogła to powiedzieć?
– To przez obrączkę – przyznała, wskazując na złotą ozdobę na jego palcu. – Większość gejów, których znam, nosi obrączki na prawej ręce.
Zsunął obrączkę i obejrzał ją pod światło.
– Zrobił ją w prezencie ślubnym mój najlepszy przyjaciel – rzekł Art, poważniejąc nagle. – Ernesto, wyjątkowa postać. Był poetą i złotnikiem hobbystą, a zarabiał jako kierowca limuzyny. Widzisz ten grawerunek? Powiedział, że ma mi przypominać, ile wybojów czyha w życiu, i żebym pamiętał, co jest między nimi. Miłość, przyjaźń, nadzieja. Przestałem ją nosić po naszym rozstaniu z Miriam. Potem Ernesto zmarł, na raka mózgu. Postanowiłem włożyć obrączkę, żeby mi go przypominała. Był przyjacielem – ale nie kochankiem.
Podsunął Ruth obrączkę, żeby dokładniej się jej przyjrzała. Wziąwszy do ręki kawałek złota, stwierdziła, że jest cięższy, niż przypuszczała. Przyłożyła obrączkę do oka, patrząc przez nią na Arta. Był taki łagodny. Wcale nie chciał jej oceniać. Poczuła ściśnięcie serca, które sprawiło jej ból, lecz jednocześnie zapragnęła śmiać się i krzyczeć. Jak mogła go nie pokochać?
Odbierając z pralni ubrania Arta, Ruth zgięła duży palec u nogi i przypomniała sobie, że ma zadzwonić do Wendy. Pani Scott z młodym chłopcem, ale szok. Wolała zaczekać z tym, aż znajdzie się na parkingu przed sklepem spożywczym, ponieważ nie chciała ryzykować zderzenia czołowego podczas rozmowy przez komórkę na tak pikantne tematy.
Ruth i Wendy były w tym samym wieku. Znały się od szóstej klasy, ale bywały już czasy, że nie widywały się przez kilka lat. Ich przyjaźń krzepła dzięki przypadkowym spotkaniom i uporowi Wendy. Nie była to osoba, którą Ruth sama wybrałaby na swoją najbliższą przyjaciółkę, mimo to cieszyło ją, że wytworzyła się między nimi silna więź. Ruth potrzebowała hałaśliwości Wendy, by zrównoważyć własną ostrożność, bezceremonialnością Wendy chciała uleczyć rezerwę, z jaką sama traktowała ludzi.
– Przestań być taką marudą – strofowała ją często Wendy, albo: – Nie musisz się ciągle zachowywać tak uprzejmie. Przy tobie czuję się jak ostatnia chamka.
Wendy odebrała telefon po pierwszym dzwonku.
– Możesz w to uwierzyć? – odezwała się, jak gdyby nie przestawała tego powtarzać od zakończenia ich ostatniej rozmowy. – A mnie się wydawało, że przesadziła, robiąc sobie lifting twarzy. Wczoraj wieczorem powiedziała mi, że robią to z Patrickiem dwa razy w nocy. Mnie – wyobrażasz sobie – powiedziała to własnej córce, którą sama kiedyś wysłała do spowiedzi za to, że spytałam ją, skąd się biorą dzieci.
Ruth wyobraziła sobie panią Scott, jak zdejmuje swój kostium od Chanel, trójdzielne okulary i wysadzany brylantami krzyżyk, a potem bierze w objęcia opalonego młodzieńca.
– Uprawia seks częściej ode mnie! – wykrzyknęła Wendy. – Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz miałam ochotę na coś więcej z Jimem niż sen. Wendy często żartowała na temat swojego więdnącego popędu seksualnego. Ruth nie sądziła jednak, by przyjaciółka miała na myśli zupełny brak ochoty. Czyżby ją też to czekało? Rzeczywiście nie byli już z Artem tak namiętnymi kochankami jak dawniej. Mniej było gry miłosnej, częściej usprawiedliwiali się zmęczeniem i łatwiej to akceptowali. Poruszyła palcem u nogi: sprawdzić poziom estrogenów. Może właśnie wahania hormonów są powodem jej niepokojów? Życie było wprawdzie dalekie od ideału, ale wszystkie kłopoty bywały raczej mało istotne. I lepiej, żeby tak zostało. Obiecała sobie, że będzie czulsza dla Arta.
– Rozumiem twoje zdenerwowanie – pocieszyła ją Ruth.
– Właściwie bardziej się martwię, niż denerwuję – odparła Wendy. – To bardzo dziwne. Im jest starsza, tym częściej zachowuje się jak młoda dziewczyna. Z jednej strony, mówię sobie: świetnie, brawo, mamo. Ale z drugiej, myślę: co ją opętało? Mam jej teraz pilnować i matkować jej, żeby nie wpakowała się w żadne kłopoty? Wiesz, o co mi chodzi?
– Z moją matką mam to przez całe życie – powiedziała Ruth. I nagle przypomniała sobie to, co miało być dziś Po Dziewiąte. Matka miała o czwartej po południu wizytę u lekarza.
W ciągu zeszłego roku Ruth nie przejmowała się szczególnie jej zdrowiem. Nie było powodów do niepokoju: LuLing czuła się po prostu trochę niewyraźnie. Przez jakiś czas Ruth wydawało się, że matka jest zmęczona, że może traci słuch albo gorzej rozumie po angielsku. Z właściwą sobie przezornością nie wykluczała też najgorszego – guz mózgu, wylew, choroba Alzheimera – wierząc jednocześnie, że jeśli dopuszcza do siebie takie myśli, to na pewno okaże się to nieprawdą. Historia dowodziła, że Ruth zawsze martwiła się niepotrzebnie. Jednak przed kilkoma tygodniami, gdy matka wspomniała, że umówiła się na badanie, Ruth obiecała, że zawiezie ją do lekarza.
Skończywszy rozmowę z Wendy, wysiadła z samochodu i ruszyła do sklepu, pogrążona w myślach. Po Dziewiąte, mama. Zaczęła wyliczać na palcach pytania, jakie powinna zadać lekarzowi. Dzięki Bogu, że odzyskała głos.
Na stoisku warzywnym Ruth skierowała się w stronę kosza z rzepami o pięknym kształcie. Każda była wielkości jabłka, symetryczna i dokładnie wyszorowana, z fioletowymi prążkami. Większość ludzi nie docenia estetyki rzepy, myślała Ruth, wybierając pięć dorodnych sztuk. Uwielbiała te chrupkie warzywa, które cudownie wchłaniały aromat każdego sosu i marynaty, w których je zanurzano. Ruth lubiła posłuszne warzywa. A rzepę lubiła najbardziej pokrojoną w duże kawałki i zamarynowaną w occie z papryczkami, cukrem i solą.
Co roku przed kolacją z okazji wrześniowego zjazdu rodzinnego matka robiła dwa słoje marynowanej ostrej rzepy, z których jeden dawała Ruth. Kiedy Ruth była małą dziewczynką, nazywała rzepę la – la, “gorące – gorące". Ssała ją i żuła, dopóki spuchnięty język i wargi nie zaczęły jej piec jak ogień. Teraz też opychała się nią od czasu do czasu. Miała większą ochotę na sól czy ból? Gdy rzepy ze słoja ubywało, Ruth dorzucała więcej pokrojonych warzyw i szczyptę soli i zostawiała jeszcze na kilka dni. Art uważał, że jej smak jest w porządku w małych dawkach. Dziewczynki natomiast twierdziły, że rzepa ma zapach, “jakby coś puszczało bąki w lodówce". Czasem Ruth ukradkiem podjadała ją rano, rozkoszując się w ten sposób początkiem dnia. Nawet matka uważała, że to trochę dziwne.
Matka – Ruth trąciła swój serdeczny palec, by przypomnieć sobie o dzisiejszej wizycie u lekarza. O czwartej. Musiała ze wszystkim zdążyć w krótszym czasie. Pośpiesznie chwyciła parę jabłek Fuji dla Fii, Granny Smith dla Dory i Braeburn dla Arta.
Przy stoisku mięsnym Ruth zamyśliła się. Dory nie zje niczego, co ma oczy, a Fia od czasu, gdy zobaczyła film “Świnka z klasą" też próbuje być wegetarianką. Obie dziewczynki robiły wyjątek dla ryb, ponieważ owoce morza były “niefajne". Kiedy to oznajmiły, Ruth zapytała je:
– Jeżeli coś nie jest fajne, czy to znaczy, że jego życie jest mniej warte? Czy dziewczyna, która wygra konkurs piękności, jest lepsza od tej, która nie wygra?
Krzywiąc się, Fia odpowiedziała:
– O czym ty mówisz? Ryby nie występują w konkursach piękności.
Ruth popchnęła wózek w stronę działu rybnego. Marzyła o swoich ulubionych krewetkach w skorupce. Art na pewno by ich jednak nie tknął. Twierdził, że smak każdego skorupiaka i mięczaka przywodzi na myśl przewód pokarmowy. Zdecydowała się na chilijskiego okonia.
– Tego poproszę – powiedziała do człowieka za ladą, lecz zaraz zmieniła zdanie: – Nie, proszę większego.
Skoro szły razem do lekarza, mogła przecież zaprosić matkę na kolację. LuLing zawsze narzekała, że nie lubi gotować tylko dla siebie.
Już przy kasie Ruth zobaczyła przed sobą kobietę, która brała całe wiązanki białych i brzoskwiniowych tulipanów za co najmniej pięćdziesiąt dolarów. Ruth zdumiewała łatwość, z jaką niektórzy kupowali kwiaty, jak gdyby był to towar pierwszej potrzeby w rodzaju papieru toaletowego. I do tego jeszcze tulipany! Już po kilku dniach więdły i gubiły płatki. Może kobieta organizowała w weekend jakieś ważne przyjęcie? Kiedy Ruth kupowała kwiaty, musiała przed podjęciem decyzji ocenić pod różnym kątem ich wartość. Stokrotki były tanie i urocze, ale miały nieprzyjemną woń. Gipsówki o drobnych kwiatuszkach kosztowały jeszcze mniej, ale jak zauważył Gideon, były to kwiatki w najgorszym guście, typowe dla podstarzałych gejów, którzy stawiali je na koronkowych serwetkach, odziedziczonych po babciach. Tuberozy pachniały wspaniale i stanowiły silny akcent dekoracyjny, ale w tym sklepie były bardzo drogie, prawie cztery dolary za sztukę. Na straganie można je było kupić już za dolara. Ruth lubiła hortensje w doniczkach. Ostatnio zaczęły odzyskiwać dawną popularność, a jeśli pamiętało się o regularnym podlewaniu, mogły wytrzymać nawet dwa miesiące. Sztuczka polegała na tym, aby tuż przed śmiercią ściąć je i włożyć do glinianego dzbanka, żeby wyschły, a potem można było nimi ozdobić mieszkanie na stałe, to znaczy dopóki ktoś taki jak Art ich nie wyrzuci, mówiąc, że i tak są przecież martwe.
Ruth nie wychowywała się w domu pełnym kwiatów. Nie pamiętała, by LuLing kiedykolwiek je kupowała. Aż do dnia, w którym z ciocią Gal i kuzynkami poszła do sklepu spożywczego, nie sądziła, by czegoś jej w życiu brakowało. W supermarkecie w Saratodze dziesięcioletnia Ruth patrzyła, jak jej towarzyszki wrzucają do koszyka wszystko, na co im przyszła ochota, wszystkie smakołyki, których Ruth nigdy nie wolno było jeść: mleczko czekoladowe, pączki, gotowe mrożone dania, lody w waflu, słodkie krówki. Potem przystanęły przy stoisku, gdzie ciocia Gal kupiła cięte kwiaty, różowe róże, chociaż wcale nikt nie umarł ani nie miał urodzin.
Przypominając sobie tamte czasy, Ruth postanowiła jednak zaszaleć i kupić małą orchideę o kwiatach barwy kości słoniowej. Orchidee wyglądały na delikatne roślinki, ale najlepiej rozwijały się, kiedy się o nie w ogóle nie dbało. Wystarczało podlać je raz na dziesięć dni. Mogły się wydawać drogie, lecz kwitły sześć miesięcy i dłużej, a potem przechodziły w okres spoczynku, po którym znów w zdumiewający sposób okrywały się nowymi kwiatami. Nigdy nie umierały – można było liczyć, że będą odradzać się wiecznie. Pod tym względem były najcenniejsze.
Wróciwszy do domu, Ruth poukładała zakupy na swoim miejscu, postawiła orchideę na stole w jadalni i poszła do Kącika. Lubiła myśleć, że ograniczona przestrzeń nie – ograniczenie pobudza wyobraźnię. Ściany były tu pomalowane na czerwono i upstrzone błyszczącymi metalicznie złotymi plamkami – pomysł Wendy. Górne światło łagodził blask lampki na stole, przysłoniętej bursztynowym kloszem z miki. Na czarnych lakierowanych półkach zamiast słojów z dżemem stały encyklopedie i słowniki. Laptop był ustawiony na blacie do krojenia, spod którego usunięto pojemnik na mąkę, by zrobić miejsce na nogi.
Usiadła przed komputerem i zanim jeszcze dotknęła klawiszy, poczuła się wyczerpana. Co robiła dziesięć lat temu? To samo. A co będzie robiła za dziesięć lat? To samo. Nawet tematy książek, które pomagała pisać, nie zmieniały się, tylko fachowe słownictwo było różne. Wzięła głęboki oddech i zadzwoniła do nowego klienta, Teda. Jego książka, “Duchowość Internetu", traktowała o etyce tworzonej przez kosmiczne łącza komputerowe i była bardzo na czasie, ale autor podejrzewał, że mogłaby stracić aktualność, gdyby wydawcy ociągali się z jej publikacją. Mówił o tym w kilku pilnych wiadomościach, jakie nagrał w ciągu weekendu, kiedy Ruth była w Tahoe.
– Nie mam żadnego wpływu na terminy wydania – starała się teraz tłumaczyć Ruth.
– Przestań myśleć w kategoriach ograniczeń – odrzekł. – Jeżeli jesteś współautorką, musisz uwierzyć w zasady, o których mówi książka. Wszystko jest możliwe, dopóki dzieje się dla dobra świata. Z jednym wyjątkiem. Trzeba żyć wyjątkowo. Jeśli nie jesteś do tego zdolna, może powinniśmy się zastanowić, czy jesteś odpowiednią do tego przedsięwzięcia osobą. Pomyśl o tym, a jutro porozmawiamy.
Ruth odłożyła słuchawkę. Zamyśliła się nad tym. Dobrem świata zajmuje się mój agent, mruknęła do siebie. Ostrzeże Gideona, że klient jest natarczywy, i być może będzie usiłował wpłynąć na datę wydania. Tym razem pozostanie nieugięta. Żeby spełnić żądania klienta, nie zaniedbując przy tym innych obowiązków, musiałaby pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. Piętnaście lat temu byłaby gotowa to zrobić – w czasach, kiedy paliła papierosy i uważała, że jeśli na nic nie ma czasu, to znak, że jest potrzebna. Dziś było już inaczej. Rozluźnij mięśnie, upomniała się w myśli. Wzięła kolejny głęboki oddech i wypuściła powietrze, spoglądając na półki z książkami, które pomogła napisać i zredagować.
“Kult wolności osobistej". “Kult współczucia". “Kult zazdrości".
“Biologia atrakcyjności seksualnej". “Fizyka natury ludzkiej". “Geografia duszy".
“Jin i jang samotności". “Jin i jang małżeństwa". “Jin i jang rozwodu".
Do najpopularniejszych tytułów należały: “Pokonaj depresję dzięki psom", “Graj na zwłokę dla własnej korzyści" oraz “Do diabła z winą". Ostatnia książka stała się wzbudzającym liczne kontrowersje bestsellerem. Przełożono ją nawet na niemiecki i hebrajski.
Nazwisko “Ruth Young" jako współautorki, jeżeli w ogóle je wymieniano, drukowano na stronie tytułowej małą czcionką jako drugie. Po piętnastu latach miała na swoim koncie prawie trzydzieści pięć książek. Większość wczesnych zleceń dostawała od klientów zajmujących się komunikacją zbiorową. Później Ruth sama się zajęła komunikacją w ogóle, potem problemami komunikacji, wzorcami zachowań, problemami emocjonalnymi, związkami ciała z umysłem oraz przebudzeniem duchowym. Tkwiąc w tej tematyce dość długo, była świadkiem ewolucji terminologii fachowej: najpierw “czakry", potem ch'i, “prana", “energia witalna", “siła życia", “siła biomagnetyczna", “pola bioenergetyczne" i wreszcie znowu “czakry". W księgarniach większość mądrości jej klientów można było znaleźć w działach literatury popularnej – “Poradniki", “Lepsze życie", “Źródła inspiracji", “New Agę". Ruth wolałaby pracować przy powstawaniu książek z działów “Filozofia", “Nauka", “Medycyna".
Często sobie powtarzała, że książki, które pomagała pisać, na ogół były ciekawe, a jeśli nie, jej zadanie polegało na tym, by je uatrakcyjnić. I jeśli sama skromnie wyrażała się o własnej roli z pewnym lekceważeniem, drażniło ją, gdy inni nie traktowali jej poważnie. Nawet Art nie rozumiał, jaka to ciężka praca. Po części była to jednak wina jej, Ruth. Chciała, by inni uważali, że ma łatwe zajęcie. Wolała, żeby sami się przekonali, z jakim trudem zmienia niepotrzebne nikomu śmieci w czyste złoto. Oczywiście, nigdy tego nie zauważyli. Nie wiedzieli, jak ciężko jest stworzyć z nieskładnych przemyśleń żywą prozę, zachowując się z najwyższą dyplomacją. Musiała zapewniać klientów, że proste przeformułowanie słów nie sprawi, iż ich idee przestaną być zrozumiałe, mądre i ważne. Musiała mieć na uwadze fakt, że książki są dla ich autorów formą nieśmiertelności, że słowa wydrukowane na papierze będą żyły dłużej niż ich ciała. Po wydaniu nowego poradnika Ruth na przyjęciach musiała siedzieć cicho, podczas gdy klienci zbierali pochwały za wspaniałe dzieło. Często twierdziła, że nie potrzebuje podziękowań, by czuć satysfakcję z pracy, lecz nie była do końca szczera. Pragnęła choć odrobiny uznania, i to nie w rodzaju tego, z jakim spotkała się przed dwoma tygodniami na przyjęciu z okazji siedemdziesiątych siódmych urodzin matki.
Ciocia Gal i wuj Edmund przyprowadzili swoją przyjaciółkę z Portland, starszą panią w grubych okularach, która zapytała Ruth o pracę.
– Jestem współpracownikiem literackim – powiedziała Ruth.
– Dlaczego mówisz takie rzeczy? – zbeształa ją LuLing. – To źle brzmi, jak zdrajca i szpieg.
Wtedy ciocia Gal wyjaśniła autorytatywnie:
– Ruth jest współautorką książek, jedną z najlepszych w tej branży. Znasz takie książki, gdzie na okładce jest dopisek “opowiedziane przez autora" – i tu nazwisko? To właśnie robi Ruth – ludzie opowiadają jej swoje historie, a ona zapisuje je dokładnie słowo po słowie. – Ruth nie zdążyła sprostować słów ciotki.
