DUCH

Tak jak się spodziewaliśmy, Changowie zwrócili się do naszej rodziny z pytaniem, czy mogę zostać ich synową. Stara Wdowa Lau dodała, że jeżeli zgodzę się od razu, rodzina otrzyma w darze pieniądze, a ja będę występować jako synowa Changów na wszystkich uroczystościach rodzinnych i wiejskich, w tym na największej, która odbędzie się w dniu Święta Księżyca na cześć pana Changa za jego zasługi dla nauki.

– Powinna iść od razu – radziły Matce Starsza i Młodsza Ciotka. – W przeciwnym razie później mogą zmienić zdanie. Co będzie, jeżeli odkryją coś złego w niej albo w jej przeszłości i zapragną zerwać umowę małżeństwa?

Sądziłam, że mówią o moim braku zdolności do szycia czy jakiejś krnąbrności, o której zapomniałam, ale nie. Mówiły wtedy o moich narodzinach. Wiedziały, kto naprawdę jest moją matką. Changowie ani ja nie wiedzieliśmy.

Matka postanowiła, że zostanę członkiem rodziny Changów dopiero za kilka tygodni, przed uroczystością Święta Księżyca. Zapewniła mnie, że zdąży w tym czasie wraz z ciotkami uszyć kołdry i inne rzeczy potrzebne mi w nowym życiu. Ogłosiwszy tę nowinę, zapłakała z radości.

– Dobrze z tobą postąpiłam – powiedziała z dumą. – Nikt nie będzie mógł narzekać.

GaoLing także płakała. Choć sama również uroniłam parę łez, nie wszystkie były wyrazem radości. Miałam opuścić rodzinę, swój dom. Miałam się zmienić z dziewczyny w żonę, z córki w synową. Mimo że byłam bardzo szczęśliwa, smutno było się żegnać z dawną sobą.

Droga Ciocia i ja nadal mieszkałyśmy w jednym pokoju i dzieliłyśmy łóżko. Ale już nie przygotowywała mi kąpieli ani nie przynosiła słodkiej wody ze studni. Nie pomagała mi się czesać, nie martwiła się moim zdrowiem ani czystością paznokci. Nie ostrzegała mnie, nie doradzała. Jej ręce przestały do mnie mówić.

Spałyśmy w k'ang jak najdalej od siebie. Jeżeli zbudziłam się bezwiednie przytulona do jej znajomego ciała, cicho się odsuwałam, zanim zdążyła się obudzić. Co dzień rano miała zaczerwienione oczy, wiedziałam więc, że płakała. Moje oczy też czasem były czerwone.

Kiedy Droga Ciocia nie pracowała przy tuszu, pisała, zapełniając arkusz za arkuszem. Siedziała przy swoim stole, rozcierając pałeczkę tuszu w kamieniu i myślała, nie wiem o czym. Potem zanurzała pędzelek i pisała, zatrzymywała się na chwilę i znów zanurzała. Słowa spływały na papier bez kleksów, skreśleń i poprawek.

Kilka dni przed moim odejściem do domu Changów zbudziłam się i ujrzałam Drogą Ciocię, która siedziała, patrząc na mnie. Uniosła ręce i zaczęła mówić. – Teraz pokażę ci prawdę.

Podeszła do niskiej drewnianej szafki i wyciągnęła z niej pakunek owinięty niebieskim materiałem. Położyła mi go na kolanach. W środku był gruby zwój papierów związanych sznurkiem. Spojrzała na mnie z dziwną miną i wyszła z pokoju.

Zerknęłam na pierwszą stronę. “Urodziłam się jako córka Sławnego Nastawiacza Kości z Ust Góry" – brzmiało pierwsze zdanie. Przejrzałam dalsze stronice. Pisała o tradycjach rodzinnych, o stracie matki i rozpaczy ojca, czyli o rzeczach, o których już mi opowiadała. Potem odnalazłam zdanie: “Teraz opowiem ci, ile zła naprawdę jest w człowieku nazwiskiem Chang". Natychmiast rzuciłam papiery na ziemię. Chciałam, żeby Droga Ciocia więcej nie zatruwała moich myśli. Nie przeczytałam więc końca, w którym wyjawiła mi, że jest moją matką.

Podczas wieczornego posiłku Droga Ciocia zachowywała się, jak gdybym znów była bezradna. Pałeczkami wkładała do mojej miseczki kawałki jedzenia.

– Jedz jeszcze – poleciła. – Dlaczego nie jesz? Jesteś chora? Chyba jest ci ciepło. Masz gorące czoło. Dlaczego jesteś taka blada?

Po kolacji wszyscy jak zwykle poszliśmy na podwórko. Matka i ciotki wyszywały mój ślubny strój. Droga Ciocia cerowała dziurę w moich starych spodniach. Odłożyła igłę i pociągnęła mnie za rękaw.

– Przeczytałaś, co ci napisałam?

Skinęłam głową, nie mając ochoty kłócić się z nią przy wszystkich. Kuzynki, GaoLing i ja bawiłyśmy się w tkanie, zaplatając sznurki wokół palców. Wciąż się myliłam, na co GaoLing wyła z uciechy, że Changowie dostaną taką niezdarną synową. Słysząc to, Droga Ciocia posyłała mi surowe spojrzenia.

Wieczór ciągnął się dalej. Słońce zaszło, zaczęły rozbrzmiewać dźwięki ciemności, cykanie, skrzypienie i łopot skrzydeł nieznanych stworzeń. Wcześniej, niż bym sobie życzyła, przyszła pora udania się na spoczynek. Chciałam, żeby Droga Ciocia poszła pierwsza. Po dłuższym czasie, sądząc, że już zasnęła, weszłam do ciemnego pokoju.

