GaoLing powiedziała, że niedługo Japończycy przyjdą po nas wszystkich, więc nie powinnam zadawać sobie trudu i od razu się zabijać. Dlaczego nie zaczekać i nie umrzeć razem? W ten sposób będzie mniej samotnie.
Nauczyciel Pan powiedział, że nie powinnam tego robić. Kto wtedy zostanie mu z rodziny, żeby go pocieszać w ostatnich dniach?
Panna Grutoff mówiła, że dzieci potrzebują mnie jako wzoru, kim może się stać sierota. Gdyby się dowiedziały, że straciłam nadzieję, jaka nadzieja by im pozostała?
Ale dopiero Siostra Yu przekonała mnie, abym została przy życiu i dalej znosiła cierpienia na ziemi. Powiedziała mi, że Kai Jing poszedł do chrześcijańskiego nieba i gdybym popełniła samobójstwo, Bóg zabroniłby mi się z nim zobaczyć. Wyobrażałam sobie chrześcijańskie niebo trochę jak Amerykę, odległy ląd, zamieszkany przez cudzoziemców i rządzony według ich praw. Samobójstwo było tam zakazane.
Zostałam więc i czekałam, aż przyjdą po mnie Japończycy. Odwiedzałam Nauczyciela Pana, przynosząc mu dobre rzeczy do jedzenia. Każdego popołudnia wychodziłam ze szkoły, kierując się w tę stronę wzgórza, gdzie usypano wiele kopczyków z kamieni. To tutaj misjonarki grzebały zmarłe dzieci i dziewczynki z sierocińca. Tu leżał także Kai Jing. W naszym pokoju znalazłam kilka smoczych kości, które wykopał w ciągu paru ostatnich miesięcy. Nie był to żaden cenny skarb, tylko kości dawnych zwierząt. Wzięłam jedną i grubą igłą wyryłam w niej słowa, robiąc kość wróżebną podobną do tej, którą dostałam od Drogiej Cioci. Napisałam: “Jesteś piękny, jesteśmy piękni, jesteśmy jak bogowie, czas nas nie zmieni". Gdy skończyłam jedną, zaczęłam rzeźbić w drugiej i nie mogłam przestać. Chciałam zapamiętać te słowa. Były dla mnie jak kęsy smutku, które jadłam.
Kładłam te kości wróżebne na mogile Kai Jinga.
– Kai Jingu – mówiłam za każdym razem. – Tęsknisz za mną? – I po długim milczeniu zaczynałam mu opowiadać, co się tego dnia zdarzyło: kto był chory, kto okazał się mądry, że skończyły się nam lekarstwa, że nie ma kto uczyć dziewcząt geologii. Pewnego dnia musiałam mu powiedzieć, że panna Towler nie obudziła się rano i wkrótce będzie leżeć obok niego.
– Poszła do Boga cichutko – powiedziała przy śniadaniu panna Grutoff, sprawiając wrażenie zadowolonej, że tak się stało. Ale potem zacisnęła usta, aż po obu stronach ukazały się dwie głębokie bruzdy, wiedziałam więc, że jest pełna smutku. Panna Towler była dla panny Grutoff matką, siostrą i najstarszą przyjaciółką.
Po śmierci panny Towler panna Grutoff zaczęła szyć amerykańskie flagi. Wydaje mi się, że miała takie same powody, co ja, gdy rzeźbiłam kości wróżebne na grób Kai Jinga. Ocalała wspomnienie, w obawie że mogłaby zapomnieć. Co dzień naszywała gwiazdkę albo pasek. Barwiła na czerwono lub niebiesko skrawki materiału. Dziewczętom w szkole także kazała szyć flagi. Wkrótce nad starym klasztorem łopotało pięćdziesiąt flag, potem sto, dwieście. Gdyby ktoś nie wiedział, że w środku znajduje się sierociniec dla chińskich dziewcząt, mógłby pomyśleć, że za murami odbywa się patriotyczne przyjęcie dla Amerykanów.
Któregoś chłodnego poranka japońscy żołnierze w końcu wmaszerowali tłumnie na teren klasztoru. Byliśmy w głównej sali, gdzie odbywało się niedzielne nabożeństwo, choć to wcale nie była niedziela. Usłyszeliśmy strzały z karabinu, paf – paf. Podbiegliśmy do drzwi i ujrzeliśmy kucharza i jego żonę leżących twarzą w błocie, a obok tłoczyły się kurczaki, dziobiąc ziarno, które wysypało się z przewróconego wiadra. Amerykańska flaga, która wisiała nad bramą, teraz leżała na ziemi. Dziewczynki zaczęły płakać w przekonaniu, że kucharz i jego żona nie żyją. Ale po chwili zauważyliśmy, że kucharz lekko się poruszył, odwrócił głowę na bok, sprawdzając ostrożnie, kto stoi obok. Panna Grutoff przecisnęła się naprzód. Chyba wszyscy zastanawiali się, czy jako Amerykanka rozkaże Japończykom dać nam spokój. Tymczasem kazała wszystkim być cicho. Nikt się nie ruszał ani nie odzywał. Potem przyglądaliśmy się, zasłaniając sobie usta, by nie krzyczeć, jak japońscy żołnierze zestrzeliwali pozostałe setki flag, paf – paf, paf – - paf, strzelając na zmianę, docinając sobie nawzajem, kiedy któryś chybił. Gdy wszystkie flagi wisiały w strzępach, żołnierze zaczęli strzelać do kurczaków, które machały skrzydłami i ze skrzekiem padały na ziemię. Wreszcie wyszli, zabierając ze sobą martwe kurczaki. Kucharz i jego żona wstali. Pozostałe przy życiu kurczaki cicho gdakały, a dziewczynki wybuchnęły długo tłumionym szlochem.
Panna Grutoff kazała wrócić wszystkim do głównej sali. Tam poinformowała nas drżącym głosem o tym, czego przed kilkoma dniami dowiedziała się z krótkofalówki i radia: Japonia zaatakowała Stany Zjednoczone i Amerykanie wypowiedzieli Japonii wojnę.
– Skoro mamy po swojej stronie Amerykę, Chiny będą mogły szybciej wygrać wojnę – powiedziała i zaczęła klaskać, dając nam znak, żebyśmy poszły za jej przykładem.
Chcąc sprawić jej przyjemność, uśmiechaliśmy się, udając, że wierzymy w tę dobrą nowinę. Wieczorem, kiedy dziewczynki poszły do swoich pokojów, panna Grutoff powiedziała nauczycielom, kucharzowi i jego żonie, czego jeszcze dowiedziała się od przyjaciół z Pekińskiej Szkoły Medycznej.
– Zginęły kości Człowieka z Pekinu.
– Zniszczone? – zapytał Nauczyciel Pan.
– Nie wiadomo. Zniknęły. Wszystkie fragmenty czterdziestu jeden prehistorycznych ludzi. Miały być zabrane pociągiem i załadowane na amerykański statek, który płynął z Tianjinu do Manili, ale statek zatonął. Niektórzy twierdzą, że skrzyń w ogóle nie załadowano na pokład. Powiadają, że Japończycy zatrzymali pociągi. Myśleli, że w skrzyniach są tylko rzeczy amerykańskich żołnierzy, więc rzucili je na tory, żeby przejechały je inne pociągi. Nikt teraz nie wie, co myśleć. Żadna z tych wersji nie jest dobra.
Słuchając jej, poczułam, że moje własne kości robią się puste w środku. Cała praca Kai Jinga, jego poświęcenie, jego ostatnia wyprawa do kamieniołomu – miały się zmarnować? Wyobraziłam sobie odłamki czaszki pływające wśród ryb w wodach portu, a potem opadające na dno, gdzie przysypuje je piasek wzburzany przez morskie węgorze. Ujrzałam inne fragmenty kości, które wyrzucają z pociągu jak śmieci, a potem opony wojskowych ciężarówek rozgniatają je na kawałeczki nie większe od ziaren piasku Gobi. Poczułam się, jak gdyby to były kości Kai Jinga.
Następnego dnia wrócili Japończycy, żeby zabrać pannę Grutoff do obozu jenieckiego. Wiedziała, że tak się stanie, a jednak nie próbowała uciekać.
– Nigdy z własnej woli nie zostawiłabym dziewczynek – powiedziała. Miała już spakowane walizki, włożyła kapelusz podróżny, a na szyję narzuciła szal.
Przy bramie żegnało ją pięćdziesiąt sześć płaczących dziewcząt.
– Nauczycielu Pan, proszę nie zapomnieć lekcji apostołów! – zawołała, zanim kazano jej wsiadać na tył ciężarówki. – I proszę dopilnować, żeby inni też przekazywali dobrą nowinę.
Pożegnanie wydawało mi się dziwne. Innym też, dopóki Nauczyciel Pan nie pokazał nam, co panna Grutoff miała na myśli.
Zabrał nas do głównej sali, gdzie stały posągi apostołów. Odkręcił rękę jednej figury. W środku była dziura, którą wydrążyli razem z panną Grutoff i ukryli w niej srebro, złoto i listę nazwisk byłych uczennic, mieszkających w Pekinie. Zajmowali się tym z panną Grutoff w ciągu ostatniego miesiąca, późnymi wieczorami. W każdym ^ apostołów była tylko część jej oszczędności, tak że gdyby Japończycy znaleźli pieniądze w jednym, jako poganie zapewne nie wiedzieliby, w których spośród setek posągów szukać, by znaleźć resztę.
Gdyby wokół sierocińca zrobiło się niebezpiecznie mieliśmy wykorzystać pieniądze, aby zawieźć dziewczęta do Pekinu, po cztery lub pięć naraz. Tam mogły się zatrzymać u byłych uczennic i przyjaciół szkoły. Panna Grutoff skontaktowała się wcześniej z tymi ludźmi, którzy zgodzili się pomóc, kiedy przyjdzie pora. Musieliśmy ich tylko poinformować o swoim przyjeździe przez radio.
Nauczyciel Pan przekazał każdemu z nas – nauczycielom, pomocnikom i czterem starszym uczennicom – figurę jednego apostoła i odpowiedzialność za część pieniędzy na ucieczkę. I od dnia wyjazdu panny Grutoff kazał nam ćwiczyć rozpoznawanie apostołów i uczyć się na pamięć, gdzie znajduje się wydrążony schowek. Sądziłam, że wystarczy, aby każdy z nas potrafił rozpoznać własną figurę, ale Siostra Yu powiedziała:
– Powinniśmy wymówić na głos imiona. Wtedy apostołowie będą lepiej chronić nasze oszczędności.
Musiałam powtarzać te imiona tyle razy, że nadal mam je w pamięci: Pida, Pa, Matu, Yuhan,Jiama yijiama er, Andaru, Filipa, Tomasa, Shaimin, Tadayisu i Budalomu. Zdrajca, Judasa, nie miał swojej figury.
Mniej więcej trzy miesiące po wyjeździe panny Grutoff Nauczyciel Pan uznał, że przyszedł czas jechać. Japończycy rozgniewali się na komunistów, którzy wciąż kryli się na wzgórzach. Chcieli ich wywabić, mordując mieszkańców pobliskich wiosek. Siostra Yu powiedziała GaoLing i mnie, że Japończycy robią przeokropne rzeczy z niewinnymi dziewczętami, z których najmłodsze miały po jedenaście czy dwanaście lat. Tak się działo w Tianjinie, Tungszanie i Nankinie.