– Tak jak stenografki sądowe – powiedziała starsza pani. – Podobno muszą być bardzo szybkie i dokładne. Przeszła pani specjalne szkolenie?
Zanim Ruth otworzyła usta, by odpowiedzieć, ciocia Gal zaszczebiotała:
– Ruthie, powinnaś opowiedzieć moją historię! Jest pasjonująca, na dodatek zupełnie prawdziwa. Tylko nie wiem, czy będziesz mogła nadążyć. Bardzo szybko mówię!
Nagle wtrąciła się LuLing:
– Nie tylko pisze, dużo pracy! – Ruth poczuła wdzięczność za tę nieoczekiwaną obronę, dopóki matka nie dodała: – Poprawia też błędy!
Ruth uniosła wzrok znad notatek sporządzonych po konferencji telefonicznej z autorem “Duchowości Internetu" i wyliczyła sobie w myślach dobre strony swojego zajęcia. Pracuje w domu, nieźle zarabia i zyskuje uznanie przynajmniej w oczach wydawców oraz ludzi od public relations, którzy dzwonili do niej z mnóstwem pytań, gdy umawiali autorów na wywiady radiowe. Miała zawsze mnóstwo pracy w przeciwieństwie do niektórych niezależnych pisarzy, którzy wściekali się, gdy mieli na warsztacie kilka pilnych rzeczy naraz.
– Tyle pracy, sukces – mówiła ostatnio matka, kiedy Ruth powiedziała jej, że nie znajdzie czasu, żeby się z nią zobaczyć. – Nie ma wolnej chwili – dodała LuLing – za każdą minutę trzeba płacić. Ile mam dać, pięć, dziesięć dolarów, żebyś przyszła do mnie?
Prawda była taka, że Ruth w swoim przekonaniu nie miała zbyt dużo wolnego czasu. Wolny czas był najcenniejszy, by robić to, co się najbardziej lubi, lub przynajmniej żeby na chwilę zwolnić i przypomnieć sobie, dlaczego życie warte jest takiej gonitwy i co naprawdę daje szczęście. Jej wolny czas zwykle pożerały sprawy, które w danej chwili wydawały się najpilniejsze, a później okazywały się niepotrzebne. Wendy mówiła to samo:
– Pojęcie wolnego czasu już nie istnieje. Trzeba go zaplanować, określając wartość każdej chwili w dolarach. Jesteś pod ciągłą presją, żeby znać wartość odpoczynku, relaksu i wizyt w restauracjach, do których trudno się dostać.
Usłyszawszy to, Ruth przestała się dręczyć ograniczeniami czasowymi. To nie jej wina, że nie ma czasu, żeby robić to, co jest konieczne. Problem dotyczył wszystkich. Ale spróbuj to wytłumaczyć matce.
Wyciągnęła notatki dotyczące siódmego rozdziału ostatniej książki Agapi Agnos, “Prostowanie krzywych dróg dziecka", po czym wykręciła numer autorki. Ruth należała do niewielu osób, które wiedziały, że Agnos naprawdę nazywa się Doris DeMatteo i wybrała taki pseudonim, ponieważ agapi oznacza “miłość", a agnos odnosi się do niewiedzy, lecz ona przyjęła na swój użytek inną definicję – - znaczenie. Tak właśnie podpisywała własne książki “Miłość i Niewinność, Agapi Agnos". Ruth lubiła z nią pracować. Mimo że Agapi była psychiatrą, człowiek nie czuł się przy niej onieśmielony. Wiedziała, że jej urok polega przede wszystkim na sztuczkach (la Zsa Zsa Gabor, specyficznym akcencie, zalotności i inteligencji, którą skrzył się każdy jej wywiad w radiu czy telewizji.
W rozmowie telefonicznej Ruth omówiła rozdział o pięciu zakazach i dziesięciu nakazach dla zaangażowanych rodziców.
– Kochana – mówiła Agapi. – Dlaczego taka lista zawsze ma liczyć pięć i dziesięć pozycji? Nie zawsze mogę się ograniczyć to okrągłych liczb.
– Ludziom po prostu łatwiej zapamiętać rzeczy w zbiorach po pięć i dziesięć – odrzekła Ruth. – Czytałam na ten temat jakąś pracę. – Prawda, że czytała? – Pewnie ma to coś wspólnego z liczeniem na palcach.
– Rzeczywiście, to ma sens, moja droga! Wiedziałam, że musi być jakiś powód.
Odłożywszy słuchawkę, Ruth zabrała się do rozdziału zatytułowanego “Żadne dziecko nie jest wyspą". Włączyła taśmę z nagraniem rozmowy z Agapi.
– …Jedno z rodziców, rozmyślnie lub nie, narzuca małemu dziecku kosmologię… – Agapi zrobiła pauzę. – Chcesz coś powiedzieć?
Jaki mogła nadać sygnał, dzięki któremu Agapi się domyśliła, że ona chce dodać jakąś myśl? Ruth rzadko komuś przerywała.
– Powinnyśmy tu zdefiniować termin “kosmologia" – usłyszała własny głos. – Może damy przypis. Nie chcemy chyba, żeby ludzie myśleli, że jest mowa o kosmetyce albo astrologii.
– Tak, tak, dobra uwaga, moja droga. Kosmologia, sprawdźmy… to, w co wierzymy, podświadomie lub otwarcie i bezgranicznie, na temat działania wszechświata – chcesz coś dodać?
– Czytelnicy pomyślą, że chodzi o planety czy teorię Wielkiego Wybuchu.
– Jesteś taka cyniczna! No dobrze, sama sformułuj to wyjaśnienie, ale wspomnij coś na temat, jak każdy znajduje swoje miejsce w rodzinie, społeczeństwie, środowisku, z jakim się kontaktuje. Napisz o tych rozmaitych rolach i o tym, jak, zdaniem ludzi, ich nabywamy – czy decyduje przeznaczenie, fatum, szczęście, przypadek, własna determinacja, no wiesz, i tak dalej, i tak dalej. Aha, Ruth, moja złota, napisz to ślicznie i zrozumiale.
– Nie ma sprawy.
– Dobrze, załóżmy więc, że wszyscy rozumieją, co to kosmologia. Dalej mówimy, że rodzice poprzez swoje zachowanie, reakcje na codzienne zdarzenia, często przyziemne, przekazują dzieciom tę kosmologię. Zdaje mi się, że trochę nie nadążasz.
– Przykłady przyziemnych zdarzeń.
– Dajmy na to, posiłki. Być może obiad zawsze podaje się o szóstej, a mama drobiazgowo wszystko planuje, obiad jest pewnym obrzędem, ale nic się nie dzieje, żadnej rozmowy, chyba że kłótnia. Albo posiłki jada się na łapu – capu, o różnych porach. Dziecko może więc dorastać w przekonaniu, że albo dzień i noc są przewidywalne, choć nie zawsze przyjemne, albo że świat jest chaotyczny, szalony, czy rozwija się w niekontrolowany sposób. Niektóre dzieci radzą sobie doskonale, bez względu na wczesne doświadczenia. Z innych natomiast wyrastają dorośli, którzy przez całe życie wymagają bardzo, bardzo drogiej psychoterapii.
Ruth słuchała nagranego na taśmę śmiechu. Sama nie chodziła do terapeuty, w przeciwieństwie do Wendy. Pracując z wieloma terapeutami, stwierdziła, że są normalnymi, pełnymi słabostek ludźmi, którzy często sami potrzebują pomocy. Wendy ceniła sobie świadomość, że profesjonalista poświęca tylko jej osobie dwie godzinne sesje w tygodniu, Ruth natomiast nie potrafiłaby uzasadnić płacenia pięciuset dolarów za godzinę słuchania samej siebie. Wendy często mówiła, że przyjaciółka powinna się skonsultować z analitykiem w sprawie swojej obsesji liczenia wszystkiego. Ruth liczenie wydawało się jednak praktyczne, nie obsesyjne; pomagało zapamiętywać, wcale nie służyło odpędzaniu żadnych zabobonnych lęków.
– Ruth, kochana – ciągnął głos Agapi z taśmy. – Możesz zerknąć do teczki z napisem “Fascynujące przypadki" i wybrać stosowne przykłady do tego rozdziału?
– Dobrze. Zastanawiałam się, czy nie włączyć też części na temat kosmologii narzucanej przez telewizję jako sztucznego opiekuna. Proponuję, bo mógłby to być punkt odniesienia w wywiadach radiowych i telewizyjnych.
– Tak, tak, wspaniale! Jakie programy masz na myśli?
– Zaczniemy od tych z lat pięćdziesiątych, wiesz, “Howdy Doody", “Klub Myszki Mickey" aż do “Simpsonów" i “Miasteczka South Park"…
– Nie, moja droga, pytam, w jakich programach ja mogłabym wystąpić. “Sześćdziesiąt minut", “Dziś", “Charlie Rosę"… och, bardzo bym chciała się tam pokazać, ten facet jest taki seksowny…
Ruth zaczęła szkicować na podstawie notatek. Bez wątpienia Agapi zadzwoni do niej wieczorem, żeby spytać, co napisała. Ruth podejrzewała, że jest jedyną pisarką w tej branży, która sądzi, że wyznaczony termin to konkretna data.
O jedenastej odezwał się brzęczyk zegarka. Ruth dotknęła palca: Po Ósme, zadzwonić do Gideona. Kiedy się odezwał, zaczęła go naciskać w sprawie autora “Duchowości Internetu".
– Ted chce, żebym odłożyła wszystko na bok i zajęła się jego projektem jako najpilniejszym. Kiedy bardzo stanowczo powiedziałam mu, że nie mogę tego zrobić, dał mi niedwuznacznie do zrozumienia, że może mnie zastąpić kimś innym. Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby mnie zwolnił – powiedziała Ruth. Spodziewała się usłyszeć odmowę.
– Nie zwolni cię – odparł Gideon. – Złamiesz się jak zwykle. Prawdopodobnie pod koniec tygodnia zaczniesz wydzwaniać do Harper San Francisco i przekonywać ich, żeby zmienili plany wydawnicze.
– Dlaczego tak twierdzisz?
– Spójrz prawdzie w oczy, skarbie, jesteś bardzo uczynna. Chętnie się sprężysz. Poza tym masz talent i potrafisz wmówić każdemu palantowi, że jest najlepszy w tym, co robi.
– Uważaj – rzekła Ruth. – Opisujesz przymioty dziwki.
– Ale to prawda. Jesteś wymarzonym współpracownikiem – ciągnął Gideon. – Słuchasz tych bredni klientów, a ci, nie przejmując się niczym, robią z tobą, co chcą. Jesteś łatwym celem.
Dlaczego Art tego nie słyszy? Ruth miała ochotę zatriumfować: “Widzisz, innym wcale się nie wydaje, że jestem trudna". Po chwili zrozumiała, że – zdaniem Gideona – jest po prostu ofermą. Ruth zdawało się jednak, że prawda wygląda inaczej. Znała granice swoich możliwości, ale nie należała do osób skłonnych walczyć o sprawy, które ostatecznie nie okazywały się aż tak ważne. Nie rozumiała ludzi, którzy znajdowali przyjemność w kłótni i przekonaniu, że zawsze mają rację. Jej matka taka była i co jej z tego przyszło? Same nieszczęścia, niezadowolenie i złość. Według kosmologii matki, cały świat sprzysiągł się przeciw niej i nikt nie jest w stanie tego zmienić, ponieważ klątwy nie można pokonać.
Lecz Ruth miała wrażenie, że LuLing wdaje się w sprzeczki przede wszystkim z powodu swojej kiepskiej angielszczyzny. Nie rozumiała innych albo inni nie rozumieli jej. Ruth zawsze uważała, że właśnie ona cierpi z tego powodu. Ironia sytuacji polegała na tym, że matka była dumna, że sama nauczyła się angielskiego – chropawej mowy, którą przyswoiła sobie w Chinach i Hongkongu. Od przyjazdu do Stanów Zjednoczonych pięćdziesiąt lat temu ani nie poprawiła wymowy, ani nie wzbogaciła słownictwa. Jej siostra, GaoLing, przyjechała do Stanów mniej więcej w tym samym czasie, ale jej angielski był niemal perfekcyjny. Potrafiła rozmawiać o różnicach między krynoliną a organdyną, nazwać swoje ulubione drzewa: dąb, klon, gingko, sosna. Dla LuLing tkaniny dzieliły się na kategorie “za dużo kosztują", “za śliskie", “drapią skórę" i “długo się noszą". Istniały też tylko dwa rodzaje drzew: “dają cień" oraz “ciągle gubią liście". Matka nie potrafiła nawet poprawnie wymówić imienia Ruth. Zawsze gdy wołała przez całą ulicę: “Lootie! Lootie!", Ruth płonęła ze wstydu. Dlaczego matka wybrała dla niej imię składające się z głosek, których nie umiała wypowiedzieć?
Najgorsze jednak było to, że Ruth – jedyne dziecko wdowy – zawsze musiała służyć LuLing jako rzecznik. Zanim skończyła dziesięć lat, została mówiącą po angielsku “panią LuLing Young", która odbierała telefony, umawiała się na wizytę u lekarza, pisała do banku. Raz musiała nawet zredagować upokarzający dla siebie list do pastora.
– Lootie sprawia mi kłopot – dyktowała LuLing, jak gdyby Ruth była niewidzialna. – Może ją wysłać na Tajwan, szkoła dla złych dzieci? Co pan myśli?
Ruth poprawiła to w następujący sposób: “Może Ruth mogłaby uczęszczać do szkoły dla dziewcząt z wyższych sfer, gdzie nauczyłaby się manier i zwyczajów młodej damy. Jaka jest ojca opinia w tej sprawie?".
Przyszło jej teraz do głowy, że w tak osobliwy sposób to właśnie matka nauczyła ją zawodu lekarza książek. Ruth musiała ulepszać swoje życie, wprowadzając do niego poprawki.
Dziesięć po trzeciej Ruth zapłaciła hydraulikowi. Art nie przyszedł do domu ani nie zadzwonił. Okazało się, że trzeba wymienić cały bojler, nie tylko zepsutą część. Z powodu przecieku hydraulik musiał wyłączyć prąd w całym mieszkaniu do czasu wypompowania stojącej wody i usunięcia starego zbiornika. Ruth nie mogła pracować.
Była już prawie spóźniona. Przesłała Agapi faksem szkic rozdziału, po czym zaczęła biegać po domu, zbierając notatki, łapiąc telefon komórkowy i notes z adresami. Wskoczywszy do samochodu, pojechała do Presidio Gate, a potem przez las eukaliptusowy do California Street. Matka mieszkała pięćdziesiąt przecznic na zachód, w części San Francisco znanej jako Dzielnica Zachodzącego Słońca, niedaleko Land's End, Końca Ziemi.
Wizyta u lekarza była rzekomo rutynowa. Matka przez ostatnich kilka lat zaniedbała coroczne badanie, choć mieściło się w zakresie usług zdrowotnych. LuLing nigdy nie chorowała, Ruth nie pamiętała, kiedy ostatni raz złapała grypę czy choćby zwykłe przeziębienie. W wieku siedemdziesięciu siedmiu lat matka nie miała żadnego z typowych problemów geriatrycznych – artretyzmu, wysokiego poziomu cholesterolu czy osteoporozy. Najgorszą dolegliwością, na jaką często uskarżała się w rozmowach z Ruth – nie oszczędzając najdrobniejszych szczegółów – były zaparcia.
Ostatnio Ruth zaczęła się jednak niepokoić, bo matka, nie zdradzając wprawdzie oznak sklerozy, stała się nieuważna. Mówiła “wstążka", mając na myśli “papier do pakowania" lub “koperta", kiedy chodziło jej o “znaczek". Ruth wymieniła w myślach całą listę takich przykładów, o których chciała powiedzieć lekarzowi. Powinna też wspomnieć o wypadku z marca. LuLing wjechała samochodem w tył ciężarówki. Na szczęście uderzyła tylko głową o kierownicę, nikt też nie został ranny. Ale auto nadawało się do kasacji.
– Przestraszył mnie do żywa – opowiadała LuLing. – Skóra o mało mi nie odeszła. – Obwiniała o wypadek gołębia, który przeleciał tuż przed szybą.
Ruth pomyślała teraz, że być może nie był to ruch ptasich skrzydeł, ale jakaś raptowna zmiana w jej mózgu, wylew, a uderzenie w głowę było poważniejsze, niż się mogło wydawać, i matka doznała wstrząsu mózgu, pęknięcia czaszki. W każdym razie – według policji i towarzystwa ubezpieczeniowego – wina leżała po stronie LuLing, nie gołębia. LuLing tak to oburzyło, że zerwała umowę na ubezpieczenie samochodu, a potem skarżyła się, że nie chcą jej odnowić polisy.
Ruth zrelacjonowała wydarzenie Agapi Agnos, która uznała, że nieuwaga i złość mogą mieć związek z depresją wieku podeszłego.
– Moja matka całe życie jest w depresji i od zawsze zła – odparła Ruth. Nie wspominała o groźbach samobójstwa, których wysłuchiwała tak często, że starała się na nie nie reagować.
– Znam cudownych terapeutów, którzy pracowali z pacjentami z Chin – poinformowała ją Agapi. – Świetnie się znają na różnicach kulturowych – myśleniu magicznym, dawnych presjach społecznych, przepływie ch'i.
– Wierz mi, Agapi, moja matka nie jest taka jak inni Chińczycy. – Ruth wolałaby, żeby matka była bardziej podobna do cioci Gal, która nie mówiła o duchach czy pechu, ani nie roztrząsała sposobów własnej śmierci.
– W każdym razie, moja droga, powinnaś zaprowadzić ją do lekarza na bardzo, bardzo dokładne badania. I mocno ją ode mnie uściskaj i serdecznie pozdrów.
Miła myśl, ale Ruth rzadko ściskała LuLing. Kiedy próbowała wziąć ją w objęcia, ramiona matki sztywniały, jak gdyby ktoś ją atakował.
Jadąc w stronę domu LuLing, Ruth znalazła się w typowej dla lata mgle. Potem zaczęły się z niej wyłaniać bungalowy budowane w latach dwudziestych, domki z lat trzydziestych, a po nich nijakie budynki mieszkalne z lat sześćdziesiątych. Widok oceanu w oddali szpeciły przecinające linię horyzontu przewody elektryczne, biegnące od słupa do domu i od domu do słupa. Na szybach wielu okien widniały smugi morskiej wilgoci. Rury ściekowe i rynny pokrywała rdza, podobnie jak zderzaki starych samochodów. Ruth skręciła w ulicę trochę lepszych domów, wzorowanych na eleganckich projektach Bauhausu, ozdobione ogródkami o krzewach przyciętych w wymyślne kształty niczym puszyste nogi pudli na wystawach psów.
