Oto rzeczy, których nie powinnam zapomnieć. Wychowałam się w klanie Liu, w skalistych Wzgórzach Zachodnich, na południe od Pekinu. Najstarsza zapisana nazwa naszej wioski to Nieśmiertelne Serce. Droga Ciocia nauczyła mnie, jak to napisać na mojej tablicy.
– Patrz, Piesku – poleciła i narysowała znak “serce". – Widzisz ten łuk? To dno serca, gdzie zbiera się i płynie krew. Te kropki to dwie żyły i arteria, przez które wpływa i wypływa krew. – Gdy śledziłam linie znaku, zapytała: – Czyje martwe serce nadało kształt temu słowu? Jaki był początek, Piesku? Czy należało do kobiety? Czy narysowano je w smutku?
Widziałam kiedyś serce świeżo zabitej świni. Było czerwone i błyszczące. Widziałam też już mnóstwo serc kurcząt w misce, czekających na ugotowanie. Wyglądały jak małe usta i miały ten sam kolor co blizny Drogiej Cioci. Ale jak wyglądało serce kobiety?
– Dlaczego musimy wiedzieć, czyje to było serce? – pytałam, rysując znak.
Ręce Drogiej Cioci zaczęły się szybko poruszać.
– Człowiek powinien wiedzieć, jak coś się zaczęło. Początek prowadzi zwykłe do określonego końca.
Pamiętam, że często mówiła, jak coś się zaczynało. Potem zastanawiałam się nad początkiem i końcem wielu rzeczy. Takich jak wioska Nieśmiertelne Serce. I wszyscy ludzie, którzy tam mieszkali, razem ze mną.
Zanim się urodziłam, szczęście opuściło już Nieśmiertelne Serce. Wioska była położona w dolinie między wzgórzami, łączącej się z głębokim wapiennym wąwozem. Wąwóz miał kształt przypominający łukowatą komorę serca, a jego żyłami i arterią były trzy strumienie, kiedyś wpływające i wypływające z wąwozu. Ale dawno już wyschły. Tak samo jak boskie źródła. Z potoków nie zostało nic, tylko popękane koryta i smród, jakby ktoś puszczał gazy.
Jednak u swoich początków wioska była świętym miejscem. Według legendy, cesarz, kiedy ją odwiedził, własnoręcznie zasadził pośrodku doliny sosnę. Drzewo miało upamiętnić jego zmarłą matkę, którą ogromnie szanował, więc uroczyście przyrzekł, że drzewo pozostanie wiecznie żywe. Gdy Droga Ciocia zobaczyła je po raz pierwszy, miało już ponad tysiąc lat.
Do Nieśmiertelnego Serca pielgrzymowali biedni i bogaci. Mieli nadzieję, że spłynie na nich część energii życiowej drzewa. Gładzili pień, dotykali liści, a potem modlili się o synów albo wielkie fortuny, lek na umieranie albo koniec klątw. Przed odjazdem zeskrobywali trochę kory, odłamywali gałązki. Zabierali to na pamiątkę. Droga Ciocia powiedziała, że właśnie za dużo czci zabiło drzewo. Gdy drzewo umarło, pamiątki straciły moc. A ponieważ martwe drzewo nie było już nieśmiertelne, przestało być sławne, tak jak nasza wioska. Później ludzie mówili, że drzewo wcale nie było takie stare, mogło mieć najwyżej sto lub dwieście lat. A opowieść o cesarzu oddającym hołd zmarłej matce? To fałszywa legenda feudalna, wymyślona po to, żebyśmy myśleli, że zepsuta władza jest szczera. Zaczęto tak mówić w tym samym roku, gdy upadła stara dynastia Qing i powstała nowa Republika.
Bez kłopotów przypominam sobie potoczną nazwę, jaką określano naszą wioskę: Czterdzieści Sześć Kilometrów od Mostu Trzcinowej Fosy. To ten sam most, który ludzie nazywają teraz Mostem Marco Polo, prowadzący do i z Pekinu. GaoLing pewnie nie pamięta już dawnej nazwy, ale ja nie zapomniałam. W latach mojego dzieciństwa ludzie radzili, że aby trafić do Nieśmiertelnego Serca, należy “najpierw znaleźć Most Trzcinowej Fosy, a potem cofnąć się o czterdzieści sześć kilometrów".
Słuchając tego żartu, ktoś mógłby pomyśleć, że mieszkaliśmy w jakiejś maleńkiej osadzie, liczącej dwudziestu czy trzydziestu mieszkańców. Było inaczej. Kiedy dorastałam, mieszkały tam prawie dwa tysiące ludzi. Pomiędzy ścianami doliny było nam ciasno. Mieliśmy ceglarza, tkacza worków i farbiarnię. Mieliśmy dwadzieścia cztery dni targowe, sześć świątecznych jarmarków i szkołę podstawową, do której chodziłyśmy z GaoLing, kiedy nie musiałyśmy pomagać rodzinie w domu. Od domu do domu chodzili handlarze sprzedający świeże tofu, parujące bułeczki, słodkie plecionki i kolorowe cukierki. Dużo ludzi chętnie kupowało. Wystarczyła garść miedziaków, żeby każdy sprawił swojemu brzuchowi radość znaną tylko bogaczom.
Klan Liu mieszkał w Nieśmiertelnym Sercu od sześciu stuleci. Przez cały ten czas synowie w rodzinie wyrabiali pałeczki tuszu, które sprzedawali przejezdnym. Mieszkali w tym samym domostwie, któremu przybywało pokoi, a potem skrzydeł, ponieważ czterysta lat temu matki rodziły po ośmiu chłopców, co roku jednego. Dom rodzinny rozrastał się ze skromnego budynku z trzema filarami w rezydencję, której każde skrzydło rozciągało się na pięć filarów. W następnych pokoleniach synów było już mniej, więc dodatkowe pokoje popadały w ruinę i wynajmowano je lokatorom, którzy ciągle się kłócili. Kiedy się śmiali z grubiańskich żartów i kiedy krzyczeli z bólu, wydawali tak samo odrażające odgłosy.
Właściwie naszej rodzinie dobrze się wiodło, lecz nie aż tak, by wzbudzać wielką zazdrość. Na prawie każdy posiłek jedliśmy mięso albo tofu. Co zima mieliśmy ocieplane kurtki, bez dziur. Mieliśmy też pieniądze na świątynię, operę, jarmark. Lecz mężczyźni w naszej rodzinie mieli także ambicje. Chcieli czegoś więcej. Mówili, że w Pekinie więcej ludzi pisze ważne dokumenty. Ważne dokumenty wymagały więcej dobrego tuszu. W Pekinie było dużo pieniędzy. Około roku 1920 Ojciec, wujowie i ich synowie pojechali do Pekinu sprzedawać tusz. Odtąd mieszkali głównie tam, w pokoju na zapleczu sklepu w starej Dzielnicy Glazurowania Naczyń.
W naszej rodzinie tusz robiły kobiety. Zostałyśmy w domu. Pracowałyśmy wszystkie – ja, GaoLing, moje ciotki i kuzynki, wszystkie. Nawet dzieci i Prababcia miały zajęcie, polegające na wybieraniu kamyczków z prosa, które gotowałyśmy na śniadanie. Co dzień zbierałyśmy się w pracowni. Według słów Prababci, pracownia na początku była szopą na zboże, stojącą wzdłuż frontowej ściany naszego domu z podwórkiem. W ciągu lat jedno pokolenie synów zbudowało ściany z cegły i pokryło dach dachówką. Kolejne wzmocniło belki i przedłużyło budynek o dwa filary. Następcy wyłożyli podłogi płytkami i wykopali wgłębienia do przechowywania składników. Ich potomkowie zbudowali piwnicę, w której przechowywano pałeczki, by uchronić je przed ciepłem i zimnem.
– I zobaczcie – przechwalała się często Prababcia. – Nasza pracownia to Pałac Tuszu.
Nasz tusz był najwyższej jakości, dlatego musieliśmy dbać o czystość stołów i podłogi przez cały rok. Nie było to łatwe, wiatr od pustyni Gobi przynosił bowiem żółty pył. Otwory okienne zasłanialiśmy szkłem i grubym papierem. Latem na drzwiach zawieszaliśmy siatkę chroniącą nas przed owadami, a zimą przed śniegiem chroniły nas owcze skóry.
Najgorszą porą na robienie tuszu było lato. Upał za upałem. Nasze oczy, nozdrza i płuca parzył gryzący dym. Obserwując Drogą Ciocię, która zasłaniała okaleczoną twarz szalem, wpadliśmy na pomysł, by zasłaniać usta wilgotną tkaniną. Wciąż czuję woń składników naszego tuszu. Było kilka rodzajów wonnej sadzy: pachnąca sosną kasja i kamfora, a także drewno ze ściętego Nieśmiertelnego Drzewa. Kiedy piorun rozłupał drzewo na pół, tak że było widać jego serce – w połowie puste, bo chrząszcze wyjadły je od środka – Ojciec przyciągnął do domu kilka dużych kloców. Był jeszcze klej jak lepka pasta ze zmieszanych olejów – serpentynowego, kamforowego, terpentynowego i tungowego. Potem dodawaliśmy słodki trujący kwiat, który miał odstraszać owady i szczury. Nasz tusz był wyjątkowy i miał długotrwały zapach.
Robiliśmy niewiele tuszu naraz. Gdyby wybuchł ogień, jak to się zdarzyło kilkaset lat temu, w jednej chwili stracilibyśmy wszystkie składniki i produkcję. Jeżeli jakaś partia była zbyt lepka albo wilgotna, za miękka albo niedostatecznie czarna, łatwiej było się dowiedzieć, kto jest temu winien. Każde z nas pełniło przynajmniej jedną funkcję przy produkcji. Najpierw było spalanie i kruszenie, odmierzanie i nalewanie. Potem przychodził czas na mieszanie, formowanie, suszenie i rzeźbienie. I na końcu pakowanie i liczenie, układanie i magazynowanie. W jednym sezonie musiałam tylko pakować. Moje myśli wędrowały gdzie indziej, lecz palce poruszały się swoim rytmem, jak małe maszyny. W innym sezonie musiałam małą peseta usuwać robaki, które spadły na pałeczki. Ilekroć robiła to GaoLing, zawsze zostawiała za dużo śladów. Droga Ciocia siedziała przy długim stole i nakładała smolistą miksturę do kamiennych form. Dlatego opuszki palców zawsze miała czarne. Kiedy tusz był suchy, długim ostrym narzędziem rzeźbiła w pałeczkach słowa na szczęście i rysunki. Pisała jeszcze ładniej niż Ojciec.
Była to nudna praca, ale byliśmy dumni z sekretu receptury naszej rodziny. Dzięki niej tusz miał właściwy kolor i twardość. Nasza pałeczka mogła służyć dziesięć lat albo więcej. Nie wysychała i nie kruszyła się, nie rozmakała też pod wpływem wilgoci. A jeśli pałeczki przechowywano w chłodnej piwnicy, tak jak nasza, mogły wytrzymać od jednego wielkiego okresu historii do następnego. Ci, którzy ich używali, mówili to samo. Nieważne, ile ciepła, wilgoci i brudu z palców wsiąkło w papier – słowa pozostawały czarne i trwałe.
Matka twierdziła, że przez tusz wszyscy mamy kruczoczarne włosy. To lepsze niż picie zupy z czarnego ziarna sezamowego. “Cały dzień ciężko pracuj przy tuszu, a w nocy we śnie będziesz wyglądać młodo" – tak sobie żartowaliśmy, a Prababcia często się chwaliła: “Mam włosy czarne jak spalona łupina kasztana, a twarz białą i pomarszczoną jak miąższ w środku". Prababcia miała cięty język. Kiedyś dodała: “Lepsze to niż mieć białe włosy i spaloną twarz". Wszyscy się roześmiali, choć w pokoju była Droga Ciocia.
W następnych latach Prababcia nie miała już ostrego dowcipu. Często ze strapioną miną pytała: “Widzieliście Hu Sena?". Można było przytaknąć albo zaprzeczyć, a ona po chwili ćwierkała jak ptaszek: “Hu Sen? Hu Sen?", zwracając się do swego zmarłego wnuka. Smutno było tego słuchać.
Pod koniec życia myśli Prababci przypominały kruszące się ściany, kamienie pozbawione zaprawy. Lekarz powiedział, że jej wiatry są już zimne, a puls coraz wolniejszy, jak płytki strumień, który powoli zamarza. Radził dietę z ciepłych potraw. Ale z Prababcią było coraz gorzej. Droga Ciocia podejrzewała, że do ucha wpadła jej mała pchła, która zajada się jej mózgiem. Mówiła, że choroba nazywa się Świąd Zagubienia. Dlatego właśnie ludzie tak często drapią się w głowę, kiedy nie mogą sobie czegoś przypomnieć. Ojciec Drogiej Cioci był lekarzem, więc widziała wielu pacjentów chorych na to samo. Wczoraj, gdy nie umiałam sobie przypomnieć imienia Drogiej Cioci, myślałam, że wskoczyła mi do ucha pchła! Ponieważ jednak spisuję tyle rzeczy, wiem, że nie mam tej choroby, co Prababcia. Wciąż pamiętam najdrobniejsze szczegóły, mimo że to było tak dawno i daleko.
Wraca do mnie widok naszego domostwa, gdzie mieszkaliśmy i pracowaliśmy, tak wyraźny, jak gdybym stała przed bramą. Dom stał przy Zaułku Świńskiej Głowy. Droga brała początek na wschodzie, niedaleko rynku, gdzie sprzedawano świńskie głowy. Potem biegła na północ, obok miejsca, gdzie niegdyś rosło słynne Nieśmiertelne Drzewo. Następnie zwężała się w krętą alejkę, gdzie stały stłoczone domy. Zaułek Świńskiej Głowy kończył się wąskim pagórkiem, wznoszącym się nad najgłębszą częścią wąwozu. Droga Ciocia powiedziała mi, że pagórek usypał tysiące lat temu pewien władca. Roiło mu się, że wnętrze góry jest z nefrytu. Rozkazał więc wszystkim kopać, kopać bez wytchnienia. Aby spełnić jego marzenie, w ziemi ryli mężczyźni, kobiety i dzieci. Zanim władca umarł, połowa góry leżała na boku, a dzieci zestarzały się i zgarbiły.
Za naszym domem pagórek przechodził w urwisko. Daleko, daleko w dole, gdyby rzucić się głową naprzód, było dno wąwozu. Kiedyś rodzina Liu miała dwadzieścia mu ziemi za domem. Jednak w ciągu wieków po każdym ulewnym deszczu ściany osuwały się z hukiem, a wąwóz stawał się szerszy i głębszy. Z każdym dziesięcioleciem ziemi ubywało i urwisko ukradkiem zbliżało się do tylnej ściany naszego domu.
Przez to wędrujące urwisko mieliśmy wrażenie, że musimy oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, co jest przed nami. Nazywaliśmy je Końcem Świata. Czasem mężczyźni z naszej rodziny sprzeczali się, czy nadal jesteśmy właścicielami ziemi, która osunęła się do wąwozu. Jeden ze stryjów powiedział:
– Jesteśmy najwyżej właścicielami śliny, kiedy plujemy na dno tego nieużytku. Na co jego żona zauważyła:
– Nigdy nie mów takich rzeczy. Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.
Pod tym słowem rozumiano wszystko, co było zbyt straszne, by wypowiedzieć to na głos: niechciane dzieci, samobójstwa dziewcząt i żebrzące duchy. Wszyscy o tym wiedzieli.
Wiele razy chodziłam nad urwisko z braćmi i GaoLing, kiedy byliśmy młodsi. Lubiliśmy zrzucać w przepaść zepsute melony i główki zgniłej kapusty. Patrzyliśmy, jak lecą, i słyszeliśmy, jak lądują z piaskiem, uderzając w czaszki i kości. Tak się nam przynajmniej wydawało. Pewnego razu jednak zsunęliśmy się kawałek w głąb tego świata zmarłych, zjeżdżając na siedzeniach i trzymając się korzeni. Gdy nagle usłyszeliśmy szelest w krzakach, wrzasnęliśmy tak głośno, że zabolały nas uszy. Duchem okazał się grzebiący w odpadkach pies. A czaszki i kości to były po prostu kamienie i połamane gałęzie. Jednak mimo że nie widzieliśmy żadnych ciał, wokół walały się jasne części garderoby: rękaw, kołnierz, but, i byliśmy pewni, że należą do umarłych. Nagle owionął nas ten zapach – smród duchów. Wystarczy raz go poczuć, by go poznać. Unosił się z ziemi. Wzbił się ku naszym nozdrzom na skrzydłach tysiąca much. Muchy ścigały nas jak burzowa chmura i kiedy gramoliliśmy się z powrotem na górę, Pierwszy Brat kopnął kamień, który odłupał Drugiemu Bratu kawałek skóry głowy. Nie potrafiliśmy ukryć tej rany przed Matką, a kiedy ją zobaczyła, zbiła nas wszystkich i powiedziała, że jeżeli jeszcze raz zejdziemy z Końca Świata, możemy już nigdy nie wracać do domu.