Droga Ciocia natychmiast usiadła i zaczęła coś do mnie mówić.

– Nie widzę twoich rąk – powiedziałam. Gdy poszła zapalić lampę naftową, zaprotestowałam. – Nie trzeba. Jestem senna. Nie chcę teraz rozmawiać.

Jednak zapaliła lampę. Podeszłam do k'ang i położyłam się. Podążyła za mną, postawiła lampę na półce, kucnęła i spojrzała na mnie z rozjaśnioną twarzą.

– Skoro przeczytałaś moją historię, co teraz do mnie czujesz? Bądź szczera.

Chrząknęłam. To wystarczyło, żeby klasnęła w dłonie i pokłoniła się Bogini Miłosierdzia w podzięce za to, że ocaliła mnie przed Changami. Przerywając jej dziękczynne modlitwy, powiedziałam:

– Ale i tak do nich pójdę.

Przez długi czas nie ruszała się. Potem zaczęła płakać i bić się w piersi. Jej ręce migały:

– Nie masz dla mnie żadnych uczuć? Dla mnie? Pamiętam dokładnie, co wtedy powiedziałam:

– Gdyby nawet Changowie okazali się rodziną złodziei i morderców, wolę iść do nich, żeby tylko uciec od ciebie.

Oparła się dłońmi o ścianę. A potem zdmuchnęła lampę i wyszła z pokoju.

Rano jej nie było. Ale nie martwiłam się. W przeszłości kilka razy wychodziła, gdy się na mnie złościła, ale zawsze wracała. Na śniadaniu również jej nie było. A więc tym razem jej złość była większa niż dawniej. Niech się złości, powiedziałam sobie. Nie zależy jej na moim przyszłym szczęściu. Tylko Matce. Na tym polega różnica między matką a piastunką.

Tak właśnie myślałam, idąc za Matką z ciotkami i GaoLing do pracowni. Gdy weszłyśmy do ciemnego pomieszczenia, zobaczyłyśmy nieopisany bałagan. Plamy na ścianach. Plamy na stole. Długie zacieki na podłodze. Czyżby wpadło tu jakieś dzikie zwierzę? Skąd ten zgniły słodki zapach? Nagle Matka zaczęła jęczeć:

– Nie żyje! Ona nie żyje!

Kto nie żyje? Zaraz potem zobaczyłam Drogą Ciocię. Górna połowa jej twarzy była biała jak kreda, jej szalone oczy patrzyły prosto na mnie. Siedziała przechylona, oparta o przeciwległą ścianę.

– Kto nie żyje? – zawołałam do Drogiej Cioci. – Co się stało?

Podeszłam do niej. Miała rozpuszczone i wzburzone włosy, a dopiero potem dostrzegłam, że jej szyję obsiadły muchy. Patrzyła prosto na mnie, lecz jej ręce leżały nieruchomo. W jednej spoczywał nóż, którym rzeźbiło się kamienie do tuszu. Zanim zdążyłam jej dotknąć, odepchnęła mnie jedna z lokatorek, żeby mieć lepszy widok.

Tylko tyle pamiętam z tamtego dnia. Nie wiem, jak znalazłam się z powrotem w swoim pokoju, w swoim k'ang. Kiedy zbudziłam się w ciemności, zdawało mi się, że nadal jest ranek poprzedniego dnia. Usiadłam i zadrżałam, otrząsając się z koszmarnego snu.

Drogiej Cioci nie było w k'ang. Przypomniałam sobie, ze była na mnie zła i poszła spać gdzie indziej. Próbowałam zasnąć z powrotem, ale nie potrafiłam spokojnie leżeć. Wstałam i wyszłam. Niebo było usiane gwiazdami, w żadnym pokoju nie paliła się lampa, nawet stary kogut nie wydał najmniejszego dźwięku. Nie było jeszcze ranka, ale głęboka noc, i zastanawiałam się, czy chodzę we śnie. Przeszłam przez podwórko, kierując się do pracowni, ponieważ przypuszczałam, że Droga Ciocia śpi tam na stole. Potem przypomniałam sobie dalszą część koszmaru: czarne muchy ucztujące na jej szyi, pełznące po jej ramionach jak ruchome włosy. Bałam się tego, co mogę ujrzeć w pracowni, a jednak drżącymi rękami zapaliłam lampę.

Ściany były czyste. Podłoga także. Drogiej Cioci nie było. Z ulgą wróciłam do łóżka.

Kiedy obudziłam się drugi raz, było rano i na brzegu k'ang siedziała GaoLing.

– Bez względu na wszystko – powiedziała z zalaną łzami twarzą – zawsze będę cię traktować jak siostrę. – Potem powiedziała mi, co się stało, a ja słuchałam, jak gdybym wciąż śniła.

Poprzedniego dnia przyszła pani Chang z listem, jaki dostała od Drogiej Cioci. Dostała go w środku nocy.

– Co to ma znaczyć? – pytała żona trumniarza. W liście była mowa o tym, że jeśli pójdę do domu Changów, Droga Ciocia zamieszka w nim jako duch i będzie ich straszyć wiecznie. – Gdzie jest kobieta, która to wysłała? – spytała ostrym głosem pani Chang, uderzając dłonią w list.

Gdy Matka powiedziała jej, że piastunka właśnie się zabiła, żona Changa wybiegła śmiertelnie przerażona.