Zatrzymała samochód przed domem LuLing, piętrowym budynkiem w stylu śródziemnomorskim z łukowatym frontem morelowego koloru oraz fałszywym balkonem w wykuszowym oknie, zaopatrzonym w kratę z kutego żelaza. LuLing niegdyś z dumą doglądała swojego ogródka. Sama podlewała i przycinała żywopłot, poprawiała białe kamienie, okalające krótki chodnik. Kiedy Ruth tu mieszkała, musiała kosić trawniczki o wymiarach siedem na siedem stóp. LuLing zawsze krytykowała krawędzie wzdłuż chodnika. Narzekała także na żółte plamy moczu od strony ulicy, pozostawiane przez psy.
– Lootie, powiedz temu człowiekowi, nie pozwalał psu tak robić – powiedziała kiedyś.
Ruth z ociąganiem przeszła ulicę, zapukała do drzwi i zapytała sąsiada, czy nie widział czarno – białego kota, a potem wróciła i powiedziała matce, że człowiek będzie się starał powstrzymać psa przed brudzeniem trawy. Później, gdy zaczęła się już uczyć w college'u i przyjechała do domu z wizytą, ledwie przestąpiła próg, matka znów zaczęła ją prosić, żeby poszła do sąsiada w sprawie psa. Numer z zaginionym kotem wydawał się już ograny, a trudno było wymyślić inny powód niepokojenia człowieka z naprzeciwka. Ruth zazwyczaj zwlekała, tymczasem LuLing coraz bardziej zrzędziła na żółte plamy, lenistwo Ruth, jej zapominalstwo, brak troski o rodzinę i tak dalej. Ruth próbowała nie zwracać na to uwagi, czytając lub oglądając telewizję.
Pewnego dnia zebrała się na odwagę i poradziła LuLing, żeby wynajęła adwokata i pozwała sąsiada albo zatrudniła ogrodnika, by poprawił trawnik. Takie wyjście doradziła jej koleżanka z pokoju, twierdząc, że Ruth musi być stuknięta, skoro pozwala matce pomiatać sobą, jakby miała sześć lat.
– Płaci ci za to, żebyś była jej workiem treningowym? – pytała koleżanka, przekonując ją do swojego planu.
– No, daje mi pieniądze na college – przyznała Ruth.
– Tak, wszyscy rodzice to robią. Taka ich rola. Ale nie daje im to prawa, żeby robić z ciebie niewolnicę.
Podbudowana w ten sposób Ruth stawiła czoło matce:
– Jeżeli tak ci to przeszkadza, sama się tym zajmij. LuLing patrzyła na nią, milcząc przez dobrych pięć minut. A potem wybuchnęła jak gejzer:
– Chcesz, żeby umarłam? Zęby nie było matki, która powie, co masz robić? Dobrze, może umrę niedługo!
I w jednej chwili pokonała Ruth, zbijając wszystkie argumenty i wytrącając ją z równowagi. Groźby LuLing, że umrze, były jak trzęsienie ziemi. Ruth wiedziała, że wciąż istnieje potencjalne zagrożenie, iż w każdej chwili mogą nastąpić nowe wstrząsy. A mimo tej świadomości, gdy w końcu dochodziło do katastrofy, wpadała w panikę i najchętniej uciekłaby, gdzie pieprz rośnie, zanim cały świat się zapadnie.
Jednak, dziwnym trafem, po tym zdarzeniu LuLing nie wspominała już więcej o psie sikającym na trawnik. Teraz ilekroć Ruth przyjeżdżała do domu, matka demonstracyjnie brała łopatę, zgięta wpół wykopywała z wysiłkiem żółte plamy i siała nową trawę, po dwa cale kwadratowe naraz. Ruth wiedziała, że ma to być dla niej tortura psychiczna, a mimo to – udając, że w ogóle jej to nie wzrusza – czuła bolesne skurcze żołądka. LuLing w końcu wynajęła do usunięcia żółtych plam fachowca, betoniarza, który zbudował ramę i formę, po czym wylał posadzkę w czerwone i białe betonowe romby. Chodnik też był czerwony. Z biegiem lat czerwień rombów wyblakła. Białe pokryły się szarym brudem. Niektóre miejsca wyglądały, jak gdyby nastąpiła tam erupcja lilipucich wulkanów. Z pęknięć wyrastały chwasty i kępki traw. Powinnam zatrudnić kogoś, żeby doprowadził dziedziniec do porządku, pomyślała Ruth, zbliżając się do drzwi. Smutne, że matka nie dba już o wygląd otoczenia tak jak kiedyś. Czuła także wyrzuty sumienia, że nie pomagała jej w zajmowaniu się domem. Może zadzwoni po swojego majstra od wszystkiego i poprosi go o posprzątanie i naprawę paru rzeczy.
Kiedy Ruth zbliżyła się do schodów prowadzących na piętro, z domu wyszła lokatorka mieszkająca na dole i dała jej znak, że chce z nią rozmawiać. Francine była trzydziestokilkuletnią kobietą o sylwetce anorektyczki; wyglądała, jakby na ciele numer dwa nosiła skórę numer osiem. Rozmawiając z Ruth, często marudziła o koniecznych w budynku naprawach. Ciągle dochodziło do zwarć w instalacji elektrycznej. Czujniki dymu były stare i należało je wymienić. Schody z tyłu – nierówne, i mogło dojść na nich do wypadku, a w konsekwencji procesu sądowego.
– Nigdy zadowolona! – mówiła LuLing do Ruth.
Ruth wiedziała, że nie powinna brać strony lokatorki. Niepokoiła się jednak, że kiedyś rzeczywiście może zdarzyć się jakiś wypadek, na przykład pożar. Bała się nagłówków w gazetach: “Właścicielka slumsu w więzieniu. Kara za lekceważenie śmiertelnych niebezpieczeństw". Dlatego Ruth zaczęła ukradkiem załatwiać sprawy, z którymi można się było uporać najszybciej. Kiedy kupiła Francine nowy czujnik dymu, dowiedziała się o tym LuLing i zareagowała histerycznie.
– Myślisz, że ona ma rację, ja nie? – I tak samo jak przez całe dzieciństwo Ruth, matka wściekała się coraz bardziej, aż nie była w stanie wykrztusić nic poza dawną groźbą: – Może umrę niedługo!
– Musisz porozmawiać ze swoją mamą – jęczała teraz Francine. – Oskarża mnie o to, że nie płacę za mieszkanie. A ja zawsze płacę w terminie, pierwszego każdego miesiąca. Nie wiem, o co jej chodzi, ale ona powtarza w kółko to samo, jak zacięta płyta.
W Ruth zamarło serce. Właśnie tego nie chciała usłyszeć.
– Pokazałam jej nawet anulowany czek, a ona na to: “Widzisz, masz jeszcze czek!". Dziwne, jakby nic nie rozumiała.
– Zajmę się tym – powiedziała cicho Ruth.
– Nęka mnie ze sto razy dziennie. Zaczynam przez to wariować.
– Wyjaśnię to.
– Mam nadzieję, bo chciałam już dzwonić na policję, żeby wydano w tej sprawie jakiś zakaz sądowy! Zakaz sądowy? Kto tu jest stuknięty?
– Przykro mi, że tak się stało – rzekła Ruth, przypominając sobie jedną z książek, którą pomagała pisać i która mówiła o tym, że należy odbijać jak lustro odczucia dziecka. – Pewnie czujesz się sfrustrowana, ponieważ się okazało, że nie zrobiłaś nic złego.
Podziałało.
– No dobrze – rzuciła Francine i zniknęła w swoich drzwiach jak kukułka ze szwajcarskiego zegara.
Ruth otworzyła mieszkanie matki własnym kluczem. Usłyszała głos LuLing, która wołała do niej:
– Czemu tak późno?
Siedząc w swoim brązowym winylowym fotelu, LuLing wyglądała jak nadąsane dziecko na tronie. Ruth obrzuciła ją krótkim badawczym spojrzeniem, szukając zmian w jej wyglądzie, drgającej powieki albo lekkiego paraliżu połowy twarzy. Niczego nie znalazła, wciąż ta sama mama. LuLing miała na sobie fioletowy sweter ze złotawymi guzikami, jej ulubiony, oraz czarne spodnie i czarne czółenka numer cztery na niskim obcasie. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte jak u Fii i Dory, tylko że zamiast końskiego ogona zwinęła je w okryty siatką kok, pogrubiony treską. Włosy były kruczoczarne, z wyjątkiem nasady kosmyków z tyłu, których nie widziała za dobrze, gdy je farbowała. Z daleka wyglądała o wiele młodziej, najwyżej na sześćdziesiąt lat. Jej cera była gładka i jednolitej barwy, nie potrzebowała podkładu ani pudru. Dopiero z odległości jednej stopy można było zauważyć delikatne linie i zmarszczki na policzkach. Najgłębsze bruzdy widniały w kącikach ust, które często były opuszczone, tak jak teraz.
– Mówiłaś lekarz o pierwszej – odezwała się gderliwie LuLing.
– Powiedziałam, że wizyta jest o czwartej.
– Nie! O pierwszej! Mówiłaś bądź gotowa. Ja gotowa, ty nie przychodzisz.
Ruth niemal poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Spróbowała inaczej.
– Może zadzwonię do lekarza i sprawdzę, czy przyjmie nas o czwartej. – Skierowała się w głąb mieszkania, do pokoju, gdzie matka malowała obrazy i swoje chińskie znaki, a który dawno temu należał do niej. Na stoliku do rysowania leżał duży arkusz papieru do akwareli. Matka zaczęła kaligrafować wiersz, ale przerwała w połowie znaku. Wyschnięty i sztywny pędzelek leżał na papierze. LuLing nigdy nie była nieporządna. Z pędzelkami obchodziła się zawsze niezwykle pieczołowicie, myła je w wodzie źródlanej, nigdy z kranu, żeby chlor nie uszkodził włosia. Może podczas malowania usłyszała gwizd czajnika, więc rzuciła wszystko i pobiegła zdjąć go z ognia. Może zaraz potem zadzwonił telefon. Ale Ruth przyjrzała się dokładniej. Matka próbowała kilkakrotnie namalować ten sam znak, za każdym razem przerywając w tym samym miejscu. Co to za znak? I dlaczego rezygnowała w połowie?
Kiedy Ruth dorastała, matka dorabiała do pensji młodszej nauczycielki, imając się innych zajęć, wśród których była dwujęzyczna kaligrafia, chińska i angielska. Robiła wywieszki z cenami dla supermarketów i sklepów jubilerskich w Oakland i San Francisco, transparenty z dwuwierszami na otwarcie restauracji, szarfy na wieńce pogrzebowe oraz zawiadomienia o narodzinach i ślubach. Ludzie przez wiele lat mówili Ruth, że kaligrafia matki jest na prawdziwie artystycznym poziomie, klasyczna pod każdym względem. LuLing zyskała sobie wspaniałą reputację, a w jej sukcesie pewną rolę odegrała córka, sprawdzając pisownię angielskich słów.
– To są “ziemniaki" – powiedziała kiedyś zniecierpliwiona ośmioletnia Ruth. – Nie “zimniaki". Rosną w ziemi, a nie w zimnie.
Tego samego dnia wieczorem LuLing zaczęła ją uczyć techniki pisania po chińsku. Ruth wiedziała, że ma to być kara za to, co jej wcześniej powiedziała.
– Patrz – rozkazała jej po chińsku matka. Roztarła kamieniem pałeczkę tuszu i za pomocą kroplomierza dodała słoną wodę jak kilka łez. – Patrz – powtórzyła, wybierając pędzelek spośród kilkudziesięciu zawieszonych włosiem w dół.
Ruth starała się śledzić sennymi oczyma ruchy matki, gdy ta zwilżyła pędzelek, a potem przyłożyła go do papieru prawie prostopadle, trzymając w powietrzu nadgarstek i łokieć. Wreszcie zaczęła pisać, lekko potrząsając nadgarstkiem, tak że jej dłoń trzepotała niby ćma nad białą plamą papieru. Po chwili zjawiły się pajęcze napisy: “Za pół ceny!", “Niewiarygodne obniżki!", “Ostatnia okazja!".
– Pisanie chińskich znaków – wyjaśniła LuLing – to zupełnie co innego niż pisanie angielskich słów. Inaczej się myśli. Inaczej się czuje. – Rzeczywiście, pisząc albo malując, matka była inna. Spokojna, zorganizowana i pewna.
– Pisać nauczyła mnie Bao Bomu – powiedziała pewnego wieczoru LuLing. – Nauczyła mnie, jak myśleć. Kiedy piszesz, mówiła, musisz zebrać w jeden strumień wszystkie swobodne prądy serca. – Aby to zademonstrować, namalowała ideogram oznaczający “serce". – Widzisz? Każda linia ma swój rytm, równowagę i swoje miejsce. Bao Bomu mówiła, że wszystko w życiu powinno tak wyglądać.
– Kto to jest Bao Bomu? – zapytała Ruth.
– Opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Bardzo mnie kochała, jak matka. Bao znaczy “drogi", a razem z Bomu znaczy “Droga Ciocia".
Ach, ta Bao Bomu, szalony duch. LuLing zaczęła malować prostą poziomą linię. Ale jej ruchy wcale nie były proste. Dotykała papieru tylko czubkiem pędzelka, który przypominał przez to tancerkę na puentach. Czubek lekko przegiął się w dół, dygnął, a potem, jakby niesiony podmuchem kapryśnego wiatru, śmignął w prawo, przystanął, obrócił się o pół kroku w lewo i poderwał w górę. Ruth westchnęła. Po co w ogóle miałaby próbować? Matka mogłaby się tylko zdenerwować, że ona nic nie potrafi.
W niektóre wieczory LuLing znajdowała sposób, by pomóc Ruth zapamiętywać chińskie ideogramy.
– Każdy znak pochodzi od starego obrazu sprzed bardzo dawna. – Namalowała poziomą linię i spytała Ruth, czy widzi, co to jest. Ruth zmrużyła oczy i pokręciła głową. LuLing zrobiła identyczną linię. Powtarzała ją kilkakrotnie, za każdym razem pytając Ruth, co przedstawia. Wreszcie matka prychnęła, wyrażając w zwięzłej formie rozczarowanie i niesmak.
– Ta linia wygląda jak promień światła. Widzisz to czy nie?
Ruth uważała, że raczej ogryzione do czysta żeberko.
– Każdy znak jest wszystkim naraz – ciągnęła LuLing. – Myślą, uczuciem, sensem, historią. – Namalowała jeszcze kilka linii – kropek i kresek, pałeczek i ogonków, zakrętasów i haczyków. – Widzisz to? – pytała co chwila. – Ta linia, ta i ta – kształt boskiej świątyni. – A kiedy w odpowiedzi Ruth wzruszyła ramionami, matka dodała: – Świątyni w dawnym stylu. – Jak gdyby słowo “dawny" miało przestawić umysł córki na myślenie po chińsku. Ping! Aha!
Później LuLing poleciła Ruth, by spróbowała namalować ten sam znak, wciąż wtłaczając w jej oporną głowę chińską logikę:
– Trzymaj nadgarstek w ten sposób, pewnie, ale luźno, jak gałąź młodej wierzby – aj, nie tak bezwładnie jak żebrak leżący na ulicy… Maluj linię z wdziękiem, jak ptak lądujący na gałązce, nie jak kat, który odrąbuje diabłu głowę. Namalowałaś tę linię… jakby cały znak miał się za chwilę przewrócić. Zrób to tak… najpierw światło, potem świątynia. Widzisz? Razem oznacza to “wieści od bogów". Widzisz, że wiedza zawsze przychodzi z góry? Widzisz, jaki sens mają chińskie słowa?
Matka potrafiła myśleć logicznie, jeżeli chodziło o chińskie słowa. Czy aby na pewno?
Ruth zadzwoniła do lekarza. Telefon odebrała pielęgniarka.
– Mówi Ruth Young, córka LuLing Young. Miałyśmy zamówioną wizytę na szesnastą, ale chciałam powiedzieć o kilku sprawach… – Poczuła się jak zdrajczyni i szpieg.
Wróciwszy do salonu, Ruth zobaczyła, że matka szuka torebki.
– Nie musimy brać żadnych pieniędzy – powiedziała Ruth. – A gdyby nawet, mogę zapłacić.
– Żadne płacić! Nikt nie płacić! – zawołała LuLing. – W torebce mam kartę zdrowia. Nie pokażę karty, doktor każe mi płacić. Wszystko ma być darmo.
– Jestem pewna, że mają tam twoją kartotekę. Nie będą chcieli oglądać karty.
LuLing szukała dalej. Nagle wyprostowała się i oznajmiła:
– Wiem. Zostawiłam torebkę w domu GaoLing. Zapomniała mi powiedzieć.
– Kiedy tam byłaś?
– Trzy dni. Poniedziałek.
– Dziś jest poniedziałek.
– Jak to poniedziałek? Byłam trzy dni dawniej, nie dzisiaj!
– Pojechałaś kolejką? BART – em? – Od wypadku samochodowego, kiedy Ruth nie mogła jej służyć za kierowcę, LuLing korzystała z transportu publicznego.
– Tak, a GaoLing zabrała mnie późno! Czekałam dwie godziny! Nareszcie przyjechała. Potem mnie oskarża, mówi, dlaczego wcześnie, miała przyjechać o jedenastej. Mówię, nie, nie mówiłam o jedenastej. Po co, kiedy wiem, że przyjeżdżam o dziewiątej? Miała mnie za wariatkę, wściekła!
– Nie sądzisz, że mogłaś ją zostawić w kolejce?
– Co zostawić?:
– Torebkę.
– Dlaczego zawsze bierzesz stronę od niej?
– Nie trzymam niczyjej strony…
– Może ma torebkę, nie mówi nic. Zawsze chciała mieć moje rzeczy. Zazdrosna o mnie. Dawniej chciała moją sukienkę chipao, chciała mój melon, chciała, żeby wszyscy na nią patrzyli.
Dramaty rozgrywające się w ciągu wielu lat między matką a ciocia przypominały sztuki grane w małych teatrzykach, gdzie dwie postaci odgrywają wszystkie role: najlepszych przyjaciół i śmiertelnych wrogów, zażartych przeciwników i entuzjastycznych konspiratorów. Była między nimi różnica zaledwie roku, matka miała siedemdziesiąt siedem, ciocia siedemdziesiąt sześć lat, i chyba to właśnie powodowało taką rywalizację.
Obie siostry przyjechały do Ameryki osobno i wyszły za dwóch braci, synów właściciela sklepu spożywczego. Mąż LuLing, Edwin Young, studiował medycynę i jako starszemu i inteligentniejszemu “było mu pisane", jak się wyraziła LuLing, odnieść w życiu większy sukces. W rodzinie też cieszył się większym szacunkiem i przywilejami. Mąż GaoLing, Edmund, młodszy z braci, studiował stomatologię. Uważano go za lekkomyślnego i leniwego chłopaka, który zawsze potrzebuje opieki starszego brata. Lecz pewnego wieczoru starszy brat Edwin, wychodząc z biblioteki uniwersyteckiej, zginął pod kołami samochodu, którego kierowca uciekł z miejsca wypadku. Ruth miała wówczas dwa lata. Najważniejszą osobą w rodzinie został jej wuj Edmund, szanowany dentysta, obdarzony niezwykłym talentem do inwestowania w nieruchomości, szczególnie w przynoszące niewielki dochód lokale czynszowe.