Ściany domostwa rodziny Liu zbudowano z kamieni wykopanych z rozmytej ziemi. Kamienie połączono błotem, klejem z prosa i zaprawą i otynkowano wapnem. W lecie były wilgotne od potu, zimą wilgotne od pleśni.
W wielu pokojach przeciekał dach albo robiły się dziury w ścianach, w których hulał wiatr. Mimo to zawsze, gdy przypominam sobie dom, dziwnie mi go brakuje. Tylko z tamtym miejscem związane mam wspomnienia tajemnych kryjówek, ciepłych i zimnych zakamarków, ciemności, w której się chowałam, udając, że uciekłam w zupełnie inne miejsce.
W tych ścianach mieszkało razem wiele pokoleń i wiele rodzin o różnych pozycjach, od prababci do najmniejszej bratanicy, od gospodarza do lokatorów. Było nas chyba ze trzydzieści osób, których połowę stanowił klan Liu. Najstarszym z synów był Liu Jin Sen. Nazywałam go Ojcem. Moi wujowie i ich żony nazywali go Najstarszym Bratem. Moi kuzyni nazywali go Najstarszym Wujem. Moi wujowie byli według pozycji Starszym i Młodszym Wujem, a ich żony Starszą i Młodszą Ciotką. Gdy byłam bardzo mała, myślałam, że Ojciec i Matka są Najstarsi, ponieważ byli znacznie wyżsi od stryjów i ciotek. Pierwszy Brat i Drugi Brat również mieli długie kości, tak jak GaoLing, i przez długi czas nie wiedziałam, dlaczego jestem taka niska.
Najmłodszym Wujem był czwarty syn, ulubieniec rodziny. Nazywał się Liu Hu Sen. On był moim prawdziwym ojcem i ożeniłby się z Drogą Ciocią, gdyby nie umarł w dniu ślubu.
Droga Ciocia urodziła się w większym miasteczku u stóp wzgórz, które nazywano Ustami Góry Zhou, na cześć cesarza o tym samym imieniu z dynastii Szang, którego dziś wszyscy pamiętają jako tyrana.
Nasza rodzina czasami jeździła do Ust Góry na świąteczne jarmarki i opery. Drogą mieliśmy z Nieśmiertelnego Serca dziesięć kilometrów. Jeśli szliśmy przez Koniec Świata, odległość była o połowę mniejsza, ale podróż bardziej niebezpieczna, zwłaszcza latem. Wtedy przychodziły wielkie deszcze. Suchy wąwóz wypełniał się wodą i zanim zdążyło się dobiec do stromych ścian, wspiąć się na nie i zawołać na pomoc Boginię Miłosierdzia, wartki nurt, przemykając jak złodziej, porywał człowieka i wszystko, co nie sięgało głęboko korzeniami w ziemię. Kiedy deszcz ustawał, woda szybko odpływała, a usta jaskiń połykały błoto i drzewa, ciała i kości. Płynęły do gardła góry, potem do żołądka, jelit i wreszcie kiszek, gdzie wszystko się zatrzymywało.
– Zaparcie – tłumaczyła mi kiedyś Droga Ciocia. – Teraz rozumiesz, dlaczego tak dużo tu kości i wzgórz: Wzgórze Kurzej Kości, Wzgórze Starej Krowy, Wzgórze Smoczej Kości. Oczywiście, we Wzgórzu Smoczej Kości są nie tylko kości smoka, ale też zwykłych stworzeń: niedźwiedzia, słonia, hipopotama. – Droga Ciocia rysowała każde z tych zwierząt na mojej tablicy, bo nigdy wcześniej o nich nie rozmawiałyśmy.
– Mam taką kość, prawdopodobnie żółwia – powiedziała mi. Wyciągnęła ją z zakładki rękawa. Kość wyglądała jak suszona rzepa pokryta bliznami po ospie. – Mój ojciec o mały włos nie zrobił z niej lekarstwa. Wcześniej zobaczył napis. – Odwróciła kość i zobaczyłam na niej dziwne znaki. – Do niedawna takie kości nie były cenne z powodu zarysowań. Poszukiwacze kości wygładzali je pilnikiem i dopiero potem sprzedawali do sklepów z lekami. Teraz uczeni nazywają je kośćmi wróżebnymi i dlatego kosztują dwa razy tyle, co wcześniej. A jakie słowa na nich wyryto? To pytania do bogów.
– Co oznaczają? – zapytałam.
– Kto to wie? Wtedy słowa były inne. Ale na pewno coś wartego zapamiętania. W przeciwnym razie po co bogowie by mówili, po co ktoś by to zapisywał?
– Gdzie są odpowiedzi?
– Te pęknięcia są odpowiedziami. Wróżbita przykładał do kości rozgrzany gwóźdź i kość pękała jak uderzone przez piorun drzewo. Potem interpretował kształt pęknięć. – Schowała z powrotem wróżebną kość. – Pewnego dnia, kiedy już nauczysz się pamiętać, dam ci to na zawsze. Dzisiaj pewnie byś zapomniała, gdzie ją położyłaś. Później pójdziemy poszukać smoczych kości i jeżeli znajdziesz jakąś z napisem, będziesz mogła ją sobie zatrzymać.
Wszyscy biedacy, kiedy tylko mieli okazję, zbierali kości smoka w Ustach Góry. Kobiety także, ale kiedy udało im się jakąś znaleźć, musiały mówić, że znalazł ją mężczyzna, wówczas bowiem kość była więcej warta. Potem po domach chodził pośrednik, kupując kości smoka, które później zawoził do Pekinu i sprzedawał aptekarzom po wysokich cenach, a apteki sprzedawały je chorym ludziom za jeszcze wyższą cenę. Kości były znanym lekiem na wszystko, od wyniszczających chorób po głupotę. Sprzedawało je wielu lekarzy. Ojciec Drogiej Cioci również. Używał kości, aby leczyć kości.
Rodzina Drogiej Cioci od dziewięciuset lat zajmowała się nastawianiem kości. Taka była tradycja. Klientami jej ojca byli głównie mężczyźni i chłopcy zmiażdżeni w kopalniach węgla albo wapiennych kamieniołomach. Jeśli trzeba było, leczył inne choroby, ale jego specjalnością było nastawianie kości. Nie musiał chodzić do specjalnej szkoły, żeby zostać lekarzem kości. Nauczył się, obserwując swojego ojca, który uczył się od swojego ojca. To było ich dziedzictwo. Przekazywali sobie także tajemnice o miejscu, gdzie można znaleźć najlepsze kości smoka, zwanym Małpią Szczęką. Przodek z czasów dynastii Sung znalazł jaskinię w najgłębszych wąwozach koryta wyschłej rzeki. Każde pokolenie kopało coraz głębiej, odnajdując szczeliny prowadzące do dalszych części jaskini. Tajemnica dokładnego położenia miejsca poszukiwań była również spadkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna, a w przypadku Drogiej Cioci z ojca na córkę i potem na mnie.
Nadal pamiętam drogę do naszej jaskini. Była między Ustami Góry a Nieśmiertelnym Sercem, z dala od jaskiń u stóp gór, gdzie inni szukali smoczych kości. Droga Ciocia zabierała mnie tam kilka razy, zawsze wiosną lub jesienią, nigdy latem ani zimą. Aby się tam dostać, schodziłyśmy na dno Końca Świata i szłyśmy środkiem wąwozu, z dala od ścian, gdzie, jak mówili dorośli, były rzeczy, których lepiej nie oglądać. Czasem mijałyśmy gęstwiny chwastów, skorupy naczyń, przykryte gałązkami trzęsawisko. W moim dziecinnym umyśle to, co widziałam, zmieniało się w wysuszone słońcem ciało, dziecięcą czaszkę, zupę z dziewczęcych kości. I może rzeczywiście tak było, bo czasem Droga Ciocia zasłaniała mi dłońmi oczy.
Szłyśmy jednym z trzech wyschniętych strumieni, arterią serca. Potem stawałyśmy przed wejściem do jaskini, szczeliną w zboczu góry wysokości krzewu janowca. Droga Ciocia rozsunęła martwe krzaki, zasłaniające jaskinię. Obie nabrałyśmy głęboko powietrza w płuca i weszłyśmy do środka. Trudno opisać słowami naszą drogę, jak gdybym próbowała opowiedzieć, jak wejść do wnętrza ucha. Musiałam nienaturalnie wygiąć ciało w lewo, potem oprzeć stopę na małym występie, przyciągając nogę bardzo blisko piersi. Zaczęłam płakać, a Droga Ciocia tylko pochrząkiwała, bo nie widziałam jej czarnych palców, nie mogłam więc wiedzieć, co do mnie mówi. Kierunek wskazywało mi jej posapywanie i klaskanie w dłonie. Czołgałam się jak pies, żeby nie uderzyć w coś głową i nie upaść. Gdy w końcu dotarłyśmy do większej części jaskini, Droga Ciocia zapaliła lampę ze świecą i zawiesiła ją na długim słupku, spoczywającym na podnóżkach, który dawno temu pozostawił tu ktoś z jej klanu.
Na dnie jaskini leżały narzędzia do kopania, różnej wielkości żelazne kliny, młotki i kleszcze, a także worki do wynoszenia ziemi. Ściany jaskini składały się z wielu warstw niby przekrojony pudding ryżowy ośmiu skarbów, gdzie na wierzchu były najlżejsze, kruche rzeczy, potem gęstsza, zawiesista część, jak pasta fasolowa, a im bliżej spodu, tym warstwa cięższa. Najwyżej położoną warstwę najłatwiej było odłupać. Najniższa przypominała skałę. Ale właśnie tu znajdowano najlepsze kości. Po kilkusetletnim pogłębianiu dna jaskini powstał nawis, który groził zawaleniem. Jej wnętrze wyglądało jak zęby trzonowe małpy, które mogą przegryźć człowieka na dwoje. Dlatego nazwano to miejsce Małpią Szczęką.
Kiedy odpoczywałyśmy, Droga Ciocia zaczęła poruszać poplamionymi tuszem palcami.
– Nie zbliżaj się do małpich zębów z tamtej strony. Kiedyś ugryzły jednego z moich przodków i potem pożarły go kamienie. Mój ojciec znalazł tam jego czaszkę. Od razu położyliśmy ją na swoim miejscu. Oddzielenie głowy od ciała sprowadza nieszczęście.
Kilka godzin później wypełzałyśmy z Małpiej Szczęki z workiem ziemi i jeśli szczęście nam dopisało, jedną lub dwiema kośćmi smoka. Droga Ciocia wznosiła je w stronę nieba i biła pokłony, dziękując bogom. Wierzyła, że właśnie dzięki kościom z tej jaskini jej rodzina zasłynęła jako nastawiacze kości.
– Kiedy byłam mała – mówiła pewnego razu podczas powrotu do domu – pamiętam, że do mojego ojca przychodziło wielu zrozpaczonych ludzi. Był dla nich ostatnią szansą. Jeśli ktoś nie mógł chodzić, nie mógł też pracować. A jeżeli nie mógł pracować, jego rodzina nie miała co jeść. Potem musiałby umrzeć i byłby to koniec jego gałęzi rodziny i wszystkiego, na co pracowali jego przodkowie.
Dla tych zrozpaczonych klientów ojciec Drogiej Cioci miał leki w trzech rodzajach: nowoczesne, eksperymentalne i tradycyjne. Nowoczesnym środkiem była zachodnia medycyna misjonarzy. Eksperymentalnym – zaklęcia i śpiewy wędrownych mnichów. Metoda tradycyjna polegała na leczeniu kośćmi smoka oraz konikami morskimi i wodorostami, pancerzami owadów i rzadkimi nasionami, korą drzew i odchodami nietoperza, wszystkim w najlepszym gatunku. Ojciec Drogiej Cioci był tak utalentowany, że przyjeżdżali do niego pacjenci z pięciu górskich wsi, którzy słyszeli o Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry (zapiszę jego imię, dopóki je pamiętam).
Mimo sławy i niewątpliwych zdolności nie mógł zapobiec wszystkim tragediom. Gdy Droga Ciocia miała cztery lata, jej matka i starsi bracia umarli na chorobę wysuszającą jelita. Podobnie inni krewni z obu stron rodziny – zmarli ledwie trzy dni po ceremonii czerwonego jaja, kiedy to pili wodę ze studni, zarażoną ciałem dziewczyny, która popełniła samobójstwo. Nastawiacz czuł ogromny wstyd, że nie udało mu się uratować członków własnej rodziny, więc aby urządzić wszystkim godny pogrzeb, wydał całą fortunę i popadł w długi.
– Rozpieścił mnie ze smutku – mówiły dłonie Drogiej Cioci. – Pozwalał mi robić wszystko to, co mógłby robić syn. Nauczyłam się czytać i pisać, zadawać pytania i zagadki, pisać wiersze złożone z ośmiu kolumn, podziwiać naturę podczas samotnych spacerów. Stare służące przestrzegały go, że to niebezpieczne, że zamiast okazywania światu swojego szczęścia powinnam wobec obcych być nieśmiała i płochliwa. Pytały, dlaczego nie bandażuje mi stóp. Mój ojciec przywykł do widoku najgorszych cierpień. Wobec mnie był jednak bezradny. Nie mógł znieść mojego płaczu.
Tak więc Droga Ciocia krok w krok chodziła za swoim ojcem w pracowni i w aptece. Moczyła łubki i zrywała mech. Polerowała wagę i sprawdzała rachunki. Gdy klient wskazał jakiś słój, umiała odczytać nazwę zawartości, nawet trudne naukowe słowa, oznaczające zwierzęce organy. Gdy była starsza, nauczyła się puszczać krew za pomocą ostrego gwoździa, oczyszczać skaleczenia własną śliną, nakładać warstwę robaków, by odsączyć ropę, oraz opatrywać sterczące kości plecionym papierem. Zanim przestała być dzieckiem i wkroczyła w wiek dziewczęcy, zdążyła usłyszeć wszystkie rodzaje krzyków i przekleństw wydawanych przez cierpiących. Dotykała tylu ciał, żywych, umierających i martwych, że niewiele rodzin widziało w niej żonę dla swych synów. Nigdy nie zawładnęło nią uczucie do mężczyzny, ale za to potrafiła rozpoznać drgawki przedśmiertne.
– Gdy uszy robią się miękkie i przylegają płasko do głowy, jest już za późno – powiedziała mi kiedyś. – Kilka sekund później słychać ostatni świszczący oddech. Ciało zaczyna stygnąć. – Nauczyła mnie wielu takich rzeczy.
W najtrudniejszych przypadkach pomagała ojcu kłaść rannego na lekkiej macie, wyplecionej z rattanu. Ojciec podnosił i opuszczał konstrukcję za pomocą sznura i bloków, a ona pilnowała, by mata cała zanurzyła się w wannie ze słoną wodą. W unoszonym na powierzchni ciele połamane kości wracały na swoje miejsce. Potem Droga Ciocia przynosiła ojcu paski rattanu, wcześniej namoczone, aby zmiękły. Wyginał z nich łubki, aby kończyna mogła oddychać, ale była unieruchomiona. Pod koniec wizyty otwierał słój z kośćmi smoka i wąskim dłutkiem odłupywał skrawek cienki jak kawałek obciętego paznokcia. Droga Ciocia ucierała go srebrną kulą na proszek. Proszek dosypywano do maści albo mikstury, którą chory miał pić. Potem szczęśliwy pacjent wracał do domu. Niedługo znów mógł chodzić na cały dzień do kamieniołomu.
Pewnego dnia w porze kolacji Droga Ciocia opowiedziała mi swoimi dłońmi historię, którą tylko ja potrafiłam zrozumieć.
– Do mojego ojca przyszła bogata dama i kazała mu zdjąć bandaże ze swoich stóp i sprawić, żeby wyglądały nowocześniej. Powiedziała, że chce nosić buty na wysokim obcasie. “Ale niech nowe stopy nie będą za duże – zastrzegła się. – Nie takie, jak stopy niewolnic ani cudzoziemskich kobiet. Niech będą naturalnie mole jak u niej". Pokazała na moje stopy.
Zapominając, że Matka i ciotki siedzą przy stole, powiedziałam na głos:
– Czy zabandażowane stopy naprawdę wyglądają jak białe lilie, tak jak piszą w romantycznych książkach?
Matka i ciotki, które nadal bandażowały stopy, spojrzały na mnie spod zmarszczonych brwi. Jak mogę tak otwarcie mówić o najbardziej intymnych częściach ciała kobiety? Droga Ciocia udała, że mnie karci, ale naprawdę jej ręce powiedziały:
– Zwykle są pomarszczone jak pleciony chleb. Ale jeśli są brudne i pełne zgrubień, wyglądają jak zgniłe korzenie imbiru i mają zapach jak ryje świń martwych od trzech dni.