GaoLing mówiła, że później Matka przypadła do ciała Drogiej Cioci, które wciąż opierało się o ścianę pracowni.

– Tak mi się odpłacasz? – wołała. – Traktowałam cię jak siostrę. Twoją córkę traktowałam jak własną. – Zaczęła kopać ciało za tysiące niewypowiedzianych słów podziękowań i przeprosin.

~ Matka oszalała z gniewu – powiedziała GaoLing. – Mówiła do ciała Drogiej Cioci: “Jeżeli nas będziesz straszyć, sprzedam LuLing do domu publicznego".

Później kazała Staremu Kucharzowi położyć ciało na taczkach i zrzucić z urwiska.

– Leży tam teraz – powiedziała GaoLing. – Twoja Droga Ciocia leży na Końcu Świata.

Po wyjściu GaoLing nadal nie rozumiałam wszystkiego, o czym mówiła, jednak już wiedziałam. Znalazłam kartki zapisane przez Drogą Ciocię. Przeczytałam je do końca. I nareszcie znalazłam te słowa. Twoją matką. Jestem twoją matką. Twoją matką.

Tego dnia poszłam na Koniec Świata poszukać jej. Ześlizgując się w dół, czułam, jak gałęzie i kolce ranią moją skórę. Zeszłam na dno urwiska, gorączkowo pragnąc ją odnaleźć. Słyszałam granie cykad i łopot skrzydeł sępów. Skierowałam się w stronę gęstych zarośli, gdzie sięgały rosnące ukośnie drzewa, opadając wraz z brzegiem urwiska. Zobaczyłam mech – a może to były jej włosy? Wysoko na gałęziach widziałam gniazdo – a może to jej ciało zawisło na konarze? Natknęłam się na kupkę gałęzi – a może to jej kości, rozrzucone już przez wilki?

Skręciłam i poszłam w inną stronę, kierując się linią ściany urwiska. Mignęły mi strzępki materiału – jej ubranie? Ujrzałam wrony, które niosły w dziobach jakieś kawałki – jej ciała? Doszłam do bezdrzewnej połaci ziemi, poznaczonej kopczykami kamieni – tysięcy kawałków jej czaszki i kości. Gdziekolwiek spojrzałam, widziałam jej roztrzaskane i porozrywane ciało. Ja to zrobiłam. Przypominałam sobie klątwę wiszącą nad jej rodziną, moją rodziną, smocze kości, które nie zostały zwrócone na miejsce pochówku. Chang, ten okropny człowiek, chciał, abym wyszła za jego syna tylko po to, żebym mu powiedziała, gdzie znaleźć więcej tych kości. Jak w swojej głupocie mogłam się wcześniej nie domyślić?

Szukałam jej aż do zmierzchu. Oczy miałam zapuchnięte od pyłu i łez. Nie znalazłam jej. Wspinając się z powrotem na skarpę, byłam już dziewczyną, która zgubiła na Końcu Świata kawałek siebie.

Przez pięć dni nie mogłam się ruszać. Nie mogłam jeść. Nie mogłam nawet płakać. Leżałam w pustym k'ang i czułam tylko powietrze ulatujące z mojej piersi. Kiedy zdawało mi się, że już nic nie zostało, z mojego ciała wciąż coś wysysało oddech. Czasem nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Nie chciałam uwierzyć. Skupiłam się, aby wywołać obraz Drogiej Cioci, usłyszeć jej kroki, zobaczyć jej twarz. Jej twarz widziałam tylko we śnie, zawsze wykrzywioną gniewem. Mówiła, że klątwa wisi już nade mną i nigdy już nie zaznam spokoju. Byłam skazana na wieczną zgryzotę. Szóstego dnia zaczęłam płakać i nie przestawałam od rana do wieczora. Gdy wreszcie nic nie czułam, podniosłam się z łóżka i wróciłam do życia.

Nikt już nie wspominał ani słowem o tym, że mam odejść do domu Changów. Umowę małżeńską odwołano, a Matka przestała udawać, że jestem jej córką. Nie wiedziałam, czy należę jeszcze do tej rodziny, i gdy czasem Matka była ze mnie niezadowolona, groziła, że sprzeda mnie w niewolę staremu, choremu na gruźlicę pasterzowi. Nikt nie mówił o Drogiej Cioci, ani żywej, ani martwej. Choć ciotki zawsze wiedziały, że jestem jej nieślubną córką, nie żałowały mnie jako opłakującego stratę matki dziecka. Kiedy nie mogłam powstrzymać się od łez, odwracały twarze, znajdując nagle bardzo pilne zajęcie dla oczu i palców.

Tylko GaoLing odzywała się do mnie nieśmiało.

– Jesteś jeszcze głodna? Jak nie chcesz tego pierożka, ja go zjem.

I pamiętam jeszcze to: często, gdy leżałam w k'ang, GaoLing przychodziła do mnie i nazywała mnie Starszą Siostrą. Gładziła mnie po ręce.

Dwa tygodnie po śmierci Drogiej Cioci przez bramę przebiegła czyjaś postać, wyglądająca jak ścigany przez diabła żebrak. Był to Młodszy Wuj z Pekinu. Ubranie i oczy miał pokryte sadzą. Gdy otworzył usta, dobył się z nich zduszony krzyk.

– Co się stało? Co się stało? – wołała Matka, wybiegając z piwnicy.

Wszyscy inni też wybiegli z pracowni, potykając się. Zjawili się też niektórzy lokatorzy, a za nimi pełzające dzieci i szczekające psy.