Po śmierci sklepikarza i jego żony w latach sześćdziesiątych większa część spadku – pieniądze, dom, sklep, złoto i biżuteria, zdjęcia rodzinne – przypadła Edmundowi, LuLing natomiast, która była żoną Edwina krótko, dostała jedynie skromną sumkę.
– Dali tylko tyle – powtarzała często LuLing, składając palce, jak gdyby trzymała pchłę. – Bo nie jesteś chłopak.
Za pieniądze z ubezpieczenia i całe swoje oszczędności LuLing kupiła dwukondygnacyjny dom przy Cabrillo i Czterdziestej Siódmej, gdzie zamieszkały z Ruth na piętrze. GaoLing i Edmund przeprowadzili się do Saratogi, miasteczka domków jednorodzinnych, otoczonych wielkimi trawnikami oraz półksiężycowatymi basenami. Od czasu do czasu proponowali LuLing meble, które zamierzali zastąpić czymś lepszym.
– Po co mam brać? – zżymała się. – Że mnie żałują? Tak im dobrze, dają mi rzeczy, co ich nie chcą?
W ciągu tych lat LuLing często lamentowała po chińsku:
– Aj-ja, gdyby twój ojciec żył, na pewno wiodłoby mu się lepiej niż twojemu stryjowi. I na pewno rozsądniej byśmy wydawali pieniądze! – Nie omieszkała też zaznaczyć, co z majątku rodziny należało się Ruth: pierścionek babki Young z nefrytem i pieniądze na college. Nie powinno mieć znaczenia, że Ruth jest dziewczyną ani że Edwin nie żyje.
Te staroświeckie chińskie poglądy! LuLing powtarzała to z taką częstotliwością, że Ruth ciągle fantazjowała, jak wyglądałoby ich życie, gdyby ojciec żył. Mogłaby kupować lakierki, spinki do włosów ze sztucznymi brylantami i różyczki. Czasem wpatrywała się w zdjęcie ojca, złoszcząc się na niego, że nie żyje. Potem ogarniały ją wyrzuty sumienia i lęk. Próbowała przekonać samą siebie, że bardzo kochała ojca, którego nawet nie pamiętała. Zrywała przypominające kwiaty chwasty rosnące w szczelinach chodników i kładła przed oprawioną w ramki fotografią.
Ruth przyglądała się teraz, jak matka przekopuje szafę w poszukiwaniu torebki. Nadal wypominała GaoLing wszystkie przewinienia.
– Potem, w dorosłym życiu, też chciała moje rzeczy. Chciała, żeby twój tatuś się z nią ożenił. Tak, nie wiesz. Chciała Edwina, nie Edmunda, bo starszy, więcej powodzenia. Codziennie uśmiechała się do niego, pokazywała zęby jak małpa. – LuLing odwróciła się, by to zademonstrować. – Ale on nie wolał jej, tylko mnie. Ona wściekła. Potem ożeniła się z Edmundem i kiedy tatuś umarł, mówiła, och, jakie szczęście, że nie ożeniłam się z Edwinem! Tak głupio mówiła. Przy mnie! Mnie się nie przejmowała, tylko sobą. Nic nie mówiłam. Nie skarżyłam. Czy ja skarżę się kiedyś?
Ruth przyłączyła się do poszukiwań, sprawdzając pod poduszkami na fotelach.
LuLing wyprostowała się – cztery stopy i jedenaście cali urażonej dumy.
– A teraz zobacz! Czemu GaoLing ciągle chce moje pieniądze? Wariatka. Zawsze myśli, że mam więcej, że chowam gdzieś. I dlatego zabrała torebkę.
Na stole w jadalni, z którego LuLing nigdy nie korzystała, piętrzył się stos przesyłek reklamowych. Ruth odsunęła na bok chińskie gazety i czasopisma. Matka zawsze przykładała ogromną wagę do higieny, ale nie była zbyt porządna. Choć nie cierpiała brudu, nie miała nic przeciwko chaosowi. Trzymała w domu wszystkie reklamówki i kupony, jak gdyby były to pocztówki z pozdrowieniami tylko dla niej.
– Jest! – zawołała Ruth. Co za ulga. Spod sterty czasopism wyciągnęła zieloną torebkę.
LuLing sprawdzała, czy nie brakuje w niej pieniędzy ani kart kredytowych, tymczasem Ruth zwróciła uwagę na to, co przywalało torebkę: nowe numery “Nowoczesnego Stolarstwa", “Seventeen", “Magazynu Audio – Video", “Świata Biegacza", “Cosmopolitan", “Mojego Przyjaciela Psa", “Narciarstwa", “Mieszkania na Wsi" – czasopism, których matka nigdy nie czytała i nie przeczyta.
– Po co ci to wszystko?
LuLing uśmiechnęła się wstydliwie.
– Najpierw myślę, wezmę pieniądze, dopiero powiem. Ale pytasz, to ci pokażę. – Podeszła do szuflady w kuchni, gdzie trzymała roczniki dawno nieważnych kuponów, i wyciągnęła z niej wielką kopertę.
– “Wieści od bogów" – mruknęła. – Wygrałam dziesięć milionów dolarów! Otwórz i zobacz.
Oczywiście, w kopercie był promocyjny kupon konkursowy, który przypominał czek, oraz arkusz z miniaturami okładek czasopism do odrywania. Brakowało połowy mini – - okładek. LuLing zamówiła pewnie ze trzy tuziny czasopism. Ruth wyobraziła sobie listonosza dźwigającego codziennie pełną torbę, z której na podjazd przed domem wysypywały się czasopisma, kolorowe i niedorzeczne nadzieje matki.
– Zdziwiona? – LuLing wyglądała na absolutnie szczęśliwą.; – Powinnaś przekazać tę dobrą nowinę doktorowi.
LuLing rozpromieniła się i dodała:
– Wszystko dla ciebie wygrałam.
Ruth poczuła ukłucie w piersi, które szybko przerodziło się w ból. Zapragnęła objąć matkę, osłonić ją, a równocześnie chciała, żeby matka ją przytuliła i przysięgła, że nic jej nie dolega, że nie dostała żadnego wylewu czy czegoś gorszego. Taka zawsze była matka: trudna, sroga i dziwna. I taka była miłość LuLing do Ruth. Nikt nigdy nie kochał jej bardziej, Ruth dobrze o tym wiedziała. Może lepiej, ale na pewno nie bardziej.
– Dzięki, mamo, wspaniale. Później porozmawiamy, co zrobić z pieniędzmi. Ale teraz musimy iść. Doktor powiedział, że możemy przyjść o czwartej, lepiej, żebyśmy się nie spóźniły.
LuLing wrócił opryskliwy ton.
– Twoja wina.
Ruth musiała jej przypomnieć, żeby wzięła dopiero co znalezioną torebkę, potem płaszcz, wreszcie klucze. Czuła się, jakby znów miała dziesięć lat i musiała tłumaczyć matce, jak działa świat, wyjaśniać zasady, ograniczenia, tłumaczyć, że istnieje określony termin gwarancyjny, dopuszczający zwrot pieniędzy. Wtedy ją to drażniło. Dzisiaj przerażało.
W poczekalni szpitalnej Ruth stwierdziła, że poza jednym łysiejącym mężczyzną wszyscy pacjenci to Azjaci. Przeczytała wywieszone na tablicy nazwiska lekarzy: Fong, Wong, Wang, Tang, Chin, Pon, Kwak, Koo. Rejestratorka wyglądała na Chinkę, pielęgniarki też.
Ruth zadumała się. W latach sześćdziesiątych ludzie buntowali się przeciw jednolitym rasowo instytucjom, które uważano za formę tworzenia nowych gett. Teraz jednak domagali się ich ze względu na zróżnicowaną wrażliwość kulturową. Zresztą wśród mieszkańców San Francisco jedna trzecia to Azjaci, więc nastawiona na Chińczyków placówka medyczna mogła być też przemyślanym posunięciem marketingowym. Mężczyzna z łysiną rozglądał się nerwowo, jak gdyby szukał drogi ucieczki. Może nosił nazwisko w rodzaju “Young", które ślepy komputer mylnie rozpoznał jako chińskie? Może dzwoniły też do niego chińskie firmy usługowe, proponując mu specjalne taryfy rozmów z Hongkongiem i Tajwanem? Ruth dobrze wiedziała, co to znaczy czuć się odmieńcem, ponieważ jako dziecko często doświadczała tego uczucia. Osiem przeprowadzek wystarczyło, by się zorientowała, że nie pasuje do otoczenia.
– Fia zaczyna szóstą klasę? – zapytała LuLing.
– Masz na myśli Dory – odrzekła Ruth. Dory straciła jeden rok szkolny z powodu zaburzeń uwagi. Teraz chodziła na specjalne zajęcia.
– Jak to Dory?
– Fia jest starsza, chodzi do dziesiątej. Dory ma trzynaście lat. Będzie teraz w siódmej klasie.
– Wiem, kto jest kto! – odburknęła LuLing. Zaczęła liczyć, odginając palce. – Dory, Fia, najstarsza Fu – Fu, siedemnaście. – Ruth żartowała kiedyś, że Fu – Fu, jej półdzika kotka o złośliwym usposobieniu, była wnuczką, której LuLing nigdy nie miała. – Jak się czuje Fu – Fu? – spytała matka.
Czyżby jej nie powiedziała, że Fu – Fu nie żyje? Niemożliwe. Na pewno LuLing słyszała o tym od niej albo od Arta. Wszyscy wiedzieli, że Ruth chodziła potem przygnębiona przez kilka tygodni.
– Fu – Fu nie żyje – przypomniała matce.
– Aj-ja! – Twarz LuLing skrzywiła się z żalu. – Jak to! Co się stało?
– Mówiłam ci…
– Nie, nigdy!
– No… parę miesięcy temu wyskoczyła za płot. Gonił ją pies i nie zdążyła wspiąć się z powrotem.
– Po co macie pies?
– To był pies sąsiada.
– To po co pozwalacie psu wchodzić do podwórka? Widzisz, co się stało! Aj-ja, śmierć bez powodu!
Matka mówiła o wiele za głośno. Ludzie unosili głowy znad gazet i robótek ręcznych, nawet człowiek z łysiną. Ruth czuła się dotknięta. Kotka była jej dzieckiem. Trzymała ją tuż po narodzinach, maleńką, dziką futrzaną kulkę, znalezioną deszczowego dnia w garażu Wendy. Ruth trzymała ją też w chwili, gdy weterynarz dawał Fu – Fu śmiertelny zastrzyk, aby skrócić jej cierpienia. Rozmyślając o tym, Ruth była bliska łez, a nie miała ochoty płakać w poczekalni pełnej obcych ludzi.
Na szczęście w tym momencie rejestratorka zawołała:
– LuLing Young!
Pomagając matce zabrać płaszcz i torebkę, Ruth zobaczyła, że łysiejący mężczyzna zrywa się z miejsca i podchodzi do starszej Chinki.
– Mamo – powiedział. – I jak, wszystko w porządku? Możesz już iść do domu?
Kobieta ze skwaszoną miną podała mu receptę. Pewnie zięć, uznała Ruth. Czy Art zaprowadziłby kiedyś jej matkę do lekarza? Mało prawdopodobne. A gdyby musiał, gdyby nagle LuLing dostała ataku serca albo wylewu?
Pielęgniarka zaczęła mówić dialektem kantońskim, a matka odpowiadała w mandaryńskim. W końcu zdecydowały się na łamany angielski. LuLing milcząco zgodziła się poddać badaniom wstępnym. Najpierw na wagę. Osiemdziesiąt pięć funtów. Ciśnienie krwi. Sto na siedemdziesiąt. Podwinąć rękaw i zacisnąć dłoń. LuLing nawet nie drgnęła. Nauczyła też tego Ruth – patrzeć prosto na igłę i nie wydawać żadnego dźwięku. Ruth odwróciła się, gdy w gabinecie matka zdjęła bawełnianą koszulkę i została tylko w długich kwiecistych majtkach.
LuLing włożyła papierową koszulę i wgramoliwszy się na stół, usiadła na nim, dyndając w powietrzu nogami. Wyglądała jak bezbronne dziecko. Ruth opadła na stojące obok krzesło. Kiedy wszedł doktor, obie się wyprostowały. LuLing zawsze darzyła lekarzy ogromnym szacunkiem.
– Pani Young! – powitał ją jowialnie lekarz. – Jestem doktor Huey. – Spojrzał przelotnie na Ruth.
– Jestem jej córką. To ja dzwoniłam do pana.
Skinął głową, przypominając sobie. Doktor Huey był człowiekiem o miłej powierzchowności, młodszym od Ruth. Zaczai zadawać LuLing pytania po kantońsku, a matka udawała, że rozumie, dopóki Ruth nie wyjaśniła:
– Matka mówi dialektem mandaryńskim, nie kantońskim.
Doktor spojrzał na LuLing.
– Guoyu?
Kiwnęła głową, a doktor przepraszająco wzruszył ramionami.
– Mój mandaryński pozostawia wiele do życzenia. Jak pani angielski?
– Dobrze. Nie ma sprawy.
Pod koniec badania doktor Huey uśmiechnął się i rzekł:
– Jest pani silną kobietą, pani Young. Serce i płuca działają bez zarzutu. Ciśnienie krwi wspaniałe. Zwłaszcza u osoby w pani wieku. Sprawdźmy. W którym roku się pani urodziła? – Przebiegł spojrzeniem kartę, po czym uniósł głowę i popatrzył na matkę. – Może mi pani zdradzić?
– Roku? – Wzrok LuLing powędrował w górę, jak gdyby odpowiedź była zapisana na suficie. – Nie tak łatwo powiedzieć.
– Chciałbym usłyszeć prawdę – zażartował lekarz. – Nie to, co zwykle mówi pani znajomym.
– Naprawdę w 1916 – rzekła LuLing.
– Chciała powiedzieć… – wtrąciła się Ruth i już miała poprawić, że w 1921, ale doktor powstrzymał ją gestem.
Znowu patrząc w kartę LuLing, spytał: – A więc ma pani… ile lat?
– Osiemdziesiąt dwa, w tym miesiącu! – odparła. Ruth przygryzła wargę, spoglądając na doktora.
– Osiemdziesiąt dwa. – Huey zapisał. – Proszę mi więc powiedzieć, urodziła się pani w Chinach? Tak? W jakim mieście?
– Ach, to też nie tak łatwo powiedzieć – zaczęła nieśmiało LuLing. – Bo to nie miasto, ale mniejsze miejsce, nazywaliśmy je różnie, bardzo różnie. Czterdzieści sześć kilometrów od mostu do Pekinu.
– Ach, Pekin – rzekł lekarz. – Kilka lat temu byłem tam na wycieczce. Razem z żoną widzieliśmy Zakazane Miasto. LuLing ożywiła się.
– W tamtych czasach dużo rzeczy zakazanych, nie można oglądać. Dzisiaj każdy płaci, żeby oglądać zakazane. Mówi się, to zakazane, tamto zakazane, dodatkowa opłata.
Ruth była bliska załamania. Doktor Huey na pewno uważa, że matka nie umie logicznie myśleć. Martwiła się o nią, ale chciała, by jej lęki okazały się nieuzasadnione. Jej niepokój miał zapobiec prawdziwym kłopotom. Zawsze tak było.
– Chodziła tam pani do szkoły? – pytał dalej Huey. LuLing przytaknęła.
– Moja piastunka uczyła mnie dużo rzeczy. Malować, czytać, pisać…
– Doskonale. Czy mogłaby pani zrobić dla mnie małe ćwiczenie matematyczne? Proszę liczyć wstecz od stu, odejmując za każdym razem siedem.
LuLing wyglądała na skonsternowaną.
– Proszę zacząć od stu.
– Sto! – powiedziała LuLing pewnym głosem i zaraz zamilkła.
Doktor Huey odczekał chwilę, a potem rzekł:
– Teraz proszę odjąć siedem. LuLing zawahała się.
– Dziewięćdziesiąt dwa… aha, dziewięćdziesiąt trzy. Dziewięćdziesiąt trzy!
To nie fair, chciała zawołać Ruth. Matka musi tłumaczyć sobie liczby na chiński, potem obliczyć, zapamiętać i odpowiedzieć po angielsku. Ruth zaczęła gorączkowo myśleć. Żałowała, że nie potrafi telepatycznie przekazać matce odpowiedzi. Osiemdziesiąt sześć! Siedemdziesiąt dziewięć!
– Osiemdziesiąt… osiemdziesiąt… – utknęła LuLing.
– Nie ma pośpiechu, pani Young.
– Osiemdziesiąt – powiedziała w końcu. – Potem osiemdziesiąt siedem.
– Dobrze – oznajmił doktor Huey bez drgnienia powieki. – Teraz proszę wymienić ostatnich pięciu prezydentów w odwrotnej kolejności.
Ruth chciała zaprotestować: Nawet ja tego nie potrafię!
LuLing zmarszczyła brwi, zastanawiając się.
– Clinton – powiedziała po dłuższej chwili. – Ostatnich pięć lat też Clinton.
Matka nawet nie zrozumiała pytania! Na pewno nie. Zawsze polegała na Ruth, która dokładnie jej tłumaczyła, co ktoś chciał powiedzieć. Teraz szepnęłaby jej, że “odwrotna kolejność" oznacza “do tyłu". Gdyby doktor Huey zadał to pytanie po mandaryńsku, LuLing nie miałaby żadnego kłopotu z udzieleniem poprawnej odpowiedzi.
“Ten prezydent, tamten – powiedziałaby bez wahania. – Żadna różnica, wszyscy kłamcy. Przed wyborami żadnych podatków, po wyborach większy podatek. Żadnej zbrodni przed, więcej zbrodni po. I zawsze nie obcinać zasiłków. Przyjechałam do tego kraju, nie dostałam żaden zasiłek. Komu za siłę? Ludzie za leniwi, żeby pracować!".
Lekarz zaczął zadawać kolejne niedorzeczne pytania.
– Wie pani, jaka jest dziś data?
– Poniedziałek. – Data i dzień stanowiły dla niej jedno i to samo.
– A jaka była data pięć miesięcy temu?
– Też poniedziałek. – Jeśli się zastanowić, miała rację.
– Ile ma pani wnuków?
– Nie wiem. Ona jeszcze nie mężatka. – Lekarz nie zorientował się, że matka żartuje!
LuLing przypominała przegranego zawodnika z “Va banque". Liczba punktów – minus pięćset. A teraz przystępujemy do rundy finałowej turnieju…
– Ile lat ma pani córka?
LuLing zawahała się.
– Czterdzieści, może czterdzieści jeden. – Matce zawsze wydawała się młodsza.
– W którym roku się urodziła?
– W tym samym co ja. Rok Smoka. – Spojrzała na Ruth, szukając potwierdzenia swoich słów. Matka była spod znaku Koguta.
– Którego miesiąca? – nie ustępował doktor Huey.