W ten sposób Droga Ciocia nauczyła mnie być krnąbrną, tak jak ona. Nauczyła mnie być ciekawą, jak ona. Nauczyła mnie być rozpieszczoną. Przez te cechy nie mogła mnie nauczyć, jak być lepszą córką, choć na koniec próbowała walczyć z moimi wadami.
Pamiętam, jak bardzo się starała. Był to nasz ostatni wspólny tydzień. Przez wiele dni nie mówiła do mnie, tylko pisała, pisała i pisała. Wreszcie wręczyła mi plik arkuszy związanych sznurkiem.
– Oto moja prawdziwa historia – powiedziała mi – Twoja także.
Chcąc jej zrobić na złość, nie przeczytałam większości tych kartek. Gdy jednak przeczytałam, oto czego się dowiedziałam.
Pewnego dnia późną jesienią, gdy Droga Ciocia skończyła już dziewiętnaście lat według chińskiego kalendarza, nastawiacz kości miał dwójkę nowych pacjentów. Pierwszym było wrzeszczące dziecko z rodziny, która mieszkała w Nieśmiertelnym Sercu. Drugim był mój Najmłodszy Wuj. Obaj pacjenci przysporzyli Drogiej Cioci wiele przykrości, lecz każdy z zupełnie innego powodu.
Ryczące dziecko było najmłodszym synem człowieka o szerokiej piersi, który nazywał się Chang i był trumniarzem, co wzbogacił się dzięki zarazom. Z wierzchu jego trumien było rzeźbione drewno kamforowe, ale środek krył tanią sośninę, pomalowaną i polakierowaną, żeby wyglądała jak znacznie szlachetniejsze złote drewno.
Kawałek tego złotego drewna, spadając ze sterty, wybił dziecku ramię ze stawu. Dlatego malec tak głośno wył, wyjaśniała z przerażoną miną żona Changa. Droga Ciocia poznała tę nerwową kobietę. Przed dwoma laty siedziała ona przed sklepem nastawiacza kości, bo jej oko i szczękę zranił kamień, który spadł znikąd, pewnie prosto z nieba. Teraz wróciła tu z mężem, który bijąc dziecko po nodze, kazał mu przestać hałasować. Droga Ciocia krzyknęła na Changa:
– Najpierw ramię, a teraz chce mu pan jeszcze złamać nogę?
Chang zmierzył ją krzywym spojrzeniem. Droga Ciocia wzięła dziecko na ręce. Wtarła odrobinę lekarstwa w jego policzki. Po chwili dziecko ucichło, ziewnęło i zasnęło. Nastawiacz kości naprawił drobny bark, umieszczając go na swoim miejscu.
– Co to za lekarstwo? – spytał Drogiej Cioci trumniarz. Nie odpowiedziała.
– Tradycyjne składniki – odrzekł nastawiacz kości. – Trochę opium, trochę ziół i specjalna smocza kość, którą wykopaliśmy w sekretnym miejscu, znanym tylko naszej rodzinie.
– Specjalna smocza kość? – Chang zanurzył palec w miseczce z lekiem, a potem dotknął nim wnętrza swojego policzka. Podał trochę substancji Drogiej Cioci, która z niesmakiem pociągnęła nosem, a on roześmiał się, posyłając jej znaczące spojrzenie, jak gdyby była jego własnością i miała robić to, czego on zechce.
Zaraz po wyjściu Changów z dzieckiem zjawił się utykający Najmłodszy Wuj.
Wyjaśnił, że zranił go spłoszony koń. Wuj jechał z Pekinu do Nieśmiertelnego Serca i podczas popasu koń przestraszył królika, który z kolei przestraszył konia, a koń nadepnął na stopę Wuja, łamiąc mu trzy palce. Wuj postanowił więc przyjechać na swoim złym koniu prosto do Ust Góry, do Sławnego Nastawiacza Kości.
Najmłodszy Wuj zasiadł na krześle z czarnego drewna, na którym siadali badani pacjenci. Droga Ciocia była w pokoju za sklepem i widziała go przez uchyloną zasłonę. Był szczupłym dwudziestodwuletnim mężczyzną. Miał szlachetne rysy, ale nie zachowywał się zbyt dumnie ani oficjalnie. Jego szaty nie zdradzały wielkiego bogactwa, lecz był bardzo zadbany. Droga Ciocia usłyszała, jak żartuje na temat wypadku:
– Moja klacz oszalała ze strachu i myślałem, że pogalopuje prosto do świata zmarłych ze mną na grzbiecie. Wtedy weszła Droga Ciocia, mówiąc:
– Ale los przywiódł pana tutaj.
Wuj zamilkł. Kiedy się uśmiechnął, zapomniał o bólu. Kiedy kładła mu na stopę gorącą maść z kości smoka, postanowił się z nią ożenić. Tak brzmiała wersja Drogiej Cioci o rym, jak się w sobie zakochali.
Nigdy nie widziałam wizerunku mojego prawdziwego ojca, ale Droga Ciocia powiedziała mi, że był bardzo przystojny i elegancki, a jednak tak nieśmiały, że wywoływał w sercu dziewczyny tkliwość. Wyglądał jak biedny uczony, który mógłby żyć w lepszych warunkach i na pewno zakwalifikowałby się do cesarskiego egzaminu, gdyby tylko kilka lat temu nie zniosła go nowa Republika.
Nazajutrz rano Najmłodszy Wuj przyszedł z trzema gałązkami lychee, aby ofiarować owoce Drogiej Cioci w dowód wdzięczności. Zdjął łupinę z jednego owocu, a Droga Ciocia zjadła biały miąższ. Oboje zauważyli, że ranek jest bardzo ciepły, jak na późną jesień. Wuj zapytał, czy może zadeklamować wiersz, który rano napisał.
– Mówisz językiem spadających gwiazd – powiedział. – Twoje słowa są bardziej zdumiewające niż wschód słońca, bardziej olśniewające niż słońce, krótkie jak zachód. Chcę przez wieczność iść ich tropem.
Po południu trumniarz przyniósł nastawiaczowi kości arbuz.
– Chciałem wyrazić ogromną wdzięczność – rzekł. – Mój syn czuje się już dobrze. Potrafi brać do rąk miseczki i rozbijać je z siłą trzech chłopców.
Jeszcze tego samego tygodnia obaj mężczyźni, nie wiedząc o tym, co robi drugi, poszli do różnych wróżbitów. Obaj chcieli wiedzieć, czy mają szczęśliwą datę urodzenia, by poślubić Drogą Ciocię.
Trumniarz udał się do wróżbity w Nieśmiertelnym Sercu, który chodził po wsi z różdżką. Według wróżbity, wszystkie znaki wskazywały, że małżeństwo będzie szczęśliwe. Droga Ciocia urodziła się w Roku Koguta, a ponieważ Chang był Wężem, stanowili niemal idealną parę. Staruszek powiedział, że Droga Ciocia ma także szczęśliwą liczbę linii w swoim imieniu (zapiszę tę liczbę, gdy tylko przypomnę sobie jej imię). Na dodatek miała na twarzy pieprzyk w pozycji jedenastej, obok wypukłości policzka, który wskazywał, że z jej posłusznych ust będą spływać same słodkie słowa. Trumniarz tak się ucieszył z wróżby, że dał wróżbicie sowity napiwek.
Najmłodszy Wuj poszedł do wróżbiarki w Ustach Góry, staruszki o twarzy bardziej pomarszczonej niż jej dłonie. Zobaczyła same nieszczęścia. Pierwszym złym znakiem był pieprzyk na twarzy Drogiej Cioci. Wróżbiarka powiedziała Wujowi, że jest w pozycji dwunastej i sięga w dół do ust, co oznacza, że w jej życiu zawsze będzie smutek. Kombinacja ich lat urodzenia również wykazywała niezgodność. Droga Ciocia urodziła się w Roku Ognistego Koguta, on w Roku Drewnianego Konia. Dziewczyna będzie na nim jeździć i powoli rozdziobywać jego grzbiet. Zniszczy go niezliczonymi żądaniami, wciąż nienasycona. A potem wyjawiła najgorsze. Ojciec i matka dziewczyny podali, że urodziła się szesnastego dnia siódmego księżyca. Ale wróżbiarka miała szwagierkę, która mieszkała niedaleko nastawiacza kości i wiedziała lepiej. Szwagierka słyszała krzyk nowo narodzonego dziecka nie szesnastego, ale piętnastego dnia, jedynego dnia, w którym duchom wolno wędrować po ziemi. Dziecko wydawało dźwięki wu – wu, wu – wu, nie jak istota ludzka, ale udręczona dusza. Wróżbiarka wyznała Wujowi, że dość dobrze zna dziewczynę. Często ją widywała spacerującą samotnie w dni targowe. Ta dziwna dziewczyna potrafiła szybko liczyć w głowie i kłócić się z kupcami. Była arogancka i niezwykle uparta. Była także wykształcona, ponieważ ojciec nauczył ją tajemnic ciała. I zbyt ciekawa, zbyt dociekliwa, za bardzo pragnęła chodzić własnymi ścieżkami. Być może była opętana. Wróżbiarka radziła Wujowi znaleźć inną kandydatkę. Małżeństwo z tą doprowadziłoby do katastrofy.
Najmłodszy Wuj dał staruszce więcej pieniędzy, nie jako napiwek, ale po to, by lepiej się zastanowiła. Wróżbiarka kręciła głową, lecz gdy dostała tysiąc miedziaków, coś jej przyszło na myśl. Kiedy dziewczyna się uśmiechała, co często się zdarzało, jej pieprzyk znajdował się w szczęśliwszej pozycji, numer jedenaście. Staruszka zajrzała do almanachu, aby odnaleźć godzinę narodzin dziewczyny. Dobre wieści. Godzina Królika oznaczała umiłowanie pokoju. Zuchwałość dziewczyny mogła więc być udawana. A resztki nieugiętości można z niej było wybić mocnym kijem. Później okazało się, że szwagierka staruszki była znaną plotkarką, skłonną do przesady. Aby jednak zapewnić szczęście przyszłemu małżeństwu, wróżbiarka sprzedała Wujowi talizman Stu Różnych Rzeczy, który był niezawodnym środkiem na złe duchy, złe daty, nieszczęścia i wypadanie włosów.
– Jednak nawet z talizmanem proszę się nie żenić w Roku Smoka. To zły rok dla Konia.
Pierwszą propozycję małżeństwa przyniosła swatka Changa, która przyszła do nastawiacza kości i opowiedziała mu o wszystkich dobrych znakach. Chwaliła trumniarza, że jako rzemieślnik pochodzący ze znanej rzemieślniczej rodziny cieszy się wielkim szacunkiem. Opisywała jego dom, jego skalne ogrody, stawy rybne, meble w licznych pokojach, najlepszy kolor drewna, fiolety głębokie jak świeży siniec. Jeśli idzie o posag, trumniarz pragnął okazać wielką wspaniałomyślność. Ponieważ dziewczyna będzie drugą żoną, nie pierwszą, pan Chang pyta, czy mogłaby wnieść w posagu słoiczek opium i słoiczek kości smoka? Wprawdzie to niewiele rzeczy, ale bezcennych, więc nie będą stanowić obrazy dla dziewczyny.
Nastawiacz kości zaczai rozważać tę propozycję. Starzał się. Co się stanie z córką po jego śmierci? Kto jeszcze zechciałby ją przyjąć pod swój dach? Była żywą i upartą dziewczyną. Nie miała matki, która nauczyłaby ją manier właściwych żonie. Gdyby miał sam wybierać zięcia, zapewne nie byłby to trumniarz, ale nie chciał stać na drodze córki do przyszłego szczęścia. Powiedział Drogiej Cioci o wspaniałomyślnej propozycji trumniarza.
Droga Ciocia parsknęła z oburzeniem.
– To brutal – oświadczyła. – Wolałabym jeść robaki niż zostać jego żoną.
Nastawiacz kości udzielił więc swatce Changa nieco niezręcznej odpowiedzi:
– Przykro mi – powiedział. – Moja córka zachorowała z rozpaczy na myśl, że miałaby opuścić najdroższego ojca.
Chang mógłby przełknąć kłamstwo, gdyby nie to, że tydzień później została przyjęta propozycja złożona przez swatkę Najmłodszego Wuja.
Kilka dni po ujawnieniu ich planów małżeńskich trumniarz przyjechał do Ust Góry i zaskoczył Drogą Ciocię, gdy wracała od studni.
– Myślisz, że wolno ci mnie obrażać, a potem śmiać mi się w nos?
– Kto kogo obraził? Prosiłeś, żebym została twoją drugą żoną, służącą pierwszej. Nie mam zamiaru zostać niewolnicą feudalnego małżeństwa.
Gdy próbowała odejść, Chang chwycił ją za szyję, mówiąc, że może jej skręcić kark, a potem nią potrząsnął, jak gdyby rzeczywiście mógł ją złamać niczym zimową gałązkę. Ale tylko rzucił nią o ziemię, przeklinając ją i intymne części ciała jej matki.
Kiedy Droga Ciocia odzyskała oddech, parsknęła:
– Grubiańskie słowa, wielkie pięści. Sądzisz, że strachem możesz mnie zmusić, żebym okazała przykrość?
Wtedy wypowiedział słowa, których nigdy nie mogła zapomnieć:
– Niedługo każdy dzień twojego nędznego życia będzie dla ciebie przykrością.
Droga Ciocia nie powiedziała o tym, co się stało, ani ojcu, ani Hu Senowi. Nie było sensu ich martwić. Po co jej przyszły mąż miałby się zastanawiać, czy Chang miał powód, by poczuć się dotkniętym? Wielu ludzi mówiło już, że jest zbyt silna i przyzwyczajona do chodzenia własnymi drogami. Być może to była prawda. Nie obawiała się kary ani poniżenia. Nie bała się prawie niczego.
Miesiąc przed ślubem Najmłodszy Wuj przyszedł do Jej pokoju późnym wieczorem.
– Chcę usłyszeć twój głos w ciemności – szepnął. – Chcę usłyszeć język spadających gwiazd.
Wpuściła go do swego k'ang, a on ochoczo przystąpił do zaślubin. Lecz gdy była w ramionach Najmłodszego Wuja, poczuła na skórze dotyk wiatru i zaczęła drżeć. Zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy się boi, boi się nieznanej radości.
Ślub miał się odbyć w Nieśmiertelnym Sercu, tuż po początku nowego Roku Smoka. Był nagi wiosenny dzień. Na ziemi leżały śliskie placki śniegu. Rankiem do sklepu nastawiacza kości w Ustach Góry zawitał wędrowny fotograf. Przed miesiącem złamał rękę i zapłacił, robiąc zdjęcie Drogiej Cioci w dniu ślubu. Włożyła swój najlepszy zimowy kaftan z wysokim, obszytym futrem kołnierzem i haftowany czepek. Musiała przez długi czas patrzeć nieruchomo w obiektyw i kiedy to robiła, myślała, jak bardzo zmieni się na zawsze jej życie. Mimo że była szczęśliwa, ogarniał ją niepokój. Przeczuwała niebezpieczeństwo, lecz nie potrafiła go nazwać. Starała się spoglądać daleko w przyszłość, ale nic nie widziała.
Na drogę do ślubu przebrała się w strój panny młodej, czerwoną szatę i spódnicę, fantazyjne nakrycie głowy z szalem, które musiała włożyć, opuszczając dom ojca. Nastawiacz kości pożyczył pieniądze, by wynająć dwa wozy ciągnięte przez muły, jeden na prezenty dla rodziny pana młodego, drugi na skrzynie z rzeczami oblubienicy.
Oblubienica miała przebyć drogę w lektyce, a nastawiacz kości musiał także wynająć czterech nosicieli lektyki, dwóch woźniców, flecistę i dwóch strażników, którzy mieli uważać na bandytów. Dla swej córki wystarał się o wszystko, co najlepsze: najpiękniejszą lektykę, najczystsze wozy, najsilniejszych strażników, uzbrojonych w najprawdziwsze pistolety i proch. W jednym z wozów spoczywał posag: słoiczek opium i słoiczek kości smoka, ostatni z zapasów. Ojciec wielokrotnie zapewniał córkę, że nie powinna się martwić kosztami. Po jej ślubie może przecież iść do Małpiej Szczęki i zebrać nowe kości.
W połowie drogi między wsiami z krzewów wyskoczyli dwaj zakapturzeni bandyci.
– Jestem sławny Bandyta Mongolski! – ryknął wyższy.