– Nie ma – powiedział Młodszy Wuj. Szczękał zębami, Jakby było mu zimno. – Wszystko spalone. Koniec z nami.

– Spalone? – krzyknęła Matka. – O czym ty mówisz? Wuj opadł na ławkę, krzywiąc w rozpaczy twarz.

– Sklep przy ulicy, kwatery za sklepem, wszystko obróciło się w popiół.

GaoLing zacisnęła dłoń na mojej ręce.

Kawałek po kawałku Matka i ciotki wydobywały z niego szczegóły zdarzenia. Zeszłej nocy, mówił, do Ojca przyszła Droga Ciocia. Miała rozpuszczone włosy, z których kapały łzy i czarne krople krwi, a Ojciec natychmiast się domyślił, że nie jest zwykłym snem, tylko duchem.

– Liu Jin Senie! – zawołała Droga Ciocia. – Czy drewno kamforowe jest dla ciebie cenniejsze od mojego życia? Niech zatem drewno buchnie ogniem, tak jak ja.

Ojciec machnął ręką, aby ją odgonić, ale przewrócił lampę olejową, która mu się nie śniła, lecz stała na stoliku obok łóżka. Usłyszawszy hałas, Starszy Wuj usiadł i zapalił zapałkę, żeby zobaczyć, co się wylało na podłogę. Młodszy Wuj mówił, że w tym momencie Droga Ciocia wyrwała mu zapałkę spomiędzy palców. Buchnęła fontanna płomieni. Starszy Wuj krzyczał do Młodszego Wuja, aby pomógł mu zgasić ogień. Podobno przez sztuczkę Drogiej Cioci, zamiast dzbanka zimnej herbaty, Młodszy Wuj wylał na ogień słój wina pai gar. Płomienie skoczyły wyżej. Ojciec i obaj wujowie zbudzili synów śpiących w sąsiednim pokoju; potem wszyscy stali na podwórku, przyglądając się, jak ogień trawi ich posłania, transparenty przy drzwiach, ściany. Im więcej pożerały płomienie, tym większy odczuwały głód. Zakradły się do sklepu po nowy łup. Pożarły zwoje słynnych uczonych, którzy pisali naszym tuszem. Liznęły owinięte w jedwab szkatułki z najdroższymi pałeczkami tuszu. Gdy z pałeczek wyciekła żywica, ogień ryknął z radości, zabierając się do uczty z jeszcze większym apetytem. W ciągu godziny fortuna naszej rodziny uniosła się do bogów, zmieniając się w kadzidło, popiół i trujący dym.

Matka, Starsza Ciotka i Młodsza Ciotka zasłaniały sobie dłońmi uszy, jak gdyby tylko w ten sposób mogły pozostać przy zdrowych zmysłach.

– Los zwrócił się przeciw nam! – wołała Matka. – Czy może być coś gorszego?

Młodszy Wuj, śmiejąc się i płacząc, rzekł, że rzeczywiście może.

Budynki obok naszego sklepu również zaczęły płonąć. W sklepie od wschodu sprzedawano stare książki naukowe a budynek od zachodu po same krokwie był wypełniony dziełami malarzy. W środku pomarańczowej nocy sklepikarze wyrzucali swoje towary na pokrytą popiołem ulicę. Potem przyjechała straż ogniowa. Wszyscy pomagali i wylewali w powietrze tyle wiader wody, że zdawało się, jakby padał deszcz. I później rzeczywiście spadł rzęsisty deszcz, niszcząc uratowane towary, ale ratując resztę dzielnicy przed spaleniem.

Zanim Młodszy Wuj skończył opowiadać, Matka, moje ciotki i GaoLing przestały łkać. Wyglądały, jak gdyby z ich stóp uciekła krew i kości. Chyba czuły się tak jak ja, gdy w końcu zrozumiałam, że Droga Ciocia nie żyje.

Matka pierwsza odzyskała zmysły.

– Zabierzcie z piwnicy srebrne sztabki – powiedziała do nas. – I zbierzcie razem całą swoją cenną biżuterię.

– Po co? – zdziwiła się GaoLing.

– Nie bądź głupia. Inni sklepikarze zmuszą naszą rodzinę do zapłacenia za szkody. – Matka popchnęła ją. – Do dzieła, pośpiesz się. – Ściągnęła bransoletkę z przegubu GaoLing. – Zaszyjcie biżuterię w rękawach najgorszych kaftanów. Wydrążcie najtwardsze dzikie jabłka i włóżcie do środka złoto. Jabłka załadujcie na wóz i przysypcie zgniłymi. Kucharzu, sprawdź, czy lokatorzy mogą nam sprzedać jakieś taczki, nie targuj się zanadto. Niech każdy zrobi tobołek, ale nie zabiera drobiazgów… – Byłam zdumiona szybkością myśli Matki, jak gdyby była przyzwyczajona biec dwa kroki przed falą powodzi.

Nazajutrz do domu wrócili Ojciec, Starszy Wuj i ich synowie. Z brudnymi twarzami i w czarnych ubraniach już wyglądali jak nędzarze. Starsza Ciotka i Młodsza Ciotka Przypadły do nich, przekrzykując się nawzajem:

– Stracimy dom?

– Będziemy głodować?

– Naprawdę musimy uciekać?