– Te, których potem nie zabili, usiłowały zabić się same – dodała.
Wyobraźnia podsuwała nam straszne obrazy i byłyśmy przerażone.
Licząc cztery starsze uczennice, które pozostały w szkole z powodu wojny, mieliśmy dwunastu opiekunów. Nawiązaliśmy kontakt radiowy z przyjaciółmi panny Grutoff w Pekinie, którzy powiedzieli, że miasto jest okupowane i choć na razie panuje spokój, powinniśmy poczekać, aż sami się do nas odezwą. Pociągi nie jeżdżą regularnie, a nie byłoby dobrze, gdybyśmy mieli tkwić przez kilka dni w różnych miastach po drodze. Nauczyciel Pan zdecydował, w jakiej kolejności będą wyjeżdżać poszczególne grupy: najpierw grupa z Matką Wang, która miała nas potem poinformować, jak minęła podróż, potem uczennice pod opieką czterech starszych dziewcząt, potem żony kucharza, Nauczyciela Wanga, kucharza, GaoLing, moją, Siostry Yu i na końcu Nauczyciela Pana.
– Dlaczego masz być ostatni? – spytałam go.
– Wiem, jak obsługiwać radio.
– Mógłbyś mnie bez kłopotu nauczyć.
– Mnie też – powiedziały równocześnie Siostra Yu i GaoLing.
Sprzeczaliśmy się, prześcigając się nawzajem w odwadze. Musieliśmy być trochę niegrzeczni wobec siebie i wytykać sobie różne rzeczy. Nauczyciel Pan nie mógł zostać sam z powodu słabego wzroku. Siostra Yu miała za słaby słuch. GaoLing miała kłopoty ze stopami i bała się duchów, przez co uciekała w złą stronę. Ze mną też nie wszystko było w porządku, ale wreszcie pozwolono mi jechać jako ostatniej, mogłam więc do końca odwiedzać grób Kai Jinga.
Teraz mogę się przyznać, jak bardzo się bałam przez ostatnich kilka dni. Byłam odpowiedzialna za cztery dziewczynki: sześcioletnią, ośmioletnią, dziewięcioletnią i dwunastoletnią. Myśl, że zawsze mogę zginąć z własnej ręki, była dla mnie pociechą, ale denerwowałam się, czekając na śmierć z rąk Japończyków. Po wyjściu każdej grupy dziewcząt sierociniec zdawał się robić coraz większy, a kroki pozostałych rozlegały się coraz głośniejszym echem. Bałam się, że żołnierze przyjdą i znajdą radio, a potem oskarżą mnie o szpiegostwo i będą torturować. Rozmazałam na twarzach dziewczynek trochę błota i powiedziałam im, że gdyby przyszli Japończycy, mają się drapać po głowie i skórze udając, że mają wszy. Prawie co godzina modliłam się do Jezusa i Buddy w nadziei, że któryś mnie wysłucha. Zapaliłam kadzidełko przed fotografią Drogiej Cioci, chodziłam na grób Kai Jinga i szczerze mówiłam mu o swoim strachu.
– Gdzie się podział mój charakter? – pytałam go. – Mówiłeś, że jestem silna. Gdzie jest teraz ta siła?
Czwartego dnia naszego samotnego pobytu w sierocińcu przez radio nadeszła wiadomość: “Przyjeżdżajcie szybko. Ruszyły pociągi". Poszłam powiedzieć o tym dziewczynkom i po chwili zobaczyłam, że stał się cud, ale nie wiem, czy za sprawą zachodniego Boga, czy chińskich bogów. Byłam wdzięczna, że wszystkie cztery dziewczynki miały spuchnięte oczy, z których kącików sączyła się zielona ropa. Dostały infekcji oczu, niegroźnej, ale o paskudnym wyglądzie. Nikt nie miałby ochoty ich dotykać. Pomyślałam szybko o sobie i wpadłam na pewien pomysł. Wzięłam trochę resztek kleiku ryżowego, który jadłyśmy rano, odsączyłam płynną część i rozsmarowałam płyn na skórze, policzkach, czole, szyi i dłoniach, a kiedy wyschłam, miałam pergaminową i pomarszczoną skórę starej wieśniaczki. Nalałam trochę tej lepkiej ryżowej wody do termosu i dodałam krwi kurczaka. Kazałam dziewczynkom zebrać kurze jaja, jakie zostały w zagrodzie, nawet te zgniłe, i włożyć je do worków. Byłyśmy gotowe do zejścia ze wzgórza na stację kolejową.
Gdy przeszłyśmy ze sto kroków drogą, zobaczyłyśmy pierwszego żołnierza. Zwolniłam kroku i wypiłam łyk z termosu. Żołnierz pozostał na miejscu i zatrzymał nas, kiedy doszłyśmy do niego.
– Dokąd idziecie? – zapytał.
Spojrzałyśmy wszystkie na jego twarz i ujrzałyśmy na niej wyraz niesmaku. Dziewczynki zaczęły się drapać po głowach. Zanim odpowiedziałam, kaszlnęłam w chustkę i złożyłam ją, żeby zobaczył krwawy śluz.
– Idziemy na targ sprzedać jajka – powiedziałam. Uniosłyśmy worki. – Przyjmie pan trochę w prezencie?
Machnął ręką.
Odeszłyśmy kawałek i wzięłam do ust kolejną porcję ryżowej wody z krwią. Zatrzymywano nas jeszcze dwa razy i dwa razy kaszlałam czymś, co wyglądało jak wydzielina chorej na gruźlicę. Dziewczynki przyglądały się zaropiały – mi oczyma.
Kiedy przyjechałyśmy do Pekinu, przez okno pociągu zobaczyłam GaoLing, która po nas wyszła. Zmrużyła oczy, żeby się upewnić, czy to na pewno ja wysiadam z pociągu – Podeszła wolno z przerażeniem w oczach.
– Co ci się stało? – spytała. Jeszcze raz splunęłam krwią w chustkę. – Aj-ja! – krzyknęła, odskakując.
Pokazałam jej termos z odstraszającym pościg “japońskim sokiem". Potem zaczęłam się śmiać i nie potrafiłam przestać. Oszalałam z radości i ulgi.
– Cały czas umierałam z niepokoju, a ty sobie żarty stroisz – narzekała GaoLing.
Umieściliśmy dziewczynki w domach byłych uczennic. W ciągu następnych lat niektóre wyszły za mąż, inne zmarły, jeszcze inne przyjeżdżały odwiedzić nas jako przybranych rodziców. GaoLing i ja zamieszkałyśmy w pokojach z tyłu starego sklepu z tuszem w Dzielnicy Glazurowania Naczyń. Zabrałyśmy ze sobą Nauczyciela Pana i Siostrę Yu. Co do męża GaoLing, wszyscy mieliśmy nadzieję, że nie żyje.
Oczywiście, złościłam się nad wyraz, że właścicielem sklepu jest rodzina Changów. Od śmierci Drogiej Cioci nie myślałam zbyt często o trumniarzu. Teraz rozkazywał nam sprzedawać więcej tuszu, sprzedawać szybciej. Człowiek, który zabił mojego dziadka i ojca, który przysporzył Drogiej Cioci tylu cierpień, że zrujnowała własne życie. Doszłam jednak do wniosku, że jeśli szuka się odwetu, należy być blisko osoby, którą chce się zniszczyć. Postanowiłam zamieszkać w sklepie, bo tak było praktyczniej. Tymczasem mogłam obmyślać plany zemsty.
Na szczęście ojciec Changa nie niepokoił nas za bardzo w sprawach interesu. Tusz sprzedawał się dobrze, o wiele lepiej niż przed naszym przybyciem. Dlatego że ruszyłyśmy głową. Była wojna. Kto miał tyle spokoju i czasu, by trzeć tusz, medytując nad tym, co ma napisać? Zauważyłyśmy też, że rodzina Changów obniżyła jakość składników, więc pałeczki i kostki łatwo się kruszyły. To Nauczyciel Pan podsunął pomysł, żeby robić tusz błyskawiczny. Starłyśmy tani tusz, zmieszałyśmy z wodą i nalałyśmy do małych słoiczków, które kupiłyśmy za grosze od podupadającej apteki.
Nauczyciel Pan okazał się bardzo dobrym sprzedawcą. Miał maniery i charakter pisma starego uczonego, co pomagało przekonać klientów o doskonałej jakości naszego błyskawicznego tuszu, choć w rzeczywistości wcale nie był tak wyśmienity. Jednak aby zademonstrować jego walory, Nauczyciel Pan musiał bardzo uważać, żeby nie pisać niczego, co mogło zostać zinterpretowane jako antyjapońskie lub profeudalne, chrześcijańskie lub komunistyczne. Nie było to proste zadanie. Kiedyś postanowił pisać o jedzeniu. Na pozór nie kryło się w tym żadne niebezpieczeństwo. Napisał więc “Rzepy smakują najlepiej z marynaty", GaoLing jednak niepokoiła się, czy nie zostanie to odczytane albo jako obelga dla Japończyków, albo przymilanie się Japończykom, ponieważ rzepa jest podobna do rzodkwi, japońskiego przysmaku. Nauczyciel Pan napisał więc: “Ojciec, Matka, Brat, Siostra". Siostra Yu powiedziała, że wygląda to jak lista osób, które zginęły, i dlatego może oznaczać protest przeciw okupacji.
– To może być także przejaw sentymentu wobec konfucjańskich zasad rodzinnych – dodała GaoLing. – Chęć powrotu do czasów cesarskich.
Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, w słońcu, gwiazdach, kierunkach wiatru, bo każdego z nas niepokoiły różne skojarzenia. Każda liczba, kolor i zwierzę miały złe znaczenie. Każde słowo mogło brzmieć podobnie do innego. W końcu wpadłam na najlepszy pomysł, który został zaakceptowany. Napis brzmiał: “Proszę wypróbować nasz tusz błyskawiczny. Tani i łatwy w użyciu".
Podejrzewaliśmy, że wielu studentów uniwersytetu, kupujących nasz tusz, to komunistyczni rewolucjoniści, malujący plakaty propagandowe, które rozlepiano na murach w środku nocy. Plakaty głosiły: “Walczmy razem". Rachunki prowadziła Siostra Yu i nie była zbyt surowa, gdy biedniejsi studenci mieli za mało pieniędzy, żeby zapłacić za tusz.
– Zapłać, ile masz – mówiła. – Student musi mieć zawsze dość tuszu do nauki.
Siostra Yu dbała także, abyśmy mieli pieniądze dla siebie i aby ojciec Changa nie zauważył, że brakuje jakiejś sumy.
Kiedy w 1945 roku skończyła się wojna, nie musieliśmy się już przejmować ukrytymi znaczeniami słów, które mogły nam przysporzyć kłopotów z Japończykami. Na ulicach przez cały dzień wybuchały petardy i panował nastrój nerwowej radości. Z dnia na dzień w mieście zaczęli się tłoczyć sprzedawcy najwymyślniejszych smakołyków i wróżbici, głoszący tylko najlepsze wiadomości. GaoLing uznała, że to dobry dzień, by zapytać o swój los. Razem z Siostrą Yu postanowiłyśmy jej towarzyszyć.
Wróżbita, którego wybrała GaoLing, umiał pisać trzy różne słowa równocześnie trzema pędzelkami, które trzymał jedną ręką. Jeden pędzelek spoczywał między czubkiem jego kciuka a palcem. Drugi trzymał u nasady kciuka. Trzeci miał przypięty do zgięcia przegubu.