Droga Ciocia od razu rozpoznała głos Changa, trumniarza. Cóż to za niedorzeczny żart? Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, strażnicy rzucili swoje pistolety, nosiciele rzucili drzewce, a Droga Ciocia upadła na podłogę lektyki, tracąc przytomność.
Gdy się ocknęła, przez mgłę zobaczyła twarz Najmłodszego Wuja. Wyjął ją z lektyki. Rozejrzawszy się wokół, stwierdziła, że skrzynie zostały splądrowane, a strażnicy i nosiciele lektyki uciekli. Potem dostrzegła ojca leżącego w rowie, z dziwnie przekręconą głową i szyją i twarzą bez oznak życia. Czy to sen?
– Ojciec – jęknęła. – Chcę do niego iść.
Pochyliła się nad ciałem, próbując objąć myślą to, co się stało, tymczasem Wuj podniósł porzucony przez strażnika pistolet.
– Przysięgam, że odnajdę demony, które przyniosły mojej oblubienicy tyle rozpaczy! – zawołał i wystrzelił w niebo. Huk przestraszył jego konia.
Droga Ciocia nie widziała kopnięcia, które zabiło Wuja, lecz usłyszała okropny trzask, z jakim musiała się otworzyć ziemia, gdy się rodziła. Przez resztę życia miała słyszeć ten dźwięk w odgłosie łamanych gałązek, trzaskającego ognia, rozłupywanego w lecie melona.
I tak Droga Ciocia tego samego dnia została wdową i sierotą.
– To klątwa – mówiła cicho, spoglądając na ciała mężczyzn, których kochała.
Przez trzy bezsenne noce po ich śmierci Droga Ciocia przepraszała zwłoki ojca i Najmłodszego Wuja. Przemawiała do ich nieruchomych twarzy. Dotykała ich ust, choć nie wolno było tego robić i kobiety w domu bały się, że złe duchy mogą ją opętać albo pozostać.
Trzeciego dnia przyjechał Chang z trumnami.
– To on ich zabił! – krzyczała Droga Ciocia. Chwyciwszy pogrzebacz, próbowała uderzyć trumniarza. Zaczęła okładać pogrzebaczem trumny.
Bracia Wuja musieli odciągnąć ją siłą. Przepraszali Changa za szaleństwo dziewczyny, a on odrzekł, że należy tylko podziwiać tak wielką rozpacz. Droga Ciocia nadal szalała z podziwu godnej rozpaczy, więc kobiety musiały ją związać od łokci po kolana paskami materiału. Potem położyły ją w k'ang Najmłodszego Wuja, a ona wiła się i skręcała jak uwięziony w kokonie motyl. Dopiero gdy Prababcia zmusiła ją do wypicia miseczki lekarstwa, jej ciało zwiotczało. Przez dwa dni i dwie noce śniła, że jest z Wujem, leżąc w jego k'ang jako żona.
Kiedy odzyskała przytomność, leżała sama w ciemności. Miała wolne nogi i ręce, lecz była bardzo słaba. W domu panowała cisza. Droga Ciocia poszła szukać ojca i Najmłodszego Wuja. Dotarła go głównego korytarza, lecz ciał nie było, już zostały ukryte w drewnianych skrzyniach, zrobionych ręką Changa. Z płaczem chodziła po domu, ślubując, że niebawem znajdzie się razem z nimi w żółtej ziemi. Weszła do pracowni, gdzie robiło się tusz, szukając kawałka sznura, ostrego noża, zapałek, które mogłaby połknąć, czegoś, co sprawiłoby jej większy ból, niż teraz czuła. Wtedy dostrzegła naczynie z czarną żywicą. Zanurzyła w płynie czerpak i włożyła w czeluść pieca. Lepki tusz zmienił się w zupę niebieskich płomieni. Przechyliła łyżkę i połknęła jej zawartość.
Prababcia pierwsza usłyszała głuche hałasy w pracowni. Wkrótce zjawiły się tam pozostałe kobiety. Droga Ciocia miotała się po podłodze, oddychając z sykiem ustami, które były czarne od krwi i tuszu.
– Jakby w misce z jej ust pływały węgorze – powiedziała Matka. – Lepiej dla niej, żeby umarła.
Lecz nie dopuściła do tego Prababcia. We śnie przyszedł do niej duch Najmłodszego Wuja i ostrzegł, że jeśli Droga Ciocia umrze, duchy ich obojga będą krążyć po domu, szukając zemsty na tych, którzy nie okazali jej litości. Wszyscy wiedzieli, że nie ma nic gorszego od mściwych duchów. Przez nie pokoje cuchną jak zwłoki. Przez nie w jednej chwili jełczeje tofu. Przez nie dzikie stworzenia wspinają się na ściany i bramy. Mając w domu duchy, nikt nigdy nie śpi dobrze.
Prababcia dzień w dzień zanurzała pasy materiału w maściach i kładła na rany Drogiej Cioci. Kupiła kości smoka, pokruszyła i posypała nimi spuchnięte usta. Wówczas zauważyła, że jeszcze jedna część ciała Drogiej Cioci spuchła: jej łono.
Przez kilka następnych miesięcy z ran Drogiej Cioci zniknęła ropa i zaczęły się tworzyć blizny, a łono zrobiło się duże jak tykwa. Kiedyś była bardzo ładną dziewczyną. Teraz na jej widok każdy wzruszał ramionami, z wyjątkiem ślepych żebraków. Pewnego dnia, gdy było już wiadomo, że Droga Ciocia przeżyje, Prababcia zwróciła się do swej milczącej pacjentki:
– Uratowałam ci życie i gdzie się teraz z dzieckiem po – dziejesz? Co zrobisz?
W nocy do Prababci znów przyszedł duch Najmłodszego Wuja, a nazajutrz rano Prababcia oznajmiła Drogiej Cioci:
– Masz tu zostać i być piastunką tego dziecka. Pierwsza Siostra uzna je za swoje i wychowa jako Liu. Tym, których poznasz, będziemy mówić, że jesteś daleką krewną z Pekinu, kuzynką, mieszkałaś w klasztorze, dopóki się nie spalił, i omal nie straciłaś życia w pożarze. Nikt cię nie rozpozna z taką twarzą.
I tak się stało. Droga Ciocia została w domu. Ja byłam powodem, jedynym powodem, dla którego nadal żyła. Pięć miesięcy po moich narodzinach w roku 1916 Matka urodziła GaoLing, a wcześniej Prababcia zmusiła ją, by mnie uznała za swoje dziecko. Jak Matka mogła twierdzić, że miała dwójkę dzieci w odstępie pięciu miesięcy? Przecież to niemożliwe. Tak więc Matka postanowiła czekać. Dokładnie dziewięć miesięcy po moich narodzinach, w 1917 roku i w bardzo szczęśliwym dniu urodziła się GaoLing, tym razem oficjalnie.
Dorośli znali prawdę o naszych narodzinach. Dzieci wiedziały tylko tyle, ile miały udawać, że wiedzą. I choć byłam rozgarnięta, w rzeczywistości byłam głupia. Nigdy nie wątpiłam w prawdę, jaką słyszałam. Nie dziwiłam się, dlaczego Droga Ciocia nie ma imienia. Dla innych była Piastunką. Dla mnie Drogą Ciocią. Nie wiedziałam, kim naprawdę jest, dopóki nie przeczytałam, co napisała.
Jestem twoją matką, brzmiały te słowa.
Przeczytałam to dopiero po jej śmierci. Pamiętam jednak, jak mówiły mi to jej ręce, widziałam, jak mówi to oczyma. Gdy jest ciemno, mówi to do mnie wyraźnym głosem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Mówi językiem spadających gwiazd.
W roku 1929, gdy miałam czternaście lat, stałam się złym człowiekiem.
Tego samego roku na Wzgórze Smoczej Kości w Ustach Góry przyjechali naukowcy, chińscy i cudzoziemscy. Na głowach mieli kapelusze przeciwsłoneczne, a na nogach wellingtony. Przywieźli ze sobą łopaty i pręty, sita do sortowania i musujące płyny. Kopali w kamieniołomach, ryli w jaskiniach. Chodzili od apteki do apteki, kupując wszystkie stare kości. Słyszeliśmy pogłoski, że cudzoziemcy chcą postawić własne fabryki smoczych kości, i kilkunastu ludzi ze wsi poszło do kamieniołomów z siekierami, żeby ich przegonić.
Wtedy jednak jeden z chińskich robotników, którzy przeprowadzali wykopy dla naukowców, rozpuścił plotkę, że dwie ze smoczych kości mogły być zębami pochodzącymi z ludzkiej głowy. Wszyscy sądzili, że mowa o kimś zmarłym niedawno. Z czyjego grobu? Czyjego dziadka? Czyjej babki? Niektórzy przestali kupować kości smoka. W aptekach pojawiły się duże szyldy z napisem: “Żaden ze sprzedawanych tu leków nie zawiera części ciała człowieka".
Droga Ciocia miała wtedy jeszcze cztery czy pięć kości, jakie zostały jej po wyprawie do rodzinnej jaskini, nie licząc kości wróżebnej, którą wiele lat temu podarował jej ojciec. Z pozostałych zrobiła lekarstwo, którym przez wiele lat mnie leczyła, zapewniając, że nie są to kości ludzkie.
Niebawem przyszedł do niej we śnie Sławny Nastawiacz Kości.
– Kości, które masz, nie pochodzą od smoków – powiedział. – To kości naszej rodziny, przodka, który został przygnieciony w Małpiej Szczęce. Ukradliśmy je, dlatego nas przeklął. Dlatego powymierali prawie wszyscy członkowie naszej rodziny, twoja matka, twój brat, ja, twój przyszły mąż – przez tę klątwę. I nie kończy się na śmierci. Odkąd przybyłem do Świata Jin, cień przodka skacze na mnie z każdego zakątka. Gdybym nie był martwy, tysiąc razy umarłbym ze strachu.
– Co mamy począć? – spytała go we śnie Droga Ciocia.
– Zwrócić kości. Dopóki nie połączą się z resztą ciała, przodek nie przestanie nas nękać. Ty będziesz następna, klątwa przejdzie też, oczywiście, na wszystkie następne pokolenia naszej rodziny. Wierz mi, córko, nie ma nic gorszego, niż pozostawić na świecie krewnego narażonego na zemstę.
Nazajutrz rano Droga Ciocia wstała wcześnie i nie było jej prawie cały dzień. Kiedy wróciła, wydawała się spokojniejsza. Później jednak robotnicy ze Wzgórza Smoczej Kości rozpuścili nowinę: “Zęby są nie tylko ludzkie – mówili – ale pochodzą z czaszki jednego z naszych najstarszych przodków, sprzed miliona lat!". Naukowcy postanowili nazwać czaszkę “Człowiekiem z Pekinu". Musieli tylko znaleźć więcej kawałków, żeby zrobić całą czaszkę, potem jeszcze trochę, żeby połączyć z czaszką szczękę, szczękę z szyją, szyję z ramionami i tak dalej, aż powstałby cały człowiek. Oznaczało to, że trzeba znaleźć mnóstwo kawałków, i dlatego naukowcy prosili mieszkańców wsi, żeby przynosili wszystkie smocze kości ze swoich domów i sklepów z lekami. Jeśli okazało się, że kości pochodzą od starożytnych ludzi, ich właściciel dostawał nagrodę.
Milion lat! Wszyscy ciągle o tym mówili. Wczoraj w ogóle nie mieli potrzeby wypowiadać tej liczby, dziś nie Mogli przestać jej powtarzać. Młodszy Wuj przypuszczał, ze na jednym kawałku smoczej kości można zarobić milion miedziaków. A Ojciec rzekł:
– Miedziaki są dziś nic niewarte. Prędzej dostaniesz milion srebrnych taeli.
Snując domysły i sprzeczając się, ustalili cenę na milion złotych sztabek. Całe miasteczko o tym mówiło. “Stare kości obrastają nowym tłuszczem" – powtarzali ludzie. Smocze kości były teraz warte ogromnie dużo, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, nikt więc nie mógł już ich kupować jako lekarstwa. Ludzi trapionych wysysającymi życie chorobami nie można było uleczyć. Cóż to jednak mogło mieć za znaczenie? Przecież pochodzili od Człowieka z Pekinu. A on był sławny.
Naturalnie pomyślałam o smoczych kościach, które Droga Ciocia zaniosła z powrotem do jaskini. Też były ludzkie – tak powiedział jej we śnie ojciec.
– Mogłybyśmy sprzedać je za milion sztabek – powiedziałam do niej. W swoim przekonaniu nie chodziło mi tylko o własne dobro. Gdyby Droga Ciocia dała nam bogactwo, może moja rodzina bardziej by ją szanowała.
– Za milion czy dziesięć milionów, nieważne – skarciły mnie jej mówiące ręce. – Gdybyśmy je sprzedały, klątwa powróci. Przyjdzie duch i zabierze ze sobą nas i nasze kości. Potem będziemy musiały nosić milion sztabek na naszych martwych karkach, żeby się wykupić w drodze przez piekło. – Szturchnęła mnie w czoło. – Duchy nie spoczną, dopóki nie wymrze cała nasza rodzina. Cała, do ostatniej osoby. – Uderzyła się pięścią w pierś. – Czasem wolałabym już nie żyć. Naprawdę chciałam umrzeć, ale wróciłam dla ciebie.
– Ja się nie boję – odrzekłam. – Klątwa nie dotyczy mnie, tylko ciebie, więc ja mogę pójść po kości. Nagle Droga Ciocia uderzyła mnie w bok głowy.
– Zamilcz! – Jej dłonie cięły powietrze. – Chcesz, żeby klątwa była jeszcze straszniejsza? Nigdy tam nie chodź. Nigdy ich nie dotykaj. Przyrzeknij mi, że tego nie zrobisz. Obiecaj! – Chwyciła mnie za ramiona i zaczęła potrząsać, aż z moich rozdygotanych ust padła przysięga.
Potem marzyłam, że wymykam się do jaskini. Jak mogłam siedzieć bezczynnie, kiedy wszyscy w Ustach Góry i sąsiednich wsiach szukali nieśmiertelnych reliktów? Wiedziałam, gdzie są ludzkie kości, nie mogłam jednak nic nikomu powiedzieć. Musiałam patrzeć, jak inni dłubią tam, gdzie pasły się ich owce, rozgrzebują błoto, w którym tarzają się ich świnie. Nawet Pierwszy i Drugi Brat razem i żonami rozkopywali pozostałą część ziemi między domem a urwiskiem. Z tłustego nawozu wyciągali korzenie i robaki. Zgadywali, że to mogły być palce starożytnego człowieka albo nawet skamieniały język, który wypowiadał pierwsze słowa naszych przodków. Na ulicach pełno było ludzi usiłujących sprzedać wszystkie rodzaje zasuszonych znalezisk, od kurzych dziobów po świńskie łajno. W niedługim czasie nasza wieś wyglądała gorzej niż cmentarz rozgrzebany przez rabujących groby.
Dzień i noc w rodzinach mówiono o Człowieku z Pekinu i prawie o niczym więcej.
– Milion lat? – zastanawiała się na głos Matka. – Jak można znać wiek kogoś, kto nie żyje od tak dawna? Hnh, kiedy umarł mój dziadek, nikt nie wiedział, czy miał sześćdziesiąt osiem czy sześćdziesiąt dziewięć lat. Powinien żyć osiemdziesiąt, gdyby miał więcej szczęścia. Nasza rodzina uznała więc, że liczył sobie osiemdziesiąt, czyli że miał więcej szczęścia – ale i tak nie żył.
Ja także miałam coś do powiedzenia na temat nowego odkrycia:
– Dlaczego nazywają go Człowiekiem z Pekinu? Zęby są z Ust Góry. A od niedawna naukowcy mówią, że czaszka należała do kobiety. Powinni więc mówić “Kobieta z Ust Góry".
Ciotki i wujowie spojrzeli na mnie, a jedno z nich powiedziało:
– Oto mądrość dziecka, prosta i prawdziwa. Zawstydziłam się, słysząc wielkie słowa. Po chwili GaoLing dodała:
– Chyba powinni go nazywać Człowiekiem z Nieśmiertelnego Serca. Wtedy nasze miasteczko byłoby sławne i my też.
Matka wychwalała jej pomysł, inni także. Mnie wydawał się bezsensowny, ale nie mogłam tego powiedzieć.
Często byłam zazdrosna, gdy nasza Matka więcej uwagi poświęcała GaoLing. Nadal wierzyłam, że jestem jej najstarszą córką. Byłam bystrzejsza. Lepiej radziłam sobie w szkole. A jednak zawsze GaoLing miała zaszczyt siadania obok Matki, ona spała w jej k'ang, a ja miałam Drogą Ciocię.