Młodsze dzieci zaczęły płakać. Ojciec zachowywał się Jak głuchoniemy. Usiadł na swoim krześle z drewna wiązowego, pocierając rękę i oświadczając, że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek posiadał i stracił. Tego wieczoru nikt nie jadł. Nie zebraliśmy się na podwórku, żeby odetchnąć wieczornym wiatrem. GaoLing i ja spędziłyśmy noc razem, rozmawiając i płacząc, przysięgając sobie, że umrzemy razem jako siostry. Wymieniłyśmy na znak przysięgi szpilki do włosów. Jeżeli nawet sądziła, że winna naszych nieszczęść jest Droga Ciocia, nie mówiła o tym, jak reszta rodziny. Nie winiła mnie za to, że Droga Ciocia zjawiła się w ich życiu z powodu moich narodzin. Przeciwnie, GaoLing powiedziała mi, że powinnam się cieszyć z tego, że Droga Ciocia już nie żyje i nie będzie cierpiała z powodu powolnej śmierci z głodu i wstydu, jaka nas czekała. Zgodziłam się, jednak wolałabym, żeby była ze mną. Ale była na Końcu Świata. A może rzeczywiście krążyła po ziemi, szukając zemsty?

Następnego dnia w naszej bramie zjawił się jakiś człowiek i wręczył Ojcu list z pieczęciami. Napisano skargę, obarczając naszą rodzinę odpowiedzialnością za pożar i szkody. Urzędnik powiedział, że gdy tylko właściciele zniszczonych sklepów sporządzą listę strat, podadzą kwotę sędziemu, który powiadomi nas, jak mamy uregulować dług. Tymczasem, powiedział, nasza rodzina powinna przedstawić akt własności na dom i ziemię. Ostrzegł nas, że ogłosi o tym we wsi, żeby ludzie wiedzieli i mogli na nas donieść, gdybyśmy próbowali uciekać.

Po wyjściu urzędnika czekaliśmy, co powie nam Ojciec. Opadł ciężko na swoje krzesło. Wówczas Matka zapowiedziała:

– Koniec z nami. Nie zmienimy losu. Dzisiaj idziemy na rynek, jutro będziemy ucztować.

Matka dała nam wszystkim ogromne kieszonkowe, jakiego nigdy nie dostaliśmy przez całe życie. Powiedziała, że mamy nakupić jedzenia, owoców i słodyczy, przysmaków i tłustych mięs, wszystkiego, czego sobie zawsze odmawialiśmy, ale na co zawsze mieliśmy ochotę. Zbliża się Święto Księżyca, więc nasze zakupy nie będą niczym niezwykłym, ponieważ tłum ludzi przygotowuje się do świątecznej uczty.

Z okazji święta odbywały się jarmarki z występami żonglerów i akrobatów, byli sprzedawcy lampionów i zabawek oraz więcej niż zazwyczaj oszustów i paskarzy. Przepychając się przez hordy kupujących, trzymałyśmy się z GaoLing za ręce. Widziałyśmy zapłakane dzieci, które się zgubiły, i mężczyzn o wyglądzie łotrów, którzy bezczelnie się nam przyglądali. Droga Ciocia zawsze mnie ostrzegała przed bandytami z dużych miast, którzy kradną głupie wiejskie dziewczęta i sprzedają w niewolę. Zatrzymałyśmy się przy straganie z ciasteczkami księżycowymi. Były czerstwe. Wzgardziłyśmy szarą wieprzowiną. Zajrzałyśmy do słojów z kawałkami tofu, które były lepkie i śmierdziały. Miałyśmy pieniądze i wolno nam było kupić, co tylko zechcemy, ale nie potrafiłyśmy znaleźć nic dobrego i wszystko wydawało się zepsute. Wędrowałyśmy w tłumie ściśnięte jak cegły w murze.

Później znalazłyśmy się w Zaułku Żebraków, gdzie nigdy przedtem nie byłam. Co krok widziałyśmy jakąś żałosną postać: człowieka z ogoloną głową, bez rąk i nóg, którego korpus kołysał się na plecach jak żółw na skorupie. Chłopca bez kości z nogami owiniętymi wokół szyi. Karła, którego policzki, brzuch i uda przekłuwały długie igły. Wszyscy żebracy lamentowali tak samo:

– Proszę, młoda panienko, starszy bracie, zlituj się nad nami. Daj nam pieniędzy, a w swoim przyszłym życiu nie będziesz cierpiał jak my.

Niektórzy z przechodzących chłopców śmiali się, większość ludzi odwracała oczy, a monety rzucały im tylko stare babcie, które niedaleko już miały do innego świata. GaoLing, wczepiwszy się w moje ramię, szepnęła:

– Czy taki los nas właśnie czeka?

Odwracając się, żeby odejść, zderzyłyśmy się z jeszcze jedną nieszczęśnicą. Dziewczyna nie była starsza od nas, ubrana w wystrzępione łachmany z powiązanych pasków materiału, w których wyglądała jak odziana w kostium starożytnego wojownika. Tam gdzie powinna mieć oczy, widniały dwie zapadłe jamy pokryte zmarszczoną skórą. Zaczęła zawodzić:

– Moje oczy za dużo widziały, więc je wyłupiłam. Teraz nie widzę i przychodzi do mnie to, co niewidzialne.

Potrząsnęła przed nami pustą miseczką.

– Duch chce z wami rozmawiać.

– Jaki duch? – spytałam od razu.

– Ktoś, kto był dla ciebie jak matka – odrzekła równie prędko dziewczyna.

GaoLing ze zdumienia wstrzymała oddech.