– Czy mój mąż nie żyje? – zapytała go GaoLing.
Byłyśmy zaskoczone taką bezceremonialnością. Wstrzymałyśmy oddech, gdy wróżbita napisał naraz trzy znaki: “Powrót Strata Nadzieja".
– Co to znaczy? – odezwała się Siostra Yu.
– Za następną niewielką ofiarę – odrzekł wróżbita – niebiosa pozwolą mi wyjaśnić.
Ale GaoLing powiedziała, że tyle jej wystarczy, i poszłyśmy dalej.
– Nie żyje – oznajmiła nam GaoLing.
– Dlaczego tak uważasz? – spytałam. – Wiadomość może też oznaczać, że żyje.
– Wynika z niej jasno, że mam stracić nadzieję na jego powrót.
– Może też znaczyć, że wróci do domu i wtedy my stracimy nadzieję – zasugerowała Siostra Yu.
– Niemożliwe – odparła GaoLing, ale dostrzegłam na jej czole zmarszczkę zwątpienia.
Nazajutrz po południu siedzieliśmy na podwórku sklepu, rozkoszując się nowym poczuciem swobody, gdy nagle usłyszeliśmy wołanie:
– Hej, myślałem, że nie żyjesz!
Jakiś mężczyzna patrzył na GaoLing. Miał na sobie wojskowy mundur.
– Po co przyszedłeś? – zapytała GaoLing, wstając z ławki. Mężczyzna prychnął.
– Mieszkam tu. To mój dom.
Wiedzieliśmy już, że to Fu Nań. Pierwszy raz ujrzałam człowieka, który mógł zostać moim mężem. Był potężny jak jego ojciec, o długim i szerokim nosie. GaoLing wstala, wzięła jego tobołek i poprosiła, żeby usiadł. Traktowała go z wyszukaną grzecznością, jak nieproszonego gościa.
– Co się stało z twoimi palcami? – zapytała. Brakowało mu małych palców u obu dłoni. Z początku wydawał się zmieszany, ale po chwili wybuchnął krótkim śmiechem.
– Jestem przeklętym bohaterem wojennym – powiedział. Obrzucił nas przelotnym spojrzeniem. – Kto to jest?
GaoLing przedstawiła nas, mówiąc, co każde z nas robi w sklepie. Fu Nań kiwał głową, po czym wskazał Siostrę Yu.
– Tej nie będziemy już potrzebowali. Sam zajmę się pieniędzmi.
– To moja przyjaciółka.
– Ja teraz mówię! – Zmierzył GaoLing wściekłym spojrzeniem, a kiedy nie odwróciła oczu, powiedział: – Och, wciąż ta sama zła żmija. Odtąd będziesz się mogła kłócić z nowym właścicielem sklepu. Przyjeżdża jutro. – Rzucił dokument opatrzony mnóstwem czerwonych pieczęci z nazwiskami.
GaoLing chwyciła papier.
– Sprzedałeś sklep? Nie miałeś prawa! Nie możesz kazać naszej rodzinie pracować dla kogoś innego. A dług – dlaczego jest jeszcze większy? Coś ty zrobił, przegrał te pieniądze, przejadł, przepalił, co?
– Idę teraz spać – rzekł. – A kiedy się obudzę, nie chcę widzieć tej garbatej kobiety. Jej widok działa mi na nerwy. – Machnął ręką, powstrzymując dalsze protesty. Odszedł i po chwili poczuliśmy woń opiumowego dymu.
GaoLing zaczęła przeklinać.
Nauczyciel Pan westchnął.
– Przynajmniej wojna się skończyła, więc możemy sprawdzić, czy nasi przyjaciele ze szkoły medycznej nie słyszeli o jakichś pokojach, do których moglibyśmy się wcisnąć.
– Nigdzie nie idę – oświadczyła GaoLing.
Jak mogła tak mówić po tym, co opowiedziała mi o mężu?
– Chcesz zostać z tym demonem? – wykrzyknęłam.
– To sklep naszej rodziny. Nie mogę stąd odejść. Wojna się skończyła i jestem gotowa walczyć o naszą własność.
Próbowałam ją przekonać, ale Nauczyciel Pan dotknął mojego ramienia.
– Daj siostrze trochę czasu. Wróci jej rozum. Po południu Siostra Yu poszła do szkoły medycznej, lecz wkrótce zjawiła się z powrotem.
– Panna Grutoff wróciła – powiedziała. – Wypuścili ją z obozu jenieckiego. Ale jest bardzo, bardzo chora.
Wszyscy troje natychmiast wyruszyliśmy do domu cudzoziemki, pani Riley. Gdy weszliśmy do środka, zobaczyłam, jak bardzo panna Grutoff schudła. Kiedyś żartowaliśmy, że cudzoziemskie kobiety mają duże wymiona od krowiego mleka, które piją. Teraz jednak panna Grutoff wyglądała, jak gdyby wyciśnięto z niej wszystkie soki. Jej cera miała niezdrowy odcień. Upierała się, że wstanie, by nas powitać, ale my nalegaliśmy, żeby siedziała i nie zawracała sobie głowy formalnościami wobec starych przyjaciół. Na twarzy i ramionach miała obwisłą skórę. Rude kiedyś włosy dziś były siwe i rzadkie.
– Jak się pani czuje? – pytaliśmy.
– Całkiem dobrze – odrzekła z radosnym uśmiechem. – Żyję, jak widzicie. Japończycy nie zdołali mnie zagłodzić na śmierć, ale moskity prawie dały mi radę. Malaria.
Na malarię zmarły w sierocińcu dwie małe dziewczynki. Ale nie powiedziałam o tym pannie Grutoff. Będzie jeszcze dużo czasu na złe wiadomości.
– Musi pani szybko wracać do zdrowia – powiedziałam. – Żebyśmy mogli otworzyć szkołę. Panna Grutoff pokręciła głową.
– Starego klasztoru już nie ma. Został zniszczony. Powiedziała mi o tym jedna misjonarka. Wstrzymaliśmy oddech.
– Drzewa, budynek, wszystko zostało spalone i zrujnowane.
Druga cudzoziemka, pani Riley, skinęła głową.
Chciałam zapytać, co się stało z grobami, ale nie byłam w stanie wydobyć głosu. Czułam się tak samo, jak w dniu, w którym dowiedziałam się o śmierci Kai Jinga. Myśląc o nim, próbowałam przypomnieć sobie jego twarz. Wyraźniej widziałam jednak kamienie, pod którymi leżał. Jak długo kochałam go, kiedy żył? Jak długo rozpaczałam po jego śmierci?
– Otworzymy szkołę w Pekinie, gdy tylko znajdziemy odpowiedni budynek – powiedziała pani Riley. Ale teraz przede wszystkim musimy się zająć zdrowiem panny Gru – toff, prawda, Ruth? – Pogładziła pannę Grutoff po ręce.
– Tak, oczywiście, zrobimy, co tylko trzeba! – zaczęliśmy się przekrzykiwać nawzajem. – Kochamy pannę Grutoff. Jest dla nas wszystkich matką i siostrą. Jak możemy pomóc?
Pani Riley powiedziała, że panna Grutoff musi wrócić do Stanów Zjednoczonych i pójść do lekarzy w San Francisco. Ale będzie potrzebowała kogoś do pomocy, żeby towarzyszył jej w drodze do Hongkongu, a potem w podróży przez ocean.
– Czy ktoś z was chciałby jechać ze mną? Chyba da się uzyskać wizę.
– Wszyscy możemy jechać! – odrzekła natychmiast GaoLing.
Spostrzegłam, że panna Grutoff zmieszała się.
– Nie chciałabym sprawiać takiego kłopotu – powiedziała. – Wystarczy chyba pomoc jednej osoby. – Potem westchnęła i powiedziała, że jest wyczerpana. Musiała się położyć.
Gdy wyszła z pokoju, spojrzeliśmy po sobie, nie bardzo wiedząc, jak zacząć rozmowę o tym, kto ma jechać z panną Grutoff. Ameryka? Panna Grutoff nie prosiła o zwykłą przysługę. Wiedzieliśmy, że proponuje także niepowtarzalną szansę. Wizę do Ameryki. Ale skorzystać z niej mogło tylko jedno z nas. Myślałam o tym. Dla mnie Ameryka była jak chrześcijańskie niebo. Tam poszedł Kai Jing i tam na mnie czekał. Wiedziałam, że to nieprawda, lecz w Ameryce była nadzieja, że odnajdę szczęście, które dotąd ukrywało się przede mną. Mogłabym umknąć przed dawną klątwą, uciec od złej przeszłości.
Po chwili usłyszałam głos GaoLing:
– Powinien jechać Nauczyciel Pan. Jest najstarszy, najbardziej doświadczony. – Pierwsza wystąpiła z propozycją, domyśliłam się więc od razu, że ona też chce jechać.
– W czym doświadczony? – odezwał się Nauczyciel Pan. – Obawiam się, że marny będzie ze mnie pomocnik. Jestem stary, trzęsą mi się ręce, potrafię czytać i pisać tylko wtedy, gdy trzymam papier na wyciągnięcie ręki, a słowa są wypisane dużymi literami. Poza tym mężczyźnie byłoby niezręcznie towarzyszyć damie. A jeżeli trzeba jej będzie pomóc w nocy?
– Siostro Yu – zwróciła się do niej GaoLing. – W takim razie ty pojedziesz. Twoja mądrość pozwoli ci pokonać każdą przeszkodę.
Kolejna próba! GaoLing bardzo pragnęła jechać i robiła wszystko, żeby ktoś wskazał ją jako najlepszą kandydatkę.
– Jeśli ludzie wcześniej mnie nie zadepczą – odrzekła Siostra Yu. – Nie mów głupstw. Zresztą nie chcę wyjeżdżać z Chin. Szczerze mówiąc, mimo że darzę pannę Grutoff chrześcijańską miłością, nie mam ochoty jechać do innych Amerykanów. Bez względu na to, czy będzie wojna domowa czy nie, wolałabym zostać w Chinach.
– A więc powinna jechać LuLing – powiedziała GaoLing.
Co miałam począć? Musiałam zaprotestować.
– Nigdy nie zostawiłabym swojego teścia ani ciebie.
– Nie, nie, nie musisz dotrzymywać towarzystwa temu starcowi – usłyszałam głos mego teścia. – Chcę przez to powiedzieć, że być może powtórnie się ożenię. Zgadza się. Wiem, co sobie myślisz. Bogowie śmieją się ze mnie, ja także.
– Ale z kim? – spytałam. Nie wyobrażałam sobie, by miał czas na umizgi do jakiejś kobiety. Wciąż był w sklepie, a jeżeli wychodził, to zwykle miał ważne sprawy do załatwienia.
– Mieszka obok nas, od dawna jest wdową po właścicielu księgarni.
– Wa! Po tym człowieku, który wytaczał proces mojej rodzinie? – odezwała się GaoLing.
– Książki były falsyfikatami – zauważyłam. – Ten człowiek przegrał sprawę, pamiętasz?
Zaraz przypomniałyśmy sobie o dobrych manierach i pogratulowałyśmy Nauczycielowi Panowi, pytając, czy jego wybranka dobrze gotuje, czy ma ładną twarz, miły głos i rodzinę, która nie sprawi zbyt wielu kłopotów. Cieszyłam się z jego szczęścia, a także dlatego, że nie musiałam się już dłużej wzbraniać przed wyjazdem do Ameryki.