– Którego miesiąca? – zapytała LuLing córki, która bezradnie wzruszyła ramionami. – Nie wiem.
– Który mamy teraz rok?
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem! – Spojrzała na lekarza jak na idiotę. Jak mógł nie wiedzieć?
Ruth poczuła ulgę, ponieważ przynajmniej na jedno pytanie matka odpowiedziała dobrze.
– Pani Young, zechce pani tu poczekać, gdy ja tymczasem wyjdę z pani córką ustalić termin następnej wizyty?
– Tak, tak. Nigdzie nie idę.
Kierując się już w stronę drzwi, doktor Huey przystanął.
– Dziękuję, że odpowiedziała pani na wszystkie pytania. Na pewno czuła się pani jak świadek na sali sądowej.
– Jak OJ. Simpson. Doktor Huey roześmiał się.
– Chyba wszyscy oglądali w telewizji ten proces. LuLing pokręciła głową.
– Nie, nie w telewizji. Byłam tam wtedy. Zabił żonę, przyjaciela, przyniósł jej okulary. Wszystko widziałam. Serce Ruth zaczęło się tłuc jak szalone.
– Widziałaś film dokumentalny – powiedziała, zwracając się właściwie do lekarza. – Rekonstrukcję wydarzeń, prawdopodobnych wydarzeń, dlatego miałaś wrażenie, że to prawda. Nie to chciałaś powiedzieć?
LuLing machnęła niecierpliwie ręką.
– Może ty widziałaś dokumentalny. Ja widziałam naprawdę. – Pokazywała zamaszystymi ruchami. – Złapał ją tak, ciął szyję tutaj, bardzo głęboko, dużo krwi. Okropne.
– Była pani tego dnia w Los Angeles? – spytał ją doktor Huey.
LuLing pokiwała głową.
Ruth rozpaczliwie starała się nakłonić matkę do logicznego myślenia.
– Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek jeździła do Los Angeles.
– Jak jeździłam, nie wiem. Ale tam byłam. To prawda! Szłam za nim, och, jaki podstępny. OJ. schowany w krzaku. Później ja też wchodzę do domu. Patrzę, on bierze rękawiczkę, idzie do ogrodu, wraca do środka, przebiera się… – LuLing urwała zawstydzona. – Jak się przebierał, nie patrzyłam, odwróciłam oczy. Potem biegnie na lotnisko, prawie spóźniony, wskakuje do samolot. Widziałam wszystko.
– Widziała to pani i nikomu nie powiedziała?
– Bałam się!
– Widok morderstwa musiał być dla pani okropnym przeżyciem – zauważył doktor Huey. LuLing bohatersko skinęła głową.
– Dziękuję, że podzieliła się pani ze mną tą wiadomością. Proszę teraz zaczekać kilka minut, a ja wstąpię z pani córką do innej sali i ustalimy termin następnej wizyty.
– Nie śpieszę nigdzie.
Ruth poszła za lekarzem do drugiego gabinetu.
– Od jak dawna obserwuje pani takie zaburzenia orientacji? – zapytał bez ogródek doktor Huey. Ruth westchnęła.
– Zaczęło się pogarszać jakieś pół roku temu, może trochę wcześniej. Ale dziś, wydaje mi się, jest w gorszym stanie niż zwykle. Z wyjątkiem tej ostatniej rewelacji nigdy nie mówiła tak dziwnych rzeczy i nie miała takich kłopotów z pamięcią. Częściej chodzi po prostu o zwykłe pomyłki, bo, jak pan zapewne zauważył, matka nie mówi zbyt dobrze po angielsku. Historia o OJ. Simpsonie… to też może być problem językowy. Nigdy nie potrafiła wyrazić się…
– Mnie się wydaje zupełnie jasne, że pani matka jest przekonana, iż była tam wtedy – przerwał jej łagodnie lekarz.
Ruth odwróciła wzrok.
– W rozmowie z pielęgniarką wspominała pani coś o wypadku samochodowym. Doszło do urazu czaszki?
– Matka uderzyła głową w kierownicę. – W Ruth odżyła nagle nadzieja, że właśnie to okaże się brakującym elementem układanki.
– Czy zauważyła pani u matki jakieś zmiany osobowości? Może matka wydaje się przybita, bardziej kłótliwa?
Ruth próbowała odgadnąć, co może znaczyć twierdząca odpowiedź na to pytanie.
– Moja matka całe życie miała skłonność do kłótni. Jest bardzo impulsywna. I od kiedy pamiętam, zawsze przygnębiona. Jej mąż, mój ojciec, zginął czterdzieści cztery lata temu w wypadku. Jakiś samochód potrącił go i uciekł. Po tym nigdy nie doszła do siebie. Być może jej depresja się pogłębia, ale ja nie potrafię tego stwierdzić, bo za bardzo się do niej przyzwyczaiłam. Co do zaburzeń orientacji, zastanawiałam się, czy to nie wstrząs mózgu, jakiego mogła doznać w wypadku, albo mały udar. – Ruth próbowała sobie przypomnieć poprawny termin medyczny. – Mam na myśli przejściowe niedokrwienie.
– Na razie nie zauważyłem żadnych objawów. Sprawność motoryczna bez zarzutu, odruchy dobre. Ciśnienie krwi wspaniałe. Trzeba będzie jednak przeprowadzić dodatkowe badania, aby wykluczyć na przykład anemię lub cukrzycę.
– Możliwe, żeby to była przyczyna jej problemów?
– Możliwe, tak samo jak choroba Alzheimera albo inne formy demencji.
Ruth poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej cios w żołądek. Z matką na pewno nie jest aż tak źle. Doktor mówił o strasznych, śmiertelnych chorobach. Dzięki Bogu, że Ruth nie powiedziała mu o innych rzeczach, które dawały więcej powodów do niepokoju: o kłótniach matki z Francine na temat czynszu; o czeku na dziesięć milionów dolarów, wygranych w konkursie promocji czasopism; o tym, że LuLing zapomniała o śmierci Fu – Fu.
– Czyli to może także być depresja – powiedziała Ruth.
– Nie wykluczyliśmy jeszcze żadnej możliwości.
– Cóż, jeśli tak, będzie pan jej musiał powiedzieć, że najlepszym lekiem antydepresyjnym jest żeń-szeń albo pigułki po chai.
Doktor Huey wybuchnął śmiechem.
– Często spotykam się z oporami przed lekami Zachodu wśród moich starszych pacjentów. Kiedy tylko poczują się lepiej, przestają je brać, żeby zaoszczędzić pieniędzy. – Podał Ruth formularz. – Proszę to oddać Lorraine, która siedzi przy komputerze za rogiem korytarza. Skierujemy pani matkę na badania w oddziale neurologiczno – psychiatrycznym, a za miesiąc zgłosi się do mnie.
– W okolicach Święta Pełni Księżyca.
Doktor Huey uniósł głowę. T
– To już teraz? Nigdy nie pamiętam dokładnie.
– Wiem, ponieważ w tym roku będę miała zjazd rodzinny i uroczystą kolację.
Wieczorem, przygotowując rybę na parze, Ruth rzuciła od niechcenia do Arta:
– Zabrałam mamę do lekarza. Zdaje się, że ma jakąś depresję.
– Nic nowego – skwitował Art.
Podczas kolacji LuLing siedziała obok Ruth.
– Za słone – zauważyła po chińsku, dziobiąc swój kawałek. – Powiedz dziewczynkom, żeby skończyły rybę – dodała. – Nie pozwalaj im marnować jedzenia.
– Fia, Dory, dlaczego nie jecie? – zwróciła się do dziewczynek Ruth.
– Nie mogę – odrzekła Dory. – Wcześniej wstąpiłyśmy do Burger Kinga w Presidio i zjadłyśmy frytki.
– Nie powinnaś im pozwalać jeść takich rzeczy! – skarciła ją LuLing, wciąż mówiąc po mandaryńsku. – Powiedz im, że to był ostatni raz.
– Dziewczynki, wolałabym, żebyście się nie napychały takim niezdrowym jedzeniem.
– A ja bym wolała, żebyście przestały gadać po chińsku jak szpiedzy – oświadczyła Fia. – To niegrzeczne.
LuLing zgromiła córkę wzrokiem, a Ruth zerknęła na Arta, ten jednak patrzył w swój talerz.
– Waipo mówi po chińsku – powiedziała Ruth – bo jest przyzwyczajona do tego języka.
Ruth kazała im mówić na LuLing waipo. Była to chińska forma grzecznościowa zwracania się do babci. Na szczęście dziewczynki używały jej, lecz sądziły, że to przydomek.
– Ale umie też mówić po angielsku – powiedziała Dory.
– Tss! – mruknęła do Ruth LuLing. – Dlaczego ojciec ich nie skarci? Powinien im kazać, żeby cię słuchały. Czemu bardziej się tobą nie przejmuje? Nic dziwnego, że się z tobą nie ożenił. W ogóle cię nie szanuje. Powiedz mu, żeby był dla ciebie milszy…
Ruth zapragnęła znów stać się niema. Chciała krzyknąć na matkę, żeby przestała narzekać na rzeczy, których nie jest w stanie zmienić. Równocześnie pragnęła jej bronić przed dziewczynkami, zwłaszcza teraz, gdy coś z nią wydawało się nie tak. LuLing zawsze była osobą silną, lecz nie znaczyło to, że jest niewrażliwa. Dlaczego Fia i Dory nie potrafią tego zrozumieć i wysilić się na odrobinę więcej uprzejmości?
Ruth przypomniała sobie, jaka sama była w ich wieku. Też nie cierpiała, gdy LuLing mówiła po chińsku w obecności innych, wiedząc, że nie rozumieją jej uwag.
“Patrz, jaka gruba pani" – potrafiła powiedzieć LuLing. Albo: “Luyi, poproś tego człowieka, żeby trochę spuścił z ceny".
Ruth dobrze pamiętała, że kiedy spełniała polecenie matki, czuła się potwornie zawstydzona. A jeśli jej nie słuchała, konsekwencje mogły być bardziej zgubne.
Za pomocą chińskich słów LuLing potrafiła wtłoczyć w głowę Ruth każdą mądrość. Umiała ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, chorobą i śmiercią.
– Nie baw się z nią, za dużo zarazków – powiedziała pewnego dnia do sześcioletniej Ruth LuLing, pokazując dziewczynkę z naprzeciwka. Dziewczynka miała na imię Teresa, brakowało jej dwóch przednich zębów, na kolanie miała strup, a na sukience ciemne plamy od brudnych rąk. – Widziałam, jak podnosiła z chodnika cukierek i jadła. Popatrz na jej nos, cieknie z niego choroba.
Ruth lubiła Teresę, która dużo się śmiała i zawsze trzymała w kieszeniach znalezione rzeczy: kulki ze złotka, pęknięte kule do gry, kwiatki. Ruth właśnie zaczęła chodzić do nowej szkoły, a Teresa była jedyną dziewczynką, która się z nią bawiła. Obie nie były zbyt lubiane.
– Słyszałaś? – spytała LuLing.
– Tak – odpowiedziała Ruth.
Nazajutrz Ruth bawiła się na szkolnym podwórku. Matka była po drugiej stronie placyku, pilnując innych dzieci. Ruth raźno wspięła się na zjeżdżalnię, by pomknąć srebrzystą rynną w dół, prosto w ciemny, chłodny piasek. Robiły to już kilkanaście razy z Teresą, kiedy matka nie widziała.
Ale nagle z przeciwległej strony podwórka rozległ się znajomy i przenikliwy krzyk:
– Nie! Luyi, przestań! Co ty robisz? Chcesz się złamać na pół?
Ruth stała na szczycie zjeżdżalni sparaliżowana ze wstydu. Matka pilnowała grupy przedszkolaków, a wtrącała się w sprawy Ruth, która była już w pierwszej klasie! Niektórzy pierwszoklasiści na dole zaczęli się śmiać.
– To twoja mama? – krzyczeli. – Co ona bez sensu gada?
– To nie moja mama! – odkrzyknęła Ruth. – Nie wiem, kto to jest!
Matka utkwiła wzrok w jej oczach. Mimo że dzieliło je całe podwórko, wszystko słyszała i widziała. Z tyłu głowy miała parę magicznych oczu.
Nie zatrzymasz mnie, pomyślała z wściekłością Ruth. Rzuciła się głową naprzód, z wyciągniętymi przed siebie ramionami – tak zjeżdżali tylko najodważniejsi chłopcy – byle szybciej w dół, na piasek. Wylądowała na twarzy z taką siłą, że przegryzła wargę, uderzyła się w nos, zgięła okulary i złamała rękę. Leżała zupełnie nieruchomo. Świat płonął, jak gdyby rozświetliła go jaskrawoczerwona błyskawica.
– Ruthie nie żyje! – wrzasnął jakiś chłopiec. Dziewczynki zaczęły krzyczeć.
Przecież żyję, próbowała zawołać Ruth, ale czuła się, jakby mówiła we śnie. Usta nie chciały wypowiedzieć niczego tak, jak im kazała. A może rzeczywiście nie żyła? Może właśnie wtedy z nosa cieknie coś ciepłego, boli głowa i ręka, a ciało porusza się wolno i ciężko jak słoń w wodzie? W chwilę potem poczuła na głowie i szyi dotyk znajomych dłoni. Matka podnosiła ją z ziemi, mrucząc cicho:
– Aj-ja, jak mogłaś być taka głupia? Jak ty wyglądasz.
Z obolałego nosa krew kapała prosto na białą bluzkę, plamiąc szeroki koronkowy kołnierz. Ruth leżała bezwładnie na kolanach matki, spoglądając na Teresę i twarze innych dzieci. Widziała w ich oczach strach, ale także ogromny podziw. Gdyby mogła się poruszyć, uśmiechnęłaby się do nich. Wreszcie zwrócili na nią uwagę, na nową w szkole. Potem zobaczyła twarz matki zalaną łzami, które padały na jej, Ruth, policzki jak mokre pocałunki. Matka nie była zła, ale zdenerwowana i zmartwiona, pełna miłości. Ruth ze zdumienia zapomniała o bólu.
Później leżała w gabinecie szkolnej pielęgniarki. Krwotok z nosa został zatamowany gazą, rana wargi oczyszczona. Ruth miała na czole zimny kompres, a pod ramię podłożono jej torebkę z lodem.
– Może mieć złamaną rękę – powiedziała do LuLing pielęgniarka. – I zerwane nerwy. Mocno napuchło, ale mała nie skarży się specjalnie na ból.
– Ona grzeczna, nie skarży się nigdy.
– Musi ją pani zaprowadzić do lekarza. Rozumie pani? Trzeba iść do lekarza.
– Dobrze, dobrze, iść do lekarza. Kiedy LuLing wyprowadzała ją ze szkoły, jedna z nauczycielek powiedziała:
– Popatrzcie, jaka dzielna. Nawet nie płacze.
Dwie lubiane przez inne dzieci dziewczynki uśmiechnęły się do Ruth z podziwem. Pomachały do niej. Była tam też Teresa, do której Ruth uśmiechnęła się tajemniczo.
W samochodzie, którym jechały do lekarza, Ruth zauważyła, że matka jest dziwnie milcząca. Cały czas patrzyła na Ruth, która lada chwila spodziewała się potoku ostrych słów: “Mówiłam ci, że duża zjeżdżalnia jest niebezpieczna. Dlaczego mnie nie słuchałaś? Głowa mogła ci się rozlecieć na kawałki jak arbuz! Teraz będę musiała jeszcze więcej pracować, żeby za to zapłacić". Ruth czekała, ale matka pytała tylko od czasu do czasu, czy boli. Za każdym razem Ruth kręciła przecząco głową.
Gdy lekarz badał rękę Ruth, LuLing głośno syknęła i jęknęła zbolałym głosem:
– Aj-ja, ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie. Bardzo ją boli. Po założeniu gipsu LuLing mówiła z dumą:
– Nauczycielka, dzieci, wszyscy duże wrażenie. Lootie nie płakała, nie skarżyła nic, była cicho.
Zanim przyjechały do domu, emocje opadły i Ruth poczuła pulsujący ból w głowie i ramieniu. Starała się nie płakać. LuLing posadziła ją na rozkładanym winylowym fotelu, żeby czuła się jak najwygodniej.
– Chcesz, żebym ci ugotowała kleiku ryżowego? Musisz jeść, żeby wyzdrowieć. Może chcesz ostrej rzepy? Dać ci teraz, zanim zrobię kolację?
Im mniej Ruth mówiła, tym bardziej matka starała się odgadnąć, czego by sobie życzyła. Dziewczynka leżąc w wygodnym fotelu, słyszała, jak LuLing rozmawia przez telefon z ciocią Gal.
– O mały włos się nie zabiła! Śmiertelnie mnie przeraziła. Naprawdę! Nie przesadzam. Prawie pożegnała się z życiem i już była w drodze do żółtych źródeł… Widziałam, jak bardzo ją bolało, o mało nie wyskoczyłam ze skóry… Nie, nie płakała, musiała odziedziczyć siłę po babce. Teraz trochę je. Nie może mówić i na początku myślałam, że odgryzła sobie język, ale to chyba ze strachu. Przyjdziecie do nas? Dobrze, dobrze, ale powiedz dzieciom, żeby były ostrożne. Nie chciałabym, żeby straciła rękę.
Przyszli obładowani prezentami. Ciocia Gal przyniosła buteleczkę wody toaletowej. Wujek Edmund podarował Ruth nową szczoteczkę do zębów i kubek w takim samym kolorze. Kuzyni dali jej książki do kolorowania, kredki i pluszowego psa. LuLing przysunęła telewizor bliżej fotela, ponieważ bez okularów Ruth gorzej widziała.
– Boli cię? – pytała młodsza kuzynka, Sally.
Ruth wzruszyła ramionami, choć ręka paliła jak ogień.
– Ojej, ale chciałbym mieć gips – odezwał się Billy. Był rówieśnikiem Ruth. – Tato, mogę też mieć gips?
– Nie mów takich rzeczy, to przynosi nieszczęście – ostrzegła ciocia Gal.
Kiedy Billy próbował przełączyć telewizor na inny program, wujek Edmund kategorycznie nakazał mu zostawić ten, który oglądała Ruth. Nigdy nie słyszała, żeby wuj był tak surowy dla kuzynów. Billy był rozpieszczonym bachorem.
– Dlaczego nie mówisz? – zapytała Sally. – Połamałaś sobie też buzię?
– Tak – dodał Billy. – Jak upadłaś, to rozum straciłaś, czy jak?
– Billy, przestań stroić sobie żarty – powiedziała ciocia Gal. – Ruth odpoczywa. Za bardzo ją boli, żeby mogła mówić.
Ruth zastanawiała się, czy to prawda. Może wyda cichutki dźwięk, tak żeby nikt nie słyszał? Gdyby to jednak zrobiła, mogły zniknąć wszystkie miłe rzeczy, które działy się wokół niej. Wszyscy uznają, że nic jej już nie jest, i życie wróci do normy. Matka zacznie na nią krzyczeć, że była lekkomyślna i nieposłuszna.