Gdy byłam młodsza, wcale mi to nie przeszkadzało. Uważałam, że to dla mnie wielkie szczęście mieć ją przy sobie. Myślałam, że słowa “Droga Ciocia" znaczą to samo, co dla innych słowo “Mama". Nie mogłabym znieść, gdyby choć na chwilę rozdzielono mnie z moją piastunką. Podziwiałam ją i byłam dumna, że potrafi napisać nazwy wszystkich kwiatów, nasion i krzewów i zna lecznicze działanie każdego. Jednak im byłam starsza, tym mniej ważna stawała się dla mnie Droga Ciocia. Im bardziej wydawałam się sobie mądrzejsza, tym częściej myślałam, że jest tylko służącą, kobietą, która nie zajmuje w naszej rodzinie żadnej znaczącej pozycji i której nikt nie lubi. Mogłaby uczynić naszą rodzinę bogatą, gdyby tylko nie wbiła sobie do głowy tych głupstw o klątwach.
Zaczęłam bardziej szanować Matkę. Zabiegałam o jej życzliwość. Sądziłam, że życzliwość to to samo, co miłość. Gdy traktowano mnie życzliwie, byłam zadowolona i czułam się kimś ważniejszym. Przecież Matka była pierwszą damą w całym domu. To ona decydowała, co jemy, jakiego koloru stroje nosimy, ile dostajemy kieszonkowego, kiedy wolno nam iść na rynek. Każdy się jej bał i jednocześnie chciał jej sprawić przyjemność. Każdy, z wyjątkiem Prababci, która stała się już tak słaba na umyśle, że nie potrafiła odróżnić tuszu od błota.
Ale w oczach Matki nie miałam żadnego wdzięku. Moja mowa nie była muzyką dla jej uszu. Nie miało znaczenia, jak jestem posłuszna, skromna i czysta. Nie była zadowolona z niczego, co robiłam. Nie miałam już pojęcia, co powinnam zrobić, by sprawić jej przyjemność. Byłam jak przewrócony na grzbiet żółw, który rozpaczliwie przebiera łapkami, zastanawiając się, dlaczego świat stoi do góry nogami.
Często skarżyłam się Drogiej Cioci, że Matka mnie nie kocha.
– Przestań opowiadać głupstwa – odpowiadała Droga Ciocia. – Nie słyszałaś jej dzisiaj? Mówiła, że niechlujnie szyjesz. Wspomniała też, że skóra za bardzo ci ciemnieje. Gdyby cię nie kochała, po co miałaby cię krytykować dla twojego własnego dobra?
Potem Droga Ciocia mówiła, że jestem samolubna i ciągle myślę tylko o sobie. Powiedziała, że moja twarz robi się brzydka, kiedy się dąsam. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że krytykując mnie w ten sposób, chciała mi powiedzieć, że kocha mnie jeszcze bardziej.
Pewnego dnia – pamiętam, że jeszcze przed Świętem Wiosny – z rynku wrócił Stary Kucharz, przynosząc nowiny krążące po Nieśmiertelnym Sercu. Chang, trumniarz, stał się bardzo znany i wkrótce zostanie bogaczem. Podobno przez smocze kości, które dał uczonym. Okazało się, że były ludzkie. Nie było jeszcze wiadomo, ile mają lat, ale wszyscy przypuszczali, że co najmniej milion, może nawet dwa miliony lat.
Wszystkie kobiety, dziewczynki i dzieci były w pracowni, z wyjątkiem Drogiej Cioci, która poszła do piwnicy policzyć pałeczki tuszu, które już ozdobiła rzeźbami. Cieszyłam się, że nie ma jej z nami, bo ilekroć ktoś wymieniał imię Changa, pluła. Kiedy więc przywoził drewno, wysyłano ją do pokoju, gdzie przeklinała go, waląc w wiadro tak długo i głośno, że sąsiedzi zaczynali krzyczeć.
– Cóż za szczególny zbieg okoliczności – zauważyła Starsza Ciotka. – Ten sam pan Chang, który sprzedaje nam drewno. Równie dobrze nasza rodzina mogłaby mieć takie szczęście.
– Jego związek z naszą rodziną sięga jeszcze dalej w przeszłość – pochwaliła się Matka. – To on zatrzymał swój wóz, żeby pomóc po tym, jak Najmłodszego Brata zabili mongolscy bandyci. Pan Chang to człowiek uczynny.
Wydawało się, że nie ma końca związkom sławnego pana Changa z nami. Skoro niedługo stanie się jeszcze bogatszy, Matka pomyślała, że na pewno obniży cenę odpadów drewna.
– Powinien dzielić się swoim szczęściem – zgodziła się sama ze sobą Matka. – Bogowie oczekują, że zrobi przynajmniej tyle.
Do pracowni weszła Droga Ciocia i po krótkiej chwili domyśliła się, o kim mowa. Tupnęła nogami, bijąc pięściami powietrze.
– Chang jest zły – mówiła, wymachując ramionami. – Zabił mojego ojca. Przez niego zginął Hu Sen. – Wydała chrapliwy dźwięk, jak gdyby miało się jej oderwać całe gardło.
To nieprawda, pomyślałam. Jej ojciec spadł z wozu, bo był pijany, a Najmłodszego Wuja kopnął własny koń. Tak opowiedziała mi Matka i ciotki.
Droga Ciocia chwyciła mnie za rękę. Zajrzała mi w oczy, a potem zaczęła szybko mówić rękami:
– Powiedz im, Piesku, powiedz, że mówię prawdę. Zrozumiałam już, że smocze kości, które ma Chang – rozsypała na niby ich garść na swojej dłoni – to zapewne te same, które należały do mojego ojca, do mojej rodziny. Chang ukradł je w dniu mojego ślubu. To był mój posag. To kości z Małpiej Szczęki. Musimy je odebrać Changowi i zanieść do jaskini, inaczej klątwa nie przestanie działać. Szybko, powiedz im.
Zanim jednak otworzyłam usta, Matka ostrzegła:
– Nie chcę słuchać żadnej z jej szalonych opowieści. Słyszysz, Córko?
Wszyscy, łącznie z Drogą Ciocią, utkwili we mnie spojrzenie.
– Powiedz im – powtórzyła gestem. Ale ja odwróciłam się do Matki, skinęłam głową i rzekłam:
– Słyszę.
Droga Ciocia wybiegła z pracowni, wydając jakiś zduszony krzyk, na którego dźwięk ścisnęło mi się serce i poczułam się zła.
Przez chwilę w pracowni panowała cisza. Potem do Matki podeszła Prababcia, pytając z zatroskaną miną:
– Widziałaś może Hu Sena?
– Jest na podwórku – odrzekła Matka. Prababcia wyszła z pracowni, powłócząc nogami. Żony moich wujów poczęły cmokać.
– Wciąż nie może odzyskać rozumu po tym, co się stało – mruknęła Młodsza Ciotka. – A to było prawie piętnaście lat temu. – Przez moment nie wiedziałam, czy mają na myśli Prababcię, czy Drogą Ciocię.
– To dobrze, że nie umie mówić – dodała Starsza Ciotka. – Cóż to by był za wstyd dla naszej rodziny, gdyby ktoś wiedział, co próbuje powiedzieć.
– Powinnaś ją wygnać z domu – zwróciła się do Matki Młodsza Ciotka. A Matka wskazała Prababcię, która człapała, drapiąc się po czerwonym znamieniu za uchem.
– To przez starą babcię ta obłąkana piastunka siedzi u nas tyle lat.
Wiedziałam, że naprawdę Matka chce powiedzieć, że po śmierci Prababci będzie mogła wreszcie kazać Drogiej Cioci się wynosić. Naraz pomyślałam o swojej piastunce z wielką czułością. Chciałam zaprotestować, zawołać, że Matce nie wolno tego zrobić, lecz jak mogłam sprzeciwiać się czemuś, co nie zostało powiedziane?
Miesiąc później Prababcia upadła, uderzając głową o ceglany brzeg swojego k'ang. Zanim nadeszła Godzina Koguta, umarła. Ojciec, Starszy Wuj i Młodszy Wuj wrócili do domu z Pekinu, choć na drogach zrobiło się niebezpiecznie. Między Pekinem a Ustami Góry dochodziło do strzelanin między ludźmi generałów. Na szczęście dla nas, jedyną walką, jaką widzieliśmy, były kłótnie lokatorów. Kilka razy prosiliśmy ich, żeby nie wrzeszczeli, gdy żegnaliśmy Prababcię leżącą w głównej sali domu.
Kiedy pan Chang przywiózł trumnę, Droga Ciocia została w swoim pokoju i przeklinała go, hałasując wiadrem. Ja siedziałam na ławce na dziedzińcu od frontu, przyglądając się, jak Ojciec i pan Chang rozładowują wóz.
Myślałam sobie, Droga Ciocia jest w błędzie. Pan Chang nie wyglądał na złodzieja. Był miłym, barczystym mężczyzną o życzliwej twarzy. Ojciec prowadził z nim ożywioną dyskusję na temat jego “ważnego wkładu w naukę, historię i dobro Chin w ogóle". Pan Chang słuchał go ze skromnością, ale i z widocznym zadowoleniem. Potem Ojciec odszedł, aby przynieść mu pieniądze za trumnę.
Mimo że było chłodno, pan Chang bardzo się pocił. Otarł czoło rękawem. Po chwili zauważył, że mu się przyglądam.
– Ale duża urosłaś! – zawołał do mnie. Zarumieniłam się. Mówił do mnie sławny człowiek.
– Moja siostra jest większa – powiedziałam po chwili. – Chociaż o rok młodsza.
– Ach, świetnie – rzekł.
Nie chciałam, żeby wyrażał się pochlebnie o GaoLing.
– Słyszałam, że ma pan kawałki Człowieka z Pekinu – zmieniłam temat. – Jakie części?
– Och, tylko najważniejsze.
Też chciałam pokazać, że jestem ważna, więc bez namysłu wypaliłam:
– Ja też miałam kiedyś kości. – Potem szybko zasłoniłam sobie usta dłonią.
Pan Chang uśmiechnął się, czekając na ciąg dalszy.
– I gdzie one są? – spytał po chwili.
– Nie mogłam zachować się nieuprzejmie.
– Zabrałyśmy je z powrotem do jaskini – odrzekłam.
– Gdzie to jest?
– Nie mogę powiedzieć. Piastunka kazała mi obiecać, to tajemnica.
– Ach, twoja piastunka. To ta z brzydką twarzą. – Pan Chang przyłożył do ust sztywno rozczapierzone palce, tak że jego dłoń przypominała kraba.
Skinęłam głową.
– Szalona kobieta. – Spojrzał w stronę, skąd dobiegał odgłos walenia w wiadro. Nic nie powiedziałam.
– To ona znalazła kości w tym miejscu, o którym nie możesz mówić?
– Obie znalazłyśmy, a ona zaniosła je z powrotem – odpowiedziałam szybko. – Ale nie mogę powiedzieć gdzie.
– Oczywiście. Nie powinnaś mówić nikomu obcemu.
– Przecież pan nie jest obcy! Nasza rodzina bardzo dobrze pana zna. Wszyscy tak mówią.
– Mimo to nie powinnaś mi mówić. Na pewno powiedziałaś ojcu i matce. Pokręciłam głową.
– Nikomu. Gdybym zdradziła miejsce, chcieliby wykopać kości. Tak mówiła Droga Ciocia. Powiedziała, że kości muszą zostać w jaskini, bo inaczej spotka ją sroga kara.
– Jaka kara?
– Klątwa. Umrze, jeśli komuś powiem.
– Przecież jest już dość stara, prawda?
– Nie wiem. Chyba nie.
– Kobiety często umierają niezależnie od wieku, wcale nie z powodu klątwy. Przyczyną może być choroba albo wypadek. Moja pierwsza żona umarła dziesięć lat temu. Zawsze była niezdarna i któregoś dnia spadła z dachu. Teraz mam nową żonę, jeszcze lepszą niż ostatnia. Jeśli twoja piastunka umrze, też możesz mieć nową.
– Jestem za stara na nową piastunkę – powiedziałam. Nie podobała mi się już ta rozmowa.
Po chwili wrócił Ojciec z pieniędzmi dla pana Changa. Gawędzili jeszcze przez kilka minut, a potem pan Chang zawołał do mnie:
– Przy naszym następnym spotkaniu znowu porozmawiamy. – I odjechał pustym wozem. Ojciec wydawał się zadowolony, że tak znany w naszym miasteczku człowiek uznał mnie za wartą poświęcenia odrobiny uwagi.
Kilka dni później odbył się właściwy pogrzeb Prababci. Wszyscy głośno lamentowali, ale najgłośniej Matka, jako pierwsza dama domu, bo tak było w zwyczaju. Naprawdę wydawało się, że rozpacz odebrała jej nadzieję. Ja też płakałam, czując smutek i strach. Gdy pogrzeb się skończył, zaczęłam się niepokoić tym, co się zaraz mogło zdarzyć: Matka zmusi Drogą Ciocię do odejścia.
Jednak tego nie zrobiła, a oto dlaczego.
Matka wierzyła, że Prababcia nadal jest w domu, nawiedza wygódkę i sprawdza, czy wszyscy przestrzegają ustalonych przez nią porządków. Za każdym razem, gdy Matka kucała nad dziurą, słyszała głos, który pytał: “Czy widziałaś Hu Sena?". Kiedy nam to opowiedziała, Trzecia Ciotka stwierdziła:
– Widok twojego gołego siedzenia powinien odstraszyć wszystkie duchy.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, ale Matka wpadła w gniew i oświadczyła, że obcina wszystkim kieszonkowe na następny miesiąc.
– Żeby was nauczyć większego szacunku dla Prababci – powiedziała.
Ponieważ w wygódce straszył duch, Matka co dzień chodziła do świątyni i składała specjalne ofiary. Poszła na grób Prababci i spaliła srebrny papier, żeby Prababcia mogła wykupić sobie drogę na lepszy poziom. Po dziewięćdziesięciu dniach zaparcia Matka wróciła do sklepu pogrzebowego i kupiła automobil z papieru naturalnej wielkości, razem z szoferem. Prababcia widziała kiedyś prawdziwy automobil na świątecznym jarmarku w Ustach
Góry. Stał na parkingu, gdzie trzymano powozy i osły a kiedy automobil odjeżdżał z rykiem silnika, Prababcia powiedziała, że jego dźwięk przestraszyłby diabła, a szybkość mogłaby go unieść do nieba.
Tak więc papierowe auto strawił ogień, a duch Prababci odszedł z latryny do Świata Jin. Potem życie w naszym domu potoczyło się swoim normalnym, hałaśliwym biegiem. Reszta rodziny wróciła do codziennych zmartwień: przejmowała się pleśnią w prosie, pęknięciem na szkle, rzeczami, które nie miały szczególnego znaczenia.
Tylko ja obawiałam się, co będzie z Drogą Ciocią.
Pamiętam dzień, w którym Matka dostała niespodziewany list z Pekinu. Była to pora Wielkiego Upału, najszczęśliwsza dla komarów, gdy pozostawione na słońcu owoce gniły w niecałą godzinę. Prababcia nie żyła od ponad dziewięćdziesięciu dni. Siedzieliśmy w cieniu wysokiego drzewa na podwórku, czekając na nowiny.
Wszyscy znaliśmy nadawcę listu, Starą Wdowę Lau. Była kuzynką w ósmym stopniu pokrewieństwa ze strony Ojca i piątym stopniu ze strony Matki, na tyle jednak bliską, by uczestniczyć w rodzinnej ceremonii żałobnej. Przyjechała na pogrzeb Prababci i zawodziła tak głośno jak my wszyscy.
Matka nie umiała czytać, więc poprosiła GaoLing, a ja ukryłam rozczarowanie, że właśnie ją wybrano do tak odpowiedzialnego zadania. GaoLing przygładziła włosy, odchrząknęła, oblizała wargi i zaczęła czytać:
– “Droga Kuzynko, przesyłam pozdrowienia od wszystkich, którzy z wielką troską pytają o Twoje zdrowie". – GaoLing przebrnęła z trudem przez długą listę imion, od ledwo narodzonych dzieci po osoby, które, zdaniem Matki, musiały już nie żyć. Na następnej stronie nasza stara kuzynka napisała coś takiego: – “Wiem, że wciąż jesteś w żałobie i ze smutku prawie nie możesz jeść. Nie jest to zatem dobry czas, aby zaprosić was wszystkich do Pekinu. Zastanawiałam się jednak nad tym, o czym rozmawiałyśmy podczas naszego ostatniego spotkania na pogrzebie".
GaoLing przerwała czytanie i spytała Matki:
– O czym rozmawiałyście? – Ja też byłam ciekawa.
Matka trzepnęła GaoLing w rękę.
– Nie bądź taka wścibska. Czytaj, a powiem ci wszystko, co powinnaś wiedzieć.