– Wydaje się oczywiste, że to LuLing powinna jechać do Ameryki z panną Grutoff – powiedziała Siostra Yu. – Nauczyciel Pan wkrótce dostanie się we władzę nowej żony, więc LuLing ma mniej powodów, aby przy nim zostać.
GaoLing wahała się odrobinę za długo, zanim oświadczyła:
– Tak, tak będzie najlepiej. A więc postanowione.
– Jak to? – odrzekłam, starając się okazać wielkoduszność. – Nie mogę zostawić własnej siostry.
– Nie jestem nawet twoją prawdziwą siostrą – przypomniała GaoLing. – Pojedziesz pierwsza. Potem będziesz mogła mnie zaprosić.
– Ach, widzisz! To znaczy, że chcesz jechać! – Nie mogłam jej tego nie wypomnieć. Ale skoro decyzja już zapadła, nic nie ryzykowałam.
– Wcale tak nie powiedziałam – odparła GaoLing. – Mówiłam tylko o sytuacji, gdyby coś się zmieniło i musiałabym przyjechać.
– Wobec tego może pojedziesz pierwsza i potem zaprosisz mnie? Jeżeli zostaniesz, twój mąż zrobi z tobą, co zechce. Zniszczy cię. – Byłam naprawdę wielkoduszna.
– Ależ nie mogę zostawić swojej siostry, tak jak ona nie może zostawić mnie – powiedziała GaoLing.
– Nie kłóć się – nakazałam jej. – Jestem starsza. Pojedziesz pierwsza, a miesiąc później ja przyjadę do Hongkongu i zaczekam, aż nadejdą papiery.
GaoLing powinna się sprzeciwić i powiedzieć, że to ona będzie czekać w Hongkongu. Lecz zapytała tylko:
– To tyle się czeka, żeby zaprosić drugą osobę? Miesiąc? Nie miałam pojęcia, jak długo to trwa, ale powiedziałam:
– Może nawet krócej. – Wciąż sądziłam, że zgodzi się czekać.
– Szybko. – GaoLing zamyśliła się. – Jeśli tak prędko, właściwie mogłabym jechać pierwsza. Tylko w ten sposób mogę natychmiast opuścić tego demona, mojego męża.
W tym momencie do pokoju wróciła pani Riley.
– Ustaliliśmy – oznajmiła jej Siostra Yu. – Pannie Grutoff w drodze do San Francisco będzie towarzyszyła GaoLing.
Byłam zbyt oszołomiona, żeby się odezwać. Tej nocy zachodziłam w głowę, jak mogłam stracić taką szansę. Byłam zła na GaoLing, że mnie okpiła. Potem dopuściłam do głosu siostrzane uczucia i ucieszyłam się, że będzie mogła uciec od Fu Nana. Miotałam się między tymi dwoma uczuciami. Tuż przed zaśnięciem uznałam, że to sprawka losu. Cokolwiek mi się teraz przydarzało, było to moje Nowe Przeznaczenie.
Trzy dni później, tuż przed naszym wyjazdem do Hongkongu, urządziliśmy małe przyjęcie.
– Nie trzeba płakać przy pożegnaniu – mówiłam. – Kiedy tylko osiedlimy się w nowym kraju, wszystkich was zaprosimy.
Nauczyciel Pan powiedział, że razem z żoną chętnie przed śmiercią odwiedzą inny kraj. Siostra Yu mówiła, że dużo słyszała o tańcu w Ameryce. Wyznała, że zawsze chciała się nauczyć tańczyć. Przez resztę wieczoru, który miał być naszym ostatnim wspólnym spotkaniem, żartowaliśmy i bawiliśmy się w odgadywanie przyszłości. Panna Grutoff wydobrzeje i wróci do Chin, gdzie znów każe sierotom grać w bardzo złych sztukach. GaoLing będzie bogata, znalazłszy wcześniej odpowiedniego wróżbitę, który będzie umiał pisać czterema pędzelkami naraz. A ja zostanę sławną malarką.
Wznosiliśmy toasty za swoje zdrowie. Niedługo, za rok, a może mniej, Siostra Yu i Nauczyciel Pan ze swoją nową żoną przypłyną do Ameryki na wakacje. GaoLing i ja będziemy na nich czekać w porcie w San Francisco, siedząc w naszym nowym automobilu, błyszczącym i czarnym, z mnóstwem wygodnych siedzeń i amerykańskim szoferem. Zanim pojedziemy do naszej posiadłości na szczycie wzgórza, zatrzymamy się przy sali tanecznej. I aby uczcić nasze spotkanie, będziemy tańczyć, tańczyć i tańczyć.
Co wieczór po powrocie do wynajmowanego pokoju w Hongkongu kładłam się w łóżku z mokrymi ręcznikami na piersi. Na ścianach były krople wilgoci, nie mogłam bowiem otworzyć okien, żeby wpuścić świeże powietrze. Budynek stał przy rybnej ulicy na półwyspie Koulun. Nie mieścił się tu jednak targ rybny. Tam, gdzie sprzedawano ryby, unosiła się woń porannego morza, słona i ostra. Mieszkałam w Otoczonym Murem Mieście Koulun przy kanale rynsztoka, gdzie gromadziły się łuski, krew i wnętrzności, które wieczorem wylewali tam razem z wiadrami wody handlarze ryb. Gdy wdychałam to powietrze, czułam opary śmierci, duszący kwaśny odór, który jak silną ręką sięgał prosto do wnętrza mojego żołądka, wywlekając na zewnątrz trzewia. Zapach Pachnącego Portu na zawsze pozostał w moich nozdrzach.
Brytyjczycy i inni cudzoziemcy mieszkali na wyspie Hongkong. Ale w mieście Koulun byli prawie sami Chińczycy, bogaci i obdarci, biedni i możni, każdy był inny, ale wszystkich łączyło jedno: i silni, i słabi byli tak zdesperowani, że pragnęli na zawsze zostawić ojczyznę i swoje rodziny.
Byli tam także tacy, którzy zarabiali na ludzkiej rozpaczy. Chodziłam do wielu ślepych jasnowidzów, wenmipo, którzy twierdzili, że mają kontakt z duchami.
– Mam wiadomość od dziecka! – wołali. – Wiadomość od syna. Od męża. Od rozgniewanego przodka.
Usiadłam przed jedną z takich wróżbiarek, która mi powiedziała:
– Twoja Droga Ciocia żyje już w innym wcieleniu. Pójdź trzy przecznice na wschód, potem trzy przecznice na północ. Tam zobaczysz żebrzącą dziewczynkę, która zawoła do ciebie: “Ciociu, zlituj się, daj mi nadzieję". Wtedy będziesz wiedziała, że to ona. Daj jej monetę i klątwa straci moc.
Postąpiłam dokładnie według tych wskazówek. I dziewczynka powiedziała do mnie słowo w słowo to, co mówiła wróżbiarka. Byłam uradowana. Potem te same słowa wypowiedziała inna dziewczynka, następna i następna, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści dziewczynek, każda chciała nadziei. Dawałam każdej monetę, na wszelki wypadek. I litowałam się nad każdą. Następnego dnia ujrzałam następną ślepą kobietę, która potrafiła rozmawiać z duchami. Ona także powiedziała mi, gdzie znajdę Drogą Ciocię. Pójdziesz tu i tu. Nazajutrz było to samo. Wydawałam swoje oszczędności, ale nie zważałam na to. Lada dzień miałam przecież wyjechać do Ameryki.
Po miesiącu spędzonym w Hongkongu dostałam list od GaoLing:
“Moja Droga Prawdziwa Siostro, wybacz, że nie pisałam wcześniej. Nauczyciel Pan przysłał mi twój adres, ale nie dostałam go od razu, bo przeprowadzałam się z domu jednej chrześcijanki do drugiej. Przykro mi też poinformować Cię, że panna Grutoff zmarła tydzień po naszym przyjeździe. Zanim poleciała do nieba, powiedziała mi, że popełniła błąd, przyjeżdżając do Ameryki. Chciała wracać do Chin, żeby jej kości spoczęły obok panny Towler. Cieszyłam się, że tak kochała Chiny, ale było mi smutno, ponieważ na powrót było już za późno. Poszłam na jej pogrzeb, lecz okazało się, że niewielu ludzi ją znało. Tylko ja płakałam i powtarzałam sobie: to była wspaniała pani.
Druga wiadomość też nie jest dobra. Dowiedziałam się, że jeszcze nie mogę cię zaprosić. Prawdę mówiąc, sama ledwie mogłam tu zostać. Nie wiem, dlaczego wydawało nam się to takie proste. Teraz rozumiem, że byłyśmy naiwne. Powinnyśmy więcej pytać. Ale teraz wypytałam się i wiem, jak i kiedy możesz tu przyjechać. Jest kilka sposobów.
Pierwszy to taki, żebyś wystąpiła o prawo pobytu jako uchodźca. Chińczykom przydzielono jednak bardzo mały limit, a wjechać chciałaby cała masa ludzi. Szczerze mówiąc, Twoje szansę są jak szansę strugi wody w starciu z falą powodzi.
Drugi sposób polega na tym, że najpierw muszę dostać obywatelstwo, a potem zaproszę Cię jako swoją siostrę. Będziesz musiała oświadczyć, że Matka i Ojciec to twoi prawdziwi rodzice, bo nie będę mogła zaprosić kuzynki. Ale jako krewna będziesz miała prawo przyjazdu przed zwykłymi uchodźcami. Ja, żebym mogła zostać tutejszą obywatelką, muszę się najpierw nauczyć angielskiego i znaleźć dobrą pracę. Przyrzekam Ci, że bardzo pilnie się uczę na wypadek, gdybym musiała użyć tego sposobu.
Jest jeszcze trzecia droga: mogę wyjść za Amerykanina i dostać obywatelstwo szybciej. Oczywiście, to niedobrze, że jestem już żoną Chang Fu Nana, ale myślę, że nikt nie musi o tym wiedzieć. Nie wspominałam o tym w dokumentach wizowych. Powinnaś też wiedzieć, że gdy składałam papiery o wizę, urzędnik zapytał o jakieś świadectwo urodzenia, a ja zapytałam: «Kto ma takie dokumen – ty?». Powiedział: «Och, czyżby spaliły się w czasie wojny, jak wszystkich innych?». Pomyślałam, że tak powinna brzmieć prawidłowa odpowiedź, więc przytaknęłam. Kiedy będziesz przygotowywać dokumenty do wizy, musisz powiedzieć to samo. I odmłodzić się o pięć lat. Napisz, że urodziłaś się w 1921 roku. Ja napisałam, że w 1922, ale nie zmieniłam miesiąca. Dzięki temu zyskasz dodatkowy czas, żeby odrobić zaległości.
Matka i Ojciec pisali już do mnie z prośbą, żebym im przysłała dodatkowe pieniądze, jakie mi się uda zarobić. Musiałam im odpisać, że nie mam ani grosza. Jeśli w przyszłości zdobędę jakieś pieniądze, oczywiście, przyślę Ci trochę. Mam wyrzuty sumienia, że uległam twoim namowom i przyjechałam tu pierwsza. Teraz ty tkwisz w Hongkongu i nie wiesz, co robić. Nie zrozum mnie źle. Życie tutaj wcale nie jest proste. Pieniądze zarabia się inaczej, niż sobie wyobrażałyśmy. Nie wierz w te opowieści o łatwym bogactwie. A taniec jest tylko w filmach. Przez większą część dnia sprzątam w domach. Płacą mi dwadzieścia pięć centów. Może się to wydawać dużo, ale tyle kosztuje tu obiad. Trudno więc coś zaoszczędzić. Oczywiście, dla ciebie jestem gotowa przymierać głodem.