Dwa dni po wypadku Ruth stała się zupełnie bezradna; matka musiała ją karmić, ubierać i kąpać. LuLing mówiła jej dokładnie, co ma robić.
– Otwórz usta. Zjedz jeszcze trochę. Włóż tu rękę. Spróbuj nie ruszać głową, kiedy będę cię czesała.
Wygodnie było znów stać się małym dzieckiem, kochanym i niewinnym.
Po powrocie do szkoły Ruth zobaczyła wiszącą nad drzwiami swojej klasy wielką płachtę papieru z napisem “Witamy z powrotem w szkole Ruth!". Nauczycielka, panna Sondegard, poinformowała ją, że nad transparentem pracowały wszystkie dzieci w klasie. Pierwsza zaczęła klaskać, a potem cała klasa zgotowała owację na cześć odwagi Ruth, która uśmiechała się nieśmiało. Jej serce przepełniała duma i szczęście. Żałowała, że nie złamała ręki wcześniej.
Podczas przerwy na lunch dziewczynki na wyścigi ofiarowywały jej swą wyimaginowaną biżuterię i chciały wszędzie z nią chodzić. Ruth została zaproszona do “tajemnego zamku", czyli otoczonego kamieniami kawałka podwórka obok drzewa, tuż przy piaskownicy. Tylko najbardziej lubiane dziewczynki mogły być księżniczkami. Wszystkie księżniczki na zmianę rysowały na gipsie Ruth. Jedna z nich zapytała niepewnie:
– Ciągle jest złamana?
Ruth skinęła głową, a inna dziewczynka szepnęła głośno:
– Dajmy jej czarodziejskich eliksirów.
Księżniczki rozpierzchły się po podwórku w poszukiwaniu kapsli od butelek, rozbitego szkła i wysokiej koniczyny.
Pod koniec dnia do klasy przyszła matka Ruth, żeby zabrać ją do domu. Panna Sondegard wzięła LuLing na bok, a Ruth musiała udawać, że nie słyszy.
– Wydaje mi się, że mała jest trochę zmęczona, co jest zupełnie normalne pierwszego dnia w szkole. Ale martwię się, że tak milczy. Przez cały dzień nie powiedziała ani słowa, nie wydała nawet żadnego dźwięku, choć chyba ją boli.
– Nigdy się nie skarży – przytaknęła LuLing.
– Być może to nie jest żaden problem, ale trzeba będzie obserwować, czy to nie trwa za długo.
– Żaden problem – zapewniła ją LuLing. – Ruth żaden problem.
– Musi ją pani zachęcać do mówienia, pani Young. Nie chcę, żeby zmieniło się to w coś poważniejszego.
– Żaden problem – powtórzyła LuLing.
– Proszę kazać jej mówić “hamburger", zanim dostanie hamburgera. Proszę kazać jej powiedzieć “ciastko", zanim da jej pani ciastko.
LuLing potraktowała rady nauczycielki dosłownie i tego samego dnia dała Ruth na kolację hamburgera, choć nigdy nie gotowała ani nie jadła wołowiny pod żadną postacią. Mięso to przepełniało ją wstrętem i przywodziło na myśl pokryte bliznami ciało. Jednak przemogła się dla dobra córki, przed którą wieczorem postawiła talerz z kotletem. Ruth była szczerze poruszona tym, że matka jeden jedyny raz podała jej amerykańskie jedzenie.
– Hambuger? Powiedz “hambuger", potem zjedz.
Ruth czuła pokusę, by przemówić, ale bała się, że czar pierzchnie. Jedno słowo i mogły zniknąć wszystkie miłe rzeczy w jej życiu. Pokręciła głową. LuLing namawiała ją jeszcze długo, aż tłuszcz z hamburgera zastygł, tworząc na talerzu nieapetyczne białe kałuże. Matka włożyła kotlet do lodówki, po czym dała Ruth miseczkę kleiku ryżowego, który i tak był dla niej zdrowszy, jak powiedziała.
Po kolacji LuLing uprzątnęła stół w jadalni i zabrała się do pracy. Położyła na blacie zwój papieru, pędzelki i postawiła tusz. Szybko i zręcznie napisała dużymi chińskimi znakami: “Ostatnia okazja. Jeszcze tylko kilka dni! Przyjmujemy wszystkie oferty!". Odłożyła planszę na bok, by tusz wysechł, a potem ucięła z rolki następną porcję papieru.
Ruth oglądała telewizję i dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że matka na nią patrzy.
– Dlaczego się nie uczysz? – spytała LuLing. Od przedszkola kazała Ruth ćwiczyć czytanie i pisanie, żeby zawsze była “o krok przed innymi".
W odpowiedzi Ruth uniosła złamaną rękę w gipsie.
– Chodź tu i usiądź – poleciła matka po chińsku. Ruth powoli wstała. Oho, pomyślała, wraca do dawnego tonu.
– Trzymaj. – LuLing włożyła w lewą dłoń Ruth pędzelek. – Teraz napisz swoje imię.
Pierwsze próby były niezdarne, “R" prawie w ogóle nie przypominało “R", a “h" zdawało się zjeżdżać z papieru jak rower po pochyłości. Ruth zachichotała.
– Trzymaj prosto pędzelek – instruowała ją matka. – Nie skośnie. I dotykaj papieru lekko, o tak.
Za drugim razem efekty były trochę lepsze, ale napis zajął prawie cały arkusz.
– Spróbuj pisać drobniej.
Lecz litery nadal wyglądały jak plamy zrobione przez zanurzoną w kałamarzu muchę, która jeździła po papierze na grzbiecie. Zanim przyszła pora, by Ruth poszła spać, zdążyły zużyć na pierwszą lekcję dwadzieścia arkuszy, które zapełniły się po obu stronach. Był to znak powodzenia, ale i rozrzutności. LuLing nigdy niczego nie marnowała. Zebrała zużyte kartki i wsunęła w kąt pokoju. Ruth wiedziała, że matka zużyje je później do własnych ćwiczeń kaligraficznych, wykorzysta jako suszki do kleksów albo podkładki pod gorące naczynia.
Następnego wieczoru po kolacji LuLing podsunęła Ruth dużą tacę do podawania herbaty, wypełnioną drobnym, wilgotnym piaskiem, który przyniosła ze szkolnego podwórka.
– Masz – powiedziała. – Będziesz ćwiczyć na tym. – Trzymaną w lewej dłoni pałeczką napisała na miniaturowej plaży słowo “uczyć". Gdy skończyła, wygładziła piasek grubszym końcem pałeczki.
Naśladując ją, Ruth odkryła, że takie pisanie jest łatwiejsze i zabawniejsze. Metoda piasku i pałeczki nie wymagała delikatnego manipulowania pędzelkiem. Ruth mogła naciskać z taką siłą, jaka jej odpowiadała. Napisała własne imię. Równo! Pisanie przypominało zabawę “znikopisem", który jej kuzyn Billy dostał na Boże Narodzenie.
LuLing wyjęła z lodówki zimnego hamburgera.
– Jutro co chcesz jeść?
Ruth w odpowiedzi wyskrobała pałeczką w piasku: “B – U – R – G – E – R".
LuLing roześmiała się.
– Aha! To tak teraz mi będziesz odpowiadać?
Nazajutrz LuLing zabrała tacę do szkoły i nasypała do niej piasku z tej samej części podwórka, gdzie Ruth złamała rękę. Panna Sondegard zgodziła się, by Ruth odpowiadała na pytania w ten sposób. Kiedy na arytmetyce podczas ćwiczenia Ruth podniosła rękę i wyskrobała “7", wszystkie dzieci poderwały się z miejsc, żeby to zobaczyć. Zaraz potem zaczęły krzyczeć, że też chcą pisać na piasku. W czasie przerwy Ruth była oblegana. Dzieci robiły wielkie zamieszanie.
– Ja spróbuję!
– Nie, ja! Powiedziała, że teraz ja!
– Musisz pisać lewą ręką, bo inaczej oszukujesz!
– Ruth, pokaż Tommy'emu, jak to się robi. Jest za głupi.
Oddali pałeczkę Ruth, która szybko i łatwo napisała odpowiedzi na ich pytania: Boli cię ręka? Trochę. Mogę dotknąć gipsu? Tak. Czy Ricky kocha Betsy? Tak. Dostanę na urodziny nowy rower? Tak.
Traktowali ją, jakby była nową Helen Keller, która na przekór własnej niemocy udowodniła swój geniusz. Jak
Helen Keller, musiała po prostu więcej pracować i może dzięki temu przekonała innych, że jest mądrzejsza. Nawet w domu matka pytała często:
– Co o tym myślisz? – Jak gdyby Ruth mogła wiedzieć tylko dlatego, że odpowiadała, pisząc na piasku.
– Jak smakowała potrawa z tofu? – spytała kiedyś po kolacji LuLing.
Ruth wyskrobała w piasku: Słone. Nigdy nie powiedziała nic złego o kuchni matki, ale LuLing zawsze tak mówiła, krytykując własne dzieła kulinarne.
– Też tak sądziłam – przytakiwała matka. Zdumiewające! Niebawem matka zaczęła ją pytać o zdanie w każdej sprawie.
– Idziemy kupić rzeczy na kolację teraz czy później? Później.
– A akcje? Jak zainwestuję, będę miała szczęście? Będziesz.
– Podoba ci się ta sukienka?
Nie, jest brzydka.
Ruth nigdy nie doświadczyła tak wielkiego oddziaływania słów.
Matka zmarszczyła brwi, a potem mruknęła po mandaryńsku:
– Twój ojciec bardzo lubił tę starą sukienkę, nie mogę jej wyrzucić. – W jej oczach zalśniły łzy. Westchnęła i powiedziała po angielsku: – Myślisz, że tatuś tęskni?
Ruth natychmiast napisała: Tak. Matka rozpromieniła się. Nagle Ruth zaświtał pewien pomysł. Zawsze chciała mieć małego pieska. Chyba nadszedł czas poprosić. Na – skrobała na piasku: Piesek.
Matka osłupiała ze zdumienia. Wpatrywała się w napis, kręcąc głową z niedowierzaniem. Cóż, pomyślała Ruth, tego życzenia chyba nie spełni. Ale po chwili matka zaczęła cichutko jęczeć po chińsku:
– Piesek, piesek. – LuLing drgnęła, a jej pierś unosiła się i opadała. – Droga Ciociu – krzyknęła – wróciłaś! To ja, twój Piesek. Wybaczysz mi?
Ruth odłożyła pałeczkę.
LuLing zaczęła łkać.
– Droga Ciociu, och, Droga Ciociu! Chciałabym, żebyś żyła! To była tylko moja wina. Gdybym mogła odwrócić los, zabiłabym się zamiast żyć bez ciebie…
O nie. Ruth wiedziała już, o co tu chodzi. Matka czasem mówiła o duchu tej Drogiej Cioci, która źle się zachowywała i została na Końcu Świata. Tam trafiali wszyscy źli ludzie: do bezdennej przepaści, gdzie nikt nie mógł ich odnaleźć i gdzie zostawali na wieki, wędrując z wiszącymi do samej ziemi włosami, zlepionymi krwią.
– Proszę, daj mi znak, że już się na mnie nie gniewasz – ciągnęła matka. – Mały znak. Próbowałam ci powiedzieć, jak mi przykro, ale nie wiem, czy słyszałaś. Słyszysz mnie teraz? Kiedy zjawiłaś się w Ameryce?
Ruth siedziała bez ruchu. Chciała wrócić do rozmowy o ubraniach i jedzeniu.
Matka włożyła jej w dłoń pałeczkę.
– Masz, zrób to. Zamknij oczy, zwróć twarz ku niebu i mów do niej. Zaczekaj na odpowiedź, a potem ją napisz. Szybciej, zamknij oczy.
Ruth zacisnęła powieki. Zobaczyła panią z włosami do ziemi.
Znów usłyszała mówiącą po chińsku matkę.
– Droga Ciociu, wcale nie chciałam powiedzieć tego, co powiedziałam przed twoją śmiercią. I kiedy umarłaś, próbowałam odnaleźć twoje ciało.
Ruth otworzyła raptownie oczy. Duch w jej wyobraźni zaczai chodzić w kółko.
– Weszłam do wąwozu. Szukałam i szukałam. Och, oszalałam z rozpaczy. Gdybym cię znalazła, zabrałabym twoje kości do jaskini i urządziła ci stosowny pogrzeb.
Ruth poczuła dotyk na ramieniu i podskoczyła.
– Zapytaj, czy zrozumiała wszystko, co powiedziałam – poleciła LuLing. – Zapytaj, czy odmieniło się moje szczęście. Czy klątwa przestała już działać? Jesteśmy bezpieczne? Napisz odpowiedź.
Jaka klątwa? Ruth utkwiła spojrzenie w piasku, prawie wierząc, że za chwilę ukaże się tam twarz umarłej kobiety w kałuży krwi. Jakiej odpowiedzi oczekiwała matka? Czy Tak oznaczało, że klątwa już nie działa? Czy odwrotnie? Zanurzyła pałeczkę w piasku i nie wiedząc, co napisać, zrobiła kreskę, a pod nią następną. Dorysowała jeszcze dwie kreski i kwadrat.
– Usta! – wykrzyknęła matka, śledząc zarys kwadratu. – To znak “usta"! – Spojrzała na Ruth. – Napisałaś to, chociaż nie wiesz, jak się pisze po chińsku! Czułaś, jak Droga Ciocia kieruje twoją ręką? Jakie to uczucie? Powiedz.
Ruth pokręciła głową. Co się działo? Chciała się rozpłakać, lecz nie śmiała. Przecież nie mogła wydać żadnego dźwięku.
– Droga Ciociu, dziękuję, że pomogłaś mojej córce. Wybacz mi, że mówi tylko po angielsku. Na pewno trudno ci było porozumiewać się z nią w tym języku. Ale już wiem, że mnie słyszysz. I wiesz, o czym mówię. Chcę zabrać twoje kości do Ust Góry, do Małpiej Szczęki. Nie zapomniałam. Gdy tylko będę mogła pojechać do Chin, dopełnię obowiązku. Dziękuję, że mi przypomniałaś.
Ruth zastanawiała się, co takiego właściwie napisała. Jak zwykły kwadrat mógł mieć takie znaczenie? Czy rzeczywiście w pokoju był duch? Co było w jej dłoni i pałeczce? Dlaczego ręka jej się trzęsie?
– Ponieważ zapewne przez długi czas nie będę mogła pojechać do Chin – ciągnęła LuLing – mam nadzieję, że mimo to wybaczysz mi. Musisz wiedzieć, że po twojej śmierci życie nie było dla mnie łaskawe. Dlatego, jeśli nie można zmienić klątwy, proszę cię, żebyś odebrała mi życie, ale ocaliła moją córkę. Wiem, że jej ostatni wypadek to było ostrzeżenie.
Ruth upuściła pałeczkę. Pani z zakrwawionymi włosami próbowała ją zabić! A więc to prawda, wtedy na podwórku o mały włos nie umarła. Tak jej się wydawało i była to prawda.
LuLing podniosła pałeczkę i usiłowała włożyć ją do ręki Ruth, która zacisnęła dłoń w pięść. Odsunęła od siebie tacę z piaskiem. Matka przysunęła ją z powrotem, cały czas mamrocząc bez sensu:
– Tak się cieszę, że w końcu mnie odnalazłaś. Tyle lat czekałam. Nareszcie możemy rozmawiać. Codziennie możesz mnie prowadzić. Codziennie możesz mi mówić, jak powinnam pokierować swoim życiem. – LuLing zwróciła się do Ruth: – Poproś ją, żeby przychodziła codziennie.
Ruth pokręciła głową. Próbowała ześliznąć się z krzesła.
– Poproś – upierała się LuLing, stukając w blat stołu przed tacą.
Nagle Ruth odzyskała głos.
– Nie – powiedziała głośno. – Nie mogę.
– O! Umiesz już mówić. – Matka przerzuciła się na angielski. – Droga Ciocia cię wyleczyła? Ruth skinęła głową.
– To znaczy klątwy nie ma?
– Tak, ale mówi, że musi już wracać. I powiedziała, że muszę odpocząć.
– Wybaczyła mi? Czy ona…
– Powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Wszystko. Wystarczy? Masz się już niczym nie martwić. Matka zaszlochała z ogromną ulgą.
Wioząc matkę do domu po kolacji, Ruth dziwiła się lękom, jakich doświadczała w tak młodym wieku. Ale to było nic w porównaniu z tym, co dzieci muszą znosić dzisiaj. Nieszczęśliwa matka? Cóż to było wobec broni, gangów i chorób przenoszonych drogą płciową, nie wspominając o zmartwieniach rodziców: pedofilach w Internecie, wykwintnych narkotykach w rodzaju ecstasy, strzelaninach w szkołach, anoreksji, bulimii, samookaleczeniach, warstwie ozonowej, superbakteriach. Ruth odruchowo wyliczała to wszystko na palcach, dzięki czemu przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy, którą miała dzisiaj zrobić: zadzwonić do Miriam w sprawie pozwolenia na udział dziewczynek w zjeździe rodzinnym.
Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta, niepewna pora na telefony do osób, które nie należą do najbliższych przyjaciół. Owszem, łączyły ją z Miriam ważne sprawy, dziewczynki i ich ojciec. Ale traktowały się z uprzejmością obcych sobie osób. Ruth często widywała Miriam przy okazji odwożenia lub przywożenia dziewczynek, podczas szkolnych zawodów sportowych, a raz spotkały się na ostrym dyżurze w szpitalu, gdzie Ruth zawiozła Dory ze złamaną w kostce nogą. Rozmawiały wtedy o ostatnich chorobach, pogodzie i korkach ulicznych. Gdyby nie okoliczności, może nawet spotkanie byłoby przyjemne. Miriam była inteligentna, zabawna i upierała się przy swoim zdaniu, a Ruth podobały się takie cechy. Jednak nie przepadała za rzucanymi przez Miriam mimochodem uwagami na temat intymnych szczegółów jej małżeńskiego życia z Artem: o tym, jak świetnie się bawili w podróży do Włoch, o pieprzyku na jego plecach, który należało zbadać, bo nasuwał podejrzenia o czerniaka, o masażu, który Art uwielbiał. W zeszłym roku Miriam podarowała mu na urodziny kartę na dwie sesje u jej ulubionego masażysty, co Ruth uznała za nieprzyzwoicie osobisty prezent. “Dalej co roku badasz ten pieprzyk?", spytała go innym razem Miriam, a Ruth udawała, że nie słyszy, zastanawiając się równocześnie, jak im było razem, gdy byli młodsi i zakochani. Sama pilnie obserwowała pieprzyk, by w porę zauważyć zmianę jego rozmiarów. Oczyma wyobraźni widziała ich wylegujących się w sypialni willi toskańskiej, której okno wychodziło na pokryte sadami wzgórza, jak, chichocząc, oglądają sobie nawzajem pieprzyki na nagich plecach i nadają im nazwy niby konstelacjom gwiazd. Masują sobie oliwką uda długimi i spokojnymi ruchami. Art próbował kiedyś masażu z nią, a Ruth domyśliła się, że musiał się tego od kogoś nauczyć. Za każdym razem, gdy próbował masować jej uda, natychmiast czuła się spięta, nie umiała się zrelaksować. Najpierw ją łaskotało, potem wpadała w popłoch, jakby miała atak klaustrofobii, chciała zerwać się i uciec.