– “Chciałabym pokornie cię prosić, aby Twoja córka numer jeden… – chodziło o mnie, więc spuchłam z dumy – przyjechała do Pekinu i przypadkowo poznała mojego dalekiego krewnego". – GaoLing spojrzała na mnie chmurnie, a mnie ucieszyła jej zazdrość. – “Ten krewniak – ciągnęła mniej przejętym głosem GaoLing – ma czterech synów, którzy są moimi siódmymi kuzynami w trzecim pokoleniu i noszą inne nazwisko. Mieszkają w tej samej wsi, co wy, ale z Tobą prawie w ogóle nie są spokrewnieni".
Gdy usłyszałam słowa “prawie w ogóle nie są spokrewnieni", wiedziałam, że to przypadkowe spotkanie ma na celu zbadanie, czy mogłabym wejść do tej rodziny poprzez małżeństwo. Miałam czternaście lat (według chińskiego kalendarza), a większość dziewcząt w moim wieku była już zamężna. Stara Wdowa Lau nie chciała zdradzić, o jaką rodzinę chodzi, dopóki nie nabierze pewności, czy nasza rodzina uzna, że owa propozycja będzie dla nas korzystna.
– “Szczerze mówiąc – pisała – sama nie pomyślałabym o tej rodzinie. Ale ojciec przyszedł do mnie, pytając o LuLing. Zapewne widzieli dziewczynę i jej uroda i łagodność zrobiły na nich wrażenie".
Moja twarz pokryła się rumieńcem. W końcu Matka dowiedziała się, co mówią o mnie inni. Być może także dostrzeże we mnie te zalety.
– Też chcę jechać do Pekinu – odezwała się GaoLing głosem skarżącego się kota.
– Ktoś cię zapraszał? – zganiła ją Matka. – Nie? A więc nie mów głupio, że chcesz jechać. – Gdy znowu jęknęła, Matka pociągnęła ją za warkocz, mówiąc: – Zamknij usta. – Po czym podała mi list, abym dokończyła czytanie.
Usiadłam prosto zwrócona twarzą do Matki i zaczęłam z uczuciem czytać:
– “Rodzina proponuje spotkanie w waszym sklepie z tuszem w Pekinie". – Przerwałam na chwilę, żeby posłać GaoLing triumfalny uśmiech. Nigdy nie widziałam sklepu, ona też nie. – “W ten sposób – ciągnęłam – gdyby nie doszło do zgodności interesów, żadna z rodzin nie zazna publicznego wstydu. Jeśli obie rodziny dojdą do porozumienia, wówczas będzie to błogosławieństwo bogów, w którym nie będzie żadnej mojej zasługi".
– Zasługi żadnej – prychnęła Matka. – Ale przyjmie mnóstwo prezentów.
Dalsza część listu brzmiała następująco:
– “Na pewno zgodzisz się, że trudno znaleźć dobrą synową. Może pamiętasz moją drugą synową? Ze wstydem przyznaję, że okazała się bez serca. Dziś dała do zrozumienia, że piastunka Twojej córki nie powinna jej towarzyszyć w podróży do Pekinu. Powiedziała, że jeśli ktoś zobaczy je razem, zapamięta tylko uderzającą szpetotę piastunki, a nie rozkwitającą urodę panienki. Oświadczyłam jej, że to nonsens. Wszakże pisząc ten list, zdaję sobie sprawę, że będzie kłopot z przyjęciem jeszcze jednej służącej, ponieważ moje skarżą się, że nie mogą się pomieścić w jednym łóżku. Może więc lepiej będzie, jeśli piastunka jednak nie przyjedzie. Wybacz, nic nie poradzę na ubóstwo mojego gospodarstwa…".
Dopiero gdy skończyłam czytać, spojrzałam zmieszana na Drogą Ciocię.
– Nieważne – powiedziała na migi. – Powiem jej później, że mogę spać na podłodze.
Odwróciłam się do Matki, czekając, co ma do powiedzenia.
– Odpisz Starej Wdowie Lau. Napisz, że wyprawię cię za tydzień. Sama bym cię zawiozła, ale jest sezon tuszu i mamy dużo pracy. Poproszę pana Weia, aby wziął cię swoim wozem. Zawsze pierwszego jedzie do Pekinu z towarem do sklepów z lekami i za niewielką sumę zgodzi się zabrać dodatkowego pasażera.
Droga Ciocia zaczęła machać dłońmi, żeby zwrócić na siebie moją uwagę.
– Powiedz jej teraz, że nie możesz jechać sama. Kto sprawdzi, czy to będzie dobre małżeństwo? A jeżeli ta wścibska głupia kuzynka próbuje cię sprzedać za bezcen rodzinie biedaków jako drugą żonę? Poproś ją, żeby to przemyślała.
Pokręciłam głową. Bałam się rozgniewać Matkę niepotrzebnymi pytaniami i zmarnować okazję wyjazdu do Pekinu. Droga Ciocia pociągnęła mnie za rękaw. Nie zwróciłam na nią uwagi. Ostatnio zrobiłam tak kilka razy, co doprowadzało ją do wściekłości. Nie umiała mówić, a Matka nie umiała czytać, więc gdy nie chciałam pośredniczyć w rozmowie, Droga Ciocia nie była w stanie się z nią porozumieć.
Już w naszym pokoju Droga Ciocia zaczęła mnie błagać:
– Jesteś za młoda, żeby jechać sama. To bardziej niebezpieczne, niż ci się wydaje. Mogą cię zabić bandyci, odciąć ci głowę i nadziać na pał…
Nie odpowiadałam jej, nie kłóciłam się, nie dawałam pretekstu do dalszych wywodów. Ale tego dnia, nazajutrz i jeszcze następnego dnia jej ręce nie przestawały mnie przekonywać. Od czasu do czasu złościła się na to, co Stara Wdowa Lau napisała w liście.
– Tej kobiety nie obchodzi, co jest dla ciebie najlepsze. Wtyka nos w cudze sprawy dla pieniędzy. Niedługo będzie cuchnęła jak tyłki, które wącha.
Później Droga Ciocia wręczyła mi list, który miałam dać GaoLing, a ona miała odczytać go Matce. Skinęłam głową i gdy tylko wyszła z pokoju i znalazła się za rogiem korytarza, przeczytałam: “Poza strzelaninami i rozruchami niebezpieczne są także zarazki, których wiele krąży w powietrzu lata. W Pekinie ludzie zapadają na dziwne choroby, nieznane u nas, od których LuLing mogą odpaść końce palców i nos. Na szczęście znam leki na takie przypadłości, więc LuLing po powrocie do domu nie przywiezie epidemii…".
Kiedy Droga Ciocia zapytała, czy oddałam list Matce, zmieniłam twarz i serce w kamień.
– Tak – skłamałam.
Droga Ciocia westchnęła z ulgą. Pierwszy raz uwierzyła w moje kłamstwo. Zastanawiałam się, cóż się w niej zmieniło, że tym razem nie wyczuła, że nie mówię prawdy. A może to ja się zmieniłam?
W wieczór poprzedzający dzień mojego wyjazdu Droga Ciocia stanęła przede mną, trzymając w dłoni list, który wcześniej zmięłam w kulę i wcisnęłam do kieszeni spodni.
– Co to ma znaczyć? – Złapała mnie za rękę.
– Puść – zaprotestowałam. – Nie możesz mi już mówić, co mam robić.
– Wydaje ci się, że jesteś taka mądra? Wciąż jesteś głu. pim dzieckiem.
– Nie. Już cię nie potrzebuję.
– Gdybyś miała rozum, tobyś mnie potrzebowała.
– Chcesz mnie tu zatrzymać tylko po to, żeby nie stracić posady piastunki.
Twarz jej pociemniała, jak gdyby się zakrztusiła.
– Posady? Myślisz, że jestem tu tylko z powodu marnej posady piastunki? Aj-ja! Nie chcę żyć, jeżeli mam słuchać rzeczy, które wygaduje to dziecko!
Dyszałyśmy ze wzburzenia. Zaczęłam krzyczeć o tym, co często słyszałam od Matki i ciotek:
– Ale żyjesz, nasza rodzina z dobroci ulitowała się nad tobą i ocaliła ci życie. Nie musieliśmy tego robić. Najmłodszy Wuj nigdy nie powinien próbować się z tobą żenić. Zrobił to i sprowadził nieszczęście. Dlatego zabił go własny koń. Wszyscy o tym wiedzą.
Jej ramiona opadły i pomyślałam, że przyznaje mi w ten sposób rację. W tej chwili czułam do niej podobną litość co do żebraków, którym nie potrafiłam spojrzeć w oczy. Czułam, że nareszcie jestem dorosła, a ona straciła nade mną władzę. Jak gdyby dawna ja patrzyła na nową mnie, podziwiając ogromną przemianę, jaką przeszłam.
Nazajutrz rano Droga Ciocia nie pomogła mi zapakować tobołka z rzeczami. Nie przygotowała mi posiłku na drogę. Siedziała tylko na brzegu k'ang, nie chcąc na mnie podnieść oczu. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zauważyłam, że ma czerwone i spuchnięte oczy. Serce we mnie zadrżało, ale nie zmieniłam postanowienia.
Dwie godziny przed świtem przyjechał pan Wei wozem zaprzężonym w osiołka i załadowanym klatkami z wężami, które wiózł do aptek. Zawiązałam na twarzy szal, by ochronić się przed słońcem. Gdy siadałam na koźle obok pana Weia, przed bramą domu żegnali mnie wszyscy z wyjątkiem Drogiej Cioci. Była tam nawet GaoLing z nieumytą twarzą.
– Przywieź mi lalkę! – zawołała. Mimo swoich trzynastu lat była jeszcze dzieckiem.
Cały dzień upłynął na podróży w tumanie kurzu. Ilekroć osioł stawał, żeby napić się wody, pan Wei zanurzał dużą szmatę w strumieniu i owijał sobie nią głowę, aby znaleźć trochę chłodu. Wkrótce zaczęłam to samo robić z moim szalem. W porze obiadu pan Wei wyciągnął blaszankę z pierożkami. Ja nie miałam nic. Nie chciałam prosić Starego Kucharza, żeby mi przygotował jedzenie na drogę ze strachu, by nie powiedział Matce, że to prawdziwe utrapienie wysyłać mnie do Pekinu. Oczywiście, pan Wei zaproponował mi poczęstunek, a ja udawałam, że nie jestem głodna. Potem proponował mi jeszcze dwa razy; trzeci raz już mnie nie częstował. Resztę drogi przebyłam z pustym żołądkiem i ośmioma klatkami z paskudnymi wężami.
Późnym popołudniem dojeżdżaliśmy do Pekinu. W jednej chwili ocknęłam się z apatii spowodowanej upałem i głodem. Gdy wjeżdżaliśmy na posterunek kontrolny, bałam się, że nas nie wpuszczą. Policjant w czapce przetrząsnął mój tobołek i zajrzał do klatek.
– Jaki jest powód waszego przyjazdu do Pekinu? – zapytał.
– Dostawa leków. – Pan Wei wskazał klatki z wężami.
– Małżeństwo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, a policjant odwrócił się do drugiego, powtórzył głośno moją odpowiedź i obaj wybuchnęli śmiechem. Potem nas puścili.
Wkrótce zobaczyłam w oddali wielki pomnik – łuk ze złotymi literami, błyszczącymi w słońcu. Minęliśmy go, wjeżdżając w ulicę szeroką jak najpotężniejsza z rzek. Przemykały obok nas riksze, których było więcej, niż kiedykolwiek w życiu widziałam. Nagle ujrzałam automobil, taki sam jak tamten z papieru, który Matka spaliła w ofierze Prababci. Zaczęłam porównywać wszystko, co dookoła widziałam, ze swoim dotychczasowym życiem. Rynki były większe i bardziej hałaśliwe. Ulice bardziej zatłoczone. Widziałam mężczyzn w długich kaftanach z grubo tkanego materiału, ale i w zachodnich garniturach. Ci wydawali się bardziej niecierpliwi, ważniejsi. Wiele dziewcząt miało na sobie zwiewne sukienki i nosiło fryzury jak sławne aktorki, z grzywką karbowaną niby suszony makaron. Wydawało mi się, że są ładniejsze od wszystkich dziewcząt z Nieśmiertelnego Serca. Mijaliśmy chodniki, na których stali handlarze sprzedający wszelkie rodzaje ptactwa, owadów i jaszczurek na patyku, dziesięć razy drożej niż najlepsze przekąski w naszym miasteczku. Nieco dalej zobaczyłam śliwodaktyle bardziej złote niż u nas, grubsze fistaszki, kandyzowane owoce głogu, lśniące i czerwone. Usłyszałam głośny trzask i ujrzałam smakowite wnętrze świeżo rozłupanego melona. Ci, którzy skusili się na plaster, wyglądali na najbardziej zadowolonych z jedzenia melona ludzi, jakich w życiu widziałam.
– Jeśli nie przestaniesz się gapić, głowa ci się urwie – rzekł pan Wei.
Cały czas zapisywałam sobie wszystko w pamięci, żeby móc później opowiedzieć w domu, co widziałam. Wyobrażałam sobie oczarowanie wszystkich, podziw Matki, zazdrość GaoLing. W oczach Drogiej Cioci zobaczę pewnie rozczarowanie. Nie chciałaby, żeby podobało mi się w Pekinie. Przestałam więc o niej myśleć.
Pan Wei zatrzymywał się kilka razy, pytając o drogę do jakiegoś sklepu niedaleko ulicy Targu Lampionów, potem szukaliśmy jakiejś alei i wreszcie zatrzymaliśmy się przed bramą wiodącą na ciasny dziedziniec domu Starej Wdowy Lau. Wybiegły do mnie dwa ujadające psy.
– Aj! Czy to dziewczyna, czy posąg z żółtego błota? – powiedziała na powitanie Stara Wdowa Lau. Na szyi, rękach, wszędzie tam, gdzie ciało miało zgięcia i zmarszczenia, miałam ślady brudu. Stałam na otoczonym czterema ścianami podwórku, gdzie panował taki rwetes, że nikt nie zauważył mojego przyjazdu. Stara Wdowa Lau od razu mnie poinformowała, że kolacja jest prawie gotowa, więc powinnam się szybko umyć. Wręczyła mi poobijane wiadro i pokazała, gdzie jest pompa. Napełniając wiadro, przypomniałam sobie, jak Matka mówiła kiedyś, że woda w Pekinie jest słodka. Spróbowałam, ale miała okropny, słonawy smak. Nic dziwnego, Droga Ciocia powiedziała mi kiedyś, że Pekin był dawniej pustynią po gorzkim morzu. W tej chwili uprzytomniłam sobie, że to pierwsza kąpiel, przy której nie będzie mi towarzyszyć Droga Ciocia. Gdzie jest wanna? Gdzie jest piec, na którym mogłabym zagrzać wodę? Za bardzo się bałam, żeby czegoś dotykać. Kucnęłam za szopą z mat i polałam sobie szyję zimną wodą, zła na Drogą Ciocię, że zrobiła ze mnie taką głupią dziewczynę, która teraz boi się pokazać, jaka naprawdę jest głupia.
Kiedy skończyłam, zdałam sobie sprawę, że nie pomyślałam o zabraniu grzebienia i drewnianych patyczków do czyszczenia paznokci. Zawsze pamiętała o tym Droga Ciocia. To przez nią zapomniałam! Przynajmniej przywiozłam czystą koszulę i spodnie. Ale, oczywiście, gdy wyciągnęłam rzeczy z tobołka, były pogniecione i zakurzone.
Podczas wieczornego posiłku przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Pierwszy raz Droga Ciocia nie mówiła mi, co powinnam, a czego nie powinnam jeść. Cieszyłam się z tego. “Nie za dużo tłustych i ostrych rzeczy" – ostrzegałaby mnie. “Obsypią cię czyraki i dostaniesz innych chorób od wilgoci". Zjadłam więc kilka porcji wieprzowiny na ostro. Później jednak poczułam mdłości i przestraszyłam się, że w całym żołądku zrobiły mi się pęcherze.
Po kolacji usiadłam na podwórku ze Starą Wdową Lau i jej synową, słuchając bzyku komarów i głosów plotkujących. Odganiałam owady, przypominając sobie duży wachlarz, którym Droga Ciocia broniła nas przed upałem i komarami. Kiedy zaczęły mi się zamykać oczy, Stara Wdowa Lau powiedziała, żebym się położyła. Weszłam więc do nędznej szopy, w której był mój tobołek i sznurkowe posłanie. Przesuwając palcami po splotach rattanu, zdałam sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy: po raz pierwszy w życiu musiałam spać sama. Położyłam się i zamknęłam oczy. Zapadając już w nieświadomość, usłyszałam dobiegające spod ściany drapanie szczurów. Wychyliłam się, żeby zobaczyć, czy w nogach łóżka stoją miseczki z terpentyną. Nie było ich. I znów zamiast poczuć wdzięczność wobec Drogiej Cioci za to, że zawsze dbała o takie rzeczy, obwiniałam ją w duchu, że jestem przez nią taka głupia.