W swoim ostatnim liście Ojciec napisał, że omal nie umarł z gniewu, kiedy się dowiedział, że Fu Nań stracił sklep z tuszem w Pekinie. Podobno Fu Nań wrócił do Nieśmiertelnego Serca i cały dzień leży, ale stary Chang wcale go za to nie gani, mówiąc, że Fu Nań to wielki bohater wojenny, stracił dwa palce, ratował ludzkie życie. Wiesz, co czułam, czytając to. Najokropniejsze jest to, że nasza rodzina dalej musi wozić do sklepu pałeczki i kostki tuszu, ale w ogóle na tym nie zarabia, uzyskując tylko zmniejszenie długu. Każdy musi imać się różnych prac w domu, wyplatać koszyki, cerować, godzić się na najgorsze zajęcia, przez co Matka skarży się, że upadliśmy tak nisko jak nasi lokatorzy. Każe mi się szybko wzbogacić, żebym mogła ją wyciągnąć z gardzieli piekła.
Czuję ogromne brzemię winy i odpowiedzialności".
Kiedy skończyłam czytać list od GaoLing, miałam wrażenie, jak gdyby ścięto mi głowę i mimo że umarłam, topór dalej rąbie moją szyję. Czekałam w Hongkongu na próżno. Będę tu tkwić rok, dziesięć lat albo do końca życia, w zatłoczonym mieście wśród zrozpaczonych ludzi, których historie są jeszcze smutniejsze od mojej. Ameryka nie była dla mnie. Straciłam swoją szansę.
Następnego dnia zebrałam rzeczy i poszłam na stację kolejową z zamiarem powrotu do Pekinu. Położyłam przed kasjerem resztę pieniędzy, jakie mi zostały.
– Bilet kosztuje teraz więcej, proszę pani – powiedział. Jak to możliwe?
– Pieniądze są mniej warte – wyjaśnił – i wszystko więcej kosztuje.
Poprosiłam o bilet w niższej klasie. To jest najniższa, powiedział, wskazując na tablicę ścienną, gdzie wypisano ceny biletów.
Teraz utknęłam tu na dobre. Zastanawiałam się, czy nie napisać do Nauczyciela Pana albo Siostry Yu. Ale zaraz pomyślałam, och, nie mogę nikomu sprawiać takiego kło – potu. Sama powinnam się z tym uporać. Mogłabym zastawie swoje kosztowności. Ale kiedy się im przyjrzałam, stwierdziłam, że są cenne tylko dla mnie: notatnik Kai Jinga, żakiet, który dostałam od GaoLing przed wyjazdem do sierocińca, kartki zapisane przez Drogą Ciocię oraz jej zdjęcie. Była jeszcze kość wróżebna. Odwinęłam ją z miękkiej szmatki i spojrzałam na wyryte z jednej strony znaki. Nieznane słowa o tym, co należało zapamiętać. Kiedyś kość wróżebna była warta dwa razy więcej niż kość smoka. Zaniosłam swój skarb do trzech sklepów. Pierwszy należał do nastawiacza kości, który powiedział, że kości nie używa się już jako leku, ale jako oryginalna ciekawostka kość jest warta trochę pieniędzy. Potem zaproponował mi cenę, która mnie zdumiała, ponieważ mogłabym za te pieniądze kupić prawie cały bilet drugiej klasy do Pekinu. W drugim sklepie sprzedawano biżuterię i różne osobliwości. Sprzedawca wyciągnął szkło powiększające. Obejrzał kość bardzo uważnie, obracając ją kilkakrotnie. Powiedział, że choć oryginalna, nie jest najlepszym okazem kości wróżebnej. Zaproponował cenę biletu pierwszej klasy do Pekinu. Następnie poszłam do sklepu z antykami dla turystów. Podobnie jak jubiler, sprzedawca badał kość przez specjalne szkło. Zawołał innego człowieka, żeby także się przyjrzał. Potem zaczai mi zadawać wiele pytań: “Gdzie pani to znalazła?… Co? Jak taka dziewczyna jak pani mogła sama znaleźć taki skarb?… Ach, jest pani wnuczką nastawiacza kości? Długo jest pani w Hongkongu?… Aha, czeka pani na wyjazd do Ameryki? Czy przypadkiem właściciel kości nie wyjechał do Ameryki wcześniej? Zabrała to pani komuś? W Hongkongu jest dziś wielu złodziei. Czy pani do nich należy? Proszę stąd iść, bo wezwę policję".
Wyszłam ze sklepu zła i oburzona. Ale serce biło mi mocno, bo wiedziałam już, że trzymam w ręku rzecz wartą dużo pieniędzy. A jednak jak mogłam ją sprzedać? Należała do mojej matki, mojego dziadka. Łączyła mnie z nimi. Jak mogłam oddać ją komuś obcemu tylko po to, żeby porzucić swoją ojczyznę i groby przodków? Im dłużej o tym myślałam, tym silniejsza się czułam. Kai Jing miał rację. Taki miałam charakter.
Ułożyłam sobie plan. Znajdę tańsze mieszkanie – tak, tańsze nawet od pokoiku w cuchnącym rybą domu – i pracę.
Przez kilka miesięcy zaoszczędzę trochę pieniędzy i jeżeli wiza nadal nie nadejdzie, wrócę do Pekinu. Tam przynajmniej będę mogła dostać pracę w innej szkole z sierocińcem. Tam będę mogła czekać w spokoju i w towarzystwie przyjaciół. Jeśli GaoLing zdobędzie dla mnie wizę, wrócę do Hongkongu. Jeśli nie, cóż, zostanę i będę nauczycielką. Jeszcze tego dnia przeprowadziłam się do tańszego mieszkania, pokoju, który dzieliłam z dwiema kobietami. Jedna z nich chrapała, druga była chora. Spałyśmy na zmianę w jednym łóżku, chrapiąca rano, ja po południu, a chora po mnie. Jedna spała, a dwie wychodziły do miasta, szukając pracy, którą można wziąć do domu: reperowałyśmy buty, obszywały szale, wyplatały koszyki, wyszywały kołnierze, malowały miseczki, robiłyśmy wszystko, żeby zarobić parę dolarów. Tak żyłam przez miesiąc. Chora dziewczyna nie przestawała kaszleć, więc wyniosłam się ze wspólnego pokoju.
– Szczęście, że nie dostała pani gruźlicy jak ta druga dziewczyna – powiedział mi później sprzedawca melonów. – Teraz obie kaszlą krwią.
Gruźlica? – pomyślałam. Symulowałam tę chorobę, żeby uciec Japończykom. Czy teraz uda mi się uciec przed chorobą?
Zamieszkałam z panią z Szanghaju, która kiedyś była bardzo, bardzo bogata. Dzieliłyśmy mały, duszny pokoik nad pralnią, w której gotowałyśmy bieliznę, zanurzając ją i wyciągając z kotłów długimi kijami. Kobieta krzyczała na mnie, kiedy ją ochlapywałam, nawet jeśli nie było w tym mojej winy. Jej mąż był ważnym oficerem w Kuomintangu. Jedna dziewczyna z pralni powiedziała mi, że zamknęli go w więzieniu za kolaborację z Japończykami w czasie wojny.
– Skąd więc w niej tyle wyniosłości? – mówiła dziewczyna. – Przecież wszyscy patrzą na nią z góry.
Wyniosła dama wymagała, abym w nocy nie wydawała żadnego dźwięku – nie wolno mi było kaszleć, kichać ani puszczać gazów. Musiałam chodzić bezszelestnie, udając, ze mam buty uszyte z obłoków. Często płakała, a potem żaliła się Bogini Miłosierdzia, jak straszną karą jest dla niej towarzystwo tej osoby, mając na myśli mnie. Powiedziałam sobie, trzeba zaczekać, może zmienisz o niej zdanie, tak jak o Siostrze Yu. Jednak zdania nie zmieniłam.
Nie mogąc dłużej wytrzymać z tą okropną kobietą, z radością przeprowadziłam się do pewnej starszej damy, która była głucha. Za dodatkowe pieniądze pomagałam jej przez całą noc gotować orzeszki. Rano sprzedawałyśmy ludziom, którzy zjadali je na śniadanie z kleikiem ryżowym. Gorące popołudnie przesypiałyśmy. To było wygodne życie: orzeszki i spanie. Lecz pewnego dnia zjawiło się dwoje ludzi, twierdząc, że są krewnymi głuchej pani: “Przyjechaliśmy, weź nas do siebie". Staruszka nie wiedziała, kim są, więc wyjaśnili nieco zawiłe pokrewieństwo. Przyznała, że może istotnie są rodziną. Przed opuszczeniem jej domu przeliczyłam pieniądze i stwierdziłam, że mam na najtańszy bilet kolejowy do Pekinu.
Znów poszłam na stację. I podobnie jak przedtem, dowiedziałam się, że wartość pieniędzy znowu spadła, a ceny biletów wzrosły prawie dwukrotnie. Przypominałam owada, który biegnie po ścianie w górę, uciekając przed wodą, której poziom podnosi się jeszcze szybciej.
Tym razem musiałam obmyślić lepszy plan odmiany własnej sytuacji, mojego siąing. Po angielsku i chińsku to słowo brzmi prawie tak samo. Na rogu każdej ulicy było słychać głosy ludzi przybyłych z wielu różnych miejsc, którzy mówili: “Moja sytuacja wygląda tak. A tak mogę poprawić swoją sytuację". Zdałam sobie sprawę, że przyjechałam do miejsca, w którym wszyscy wierzą, że mogą zmienić swoją sytuację, odmienić los, nie będąc skazanym na wciąż te same warunki życia. Istniało wiele sposobów takiej zmiany. Człowiek musiał tylko być sprytny, chciwy albo mieć koneksje.
Naturalnie, sprytu mi nie brakowało, a gdybym była chciwa, sprzedałabym kość wróżebną. Jednak znów postanowiłam tego nie robić. Przecież nie cierpiałam nędzy i nie straciłam szacunku dla rodziny.
Jeśli idzie o koneksje, to po śmierci panny Grutoff została mi tylko GaoLing. A z GaoLing nie mogłam mieć pożytku. Nie wiedziała, jak sobie radzić. Gdybym to ja pierwsza pojechała do Ameryki, wykorzystałabym całą siłę mojego charakteru, by zdobyć wizę w ciągu najwyżej kilku tygodni. I nie miałabym takich kłopotów, jakie nękały mnie teraz tylko dlatego, że GaoLing nie wiedziała, co robić. Na tym polegał problem: GaoLing była silna, ale nie zawsze potrafiła spożytkować te siły we właściwy sposób. Wciąż była rozpieszczoną ulubienicą Matki. W sierocińcu przez te wszystkie lata również miała lekkie życie. Pomagałam jej, tak samo jak Siostra Yu, więc GaoLing nigdy sama nie musiała myśleć. Jeśli zmieniał się kierunek nurtu rzeki, nie przyszłoby jej do głowy płynąć pod prąd. Wiedziała, jak osiągnąć cel, ale tylko wtedy, gdy ktoś jej pomógł.