Nigdy nie mówiła Artowi o tej panice; twierdziła tylko, że dla niej masaż to strata czasu i pieniędzy. I choć interesowało ją życie seksualne Arta z Miriam i innymi kobietami, nigdy nie pytała, co robił z kochankami w łóżku. On też nie pytał o jej przeszłość. Ruth była w szoku, usłyszawszy, że Wendy dręczy Joego, by opowiadał jej ze szczegółami o swoich wyczynach w łóżku i na plaży, a także żeby opisywał, co czuł, idąc z nią do łóżka pierwszy raz.
– I odpowiada, o cokolwiek go zapytasz? – dziwiła się Ruth.
– Podaje nazwisko, datę urodzenia, numer ubezpieczenia. A potem go tłukę, dopóki mi nie powie.
– Jesteś przez to szczęśliwsza?
– Szlag mnie trafia!
– To po co pytasz?
– Bo wydaje mi się, że cały należy do mnie, że muszę znać jego uczucia i fantazje. Wiem, że nie powinnam, ale czuję przymus. Jego przeszłość jest moją przeszłością. Cholera, gdybym mogła znaleźć jego pudełko z zabawkami z dzieciństwa, zajrzałabym do środka i powiedziała: “Moje". Chciałabym zobaczyć świerszczyki, które trzymał pod materacem i przy których się onanizował.
Słuchając tego, Ruth śmiała się w głos, ale w środku czuła niepokój. Czy większość kobiet zadaje mężczyznom takie pytania? Może Miriam pytała o to Arta? Czy większa część przeszłości Arta należy do niej, czy do Miriam?
Drgnęła na dźwięk głosu matki.
– To jak się czuje Fu – Fu?
Znowu to samo. Ruth głęboko nabrała powietrza.
– Z Fu – Fu wszystko w porządku – powiedziała.
– Naprawdę? – zdziwiła się LuLing. – To stary kot. Masz szczęście, że jeszcze nie martwy.
Ruth była tak zdumiona, że parsknęła śmiechem. Jak gdyby torturowano ją łaskotkami. Nie mogła tego znieść, nie będąc jednocześnie w stanie opanować odruchu śmiechu. Do oczu napłynęły jej łzy, ale na szczęście w samochodzie było ciemno.
– Dlaczego się śmiejesz? – skarciła ją LuLing. – Nie żartuję. Nie wpuszczaj tylko psa w podwórko. Znam kogoś, kto tak robił. I kot martwy!
– Masz rację – odrzekła Ruth, starając się skoncentrować na prowadzeniu wozu. – Będę ostrożniejsza.
W wieczór Święta Pełni Księżyca restauracja Fountain Court pękała w szwach, a kolejka ciągnąca się od drzwi przypominała ogon smoka. Art i Ruth przecisnęli się przez tłum.
– Przepraszamy. Mamy rezerwację.
Sala jadalna huczała od rozmów setki rozradowanych ludzi. Dzieci bębniły pałeczkami w filiżanki i szklanki z wodą. Kelner, który przyprowadził Ruth i Arta do stolika, musiał przekrzykiwać szczęk przynoszonych i odnoszonych talerzy. Idąc za nim, Ruth czuła mieszające się ze sobą aromaty kilkudziesięciu różnych przystawek. Przynajmniej czekało ich dziś dobre jedzenie.
Ruth wybrała Fountain Court, ponieważ była to jedna z niewielu restauracji, gdzie matka nie miała zastrzeżeń do podawanych dań, zachowania kelnerów ani czystości naczyń. Pierwotnie Ruth zarezerwowała dwa stoliki, przy których miała zasiąść jej rodzina i przyjaciele oraz dziewczynki i rodzice Arta przyjeżdżający z New Jersey. Nie liczyła natomiast byłej żony Arta, Miriam, jej męża Stephe – na i ich dwóch synów, Andy'ego i Beauregarda. Miriam dzwoniła do Arta z prośbą tydzień wcześniej.
Gdy Ruth dowiedziała się, co to za prośba, wzdrygnęła się.
– Nie ma miejsca na cztery dodatkowe osoby.
– Znasz Miriam – odrzekł Art. – Nie przyjmuje do wiadomości odmowy. Poza tym to jedyna okazja, żeby moi staruszkowie zobaczyli się z nią przed wyjazdem do Carmel.
– To gdzie będą siedzieć? Przy innym stoliku?
– Zawsze można wcisnąć więcej krzeseł – odparł Art. – Przecież to tylko kolacja.
Dla Ruth ten szczególny wieczór był czymś więcej niż “tylko kolacją". Było to chińskie Święto Dziękczynienia, a ona pierwszy raz miała być gospodynią zjazdu. Długo rozmyślała nad oprawą uroczystości, nad jej znaczeniem, nad znaczeniem rodziny, składającej się nie tylko z krewnych, ale także z ludzi, których wspólna przeszłość połączyła na długie lata i których obecność w życiu Ruth była bardzo ważna. Chciała podziękować wszystkim uczestnikom uroczystości za to, że bardzo zmienili jej obraz rodziny. Osoba Miriam mogłaby jej przypomnieć, że przeszłość nie zawsze jest dobra, a przyszłość bywa niepewna. Gdyby to jednak powiedziała, Art uznałby ją za małostkową, a Fia i Dory pomyślałyby, że jest po prostu złośliwa.
Nie sprzeciwiając się więcej, Ruth w ostatniej chwili zmieniła rezerwację. Zadzwoniła do restauracji, by poinformować o innej liczbie biesiadników. Poprawiła plan rozmieszczenia osób przy stole. Zamówiła więcej dań dla dwojga dorosłych i dwójki dzieci, którzy niespecjalnie gustują w chińskiej kuchni. Podejrzewała, że wybrzydzanie na nieznane jedzenie Fia i Dory odziedziczyły po matce.
Pierwsi w restauracji zjawili się rodzice Arta.
– Arlene, Marty – przywitała ich Ruth. Ucałowała oboje w policzki. Arlene uściskała syna, a Marty trącił go lekko w bark i szczękę.
– Nokaut – rzekł Art, dopełniając tradycyjnego powitania ojca z synem.
Kamenowie byli ubrani z nienaganną elegancją i wyróżniali się na tle tłumu swobodnie odzianych klientów restauracji. Ruth miała na sobie indonezyjską batikową bluzkę oraz marszczoną spódnicę. Uświadomiła sobie, że Miriam ubiera się – tak jak Kamenowie – w markowe rzeczy, które trzeba oddawać do pralni chemicznej i prasowania. Miriam uwielbiała rodziców Arta, a oni uwielbiali ją, wobec Ruth natomiast nigdy nie zdobywali się na podobną serdeczność. Mimo że zaczęła się spotykać z Artem dopiero pod koniec jego sprawy rozwodowej, Marty i Arlene prawdopodobnie uważali ją za intruza, przez którego Art i Miriam nie mogli się pogodzić. Ruth wyczuwała, iż Kamenowie mają nadzieję, że jest tylko epizodem w życiu ich syna. Nigdy nie wiedzieli, jak ją komuś przedstawiać.
– To Art, a to, hm… Ruth – mówili.
Naturalnie, byli dla niej bardzo mili. Na urodziny dawali jej piękne prezenty, jedwabną apaszkę, buteleczkę Chanel 5, lakierowaną tacę do podawania herbaty, ale nie dostała od nich nic, co mogłaby dzielić z Artem albo przekazać kiedyś jego córkom – ani innym dzieciom, ponieważ Ruth nie mogła już dać Kamenom nowych wnuków. Za to Miriam miała na zawsze pozostać matką wnuczek Kame – nów, strażniczką dziedzictwa Fii i Dory. Marty i Arlene dali jej już rodzinne srebra i porcelanę, a także mezuzę całowaną przez pięć pokoleń Kamenów, od kiedy rodzina zamieszkała na Ukrainie.
– Miriam! Stephen! – wykrzyknęła Ruth z wymuszonym entuzjazmem. Podała im rękę, a Miriam uścisnęła przelotnie Ruth, po czym pomachała do siedzącego po drugiej stronie stołu Arta. – Cieszę się, że mogliście przyjść – powiedziała zmieszana Ruth. – Andy, Beauregard – zwróciła się do chłopców. – Jak się macie?
Młodszy, który miał cztery lata, pisnął:
– Teraz mam na imię Boomer.
– Strasznie nam miło, że nas zaprosiliście – rozpływała się w zachwytach Miriam. – Mam nadzieję, że nie sprawiamy kłopotu.
– Ależ żadnego.
Na widok Arlene i Marty'ego Miriam rozpostarła ramiona i ruszyła ich uściskać. Była ubrana w bordowo – oliwkowy kostium z okrągłym plisowanym kołnierzem. Miedziane włosy miała obcięte krótko, na pazia. Patrząc na nią, Ruth nie mogła mieć wątpliwości, skąd wzięła się nazwa tej fryzury. Miriam do złudzenia przypominała pazia z renesansowego obrazu.
Zjawił się kuzyn Ruth, Billy – którego nazywano teraz Billem – wraz z drugą żoną, Dawn, i ich czworgiem dzieci w wieku od dziewięciu do siedemnastu lat. Ruth i Billy utonęli we wzajemnych objęciach. Kuzyn grzmotnął Ruth w plecy, jakby była jego kumplem. Kiedyś był strasznym chudzielcem i znęcał się nad nią, ale później się okazało, że był to przejaw zdolności przywódczych, które wykorzystał w dorosłym życiu. Dziś Bili miał firmę biotechnologiczną, a sukces w widoczny sposób odbił się na jego figurze.
– Boże, jak dobrze znowu cię widzieć – powiedział i perspektywa kolacji od razu wydała się Ruth przyjemniejsza.
Sally, zawsze dusza towarzystwa, już od wejścia wykrzykiwała imiona gości i piszczała, a za jej plecami sunęli mąż i dwaj synowie. Była inżynierem lotnictwa i bez przerwy podróżowała jako ekspert świadczący usługi firmom prawniczym, ale tylko tym, które pozywały kompanie lotnicze. Badała zapisy i miejsca katastrof lotniczych, głównie małych samolotów. Zawsze rozgadana, wesoła i otwarta, nigdy nie bała się nowych przygód ani kontaktów. Jej mąż, George, był skrzypkiem w orkiestrze symfonicznej San Francisco i zwykle milczał, ale chętnie się odzywał, gdy Sally podsuwała mu temat.
– George, opowiedz im o tym psie, co wybiegł na scenę w Stern Grove, obsikał mikrofon i zrobił zwarcie w całym nagłośnieniu.
Wówczas George powtarzał słowo w słowo to, co przed chwilą powiedziała Sally.
Ruth dostrzegła Wendy i Joego rozglądających się w tłumie. Za nimi zjawił się Gideon, jak zwykle elegancko ubrany i wymuskany, z bukietem drogich egzotycznych kwiatów w ręku. Gdy Wendy odwróciła się i ujrzała go, uśmiechnęła się z udawaną radością, a on odwzajemnił się równie sztucznym entuzjazmem. Kiedyś nazwała go “gwiazdojebcą z nadwerężonymi mięśniami szyi, który rozmawiając z tobą, cały czas się rozgląda w poszukiwaniu ważniejszych osób". Gideon nie pozostał dłużny, stwierdzając, że Wendy to “wulgarna dziewczyna, która nie ma pojęcia o tym, że raczenie słuchaczy drastycznymi szczegółami problemów menstruacyjnych przy stole nie jest w zbyt dobrym tonie". Ruth zastanawiała się, czy zaprosić tylko jedno z nich, ale w przypływie głupiej nadziei uznała, że będą musieli jakoś się ze sobą ułożyć, nawet gdyby jej miało to sprawić przykrość.
Zauważywszy Ruth, Wendy pomachała do niej obiema rękami, a potem razem z Joem ruszyli między stolikami slalomem. Gideon trzymał się w bezpiecznej odległości za nimi.
– Znaleźliśmy miejsce parkingowe przed samym wejściem! – triumfowała Wendy. Pokazała swój amulet – plastikowego anioła z tarczą parkometru. – Mówię ci, za każdym razem działa! – Dała kiedyś taki sam Ruth, która umieściła go na desce rozdzielczej, ale dostawała same mandaty.
– Cześć, skarbie – rzekł Gideon z typową dla siebie powściągliwością. – Promieniejesz radością. Czy może pocisz się ze zdenerwowania?
Ruth powiedziała mu wcześniej przez telefon, że na przyjęcie wprosiła się Miriam. Całując Gideona w policzki, poinformowała go szeptem, gdzie siedzi była żona Arta. Już wcześniej zadeklarował się, że będzie szpiegiem i doniesie jej o wszystkich okropnościach, jakie będzie wygadywała Miriam.
Do Ruth podszedł Art.
– Jak sobie radzisz?
– Gdzie Fia i Dory?
– Poszły zobaczyć jakąś płytę w Green Apple.
– Puściłeś je same?
– To na tej samej ulicy, poza tym powiedziały, że wrócą za dziesięć minut.
– A więc gdzie są?
– Prawdopodobnie zostały porwane.
– To nie jest śmieszne. – Matka zawsze powtarzała, że mówienie takich rzeczy sprowadza nieszczęście.
Jak na komendę w drzwiach stanęła LuLing, której filigranowa sylwetka przy tęższej GaoLing wydawała się jeszcze drobniejsza. Kilka sekund później do restauracji wszedł wuj Edmund. Ruth czasem się zastanawiała, czy tak właśnie wyglądałby dziś jej ojciec – wysoki i barczysty, z gęstą czupryną siwych włosów, o szerokich i zamaszystych ruchach. Wuj Edmund z upodobaniem psuł puentę każdego dowcipu, pocieszał przestraszone dzieci i udzielał wskazówek, w które akcje należy inwestować. LuLing często mówiła, że bracia w ogóle nie byli do siebie podobni, bo ojciec Ruth był znacznie przystojniejszy, mądrzejszy i bardziej szczery. Jego jedyną wadą była nadmierna ufność, a także fakt, że gdy zbyt mocno skupiał się na jednej rzeczy, bywał roztargniony, zupełnie jak Ruth. LuLing wiele razy opowiadała o okolicznościach jego śmierci, by przestrzec Ruth, kiedy nie zwracała uwagi na matkę.
– Twój tatuś widział światło zielone, myślał, auto się zatrzyma. Bach! Ciągnęło go jedno, dwa skrzyżowania, i nie chciało zatrzymać.
Mówiła, że ojciec zginął przez klątwę, tę samą, która miała być powodem wypadku Ruth. Ponieważ temat klątwy często powracał, kiedy LuLing była z niej niezadowolona, w dzieciństwie Ruth sądziła, że klątwa i śmierć ojca mają jakiś związek z nią. Miała koszmarne sny o masakrowaniu ludzi w pozbawionym hamulców samochodzie. Zanim wyruszyła w drogę, zawsze kilka razy sprawdzała działanie hamulców.
Mimo że dzieliła je cała przestrzeń sali, Ruth zobaczyła, że LuLing promienieje macierzyńską miłością. Poczuła ukłucie w sercu, ciesząc się i smucąc jednocześnie na jej widok. Dlaczego jej stosunki z matką nie mogą zawsze tak się układać? Ile jeszcze takich uroczystości spędzą wspólnie?
– Wszystkiego dobrego z okazji Pełni Księżyca – powiedziała Ruth, kiedy LuLing dotarła do stołu.
Wskazała matce miejsce obok siebie. Ciocia Gal zajęła krzesło po drugiej stronie Ruth, a potem do stołu zasiadła reszta rodziny. Ruth dostrzegła, że Art siedzi z Miriam przy drugim stole, który szybko zmienia się w strefę nie – chińską.
– Hej, znaleźliśmy się w jakimś getcie dla białych, czy jak? – zawołała Wendy. Siedziała zwrócona do Ruth plecami.
Gdy wreszcie pojawiły się Fia i Dory, Ruth doszła do wniosku, że nie może dać im bury w obecności ich matki oraz Arlene i Marty'ego. Dziewczynki przywitały się ze wszystkimi, machając do gości, po czym zagruchały:
– Cześć, babciu, cześć, dziadku – i zarzuciły im ręce na szyję. LuLing nigdy z własnej woli nie ściskały.
Kolacja rozpoczęła się od mnóstwa różnorodnych przystawek, podanych na obrotowej tacy, którą LuLing nazywała “karuzelą". Dorośli zaczęli wydawać ochy i achy, dzieci krzyczały, że są głodne. Kelnerzy podali to, co Ruth zamówiła telefonicznie: rybę w słodkiej galarecie, wegetariańskiego kurczaka, przyrządzonego z pomarszczonych kawałeczków tofu, oraz meduzy, ulubione danie matki, z olejem sezamowym i posiekaną cebulą.
– Powiedz mi – odezwała się Miriam – czy to jest zwierzę, roślina czy minerał?
– Proszę, mamo – powiedziała Ruth, podając LuLing półmisek z meduzami. – Zaczniemy od ciebie, bo jesteś najstarszą dziewczynką.
– Nie, nie – odrzekła odruchowo LuLing. – Częstujcie sobie.
Ignorując ustalony rytuał wzbraniania się, Ruth nałożyła na talerz matki porcję przypominających długi makaron meduz. LuLing natychmiast zabrała się do jedzenia.
– Co to? – zapytał przy sąsiednim stoliku Boomer, przyglądając się podejrzliwie drżącemu kopczykowi meduz.
– Robaki! – zakpiła Dory. – Spróbuj.
– Fuuu! Zabierzcie to! Zabierzcie! – wrzasnął chłopiec.
Dory wybuchnęła histerycznym śmiechem. Art podał Ruth cały półmisek meduz z ich stolika, a Ruth nagle zabolał żołądek.
Na stołach zjawiły się nowe dania, sądząc po minach nie – Chińczyków, coraz dziwniejsze. Tofu z marynowaną zieleniną. Strzykwy, ulubione danie cioci Gal. Kleiste ciasteczka ryżowe. Ruth sądziła, że dzieciom będą smakować. Okazało się, że była w błędzie.
W połowie kolacji Nicky, sześcioletni syn Sally, zakręcił mocno tacą, myśląc zapewne, że pofrunie jak latający talerz, a trącony dzbanek do herbaty przewrócił szklankę z wodą. LuLing wydała głośny okrzyk i zerwała się z miejsca. Z jej kolan kapała woda.
– Aj-ja! Dlaczego tak robisz?
Nicky założył ręce na piersi, a do oczu napłynęły mu łzy.
– Wszystko w porządku, kochanie – powiedziała do niego Sally. – Tylko przeproś i następnym razem ostrożniej obracaj tacę.
– Krzyczała na mnie. – Wskazał z naburmuszoną buzią LuLing, która pieczołowicie osuszała się serwetką.
– Skarbie, cioteczna babcia była po prostu zaskoczona. Że jesteś taki silny – jak baseballista.