– Skąd wie, że Droga Ciocia była twoją matką? – szepnęła do mnie, po czym zwróciła się do dziewczyny: – Powiedz nam, co mówi duch.

Ślepa dziewczyna uniosła miseczkę i potrząsnęła nią. GaoLing wrzuciła monetę. Dziewczyna przechyliła miseczkę, mówiąc:

– Wasza hojność niewiele waży.

– Najpierw pokaż nam, co potrafisz – powiedziała GaoLing.

Dziewczyna kucnęła na ziemi. Z postrzępionego rękawa wydobyła woreczek, rozwiązała i wysypała zawartość na ziemię. Był to wapienny piasek. Z drugiego rękawa wyciągnęła długi cienki patyczek. Wygładziła nim piasek, aż stał się równy niczym lustro. Przyłożywszy ostry koniec patyczka do ziemi i zwróciwszy niewidzące oczy w stronę nieba, zaczęła pisać. Kucnęłyśmy obok niej. Jak żebraczka mogła się tego nauczyć? Nie była to zwykła sztuczka. Jej dłoń poruszała się pewnie, znaki były równe, jak gdyby wyszły spod ręki zręcznego kaligrafa. Przeczytałam pierwszy wers.

Wyje pies, wschodzi księżyc.

– Piesek! Tak mnie nazywała – powiedziałam do dziewczyny.

Znów wygładziła biały piasek i pisała dalej: Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność. Spadające gwiazdy, tak napisał w wierszu dla niej Najmłodszy Wuj. Kolejny ruch pałeczki, kolejny wers: Pieje kogut, wschodzi słońce. Droga Ciocia była Kogutem. A potem dziewczyna napisała ostatni wers: Za dnia zda się, że gwiazdy nigdy nie istniały. Poczułam smutek, lecz nie wiedziałam, dlaczego. Dziewczyna jeszcze raz wyrównała piasek i powiedziała:

– Duch nie ma ci nic więcej do powiedzenia.

– To wszystko? – spytała z wyrzutem w głosie GaoLing. – Te słowa nie mają żadnego sensu.

Ale ja podziękowałam dziewczynie i włożyłam do jej miseczki wszystkie monety, jakie miałam w kieszeni. Gdy wracałyśmy do domu, GaoLing zapytała, dlaczego dałam tyle pieniędzy za jakieś bzdury o psie i kogucie. Z początku nie odpowiadałam. Powtarzałam wszystkie wersy w myślach, żeby ich nie zapomnieć. Za każdym razem coraz lepiej rozumiałam ich sens i czułam się coraz nie – szczęśliwsza.

– Droga Ciocia powiedziała, że jestem psem, który ją zdradził – odezwałam się w końcu do GaoLing. – Księżyc oznacza tamten wieczór, gdy jej powiedziałam, że zostawię ją i pójdę do Changów. Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność, bo to jest trwała rana, której nie będzie mogła nigdy zapomnieć. Zanim zapiał kogut, już nie żyła. Aż do jej śmierci nie wiedziałam, że jest moją matką, jak gdyby nigdy nie istniała.

– To tylko jedno znaczenie – zauważyła GaoLing. – Są jeszcze inne.

– No to co? – zapytałam. Nie wiedziała jednak, co powiedzieć.

Gdy wróciłyśmy do domu, Matka i Ojciec oraz nasze ciotki i wujowie skupili się na podwórku, rozmawiając w podnieceniu. Ojciec opowiadał, jak na targu spotkał taoistycznego kapłana, niezwykłego i dziwnego człowieka. Kiedy go mijał, kapłan zawołał:

– Wygląda pan, jak gdyby pański dom nękał duch!

– Dlaczego tak twierdzisz? – spytał Ojciec.

– Ale to prawda! – upierał się człowiek. – Czuję, że prześladuje pana pech, który nie ma żadnych przyczyn. Mam rację?

– Mieliśmy w rodzinie samobójstwo – przyznał Ojciec. – Piastunka, której córka miała wyjść za mąż.

– Potem nastąpiły kolejne nieszczęścia.

– Owszem, kilka złych wydarzeń – odrzekł Ojciec. Stojący obok młody człowiek spytał Ojca, czy słyszał kiedyś o Sławnym Łowcy Duchów.

– Nie? Oto i on, wędrowny kapłan, stoi przed panem we własnej osobie. Właśnie przyjechał do waszego miasteczka, nie jest więc jeszcze tak znany jak na dalekiej północy i południu. Ma pan krewnych w Harbinie? Nie? Otóż to! Gdyby pan miał, wiedziałby pan, kto to jest. – Młody człowiek, który przedstawił się jako pomocnik kapłana, dodał: – Słynie z tego, że tylko w tamtym mieście schwytał już sto duchów, które nawiedzały domy. Kiedy skończył, bogowie powiedzieli mu, by wyruszył w dalszą drogę.

Na koniec opowieści o spotkaniu z tymi ludźmi Ojciec dodał:

– Dziś po południu Sławny Łowca Duchów przyjdzie do naszego domu.

Kilka godzin później Sławny Łowca Duchów i jego pomocnik stali na podwórku naszego domu.

Kapłan miał białą brodę, a jego długie włosy piętrzyły się niczym niedbale uwite ptasie gniazdo. W jednej ręce trzymał laskę z rzeźbioną rączką, która wyglądała jak obdarty ze skóry pies, rozpięty nad bramą. W drugiej ręce dzierżył krótki kij. Na ramionach miał sznurkowy szal z zawieszonym na nim dużym drewnianym dzwonem. Jego szata nie była z bawełny koloru piasku, jaką najczęściej widywałam u wędrownych mnichów, ale z drogiego błękitnego jedwabiu, choć na rękawach widniały ślady tłuszczu, jak gdyby kapłan często sięgał przez stół, by dołożyć sobie więcej jedzenia.