Do rana następnego dnia ułożyłam nowy plan. Za moje skromne pieniądze kupiłam biały fartuszek oraz spodnie z majie. Brytyjczycy przepadali za takimi służącymi – skromnymi, gustownie ubranymi i czystymi. Tak znalazłam pracę u angielskiej damy i jej wiekowej matki. Panie nosiły nazwisko Flowers.
Miały dom w Yictoria Peak. Był mniejszy od innych budynków w okolicy, bardziej przypominał domek letniskowy. Do frontowych drzwi prowadziła wąska i kręta dróżka, obsadzona paprociami. Obie angielskie damy zajmowały górę, a ja zamieszkałam w pokoiku w suterenie.
Panna Patsy, córka, miała siedemdziesiąt lat i urodziła się w Hongkongu. Jej matka musiała mieć co najmniej dziewięćdziesiąt i nosiła imię Ina. Mąż pani Iny zarobił dużo pieniędzy na wożeniu towarów z Indii i Chin do Anglii. We wspomnieniach panna Patsy nazywała go panem Flowersem, mimo że był jej ojcem. Moim zdaniem, nazwisko rodziny Flowersów musiało pochodzić od kwiatów, z których sporządzano opium*. Dawno temu był to główny towar, jaki przewoziły statki handlowe między Hongkongiem a Indiami, i w ten sposób wielu Chińczyków wpadło w nałóg.
Panna Patsy od urodzenia mieszkała w Hongkongu, więc umiała mówić po kantońsku tak dobrze jak miejscowi. Była to szczególna mowa. Kiedy pierwszy raz przyszłam do ich domu, zaczęła mówić do mnie w tym dialekcie. Nie rozumiałam go z wyjątkiem słów, których brzmienie przypomniało trochę dialekt mandaryński. Później zaczęła dodawać odrobinę angielskiego, który trochę znałam jeszcze ze szkoły w sierocińcu. Ale panna Patsy mówiła po angielsku jak Brytyjka i z początku bardzo trudno było mi ją zrozumieć.
Słowa pani Iny także trudno było zrozumieć. Z jej ust ulatywały dźwięki ciche i grudkowate, jak owsianka, którą co dzień jadła. Była tak stara, że przypominała dziecko. Brudziła majtki i na mokro, i na śmierdząco. Wiem o tym, bo musiałam ją myć. Panna Patsy mówiła do mnie: “Pani Ina musi umyć ręce". Wtedy podnosiłam panią Inę z kanapy, łóżka albo krzesła w jadalni. Na szczęście była drobna jak dziecko. Złościła się też jak dziecko. Krzyczała: “Nie, nie, nie, nie!", kiedy szłam z nią do łazienki, wolniutko, noga za nogą, tak że wyglądałyśmy jak dwa sklejone skorupami żółwie. Krzyczała jeszcze, kiedy ją myłam: “Nie, nie, nie, nie", ponieważ nie lubiła dotyku wody, zwłaszcza gdy zmoczyło się jej głowę. Trzy albo cztery razy dziennie musiałam ją przebierać i prać jej majtki i inne części garderoby. Panna Patsy nie chciała, żeby jej mamusia nosiła pieluchy, ponieważ byłaby to ogromna zniewaga. Musiałam więc codziennie myć i prać mnóstwo rzeczy. Na szczęście panna Patsy była bardzo miła i uprzejma. Gdy pani Ina wpadała w gniew, wystarczyło, by panna Patsy wesołym głosem wypowiedziała tylko dwa słowa: “Goście idą!". Wówczas pani Ina natychmiast porzucała wszystko, siadała, prostując przygięte plecy i składając dłonie na kolanach. Tak ją nauczono, kiedy była małą dziewczynką. Przy gościach należało być damą, nawet gdyby trzeba było udawać.
W domu miały jeszcze papugę, dużego szarego ptaka imieniem Kuku – tak jak robi kukułka w zegarze. Z początku sądziłam, że panna Patsy woła na niego ku – ku, używając chińskiego słowa “płakać", bo papuga rzeczywiście czasem wydawała płaczliwe dźwięki “Ku! Ku! Ku!" – jak gdyby była śmiertelnie ranna. A czasami śmiała się jak obłąkana kobieta, długo i głośno. Ptak potrafił naśladować każdy dźwięk – głos mężczyzny, kobiety, małpy, dziecka. Pewnego dnia usłyszałam gwizdek czajnika. Przybiegłam szybko, ale czajnikiem okazał się Kuku, kołyszący się na swojej gałęzi i wyciągający szyję z radości, że udało mu się mnie oszukać. Innym razem usłyszałam wołanie dziewczynki, która błagała po chińsku: “Baba! Baba! Nie bij mnie! Proszę, nie bij!", a potem krzyczała tak przeraźliwie, że skóra omal nie odpadła mi od ciała.
Panna Patsy powiedziała:
– Kuku był już zły, kiedy na dziesiąte urodziny kupił mi go pan Flowers. I przez sześćdziesiąt lat nauczył się tylko tego, czego chciał, jak wielu mężczyzn.
Panna Patsy kochała ptaka jak syna, lecz pani Ina zawsze mówiła, że ta papuga to diabeł. Kiedy tylko usłyszała śmiech ptaka, człapała do klatki, groziła mu palcem i mówiła coś w rodzaju: “Och, cii, zamknij się". Czasem zdążyła tylko wznieść palec, ale zanim się odezwała, papuga ubiegała ją, mówiąc głosem pani Iny: “Och, cii". Pani Ina stała stropiona przed klatką. Wa! Czyżby już to powiedziała? Widziałam te myśli na jej twarzy. Przekrzywiała głowę to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby dwie połowy jej umysłu toczyły ze sobą walkę. Czasami powolutku szła na koniec pokoju, potem odwracała się i równie powoli zbliżała do klatki, unosiła palec i mówiła: “Och, cii!". A ptak powtarzał za nią. Później przekrzykiwali się: “Zamknij się! Zamknij się!". Pewnego dnia pani Ina podeszła do papugi i zanim zdążyła się odezwać, Kuku zawołał wesołym głosem panny Patsy: “Goście idą!". Pani Ina od razu usiadła na najbliżej stojącym krześle, z rękawa wyciągnęła koronkową chustkę, skrzyżowała ręce na podołku, zamknęła usta i czekała, utkwiwszy błękitne oczy w drzwiach.
Tak właśnie nauczyłam się mówić po angielsku. Doszłam do wniosku, że skoro ptak mówi dobrze po angielsku, to ja też potrafię. Musiałam wymawiać słowa bardzo wyraźnie, bo w przeciwnym wypadku pani Ina nie słuchała moich instrukcji. Panna Patsy mówiła do matki, używając prostych słów, więc łatwo nauczyłam się kilku nowych zwrotów: “Proszę wstać, usiąść, podano obiad, czas na herbatę, okropna pogoda, prawda?".
Przez następne dwa lata sądziłam, że moja sytuacja nigdy się już nie zmieni. Co miesiąc chodziłam na stację kolejową i dowiadywałam się, że ceny biletów znów poszły w górę. Co miesiąc dostawałam list od GaoLing. Pisała mi o swoim nowym życiu w San Francisco, o tym, jak trudno być ciężarem dla obcych ludzi. Kościół, który się nią opiekował, znalazł jej pokój u starej babci, pani Wu, mówiącej po mandaryńsku. “Jest bardzo bogata, ale skąpa – pisała GaoLing. – Zostawia sobie na potem wszystko, co wydaje się jej za dobre, żeby od razu zjeść – owoce, czekoladki, orzechy nerkowca. Kładzie te smakołyki na lodówce, a kiedy zgniją i nie da się już ich jeść, wkłada je sobie do ust i mówi: «Czemu wszyscy twierdzą, że to takie dobre? Co w tym dobrego?»". W ten sposób GaoLing dawała mi do zrozumienia, jak ciężkie ma życie.
Lecz pewnego miesiąca dostałam od GaoLing list, który nie zaczynał się od wylewania żalów.
“Dobre wieści – pisała. – Poznałam dwóch kawalerów i myślę, że powinnam wyjść za jednego z nich. Obaj są obywatelami amerykańskimi, urodzonymi w tym kraju. Według mojego paszportu z nową datą urodzenia, jeden jest starszy ode mnie o rok, a drugi o trzy lata. Wiesz, co to znaczy. Starszy uczy się, żeby zostać lekarzem, młodszy ma być dentystą. Starszy jest poważniejszy, bardzo inteligentny. Młodszy – przystojniejszy i ciągle żartuje. Bardzo trudno mi zdecydować, o którego względy mam zacząć się starać. Jak sądzisz?".
Tuż przed przeczytaniem listu skończyłam myć panią Inę drugi raz w ciągu godziny. Miałam ochotę wyciągnąć ręce przez ocean, mocno potrząsnąć GaoLing i krzyknąć: “Wyjdź za tego, który pierwszy będzie cię chciał. Jak możesz mnie pytać, na którego się zdecydować, kiedy ja się zastanawiam, jak mam przeżyć z dnia na dzień?".
Nie odpisałam GaoLing od razu. Po południu musiałam iść na ptasi targ. Panna Patsy powiedziała, że trzeba kupić Kuku nową klatkę. Zeszłam więc ze wzgórza i przeprawiłam się promem przez port na stronę półwyspu Koulun. Z każdym dniem panował tu coraz uciążliwszy tłok, z Chin bowiem przyjeżdżało coraz więcej ludzi.
“Wojna domowa jest z każdym dniem okrutniejsza – pisała do mnie Siostra Yu. – Toczą się krwawe bitwy, takie jak podczas wojny z Japonią. Jeżeli nawet masz dość pieniędzy na powrót do Pekinu, lepiej tu nie przyjeżdżaj. Nacjonaliści powiedzą, że jesteś komunistką, bo Kai Jinga nazywają teraz ich bohaterem, a komuniści powiedzą, że jesteś nacjonalistką, bo mieszkałaś w amerykańskim sierocińcu. Nie wiadomo, co gorsze, poza tym w każdym mieście po drodze jest inaczej".
Kiedy to czytałam, przestałam się zamartwiać, jak wrócić do Pekinu. Zaczęłam się niepokoić o Siostrę Yu i Nauczyciela Pana oraz jego nową żonę. Ich też każda ze stron mogła zaliczyć do wrogów. Idąc w stronę ptasiego targu, myślałam tylko o tym. I nagle poczułam na szyi tchnienie lodowatego wiatru, choć był ciepły dzień. Jak gdyby zjawił się za mną duch, pomyślałam. Szłam dalej, skręciwszy za róg, potem następny, ale wrażenie, że ktoś za mną idzie, stawało się coraz wyraźniejsze. Zatrzymałam się raptownie i odwróciłam. Jakiś mężczyzna powiedział:
– A więc to naprawdę ty.
Przede mną stał Fu Nań, mąż GaoLing, ale teraz brakowało mu nie tylko dwóch małych palców u rąk, ale całej lewej dłoni. Jego cera miała niezdrową barwę, oczy były żółto – czerwone.
– Gdzie moja żona? – zapytał.
Obracałam to pytanie w głowie. Jaka odpowiedź będzie bezpieczniejsza?
– Wyjechała – odrzekłam w końcu, ciesząc się, że mogę powiedzieć te słowa: – Wyjechała do Ameryki.