Ruth miała nadzieję, że matka nie będzie już besztać małego Nicky'ego. Przypomniała sobie, jak LuLing wyliczała, ile razy Ruth rozlała jedzenie czy mleko, a potem pytała niewidzialnych mocy, dlaczego jej córka nie potrafi się nauczyć zasad dobrego wychowania. Patrząc na Nicky'ego, Ruth wyobraziła sobie, jak ona by się zachowywała, gdyby miała własne dzieci. Może zareagowałaby tak jak matka i nie umiałaby przestać krzyczeć, dopóki dziecko nie wyraziłoby skruchy.
Zamówiono nowe drinki. Ruth zauważyła, że Art pije drugi kieliszek wina. Zdawało się, że prowadzi też bardzo ożywioną rozmowę z Miriam. Na szczęście podano nowe dania, co pomogło rozładować atmosferę. Bakłażany smażone z listkami świeżej bazylii, delikatną rybę w płatkach czosnku, chińską wersję polenty w ostrym sosie mięsnym, dorodne czarne grzyby, klopsiki z mielonego mięsa z cienkim makaronem ryżowym w glinianym naczyniu w kształcie głowy lwa. Według LuLing, wszystko smakowało nawet “cudzoziemcom". Wokół panował gwar, więc ciocia Gal nachyliła się bliżej Ruth i powiedziała:
– Twoja matka i ja w zeszłym tygodniu jadłyśmy wspaniałe rzeczy w Sun Hongkong. Ale potem omal nie trafiłyśmy do więzienia!
Ciocia Gal lubiła częstować słuchaczy takimi sensacjami i czekać, aż połkną haczyk.
Ruth nie mogła jej zawieść.
– Do więzienia?
– O tak! Twoja matka wdała się w kłótnię z kelnerem, twierdząc, że już zapłaciła rachunek. – Ciocia Gal pokręciła głową. – Kelner miał rację, jeszcze nie płaciłyśmy. – Poklepała Ruth po ręce. – Nie przejmuj się! Potem, kiedy twoja nie widziała, zapłaciłam. I tak, jak widzisz, nie trafiłyśmy za kratki! – GaoLing przeżuła kilka kęsów, cmoknęła i jeszcze raz nachyliła się nad uchem Ruth, by szepnąć: – Dałam twojej matce dużą torebkę żeń-szenia. Świetnie leczy takie sprawy. – Skinęła głową, Ruth odpowiedziała jej tym samym. – Raz dzwoni do mnie z dworca i mówi, że przyjechała, a ja w ogóle nie wiedziałam, że się do mnie wybiera! W porządku, zawsze się cieszę z jej przyjazdu. Ale o szóstej rano? Nie jestem aż takim skowronkiem! – Zachichotała, a Ruth, nie mogąc zebrać myśli, zawtórowała jej głuchym śmiechem.
Co się działo z matką? Czy depresja mogła spowodować aż taką dezorientację? W przyszłym tygodniu będzie musiała porozmawiać o tym z doktorem Hueyem, przy okazji kolejnej wizyty. Gdyby polecił matce brać leki antydepresyjne, może by posłuchała. Ruth wiedziała, że powinna ją częściej odwiedzać. LuLing często skarżyła się na samotność, więc pewnie dlatego składała GaoLing wizyty o dziwnych porach.
Podczas przerwy przed deserem Ruth wstała, by wygłosić krótką mowę.
– W miarę upływu lat coraz lepiej rozumiem, co znaczy rodzina. Przypomina nam o tym, co jest naprawdę ważne. Łączy nas z przeszłością. Te same żarty, że starzejemy się, mimo że jesteśmy Young. Tradycje. Nie możemy się od siebie uwolnić, gdybyśmy nawet bardzo chcieli. Idziemy przez wieki razem, połączeni więzami, które scementował kleisty ryż i pudding z tapioki. Dziękuję wam za to, kim jesteście. – Nie dziękowała każdemu z osobna, ponieważ nie miała nic do powiedzenia na temat Miriam i jej rodziny.
Następnie rozdała dzieciom opakowane pudełka z ciasteczkami księżycowymi i zającami z czekolady.
– Dziękujemy! – krzyczały. – Ale super!
Wreszcie Ruth trochę się uspokoiła. Chyba jednak dobrze, że zorganizowała tę kolację. Mimo trudnych chwil takie zjazdy były ważne jako rytuał ocalenia tego, co pozostało z rodziny. Nie chciała, by kuzyni stawali się jej obcy, bała się jednak, że kiedy starsze pokolenia odejdą, będzie to koniec rodzinnych więzów. Musieli się starać.
– To nie koniec prezentów! – zawołała, rozdając paczuszki. Znalazła kiedyś wspaniałe stare zdjęcie LuLing i cioci Gal jako małych dziewczynek z ich matką. Kazała zrobić negatyw i duże odbitki, które potem oprawiono w ramki. Chciała, żeby był to wyraz uznania dla rodziny, prezent, który pozostanie z nimi na zawsze. I rzeczywiście, obdarowani zaczęli wzdychać z wdzięcznością.
– Fantastyczne – rzekł Billy. – Hej, dzieciaki, zgadnijcie, kim są te śliczne dziewczynki?
– Spójrz tylko, jakie małe – westchnęła tęsknie ciocia Gal.
– Ciociu Lu – odezwała się z nutką drwiny Sally. – Na zdjęciu wyglądasz na trochę zdołowaną.
– Dlatego, że moja matka umarła niedawno – odrzekła LuLing.
Ruth pomyślała, że matka źle usłyszała Sally. Terminu “zdołowany" raczej nie było w jej słownictwie. Matka LuLing i GaoLing zmarła w 1972 roku. Ruth pokazała LuLing zdjęcie.
– Widzisz? Twoja matka stoi tu między wami. A to jesteś ty.
LuLing pokręciła głową.
– To nie moja prawdziwa matka.
Ruth myślała gorączkowo, starając się przetłumaczyć sobie znaczenie słów matki. Ciocia Gal posłała jej znaczące spojrzenie, zaciskając wargi, by nic nie powiedzieć. Inni w milczeniu zmarszczyli brwi, zakłopotani.
– To przecież waipo, prawda? – zwróciła się do cioci Gal Ruth, za wszelką cenę usiłując zachować beztroski ton. Gdy GaoLing skinęła głową, Ruth powiedziała wesoło do matki: – Skoro to matka twojej siostry, musi też być twoją matką.
– GaoLing nie moja siostra – prychnęła LuLing.
Ruth niemal słyszała pulsowanie własnej krwi w skroniach. Billy odchrząknął, najwyraźniej szykując się do zmiany tematu.
– Ona moja szwagierka – ciągnęła matka.
Przy obu stołach gruchnął gromki śmiech. LuLing powiedziała dowcip! Oczywiście, że były szwagierkami, ponieważ wyszły za dwóch braci. Co za ulga! Matka nie tylko mówiła z sensem, ale także błysnęła inteligencją.
Ciocia Gal odwróciła się do LuLing z udanym wzburzeniem.
– Dlaczego tak mnie traktujesz?
LuLing grzebała w portfelu, szukając czegoś. Po chwili wydobyła małe zdjęcie i podała Ruth.
– Proszę – powiedziała po chińsku. – Oto moja matka.
Głowę Ruth przeszył mróz. Fotografia przedstawiała piastunkę matki, Bao Bomu, Drogą Ciocię.
Miała na sobie kaftan z wysokim kołnierzem i przedziwne nakrycie głowy, które wyglądało, jakby było zrobione z kości słoniowej. Była to twarz o eterycznej urodzie. Szeroko otwarte skośne oczy patrzyły bez lęku prosto w obiektyw. Wygięte w łuk brwi zdradzały dociekliwy umysł, a pełne usta – zmysłowość, którą w tamtych czasach uznawano za nieprzyzwoitą. Zdjęcie zostało zrobione jeszcze przed wypadkiem, w którym dziewczyna poparzyła sobie twarz i odtąd zawsze wyglądała, jakby była wiecznie przerażona. Przyglądając się zdjęciu dokładniej, Ruth stwierdziła, że w jej wyrazie twarzy jest coś dziwnie niepokojącego, jak gdyby Droga Ciocia zobaczyła przyszłość, nad którą wisiała klątwa. Szalona kobieta opiekowała się matką Ruth od dnia jej narodzin, dręcząc ją lękami i zabobonami. LuLing mówiła, że gdy miała czternaście lat, jej piastunka popełniła samobójstwo w makabryczny sposób, który był “taki zły, że lepiej nie mówić". Droga Ciocia zginęła z własnej ręki, pozostawiając LuLing w przekonaniu, że to ona jest winna jej śmierci. Dlatego matka sądziła, że nigdy nie będzie szczęśliwa, zawsze spodziewała się najgorszego i gryzła się tym, dopóki najgorsze nie nastąpiło.
Ruth starała się po cichu naprowadzić matkę na tory logicznego myślenia.
– To była twoja piastunka – mówiła łagodnie. – Chcesz chyba powiedzieć, że była dla ciebie jak matka.
– Nie, to naprawdę moja matka – upierała się LuLing. – Tamta to matka GaoLing. – Uniosła oprawione w ramki zdjęcie.
Ruth w oszołomieniu słyszała, jak Sally pyta Billy'ego o wyjazd na narty do Argentyny w zeszłym miesiącu. Wujek Edmund zachęcał wnuka, by spróbował grzybów. Ruth powtarzała bezgłośnie: “Co się dzieje? Co się dzieje?".
Poczuła, że matka stuka ją w ramię.
– Też mam dla ciebie prezent. Na urodziny, dam ci już teraz. – Sięgnąwszy do torebki, wydobyła z niej zwykłe białe pudełko przewiązane wstążką.
– Co to jest?
– Otwórz, nie pytaj.
Pudełko było lekkie. Ruth zsunęła wstążkę, uniosła wieczko i ujrzała coś szarego i błyszczącego. Był to naszyjnik z czarnych pereł o nierównych kształtach i wielkości małych cukierków – kuleczek. Czyżby to miał być test? Matka naprawdę zapomniała, że dostała te perły od Ruth kilka lat temu? LuLing uśmiechnęła się domyślnie – aha, córka nie może uwierzyć we własne szczęście!
– Weź teraz najlepsze rzeczy – ciągnęła LuLing. – Nie trzeba czekać, aż umrę. – Odwróciła się, zanim Ruth zdążyła odmówić czy podziękować. – To i tak niewarte dużo. – Przygładzała kok, sprawiając wrażenie, jak gdyby starała się nie okazać rozpierającej ją dumy.
Ruth wiele razy widziała ten gest. “Jak ktoś się chwali, że daje dużo – mawiała matka – to wcale nie daje dużo". Wiele przestróg wygłaszanych przez LuLing dotyczyło nie – okazywania rozmaitych uczuć: nadziei, rozczarowania, a zwłaszcza miłości. Im mniej okazujesz, co naprawdę chcesz powiedzieć, tym więcej mówisz.
– Ten naszyjnik w mojej rodzinie jest od dawna – powiedziała matka. Ruth patrzyła na koraliki, przypominając sobie, jak pierwszy raz zobaczyła je na wystawie sklepu na Kauai. Napis na metce brzmiał: “Tahitańskie czarne perły". Świecidełko za dwadzieścia dolarów, kupione po to, żeby mieć co nosić na spoconej szyi w dni tropikalnych upałów. Pojechali na wyspę z Artem, świeżo zakochani. Po powrocie do domu Ruth zorientowała się, że zupełnie zapomniała o urodzinach matki. Popijając maitais na gorącym piasku plaży, nie pomyślała nawet o tym, by zadzwonić. Zapakowała więc tę błyskotkę, którą włożyła tylko dwa razy, i podarowała LuLing w nadziei, że dając jej coś, co przybyło zza oceanu, da jednocześnie matce do zrozumienia, że o niej myślała. Niestety, zgubiła ją szczerość, z jaką upierała się, że naszyjnik to “nic takiego", ponieważ LuLing zrozumiała jej skromność opacznie, dochodząc do wniosku, że prezent był drogi, a więc dowodził prawdziwej miłości córki. LuLing nosiła go wszędzie, a Ruth często czuła wyrzuty sumienia, słysząc, jak matka chwali się przed znajomymi:
– Patrzcie, co mi kupiła moja Lootie.
– O, bardzo ładne – mruknęła GaoLing, rzucając okiem na naszyjnik, który Ruth trzymała w dłoni. – Pokaż. – I zanim Ruth zdążyła pomyśleć, ciocia Gal schwyciła pudełko. Jej usta zacisnęły się. – Hm – powiedziała, oglądając badawczo świecidełko. Gal widziała już przedtem naszyjnik? Ile razy LuLing nosiła go, wybierając się do niej w gości, i przechwalała się jego wartością? I czy GaoLing wiedziała od początku, że jest podróbką, a Ruth też jest podróbką dobrej córki?
– Pokaż – odezwała się Sally.
– Ostrożnie – ostrzegła LuLing, gdy syn Sally wyciągnął rękę do pereł. – Nie dotykaj. Za dużo kosztowały.
Wkrótce perły trafiły do gości siedzących przy drugim stole i zaczęły wśród nich krążyć. Matka Arta przyjrzała się naszyjnikowi wyjątkowo krytycznym okiem, ważąc go w dłoni.
– Po prostu śliczny – powiedziała do LuLing odrobinę za głośno.
– Bardzo duże te perełki – zauważyła po prostu Miriam.
Art tylko raz spojrzał na perły i chrząknął.
– Coś nie tak?
Odwróciwszy się, Ruth napotkała badawczy wzrok matki.
– Nie, nic – wymamrotała. – Chyba jestem trochę zmęczona.
– Nonsens! – odrzekła po chińsku matka. – Widzę, że dusisz coś w sobie i nie potrafisz tego wyrzucić.
– Uwaga! Szpiedzy rozmawiają! – krzyknęła od sąsiedniego stolika Dory.
– Coś jest nie tak – upierała się LuLing. Ruth zdziwiła się, że matka jest tak spostrzegawcza. Być może mimo wszystko nic jej nie jest.
– Chodzi o żonę Arta – szepnęła w końcu Ruth swoim łamanym dialektem mandaryńskim. – Wolałabym, żeby nie pozwolił jej tu przyjść.
– Aha! Widzisz, miałam rację! Wiedziałam, że coś jest nie tak. Matka zawsze wie.
Ruth ugryzła się mocno w wewnętrzną część policzka.
– No, już, nie martw się – uspokoiła ją matka. – Jutro porozmawiasz z Artem. Powiesz mu, żeby ci kupił prezent. Powinien wydać dużo pieniędzy, żeby pokazać, jak wysoko cię ceni. Powinien ci kupić coś takiego. – LuLing dotknęła naszyjnika, który wrócił już do rąk Ruth.
Ruth zaczęły piec oczy od wstrzymywanych łez.
– Podoba się? – zapytała z dumą LuLing, przechodząc na zrozumiały dla reszty gości angielski. – To prawdziwe.
Ruth uniosła naszyjnik. Zobaczyła, jak mocno błyszczą ciemne perły, ów prezent z dna morza.
Kiedy szły do szpitalnego garażu podziemnego, Ruth trzymała LuLing pod rękę. Okryte zwiotczałą skórą ramię przypominało w dotyku skrzydło pisklęcia.
LuLing była na przemian wesoła i nieznośna. Jej zachowanie nie zmieniło się pod wpływem tego, co przed chwilą wyszło na jaw w gabinecie lekarza. Jednak Ruth wyczuwała, że matka staje się coraz bardziej pusta i wkrótce będzie lekka jak dryfujący na rzece kawałek drewna. Demencja. Ruth rozmyślała nad diagnozą. Jak można wyniszczającą chorobę nazwać tak pięknym słowem? Mogłoby to być imię bogini: Demencja, przez którą jej siostra Demeter zapomniała zmienić zimę w wiosnę. Ruth wyobraziła sobie lodowe płytki, które tworzą się na mózgu matki, wysysając z niego wilgoć. Doktor Huey powiedział, że obraz z badania rezonansem magnetycznym wykazał ubytki w pewnych częściach mózgu, typowe dla choroby Alzheimera. Stwierdził także, że choroba prawdopodobnie rozwija się “od wielu lat". Ruth była zbyt oszołomiona, żeby zadawać pytania, ale teraz zastanawiała się, co lekarz miał na myśli. Od wielu lat, to znaczy od ilu? Od dwudziestu? Trzydziestu? Czterdziestu? Być może dlatego matka bywała taka trudna, gdy Ruth dorastała, dlatego mówiła o klątwach, duchach i groziła własną śmiercią. Demencja była odkupieniem matki, a Bóg obu im wybaczy, że przez te wszystkie lata zadawały sobie nawzajem cierpienie.
– Lootie, co doktor mówił? – Pytanie LuLing wytrąciło Ruth z rozmyślań. Stały przed samochodem. – Mówił, że umrę niedługo? – zapytała matka żartobliwie.
– Nie. – Ruth roześmiała się, jak gdyby ubawiła ją niedorzeczność tego pytania. – Oczywiście, że nie.
Przyjrzawszy się uważnie twarzy Ruth, matka powiedziała:
– Umrę, nieważne. Nie boję się. Wiesz.
– Doktor Huey powiedział, że z sercem wszystko w porządku – dodała Ruth. Próbowała wymyślić jakiś sposób, żeby przetłumaczyć diagnozę na przypadłość, którą LuLing będzie w stanie zaakceptować. – Ale powiedział, że możesz mieć inny problem – zaburzenie równowagi pierwiastków w organizmie. Dlatego mogą wystąpić kłopoty… z pamięcią. – Pomogła matce wsiąść do samochodu i zapiąć pas.
LuLing pociągnęła nosem.
– Hnh! Nic nie mam z pamięcią! Pamiętam dużo rzeczy, więcej niż ty. Byłam mała dziewczynka, nasza wioska nazywała się Nieśmiertelne Serce, wyglądała jak serce, dwie rzeki, jeden strumień, obie wyschły… – Mówiła dalej, gdy tymczasem Ruth wsiadła z drugiej strony i uruchomiła silnik. – Co on wie? Ten doktor nawet nie słuchał mi serca teleskopem. Nikt mi nie słucha serca! Ty też nie słuchasz. GaoLing nie słucha. Wiesz, że moje serce boli zawsze. Ale nie skarżę się. Skarżę się?
– Nie…
– Widzisz!
– Ale doktor mówił, że czasem o czymś zapominasz, bo jesteś w depresji.
– W depresji, bo nie umiem zapomnieć! Widzisz, jakie smutne życie!
Ruth wcisnęła kilka razy pedał hamulca, aby sprawdzić, czy dobrze działa, a potem ruszyła krętym podjazdem, prowadzącym na ulicę. Głos matki brzęczał, wtórując warkotowi silnika:
– Oczywiście, depresja. Kiedy umarła Droga Ciocia, z ciała wyszła cała radość…
W ciągu trzech miesięcy, jakie upłynęły od postawienia diagnozy, LuLing prawie codziennie przychodziła na kolację do Ruth i Arta. Tego wieczoru Ruth przyglądała się, jak matka próbuje łososia. LuLing zaczęła wolno żuć, ale po chwili zakrztusiła się.