Patrzyłam chciwie, jak Matka częstuje go specjalnymi zimnymi daniami. Było późne popołudnie i siedzieliśmy na niskich stołkach na podwórku. Mnich częstował się wszystkim – szklistym makaronem ze szpinakiem, pędami bambusa z marynowaną gorczycą, tofu z olejem sezamowym i kolendra. Matka cały czas przepraszała za kiepską jakość jedzenia, powtarzając, jaki to dla nas wstyd, a jednocześnie wielki zaszczyt gościć go w naszym nędznym domu. Ojciec pił herbatę.

– Proszę nam powiedzieć, jak to się robi – zwrócił się do kapłana. – Jak się łapie duchy? Chwyta się je rękami? Czy to gwałtowna lub niebezpieczna walka?

Kapłan odrzekł, że wkrótce nam pokaże.

– Najpierw jednak muszę mieć dowód waszej szczerości. Ojciec dał słowo, że mówimy szczerą prawdę.

– Słowa to nie dowód.

– Jak można udowodnić szczerość? – spytał Ojciec.

– W niektórych przypadkach rodzina mogłaby pójść stąd na szczyt góry Tai i z powrotem, boso i z ładunkiem kamieni.

Wszyscy, zwłaszcza moje ciotki, zdawali się wątpić, by ktokolwiek z nas mógł to zrobić.

– W innych przypadkach – ciągnął mnich – wystarczy mała ofiara z czystego srebra, która przesądzi o szczerości wszystkich członków najbliższej rodziny.

– Mała ofiara, to znaczy ile? – zapytał Ojciec. Kapłan zmarszczył brwi.

– Sami wiecie, czy wasza szczerość jest mała, czy wielka, udawana czy prawdziwa.

Mnich jadł dalej. Matka i Ojciec poszli do innego pokoju, by omówić rozmiary swojej szczerości. Gdy wrócili, Ojciec otworzył sakiewkę, wyciągnął z niej srebrną sztab – kę i położył przed Sławnym Łowcą Duchów.

– Dobrze – rzekł kapłan. – Niewielka szczerość jest lepsza niż żadna.

Potem Matka wyciągnęła z rękawa sztabkę. Kiedy położyła ją obok pierwszej, rozległ się cichy brzęk. Mnich pokiwał głową, odstawiając miseczkę. Klasnął w dłonie, a pomocnik wydobył ze swojego tobołka pusty słój po occie i kłębek sznurka.

– Gdzie jest dziewczyna, którą duch kochał najbardziej? – zapytał kapłan.

– Tam. – Matka wskazała na mnie. – Duch był jej piastunką.

– Jej matką – poprawił Ojciec. – Dziewczyna jest jej bękartem.

Nigdy wcześniej nie słyszałam, by ktoś wymówił to słowo na głos, i czułam się, jakby za chwilę krew miała mi wytrysnąć uszami.

Mnich cicho chrząknął.

– Proszę się nie martwić. Miałem już równie złe przypadki. – Potem zwrócił się do mnie: – Przynieś mi grzebień, którym czesała twoje włosy.

Moje stopy były jak przykute do ziemi, dopóki Matka nie stuknęła mnie lekko w głowę, abym się pośpieszyła. Poszłam więc do pokoju, który tak długo dzieliłam z Droga

Ciocią. Wzięłam grzebień, którym tyle razy układała moje włosy. Był to grzebień z kości słoniowej, którego nigdy nie nosiła, z wyrzeźbionymi na obu końcach kogutami oraz długimi i prostymi zębami. Przypomniałam sobie, jak Droga Ciocia ganiła mnie za rozczochraną czuprynę, troszcząc się o każdy włos z osobna.

Wróciwszy do nich, spostrzegłam, że pomocnik postawił pośrodku podwórka słój po occie.

– Przeczesz włosy grzebieniem dziewięć razy – powiedział.

Usłuchałam go.

– Włóż go do słoja.

Wrzuciłam grzebień do środka, czując opary taniego octu.

– Teraz stój zupełnie bez ruchu. – Łowca Duchów uderzył kijem w drewniany dzwon.

Rozległ się głęboki dźwięk kwak, kwak. Kapłan i pomocnik zaczęli chodzić w rytm uderzeń, okrążając mnie, śpiewając i podchodząc coraz bliżej. Bez ostrzeżenia Łowca Duchów wydał okrzyk i skoczył w moją stronę. Myślałam, że chce mnie wcisnąć do słoja, więc zamknęłam oczy i wrzasnęłam. To samo zrobiła GaoLing.

Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że pomocnik zabija słój drewnianym wieczkiem. Potem owinął słój sznurkiem, od góry do dołu, od dołu do góry, a potem wokoło, aż słój wyglądał jak gniazdo szerszeni. Następnie Łowca Duchów stuknął w słój kijem i rzekł:

– Zrobione. Została złapana. Proszę, spróbujcie otworzyć. Nie da się.

Wszyscy się przyglądali, lecz nikt nie miał odwagi dotknąć.

– Duch nie może uciec? – spytał Ojciec.

– To niemożliwe – odparł Łowca Duchów. – Zaręczam, że słój przetrwa kilka długości życia.