– Do Ameryki? – Z początku wydawał się zdumiony, lecz po chwili uśmiechnął się. – Wiedziałem. Chciałem tylko sprawdzić, czy powiesz mi prawdę.
– Nie mam nic do ukrycia.
– A więc nie ukrywasz, że też starasz się wyjechać do Ameryki?
– Kto tak mówi?
– Cała rodzina Liu. Jak wygłodniałe psy czekają na okazję, żeby pojechać do córki. Dlaczego ty miałabyś jechać pierwsza, skoro nie jesteś nawet jej prawdziwą siostrą? Zaproszeni mogą być tylko prawdziwi krewni, nie bękarty. – Uśmiechnął się niby przepraszająco. – Oczywiście, na pierwszym miejscu są mężowie.
Chciałam odejść, ale złapał mnie.
– Jeżeli ty mi pomożesz, ja pomogę tobie – powiedział. – Daj mi jej adres, tyle mi wystarczy. Jeżeli nie będzie chciała, żebym przyjechał, trudno, ty będziesz druga w kolejności. Nic nie powiem rodzinie Liu.
– Już teraz wiem, że nie chce, żebyś przyjeżdżał. Wyjechała do Ameryki, żeby uciec od ciebie.
– Daj mi jej adres, bo inaczej pójdę do władz i po. wiem, że wcale nie jesteście prawdziwymi siostrami. Stracisz szansę wyjazdu, tak jak ja.
Patrzyłam na tego strasznego człowieka. O czym on mówił? Co naprawdę zrobi? Uciekłam, klucząc w tłumie dopóki nie byłam pewna, że go zgubiłam. Na ptasim targu rozglądałam się ukradkiem. Targowałam się bardzo krótko i zakupiwszy klatkę, szybko wróciłam na wyspę, ściskając mocno dokumenty, w których było napisane, gdzie mieszkam. Co zrobi Fu Nań? Naprawdę chce powiedzieć władzom? Ile ma sprytu? Komu właściwie chce powiedzieć?
Tego wieczoru napisałam list do GaoLing, informując ją o groźbach Fu Nana. “Tylko ty wiesz, jaki jest przebiegły – pisałam. – Mógłby też powiedzieć władzom, że jesteś zamężna i będziesz miała kłopoty, zwłaszcza jeśli poślubisz Amerykanina".
Następnego dnia wyszłam z domu, aby wysłać list. Gdy tylko znalazłam się na ulicy, znów poczułam nagły chłód. Wcisnęłam list pod bluzkę. Fu Nań czekał na mnie za rogiem.
– Daj mi trochę pieniędzy – powiedział. – Chyba możesz to zrobić dla własnego szwagra? A może wcale nie jesteś siostrą mojej żony?
Przez kilka następnych tygodni pojawiał się, ilekroć wychodziłam z domu. Nie mogłam wezwać policji. Co mogłabym powiedzieć? “Mój szwagier, który naprawdę nie jest moim szwagrem, prześladuje mnie, żądając pieniędzy i adresu mojej siostry, która nie jest moją prawdziwą siostrą"? A pewnego dnia, gdy wychodziłam na targ, nie było go. Cały czas, gdy przebywałam poza domem, spodziewałam się go zobaczyć i byłam przygotowana na nieprzyjemności. Nic. Po powrocie do domu zachodziłam w głowę, co się stało, czując dziwną ulgę. Miałam cichą nadzieję, że może umarł. Przez cały tydzień nie dawał znaku życia. Nie czułam więcej chłodnych podmuchów. Czyżby odmieniło się moje szczęście? Gdy otworzyłam list od GaoLing, przekonałam się, że to prawda.
Złość mnie ogarnęła na wiadomość, że Fu Nań cię niepokoił – pisała. – Ten żółwi pomiot nie cofnie się przed niczym, żeby zaspokoić swoje potrzeby. Jedyny sposób, żeby się go pozbyć na kilka dni, to dać mu pieniądze na opium. Ale niedługo już nie będziesz się tym przejmować. Mam dobre wieści! Znalazłam inny sposób, żebyś tu przyjechała. Pamiętasz braci, o których pisałam – jeden ma zostać dentystą, a drugi lekarzem? Nazywają się Young, a ich ojciec powiedział, że możesz przyjechać, jeżeli ktoś taki jak on zaprosi Cię jako sławną artystkę zagraniczną. To tak jak turysta ze specjalnymi przywilejami. Bardzo uprzejmie z ich strony, że to robią, bo przecież nie należę jeszcze do rodziny. Oczywiście, nie mogę ich prosić, żeby zapłacili za podróż, ale wypełnili już wniosek i złożyli odpowiednie dokumenty. Teraz muszę więcej zarobić, żebyśmy mogli kupić bilet na statek. Tymczasem musisz się przygotować, żeby w każdej chwili móc wyjechać. Musisz zdobyć rozkład rejsów, zbadać się u lekarza, czy nie masz pasożytów…".
Czytając długą listę rzeczy do zrobienia, nie mogłam się nadziwić, jaka jest mądra. Tyle wiedziała, że poczułam się jak dziecko prowadzone przez zatroskaną matkę. Tak się cieszyłam, że nie powstrzymywałam łez, płynąc promem do domu. Ponieważ byłam na promie, nie przestraszyłam się chłodnego wietrzyku. Nawet mnie orzeźwił. Po chwili jednak uniosłam wzrok.
Zobaczyłam Fu Nana. Brakowało mu jednego oka.
Z przerażenia o mało nie wyskoczyłam za burtę. Czułam się, jak gdybym zobaczyła, co się stanie ze mną.
– Daj pieniądze – powiedział.
Wieczorem ustawiłam zdjęcie Drogiej Cioci na niskim stoliku i zapaliłam kadzidełko. Błagałam o wybaczenie ją i jej ojca. Mówiłam, że za prezent, jaki od niej dostałam, kupię sobie wolność, i mam nadzieję, że nie będzie o to zła.
Następnego dnia sprzedałam kość wróżebną w drugim sklepie, który odwiedziłam wiele miesięcy temu. Razem z oszczędnościami, jakie zgromadziłam, pracując jako pokojówka, miałam dość pieniędzy na bilet na statek w najtańszej klasie. Wzięłam rozkład rejsów i wysłałam do GaoLing telegram. Co kilka dni dawałam Fu Nanowi dość pieniędzy, żeby pogrążył się w swoich marzeniach. Wreszcie przyznano mi wizę. Zostałam sławną artystką zagraniczną.
Płynęłam do Ameryki, ziemi bez klątw i duchów. Zanim przybiłam do brzegu, odmłodniałam o pięć lat. A jednak czułam się taka stara.
Ruth wyczuwała, że pan Tang pokochał LuLing, choć nigdy jej nie spotkał. Mówił, jak gdyby znał ją lepiej niż ktokolwiek inny, nawet jej własna córka. Miał osiemdziesiąt lat i przeżył drugą wojnę światową, wojnę domową w Chinach, rewolucję kulturalną i operację wszczepienia trzech bypassów tętnicy wieńcowej. W Chinach był słynnym pisarzem, ale tu jego dzieł nie przetłumaczono, więc były nieznane. Nazwisko pana Tanga Ruth dostała od kolegi Arta, lingwisty.
– To kobieta silnego charakteru, bardzo uczciwa – powiedział, rozmawiając przez telefon z Ruth krótko po rozpoczęciu tłumaczenia zapisków matki, które Ruth mu przesłała. – Mogłaby mi pani dać jej zdjęcie z młodości? Kiedy ją zobaczę, łatwiej mi będzie przełożyć jej słowa na angielski tak, jak wyraziła je po chińsku.
Ruth uważała, że to dziwna prośba, lecz spełniła ją, wysyłając mu powiększone odbitki zdjęcia LuLing i GaoLing z Matką i fotografii, którą zrobiono matce zaraz po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Później pan Tang poprosił Ruth o zdjęcie Drogiej Cioci.
– Niezwykła postać – zauważył. – Samouk, szczera, prawdziwa buntowniczka jak na tamte czasy.
Ruth miała nieprzepartą ochotę spytać go, czy Droga Ciocia rzeczywiście jest prawdziwą matką jej matki. Wstrzymała się jednak, pragnąc przeczytać cały przekład od początku do końca, nie po kawałku. Pan Tang powiedział, że skończy pracę za dwa miesiące.
– Nie chciałbym tłumaczyć słowa po słowie. Chcę nadać tekstowi bardziej naturalną formę, a jednocześnie mieć pewność, że to słowa pani matki, zapis dla pani, pani dzieci i następnych pokoleń. Trzeba to zrobić precyzyjnie, zgodzi się pani ze mną?
Kiedy pan Tang pracował nad przekładem, Ruth mieszkała w domu LuLing. Powiedziała o swojej przeprowadzce Artowi, gdy wrócił z Hawajów.
– Trochę to niespodziewane – zauważył, obserwując, jak Ruth się pakuje. – Jesteś pewna, że nie postępujesz zbyt pochopnie? Może lepiej zatrudnić kogoś do pomocy?
Czyżby bagatelizowała swoje kłopoty w ciągu ostatniego pół roku? A może Art po prostu nie zwrócił na nie uwagi? Poczuła rozgoryczenie na myśl, jak mało o sobie wiedzą.
– Chyba będzie prościej, jeśli zatrudnisz kogoś do pomocy i opieki nad dziewczynkami – odparła Ruth. Art westchnął.
– Przepraszam. Po prostu wszystkie gosposie, jakie uda mi się przyjąć, po kolei rezygnują, a nie mogę nakłaniać cioci Gal ani nikogo innego, żeby zajmowała się matką cały czas. Owszem, ciocia Gal może ją od czasu do czasu wziąć do siebie, ale tydzień, jaki z nią spędziła, był podobno gorszy od czasów, gdy jej wnuki były małe i musiała za nimi biegać. Przynajmniej wreszcie uwierzyła w diagnozę i już wie, że herbatka z żeń – szenia nie jest cudownym lekiem na wszystko.
– Na pewno nie chodzi o nic innego? – pytał, idąc za nią do Kącika.
– Co masz na myśli? – Brała z półek dyskietki i notatniki.
– Nas. Ciebie i mnie. Może powinniśmy porozmawiać o czymś więcej niż obumierający umysł twojej matki?
– Dlaczego tak sądzisz?
– Wydajesz się – nie wiem – chłodna, może nawet zła.
– Jestem spięta. W zeszłym tygodniu przekonałam się, jak naprawdę czuje się matka, i to mnie przeraziło. Jest niebezpieczna dla samej siebie. Jest z nią o wiele gorzej, niż myślałam. Przekonałam się, że choroba jest bardziej zaawansowana, niż mi się zdawało. Prawdopodobnie rozwija się od sześciu czy siedmiu lat. Nie wiem, dlaczego dotąd tego nie zauważyłam…
– Czyli twoja decyzja o mieszkaniu u matki nie ma nic wspólnego z nami?
– Nie – oświadczyła stanowczo Ruth. A po chwili powiedziała ciszej: – Nie wiem. – Po długim milczeniu dodała: – Pamiętam, jak zapytałeś mnie kiedyś, co zamierzam począć z moją matką. Zastanowiło mnie to. Tak, co ja zamierzam zrobić? Czułam się, jakby wszystko zależało tylko ode mnie. Próbowałam sobie ^ tym poradzić najlepiej, jak umiałam, i oto moje rozwiązanie. Być może moja wyprowadzka ma coś wspólnego z nami, ale teraz, jeśli nawet dzieje się między nami coś złego, ważniejsze jest to, co dzieje się z moją matką. Na razie potrafię się skupić tylko na tym.