Gdy się zbudziłam, nie było przy mnie nikogo, by sprawdzić mi uszy i paznokcie. Nie mając grzebienia, rozplatałam zmierzwione włosy palcami. Koszula i spodnie, w których musiałam spać, były przepocone, a nie miałam Przygotowanych żadnych czystych rzeczy. Nie był to stosowny strój na mające nastąpić tego dnia przypadkowe spotkanie. Rzeczy, jakie postanowiłam włożyć, może nie były zbyt odpowiednie, ale tylko tyle ze sobą zabrałam.
Byłam dorosła, a okazałam się niewiarygodnie bezradna i głupia. Oto jak wychowała mnie Droga Ciocia.
Gdy stanęłam przed Starą Wdową Lau, ta zakrzyknęła:
– Czy zamiast głowy masz pustą skorupę jaja? Dlaczego ubrałaś się w ocieplany kaftan i zimowe spodnie? I co się stało z twoimi włosami?
Co miałam odpowiedzieć? Że Droga Ciocia odmówiła mi rady? Prawda była taka, że wybierając strój, miałam na uwadze tylko to, aby zabrać najlepsze rzeczy, ozdobione najładniejszymi haftami. Poza tym w chłodzie poranka wcale nie wydawały się nieodpowiednie.
– Katastrofa! – mruknęła Stara Wdowa Lau, przerzucając moje bagaże. – Żal rodziny, która weźmie tę głupią dziewczynę za synową. – Pobiegła do swoich kufrów poszukać czegoś w strojach, które nosiła, gdy była młodsza. W końcu zdecydowała się na sukienkę pożyczoną od jednej ze swoich synowych, lekką chipao, która jeszcze nie wyszła z mody. Sukienka miała wysoki kołnierz, krótkie rękawy i miała barwę liści lata – liliowa z trawiastozielonym wykończeniem i zapinkami. Potem Stara Wdowa Lau rozplotła mi potargane warkocze i rozczesała włosy zmoczonym grzebieniem.
W południe oznajmiła, że wychodzimy do sklepu z tuszem. Poinformowała służącą, że nie będziemy jeść obiadu w domu. Była pewna, że kuzyn, producent tuszu, podejmie wszystkich u siebie specjalnym poczęstunkiem.
– Jeżeli będzie tam druga rodzina – przestrzegła mnie – jedz każdego dania po troszeczkę, żeby pokazać, że nie jesteś wybredna, ale nie bądź też zachłanna. Niech najpierw częstują się inni, a ty masz się zachowywać, jakbyś była najmniej ważna.
Ulica Targu Lampionów była niedaleko Dzielnicy Glazurowania Naczyń, oddalona o pół godziny jazdy rikszą. Jednak Stara Wdowa Lau bała się, że spóźnimy się na spotkanie, jeśli nie pozostawimy sobie kilku minut w zapasie.
– A zresztą – martwiła się na głos – co będzie, jeśli rikszarz okaże się stary albo chromy? A jeżeli zacznie padać?
Chwilę po południu stanęłam przed naszym rodzinnym sklepem z tuszem, niecierpliwie oczekując spotkania z Ojcem. Stara Wdowa Lau płaciła rikszarzowi, a raczej kłóciła się z nim, twierdząc, że nie powinien żądać tak dużo za dodatkowego pasażera, ponieważ jestem jeszcze małym dzieckiem.
– Małym dzieckiem? – sapnął rikszarz. – Gdzie masz oczy, stara kobieto?
Wpatrywałam się w brzeg liliowej pożyczonej sukienki dotykałam ciasno zawiązanego koczka z tyłu głowy. Czułam się skrępowana, ale zarazem dumna, że rikszarz uważa mnie za dorosłą kobietę.
Prawie każde drzwi na ulicy prowadziły do sklepu, a wszystkie wejścia z obu stron zdobiły czerwone transparenty z dwuwierszami na szczęście. Dwuwiersz obok naszego sklepu był szczególnie ładny. Napis zrobiono pochyłym pismem, którego uczyła mnie Droga Ciocia. Styl był bardzo ekspresyjny i miał więcej wspólnego z malarstwem niż z kaligrafią. Litery przypominały przygięte podmuchem wiatru gałęzie drzewa. Ich autor musiał być autentycznym artystą, człowiekiem prawdziwie kulturalnym, zasługującym na największy szacunek. Niechętnie przyznałam przed sobą, że napis musiał wyjść spod ręki Drogiej Cioci.
W końcu Stara Wdowa Lau skończyła się targować z rikszarzem i mogłyśmy wejść do sklepu Ojca. Okna wychodziły na północ, w środku było więc trochę ciemno i zapewne dlatego Ojciec nie od razu nas zobaczył. Jego uwagę zaprzątał klient, dystyngowanie odziany mężczyzna, przypominający uczonego sprzed dwudziestu lat. Obaj pochylali się nad szklaną gablotą, dyskutując o jakości pałeczek. Powitał nas Starszy Wuj i poprosił, żebyśmy usiadły. Z jego oficjalnego tonu domyśliłam się, że nie poznał, kim jesteśmy. Nieśmiało zawołałam go po imieniu. Spojrzawszy na mnie uważniej, roześmiał się i powiedział o naszym przybyciu Młodszemu Wujowi, który zaczął przepraszać, że od razu nie wyszedł nas powitać. Pośpiesznie posadzili nas przy jednym z dwóch stolików dla klientów. Stara Wdowa Lau trzy razy odmawiała, wykrzykując, że mój ojciec i wujowie na pewno są zbyt zajęci, by przyjmować gości. Uczyniła niezdecydowany ruch, jakby chciała wyjść. Usiadłyśmy dopiero po czwartej prośbie. Potem Młodszy Wuj przyniósł nam gorącą herbatę i słodkie pomarańcze oraz wachlarze z plecionego bambusa, żebyśmy się mogły ochłodzić.
Starałam się zapamiętać każdy szczegół, aby móc potem opowiedzieć GaoLing wszystko, co widziałam, i napawać się jej zazdrością. Podłogi w sklepie były z ciemnego drewna, wypolerowanego i czystego, a mimo że panowała najbardziej sucha pora lata, nie widać było na niej ani śladu kurzu. Na ścianach wisiały witryny z drewna i szkła. Szkło mocno błyszczało, ani jedna szybka nie była pęknięta. W tych szklanych gablotach spoczywały opakowane w jedwab szkatułki, owoc naszej ciężkiej pracy. Wyglądały o wiele ładniej niż w naszej pracowni w wiosce Nieśmiertelnego Serca.
Zobaczyłam, że Ojciec otworzył kilka szkatułek. Na przykrytej jedwabiem szklanej witrynie, która służyła jako stolik, położył pałeczki, kostki i inne formy. Najpierw pokazał pałeczkę z zakończeniem w kształcie baśniowej łodzi i rzekł z uprzejmą powagą:
– Pańskie pismo będzie płynąć gładko jak dżonka po gładzi jeziora. – Wziąwszy pałeczkę z ptakiem, rzekł: – Pańska myśl poszybuje wysoko w obłoki. – Wskazał szerokim gestem kostki tuszu zdobione w piwonie i bambusy. – Pańskie księgi rozkwitną, a wysoki bambus zapewni panu spokój umysłu.
Gdy to mówił, pomyślałam o Drogiej Cioci. Przypominałam sobie, jak mnie uczyła, że wszystko, nawet tusz, ma swój cel i znaczenie: dobry tusz nie może być płynny jak woda, w każdej chwili gotów wylać się z butelki. Nie można być artystą, jeśli praca przychodzi bez wysiłku. W tym kłopot z nowoczesnym tuszem z butelki. Wówczas nie trzeba myśleć. Piszesz to, co pływa z wierzchu umysłu. A na wierzchu jest tylko rzęsa, martwe liście i jaja komarów. Ale kiedy potrzesz pałeczką tuszu o kamień, robisz pierwszy krok, by oczyścić umysł i serce. Pocierasz i zadajesz sobie pytanie – jaki jest mój zamiar? Co mam w sercu i umyśle?
Przypominałam to sobie, a jednak tego dnia w sklepie słuchałam, co mówi Ojciec, i jego słowa stały się o wiele ważniejsze od tego, co myślała Droga Ciocia.
– Proszę spojrzeć – rzekł do klienta Ojciec i ja też spojrzałam. Obracał pałeczkę w świetle. – Oto właściwy odcień, fioletowoczarny, nie brązowy ani szary jak w tanich gatunkach, które może pan znaleźć na tej ulicy. I proszę posłuchać. – Usłyszałam dźwięk czysty i krystaliczny jak srebrny dzwoneczek. – Wysoki ton mówi, że sadza jest delikatna, gładka jak brzeg starych rzek. I zapach – czuje pan tę równowagę siły i subtelności, wszystkie nuty aromatu tuszu? Jest drogi i każdy, kto zobaczy, że pan go używa, będzie wiedział, że jest wart swojej ceny.
Byłam bardzo dumna, że Ojciec mówi w ten sposób o tuszu naszej rodziny. Wciągnęłam gorące powietrze i poczułam silną woń przypraw i kamfory.
– Ta sadza – ciągnął Ojciec – jest znacznie lepsza od sosny z Anhui. Robimy ją z drzewa tak rzadkiego, że dziś nie wolno go już ścinać. Na szczęście mamy zapas ścięty dla nas przez piorun, pobłogosławiony przez bogów. – Ojciec spytał klienta, czy słyszał o czaszce starożytnego człowieka wykopanej w kamieniołomach pod Wzgórzem Smoczej Kości. Stary uczony skinął głową. – Otóż nasza rodzina pochodzi z wioski oddalonej o jedno wzgórze od tego miejsca – wyjaśnił Ojciec. – Powiadają, że drzewa w naszej wsi mają więcej niż milion lat! Skąd o tym wiadomo? Proszę pomyśleć. Kiedy ci ludzie sprzed miliona lat wędrowali wokół Wzgórza Smoczej Kości, czy nie potrzebowali drzewa, by pod nim usiąść? Żeby dawało im cień? Nie potrzebowali drzewa na ogień? Na stołki, stoły i łóżka? Mam rację? Tak więc my, ludzie z wioski obok Wzgórza Smoczej Kości, daliśmy im to, czego potrzebowali. A teraz tylko my jesteśmy w posiadaniu tego, co pozostało ze starożytnych drzew. Nazywamy to drewnem z Nieśmiertelnego Serca.
Ojciec wskazał na półki.
– Niech pan spojrzy, na tej półce są pałeczki z tylko jedną szczyptą sadzy z tego drewna, więc kosztują mniej. W tym rzędzie mamy pałeczki z dwiema szczyptami. A w tej szkatułce jest prawie tylko sadza z drewna Nieśmiertelnego Serca. Tusz wchodzi w pędzelek łatwo jak nektar w nozdrza motyla.
Klient kupił w końcu kilka najdroższych pałeczek i wyszedł ze sklepu. Miałam ochotę klaskać, jakbym zobaczyła przedstawienie dla bogów.
Ojciec podszedł do nas, do mnie. Wstałam z krzesła z mocno bijącym sercem. Nie widziałam go od pogrzebu Prababci, czyli od ponad trzech miesięcy. Zastanawiałam się, czy powie coś o moim dorosłym wyglądzie.
– Co? Czyżby już była piąta po południu? – zapytał. Na to Stara Wdowa Lau podskoczyła i krzyknęła:
– Jesteśmy za wcześnie! Powinnyśmy wyjść i wrócić później!
W ten sposób dowiedziałam się, że miałyśmy przyjść o piątej, nie o pierwszej. Stara Wdowa Lau tak się przejęła wytknięciem jej pomyłki, że ojciec musiał nalegać pięć razy, by znów usiadła. Potem moi wujowie przynieśli więcej herbaty i pomarańczy, ale i tak sytuacja była krępująca.
Po chwili Ojciec zwrócił uwagę na mnie, wyrażając troskę.
– Jesteś taka chuda – powiedział. A może mówił, że wyglądam na dość pulchną.
Później zapytał mnie o zdrowie Matki, potem o GaoLing i moich młodszych braci, dalej o różne ciotki i szwagierki. Dobrze, świetnie, doskonale, skrzeczałam jak kaczka. W tym nowym stroju trudno mi było odpowiadać naturalnie. Wreszcie spytał, czy już jadłam. Chociaż czułam się, jakbym miała zaraz zemdleć z głodu, nie miałam okazji odpowiedzieć, ponieważ Stara Wdowa Lau zaczęła krzyczeć:
– Najadłyśmy się do syta, chyba pękniemy! Proszę, nie rób sobie więcej kłopotu. Wracajcie spokojnie do pracy.
– Wcale nie jesteśmy zajęci – odrzekł przez grzeczność Ojciec. – W każdym razie nie tak, żeby nie móc poświęcić czasu rodzinie.
Stara Wdowa Lau rzekła jeszcze uprzejmiej:
– Naprawdę musimy już iść… ale przedtem, spytam cię, czy słyszałeś o… – I zaczęła nerwowo opowiadać o jakichś dalekich krewnych.
Gdy wymieniła co najmniej pięciu czy sześciu krewniaków, ojciec odstawił filiżankę i podniósł się.
– Kuzynko Lau, gdzie moje dobre wychowanie? Nie powinienem cię dłużej zmuszać, żebyś mnie zabawiała. Wiem, że przyszłaś za wcześnie, więc może przejdziecie się z moją córką ulicami miasta i będziecie podziwiać wspaniałe widoki. – Wręczył mi kilka monet na słodycze i pierożki, ostrzegając mnie, żebym była dobra dla Starszej Ciotki i nie męczyła jej za bardzo. – Nie śpieszcie się powiedział do niej. – Nie musicie zaraz pędzić z powrotem tylko przez wzgląd na nas.
Stara Wdowa Lau poczuła się zażenowana zręcznością, z jaką została odprawiona. Ja byłam zachwycona. I zaraz potem znalazłyśmy się w palącym upale.
Na tej samej ulicy znajdował się stragan z pierożkami, gdzie można było usiąść na ławeczce. Jadłam łapczywie, a Stara Wdowa Lau narzekała, że od gorąca i wilgoci puchną jej nogi.
– Niedługo będą miękkie i bezużyteczne jak zgniłe banany – mówiła. Z oszczędności nie chciała jechać do domu przy ulicy Targu Lampionów rikszą, ponieważ zaraz musiałybyśmy wracać. Martwiła się jednak na głos, abyśmy nie wróciły do sklepu na piątą na “przypadkowe" spotkanie z językami wywieszonymi jak u zarobaczonych ulicznych psów. – Tylko się nie spoć – ostrzegła mnie.
Zaczęłyśmy spacerować, szukając cienia. Słuchając jednym uchem narzekań Starej Wdowy Lau, przyglądałam się mijającym nas ludziom: młodzieńcom, którzy wyglądali na studentów albo uczniów rzemieślniczych, starym Mandżurkom, objuczonym ciężkimi tobołkami, dziewczętom o modnych krótkich fryzurach i w zachodnich strojach. Wszyscy chodzili szybkim, zdecydowanym krokiem, zupełnie inaczej niż ludzie u nas. Od czasu do czasu Stara Wdowa Lau szturchała mnie w ramię, warcząc:
– Nie gap się tak dookoła, jakbyś była zacofaną wieśniaczką.
Kontynuowałyśmy więc naszą wędrówkę, dwie ulice na wschód, potem dwie na północ, później znów dwie na wschód. Moja stara kuzynka miała nadzieję, że dzięki tej metodzie nie zabłądzimy. Niebawem znalazłyśmy się w parku, gdzie alejki ocieniały wierzby płaczące, i zatrzymałyśmy się nad stawem pokrytym pływającymi kwiatami i drgającymi larwami. Stara Wdowa Lau usiadła na ławce w cieniu drzewa i zaczęła się energicznie wachlować, narzekając, że za chwilę wybuchnie jak za długo pieczony batat. Po krótkiej chwili głowa opadła jej na pierś i kuzynka zasnęła.