– Powinien dłużej – powiedziała gderliwym tonem Matka. – Za to, co zrobiła, powinna siedzieć w słoju co najmniej na zawsze. Spaliła nasz sklep. Niemal zabiła naszą rodzinę. Wpędziła nas w długi.

Płakałam, niezdolna wykrztusić słowa w obronie Drogiej Cioci. Zdradziłam ją.

Następnego dnia nasza rodzina urządziła sobie ucztę złożoną z najwykwintniejszych potraw, których w tym życiu niedane już nam będzie zakosztować. Ale nikt z wyjątkiem najmłodszych dzieci nie miał apetytu. Matka wynajęła człowieka do robienia zdjęć, żebyśmy mieli pamiątkę z czasów, gdy żyliśmy w dostatku. Chciała mieć jedną fotografię tylko z GaoLing. W ostatniej chwili GaoLing uparła się, żebym i ja stanęła obok Matki, która nie była tym zachwycona, lecz nic nie powiedziała. Następnego dnia Ojciec i obaj wujowie pojechali do Pekinu dowiedzieć się, jakim odszkodowaniem będzie obciążona nasza rodzina.

Podczas ich nieobecności uczyliśmy się jeść wodnisty kleik ryżowy, urozmaicony tylko kilkoma kęsami zimnych dań. Mniej pragnąć to mniej żałować, brzmiało motto Matki. Mniej więcej tydzień później na podwórku zjawił się Ojciec, zawodząc jak obłąkany.

– Urządź następną ucztę! – krzyknął. Dołączyli do niego wujowie:

– Koniec naszego pecha! Żadnego odszkodowania! Tak postanowił sędzia – nie płacimy żadnego odszkodowania!

Pobiegliśmy do nich wszyscy – dzieci, ciotki, lokatorzy i psy.

Jak to możliwe? Słuchaliśmy wyjaśnień Ojca. Otóż gdy właściciele innych sklepów przynieśli swoje towary do kontroli, sąd odkrył, że jeden miał rzadkie książki, które skradziono z Akademii Hanlin przed trzydziestu laty. Inny, który twierdził, że ma dzieła mistrzów kaligrafii i malarstwa, w rzeczywistości handlował falsyfikatami. Potem sędziowie uznali, ze pożar był odpowiednią karą dla tych dwóch złodziei.

– Łowca Duchów miał rację – zakończył Ojciec. – Ducha już nie ma.

Tego wieczoru wszyscy jedli z apetytem, z wyjątkiem mnie. Inni śmiali się i rozmawiali, wyzbyci już wszystkich trosk. Zdawali się zapomnieć, że nasz tusz zmienił się w węgiel drzewny, a sklep w unoszony wiatrem popiół. Mówili, że ich los się odwrócił, bo Droga Ciocia waliła głową w cuchnące wnętrze słoja po occie.

Nazajutrz rano GaoLing powiedziała mi, że Matka chce natychmiast ze mną rozmawiać. Zauważyłam, że od śmierci Drogiej Cioci Matka przestała nazywać mnie córką. Nie krytykowała mnie. Jak gdyby się bała, że ja także mogę się zmienić w ducha. Idąc do jej pokoju, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek żywiła wobec mnie ciepłe uczucia. Po chwili stanęłam przed nią. Na mój widok chyba się zmieszała.

– W czasie rodzinnych nieszczęść – zaczęła ostrym tonem – osobisty smutek jest wyrazem samolubstwa. Mimo to przykro mi, że wysyłamy cię do sierocińca.

Oszołomiły mnie jej słowa, ale nie płakałam. Nie powiedziałam nic.

– Przynajmniej nie sprzedajemy cię w niewolę – dodała.

– Dziękuję – powiedziałam obojętnie.

– Gdybyś została w domu – ciągnęła Matka – kto wie, może duch mógłby wrócić. Łowca Duchów zaręczył, że tak się nie stanie, ale to tak, jakby powiedzieć, że po suszy nigdy nie przyjdzie następna susza, a po powodzi następna powódź. Wszyscy wiedzą, że to nieprawda.

Nie protestowałam. Jednak Matka rozgniewała się.

– Co ma znaczyć ta mina? Próbujesz mnie zawstydzić? Pamiętaj, że przez te wszystkie lata traktowałam cię jak córkę. Czy inna rodzina w tym miasteczku zrobiłaby to samo? Może pobyt w sierocińcu nauczy cię bardziej nas docenić. A teraz zacznij się szykować. Pan Wei czeka już, żeby cię zawieźć.

Jeszcze raz jej podziękowałam i wyszłam z pokoju. Gdy pakowałam swój tobołek, przybiegła GaoLing z policzkami zalanymi łzami.

– Przyjadę i odnajdę cię – obiecała, dając mi swój ulubiony kaftan.

– Matka cię ukarze, jeśli go wezmę – powiedziałam.

– Nie obchodzi mnie to.

Poszła ze mną do wozu pana Weia. Kiedy po raz ostatni wyjeżdżałam z podwórka i mojego domu, żegnała mnie tylko ona i lokatorzy.

Wóz wytoczył się z Zaułka Świńskiej Głowy, a pan Wei zaczął śpiewać wesołą piosenkę o jesiennej pełni księżyca. A ja pomyślałam o tym, co Droga Ciocia kazała napisać żebraczce.


Wyje pies, wschodzi księżyc.

Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność.

Pieje kogut, wschodzi słońce.

Za dnia zda się, że gwiazdy nigdy nie istniały.

Spojrzałam w niebo, czyste i jasne, a moje serce wyło.

Загрузка...