Niedaleko stał pawilon z wewnętrznymi ścianami, zrobionymi z ciemnych drewnianych kratownic, i ciężkim, krytym dachówką dachu, który podtrzymywały rzędy kolumn. Wcisnęłam się w róg pawilonu, za filar, starając się być nieruchoma i niewidoczna jak jaszczurka. Stamtąd obserwowałam człowieka, który mistrzowsko władał mieczem. Ujrzałam staruszka, który wygrywał melodie na metalowym grzebieniu, a stara kobieta obok niego obrała pomarańczę i próbowała złapać motyla, który poszybował w kierunku skórki. Po drugiej stronie schodów nad małym stawkiem siedziało dwoje młodych ludzi, udając, że podziwiają kaczki, gdy tymczasem koniuszki ich palców stykały się ukradkiem. Był tam także cudzoziemiec, choć w pierwszej chwili nie mogłam tego stwierdzić, ponieważ był ubrany w strój uczonego, długą letnią szatę i spodnie. Oczy miał szare jak mętna woda. Za innym filarem piastunka gruchała do dziecka, starając się je zmusić, by na nią spojrzało, lecz dziecko wrzeszczało, próbując odwrócić się z powrotem w stronę cudzoziemca. Do drzewa zbliżył się inny mężczyzna, bardzo elegancko ubrany i o nienagannych manierach, i rozsunął zasłony klatki, której przedtem nie zauważyłam. Natychmiast zaczęły śpiewać uwięzione w środku ptaki. Miałam wrażenie, jakbym weszła do świata, który ma tysiąc lat, i że zawsze tu byłam, tylko dopiero teraz otworzyłam oczy i go ujrzałam.
Zostałam w pawilonie, aż niemal opustoszał. Nagle usłyszałam krzyki Starej Wdowy Lau, która wołała mnie po imieniu.
– Ze strachu o mało ze skóry nie wyskoczyłam – skarciła mnie, ściskając mocno za ramię.
Gdy wracałyśmy do sklepu Ojca, byłam już zupełnie inną dziewczyną. W głowie miałam burzę piaskową, myśli i nadzieje fruwały w niej bez ładu i składu. Cały czas zastanawiałam się, co ludzie w pawilonie będą pamiętać nazajutrz i następnego dnia. Bo ja wiedziałam, że nigdy nie zapomnę ani chwili z tego dnia, w którym miałam rozpocząć nowe życie.
Tak jak planowała Stara Wdowa Lau, moja przyszła teściowa przypadkiem przechodziła obok sklepu punktualnie o piątej. Kobieta była młodsza od Matki. Miała surowe oblicze i krytyczne spojrzenie. Na przegubach nosiła mnóstwo złota i nefrytu, żeby pokazać, jaka jest ważna. Kiedy Stara Wdowa Lau ją zawołała, kobieta najpierw wyglądała na zaskoczoną, a potem się ucieszyła.
– Co za szczęście, że cię tu spotykamy! – wykrzyknęła wysokim głosem Stara Wdowa Lau. – Kiedy przyjechałaś do Pekinu?… Ach, z wizytą do kuzynki? A co w Nieśmiertelnym Sercu? – Gdy już ochłonęłyśmy z udawanego zdumienia, Stara Wdowa Lau przedstawiła kobietę Ojcu i moim wujom. Tak bardzo starałam się nie okazywać żadnych emocji, że nie usłyszałam nazwiska kobiety.
– Oto Najstarsza Córka mojego kuzyna, Liu LuLing – powiedziała Stara Wdowa Lau. – Ma piętnaście lat.
– Czternaście – poprawiłam, a Stara Wdowa Lau zgromiła mnie wzrokiem, po czym dodała: – Prawie piętnaście. W tym tygodniu zwiedza Pekin. Rodzina mieszka w Nieśmiertelnym Sercu, ale tusz sprzedają w Pekinie. Jak widzisz – szerokim gestem pokazała wnętrze sklepu – interes idzie całkiem dobrze.
– To w części także zasługa pani męża – powiedział Ojciec. – Większą część tego wspaniałego drewna kupujemy od niego.
– Naprawdę? – spytały jednocześnie Stara Wdowa Lau i kobieta. Nastawiłam uszu, zaciekawiona tym, że moja rodzina zna tę rodzinę.
– Owszem. Kupujemy drewno kamforowe u pana Changa – ciągnął Ojciec. – A przy mniej szczęśliwych okazjach także trumny, zawsze w najlepszym gatunku.
Chang trumniarz. Rozległy się nowe okrzyki miłego zaskoczenia, a ja wyobraziłam sobie Drogą Ciocię, jak bombarduje pięściami powietrze. Nigdy nie pozwoli mi wyjść za nikogo z tej rodziny. A potem przypomniałam sobie, że to nie ona miała decydować.
– My także myślimy o otwarciu interesu w Pekinie – powiedziała pani Chang.
– Doprawdy? Może będziemy wam mogli jakoś pomóc – zaofiarował się uprzejmie Ojciec.
– Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu – odrzekła pani Chang.
– To żaden kłopot – odparł Ojciec.
– Powinniście się spotkać i omówić tę sprawę – zasugerowała w odpowiednim momencie Stara Wdowa Lau.
Gdy pani Chang zamilkła, rozmyślając nad tym wspaniałym pomysłem, Ojciec dodał:
– W każdym razie bardzo chętnie porozmawiam z pani mężem na temat smoczych kości, które ofiarował naukowcom, przyczyniając się do wielkiego odkrycia Człowieka z Pekinu.
Pani Chang skinęła głową.
– Nie mogliśmy uwierzyć, że te brzydkie kosteczki są tak cenne. Na szczęście nie zjedliśmy ich jako lekarstwo.
Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym weszła do tej bogatej i znanej rodziny. GaoLing chorowałaby z zazdrości. Matka zaczęłaby mnie traktować ze szczególną czułością. Oczywiście, Changowie prawdopodobnie nie pozwoliliby Drogiej Cioci zostać piastunką ich przyszłych wnuków, zwłaszcza gdyby nadal pluła i wymachiwała na oślep rękami, słysząc ich nazwisko.
W końcu postanowiono, że Stara Wdowa Lau, Ojciec i ja powinniśmy odwiedzić dom w Pekinie należący do kuzyna Changów, gdzie moglibyśmy zobaczyć niezwykłe kamienie w ogrodzie. Była to dobra nowina dla Starej Wdowy Lau, bo znaczyła, że Changowie widzą we mnie przyszłą synową. A ja cieszyłam się, bo dzięki temu mogłam zostać dłużej w Pekinie.
Dwa dni później wieczorem poszliśmy do domu kuzyna na przyjęcie z Oglądaniem Księżyca. Ubrałam się w drugą pożyczoną sukienkę. Siedziałam spokojnie, niewiele jadłam, mówiłam jeszcze mniej. Pan Chang, który przyjechał z Nieśmiertelnego Serca, rozmawiał z Ojcem na temat Człowieka z Pekinu.
– Wszystkie części czaszki muszą zostać w Chinach – mówił Ojciec. – Tak należy zrobić, zresztą tak uzgodniono z cudzoziemcami.
– Ci cudzoziemcy – powiedział Chang. – Nie można wierzyć, że dotrzymają słowa. Znajdą sposób, żeby wykraść kilka kawałków. Potem wymyślą pretekst, podpiszą nowe traktaty, będą wywierać presję.
– Żaden traktat nie zmieni faktu, że Człowiek z Pekinu jest Chińczykiem i powinien zostać tu, gdzie żył i umarł.
Nagle pan Chang dostrzegł mnie siedzącą na krześle ogrodowym.
– Może pewnego dnia razem pójdziemy znaleźć więcej kawałków Człowieka z Pekinu. Jak sądzisz?
Energicznie pokiwałam głową.
Następnego dnia jechałam do domu zadowolona. Nigdy nie czułam się taka ważna. Nie przyniosłam wstydu Starej Wdowie Lau ani swojej rodzinie. Właściwie odniosłam wielki triumf. Ojciec trochę mnie krytykował za jakieś drobiazgi. Wiedziałam, że jest ze mnie dumny. Stara Wdowa Lau chwaliła się przed swoimi synowymi, że z moją urodą i manierami mogłabym mieć z dziesięć propozycji małżeństwa. Była pewna, że w ciągu tygodnia mogę się spodziewać swatki od Changów.
Choć nie poznałam jeszcze czwartego syna Changów, który był pod Wzgórzem Smoczej Kości, wiedziałam, że jest starszy ode mnie o dwa lata. Podobnie jak pozostali synowie, pomagał ojcu w wyrobie trumien. Co więcej, mówiło się, że to właśnie najmłodszy syn może rozwinąć działalność w Pekinie, tak jak nasza rodzina zaczęła sprzedawać tam tusz. Oznaczałoby to, że zamieszkam w Pekinie.
Podczas rozmów nie pytałam, czy mój przyszły mąż jest mądry, wykształcony czy dobry. W ogóle nie myślałam o romantycznej miłości. Nic nie wiedziałam o takim uczuciu. Wiedziałam za to, że od małżeństwa zależy, czy w życiu osiągnę lepszą czy gorszą pozycję. Sądząc po manierach Changa i biżuterii, jaką nosiła pani Chang, miałam się stać znacznie ważniejszą osobą. Co w tym mogło być złego?
Pan Wei przyjechał po mnie przed świtem. Niebo było ciemne, a powietrze jeszcze wolne od zgniłych zapachów lata. W wozie zaczęłam marzyć, jak odmienię swoje życie. Oczywiście, na początku trzeba będzie zmienić stroje. Powinnam też chronić twarz przed słońcem. Nie chciałam wyglądać jak ciemnolica wieśniaczka. Przecież byliśmy rodziną rzemieślników i kupców, pochodzącą ze starego klanu i bardzo szanowaną.
Zanim zgasły gwiazdy i wzeszło słońce, Pekin zniknął z horyzontu i przykryty kurzem krajobraz znów stał się nudny.
Kilka godzin później wóz pokonał ostatnie wzgórze, za którym kryło się Nieśmiertelne Serce. Usłyszałam pianie kogutów, wycie psów, wszystkie znajome odgłosy naszej wioski.
Pan Wei zaczai na całe gardło śpiewać ludową pieśń miłosną i zdawało się, że za chwilę pękną mu płuca. Za zakrętem natknęliśmy się na pasterza Wu, który zaganiał swoje stado. Na owce padały spomiędzy drzew promienie słoneczne późnego popołudnia. Wu uniósł kij, pozdrawiając głośno pana Weia i mnie. W tym momencie całe jego stado ruszyło ławą w jednym kierunku, jak niosąca burzę chmura, a mnie ogarnął lęk przed wielkim niebezpieczeństwem. Przypomniałam sobie, jak Matka mówiła kiedyś cicho o pasterzu, że jest wdowcem i potrzebuje nowej żony, żeby tkała jego wełnę. Niemal czułam grudki żółtego piasku Gobi, wyobrażając sobie, jak przebieram palcami tę wełnę. Czułam cuchnącą woń owiec, którą przesiąkają moje palce i kości. Patrzyłam na uśmiechniętego, wymachującego kijem pasterza i wiedziałam, że jestem zdecydowana wyjść za syna Changów. Być może okaże się jednookim idiotą. Trudno. Przynajmniej zostanę synową sławnej rodziny, która prowadzi interesy w Pekinie.
Myśli buntują się przeciw temu, co znajome i drogie, bardzo szybko, nie trzeba na to więcej czasu niż tyle, ile trwa złamanie cienkiej gałązki. Za chwilę miałam wrócić do mojego dawnego domu, ale wcale nie myślałam z czułością o miejscu, w którym dorastałam. Zwróciłam za to uwagę na odrażający smród pastwiska dla świń, ziemię zrytą w wielu miejscach przez poszukiwaczy smoczych kości, dziury w ścianach, błoto przy studniach, kurz na niebrukowanych drogach. Zauważyłam, że wszystkie mijane przez nas kobiety, młode i stare, mają tak samo nijakie twarze, senne oczy, w których odbijają się ich senne umysły. Życie każdego było bliźniaczo podobne do życia sąsiada. Każda rodzina była równie ważna jak rodzina obok, czyli niezbyt ważna. Mieszkali tu wieśniacy, naiwni i praktyczni, którzy bardzo powoli poddawali się zmianom, za to skłonni byli myśleć, że niepokój biegających mrówek to znak nieszczęścia zesłany przez bogów. Nawet Droga Ciocia wydawała mi się taka sama – wieśniaczka o ociężałym umyśle.
Przypomniałam sobie zabawne powiedzenie o życiu w sennej wsi: jeśli nie masz nic innego do roboty, zawsze możesz wybierać robactwo z ryżu. Kiedyś się z tego śmiałam – Dziś stwierdziłam, że to prawda.
Pan Wei wciąż głośno śpiewał swoje piosenki, gdy wjeżdżaliśmy na plac. A potem dotarliśmy na Zaułek Świńskiej Głowy. Mijałam znajome twarze, słuchając pozdrowień wypowiadanych schrypłymi od piasku głosami. Gdy zbliżaliśmy się do zwężenia, gdzie stał nasz dom, usłyszałam łomot własnego serca. Zobaczyłam naszą bramę – łuk z łuszczącego się drewna, wyblakłą czerwień transparentów z dwuwierszami, zawieszonych na filarach.
Ale gdy tylko pchnęłam bramę, moje serce wróciło na swoje miejsce i zatęskniłam za spotkaniem z Drogą Ciocią. Na pewno uraduje ją mój widok. Płakała, kiedy odjeżdżałam. Wbiegłam na dziedziniec od frontu.
– Wróciłam! Już wróciłam!
Weszłam do pracowni i ujrzałam Matkę i GaoLing.
– Ach, tak wcześnie? – powiedziała Matka, nie przerywając pracy. – Kuzynka Lau przysłała mi list z wiadomością, że spotkanie się udało i Changowie zapewne cię wezmą.
Kipiałam z niecierpliwości, żeby im opowiedzieć o swoich przygodach, o radościach, jakie przeżyłam. Jednak Matka powstrzymała mnie:
– Umyj się szybko, żebyś mogła pomóc swojej młodszej siostrze i mnie to zetrzeć.
GaoLing zmarszczyła nos, mówiąc:
– Uu, masz zapach jak zad osła.
Poszłam do pokoju, który dzieliłam z Drogą Ciocią. Wszystko wyglądało tak jak zwykle, kołdra była złożona w nogach k'ang. Ale Drogiej Cioci nie było. Chodziłam od pokoju do pokoju, zaglądałam na każdy dziedziniec. Z każdą chwilą coraz bardziej pragnęłam ją zobaczyć.
Nagle usłyszałam dobiegający z piwniczki stukot garnka. Droga Ciocia w ten sposób chciała dać mi znak, że tam jest. Zajrzałam do tunelu, do którego prowadziła stroma drabina. Droga Ciocia pomachała do mnie, a gdy wynurzyła się z cienia, zobaczyłam, że wciąż ma sylwetkę dziewczyny. Przez krótką chwilę widziałam tylko połowę jej twarzy oświetloną blaskiem słońca i znów była tak piękna, jak mi się wydawało w dzieciństwie. Wyszła z otworu piwnicy, odstawiła garnek i pogładziła mnie po twarzy, a jej ręce powiedziały:
– Naprawdę wróciłaś do mnie, Piesku? – Pociągnęła mnie za potargany warkocz i prychnęła. – Nie zabrałaś grzebienia? Nie miał kto ci przypomnieć? Rozumiesz, dlaczego jestem ci potrzebna. Sama nie umiesz myśleć! – Dźgnęła mnie palcem w głowę, co bardzo mnie rozdrażniło. Poślinionym palcem starła mi brud z policzka, a potem położyła dłoń na czole. – Jesteś chora? Zdaje się, że masz gorączkę.
– Nie jestem chora – odrzekłam. – Ciepło mi. – Wróciła do rozplątywania moich zmierzwionych włosów. Zerknęłam na jej grube blizny, wykrzywione usta.
Odsunęłam się od niej.
– Sama potrafię się myć i czesać – powiedziałam. Zaczęła wydawać syki.
– Wystarczył tydzień z dala od domu, żebyś się stała taka dorosła?
– Oczywiście – odburknęłam. – Przecież niedługo zostanę mężatką.
– Słyszałam. I to nie drugą, ale pierwszą żoną. To dobrze. Dobrze cię wychowałam, każdy od razu to może zobaczyć.
Wiedziałam już, że Matka nie zdradziła jej nazwiska rodziny. Musiała je prędzej czy później usłyszeć.
– To rodzina Changów – powiedziałam, przyglądając się, jak wiadomość uderza ją niczym miecz. – Zgadza się, rodzina Changa trumniarza.
Wydała dźwięk, jakby tonęła. Jej głowa zakołysała się jak dzwon. Po chwili jej ręce zaczęły ciąć powietrze.
– Nie możesz. Zabraniam ci.
– Nie ty będziesz o tym decydować! – krzyknęłam.
Uderzyła mnie otwartą dłonią, potem popchnęła na ścianę. Zaczęła okładać moje ramiona i głowę. W pierwszej chwili skuliłam się z piskiem, próbując się zasłonić. Poczułam jednak ogarniającą mnie złość. Odepchnęłam ją, prostując się. Moja kamienna twarz nie wyrażała nic, co bardzo ją zdumiało. Patrzyłyśmy na siebie, oddychając ciężko. Nie poznawałyśmy się już nawzajem. Padła na kolana, bijąc się w pierś, co w jej języku oznaczało “to na nic".
– Muszę iść pomóc Matce i GaoLing – powiedziałam, po czym odwróciłam się i odeszłam.