Art miał niepewną minę.
– Cóż, kiedy będziesz gotowa, by porozmawiać… – Wycofał się.
Ruth wydał się tak nieszczęśliwy, że z trudem powstrzymała się, by go nie zapewnić, że wszystko jest w porządku.
LuLing także była podejrzliwa, gdy Ruth powiedziała, że musi z nią zamieszkać.
– Ktoś mnie prosił, żebym napisała książkę dla dzieci z obrazkami zwierząt – wyjaśniła Ruth. Przyzwyczaiła się już do kłamania bez wyrzutów sumienia. – Miałam nadzieję, że zgodzisz się zrobić rysunki. Jeżeli tak, łatwiej nam będzie pracować u ciebie, bez tych hałasów.
– Ile zwierząt? Jakie? – LuLing ożywiła się jak dziecko, któremu obiecano wycieczkę do zoo.
– Jakie chcemy. Ty zdecydujesz, co narysować, ma być w chińskim stylu.
– Dobrze. – Matka wydawała się zadowolona z myśli, że odegra istotną rolę w sukcesie córki.
Ruth westchnęła z ulgą, lecz smutek pozostał. Dlaczego wcześniej nie prosiła matki o wykonanie rysunków? Powinna to zrobić, kiedy jeszcze LuLing miała pewną dłoń i umysł. Żal ściskał jej serce, gdy widziała, jak ciężko i sumiennie matka pracuje, by udowodnić, że jest potrzebna.
Tak łatwo mogła ją uszczęśliwić. LuLing po prostu chciała być niezbędna, jak każda matka.
Matka codziennie siadała przy biurku i przez piętnaście minut rozcierała pałeczkę tuszu. Na szczęście wiele podobnych obrazów malowała wcześniej na zwojach – ryby, konie, koty, małpy, kaczki – robiła więc rysunki dzięki zapamiętanym ruchom ręki. Rezultatem były niewyraźne, lecz rozpoznawalne wizerunki zwierząt, które niegdyś wychodziły jej doskonale. Jednak w chwili, gdy LuLing próbowała nieznanego, jej dłoń drżała tak jak jej myśli, a Ruth cierpiała tak samo jak ona, choć starała się tego nie okazywać. Ilekroć LuLing kończyła rysunek, Ruth chwaliła ją, zabierała gotowy obrazek i proponowała nowe zwierzę.
– Hipopotam? – LuLing zastanawiała się nad usłyszanym słowem. – Jak to po chińsku?
– Nieważne – mówiła Ruth. – Może słonia? Zrób słonia, wiesz, takiego z długą trąbą i wielkimi uszami. LuLing jednak nadal marszczyła brwi.
– Czemu dajesz spokój? Coś trudnego może warte więcej niż łatwe. Hipopotam, jak wygląda? Ma róg tutaj? – Stuknęła się w czubek głowy.
– To nosorożec. Też dobry. W takim razie zrób nosorożca.
– Nie hipopotama?
– Nie przejmuj się hipopotamem.
– Ja nie przejmuję! Ty przejmujesz! Widzę. Zobacz swoją twarz. Nie umiesz ukryć, wiem. Jestem twoją matką! Dobrze, dobrze, nie przejmuj hipopotama, ja się przejmuję. Potem przypomnę sobie, powiem ci, będziesz zadowolona. Dobrze już? Już nie krzycz.
Matka umiała być cicho, kiedy Ruth pracowała. “Ucz się" – mówiła szeptem. Ale gdy Ruth oglądała telewizję, LuLing jak zawsze uważała, że nie robi nic ważnego. Matka zaczynała trajkotać o GaoLing, wracając do dawnych przykrości, jakich doznała od siostry w ciągu wielu lat.
– Chciała, żebym statkiem płynęła w rejs na Hawaje. Pytam, skąd takie pieniądze? Moje ubezpieczenie społeczne tylko siedemset pięćdziesiąt dolarów. Mówi, skąpa jesteś. Mówię, nie skąpa, tylko biedna. Ja niebogata wdowa. Hnh! Zapomina, sama chciała się żenić z moim mężem. Jak umarł, mówi mi, na szczęście wybrałam drugiego brata…
Czasem Ruth słuchała z zaciekawieniem, starając się ustalić, czy za każdym razem LuLing zmienia jakąś część opowieści, ale z ulgą stwierdzała, że kolejne wersje nie różnią się od siebie. Bywały chwile, że Ruth irytowała konieczność wysłuchiwania matki, i ta irytacja dawała jej dziwne poczucie zadowolenia – wszystko było tak jak przedtem, w porządku.
– Ta dziewczyna na dole prawie codziennie je popcorn! Dymi, włącza alarm pożarowy. Nie wie, że czuję! Śmierdzi! Tylko popcorn, nic więcej! Dlatego taka chuda. Potem mówi, to nie tak, tamto nie tak. Ciągle narzeka, grozi mi “proces za szkody", “naruszenie przepisów"…
Leżąc nocą w swym starym łóżku, Ruth miała wrażenie, jak gdyby wróciła do okresu dojrzewania w przebraniu dorosłej osoby. Była tą samą osobą, a jednocześnie inną. A może była dwiema wersjami samej siebie, Ruth '69 i Ruth!99 – jedna była niewinna, druga bardziej spostrzegawcza, jedna potrzebująca wsparcia, druga bardziej niezależna, lecz obydwie były pełne obaw. Była dzieckiem swojej matki, a jednocześnie matką dziecka, jakim stała się matka. Tyle kombinacji tych samych na pozór prostych elementów, które łączyły się na różne sposoby, jak w chińskich nazwach i znakach. To było łóżko z jej dzieciństwa i wciąż przeżywała w nim podobne chwile, co w młodości tuż przed zaśnięciem, kiedy cierpiała w samotności, zastanawiając się: co się stanie. I tak jak w dzieciństwie, słuchała własnego oddechu, bojąc się myśli, że oddech matki może pewnego dnia ustać. Kiedy to sobie uświadamiała, każdy wdech był dla niej wielkim wysiłkiem. Wydech był łatwiejszy, wystarczyło się rozluźnić. Ruth bała się stracić nad tym kontrolę.
Kilka razy w tygodniu LuLing i Ruth rozmawiały z duchami. Ruth zdejmowała starą tacę z piaskiem, która wciąż stała na lodówce i proponowała, że napisze do Drogiej Cioci. Matka reagowała uprzejmie, jak ktoś poczęstowany czekoladkami: “Och… nie wiem, może trochę". LuLing chciała wiedzieć, czy książka dla dzieci przyniesie Ruth sławę. Ruth kazała powiedzieć Drogiej Cioci, że to LuLing przyczyni się do tego.
LuLing pytała także o aktualne tendencje giełdowe.
– Dow Jones w górę czy w dół? – spytała któregoś dnia. Ruth narysowała strzałkę w górę.
– Sprzedać Intel, kupić Intel?
Ruth wiedziała, że śledzenie notowań jest dla matki głównie rozrywką. Nie znalazła u niej żadnej poczty, nawet przesyłek reklamowych od firm maklerskich. Kupić taniej, napisała w końcu.
LuLing skinęła głową.
– Och, zaczekać, aż pójdzie w dół. Droga Ciocia bardzo mądra.
Pewnego wieczoru, gdy Ruth trzymała w pogotowiu pałeczkę, by udzielać odpowiedzi z tamtego świata, LuLing zapytała nagle:
– Czemu kłócicie z Artiem?
– Nie kłócimy się.
– To czemu nie mieszkacie razem? Przeze mnie? Moja wina?
– Oczywiście, że nie. – Ruth powiedziała to odrobinę za głośno.
– Ja myślę, chyba tak. – Spojrzała na Ruth, jak gdyby nic nie można było przed nią ukryć. – Dawno temu, jak poznałaś go, mówię, czemu najpierw razem mieszkać? Zrobisz to, on nigdy nie ożeni się z tobą. Pamiętasz? Teraz myślisz, ach, matka miała rację. Mieszkać razem, teraz jak ostatni śmieć, łatwo wyrzucić. Nie wstydź się. Bądź szczera.
Ruth przypomniała sobie z rozgoryczeniem, że matka rzeczywiście tak mówiła. Chcąc zająć czymś ręce, zaczęła strzepywać ziarenka piasku z brzegów tacy. Była zaskoczona, że LuLing pamięta takie rzeczy, i wzruszona jej troską. To, co matka mówiła o Arcie, nie było do końca prawdą, ale dotknęła sedna – Ruth rzeczywiście czuła się niepotrzebna, jakby stała ostatnia w kolejce, czekając na porcję tego, co akurat podawano.
Coś w jej związku z Artem było nie tak. Czuła to dotkliwiej podczas próbnej separacji – czy chodziło właśnie o to, o czym mówiła matka? Zdała sobie sprawę ze swego nastawienia emocjonalnego, z tego, że próbowała przystosować się do niego, nawet gdy tego nie wymagał. Myślała kiedyś, że wszystkie pary, małżeńskie czy nie, dostosowują się do
siebie, z własnej woli lub niechętnie, z konieczności. Czy jednak Art także przystosował się do niej? Nawet jeśli tak, niczego nie zauważyła. Teraz, gdy byli z dala od siebie, czuła się wolna od pęt i ciężarów. Tak kiedyś wyobrażała sobie swoje prawdopodobne odczucia po stracie matki. Teraz pragnęła kurczowo trzymać się matki, jak gdyby ta była jej kołem ratunkowym.
– Niepokoi mnie, że bez Arta nie czuję się wcale bardziej samotna – wyznała Wendy przez telefon. – Czuję się bardziej sobą.
– Tęsknisz za dziewczynkami?
– Nie tak bardzo, w każdym razie na pewno nie za ich hałaśliwością i energią. Sądzisz, że uczucia mi się stępiły czy coś w tym rodzaju?
– Sądzę, że jesteś wyczerpana.
Dwa razy w tygodniu Ruth chodziła z matką na Yallejo Street na kolację. Mieszkając z matką, musiała kończyć pracę wcześnie, a potem iść na zakupy. Nie chciała zostawiać LuLing samej, więc zabierała ją ze sobą do sklepu. Podczas zakupów matka komentowała cenę każdego produktu, zastanawiając się głośno, czy Ruth nie powinna zaczekać na spadek cen. Przyjeżdżając do domu – tak, Ruth powtarzała sobie, że mieszkanie przy Yallejo Street nadal jest jej domem – sadzała matkę przed telewizorem, a sama przeglądała pocztę adresowaną do niej i Arta. Widziała, jak niewiele listów przychodziło do nich obojga, a większość rachunków za naprawy wystawiano na jej nazwisko. Pod koniec wieczoru Ruth była skonana, przygnębiona i z ulgą wracała do domu matki i swojego łóżeczka.
Pewnego wieczoru, gdy kroiła w kuchni warzywa, pod – kradł się do niej Art i pogładził ją po pupie.
– Poproś GaoLing, żeby zaopiekowała się dzisiaj twoją mamą. Mogłabyś złożyć mi wizytę małżeńską.
Zarumieniła się. Chciała go wziąć w ramiona, ale bała się tego jak skoku ze stromego urwiska.
Pocałował ją w szyję.
– Albo zostaw to na chwilę i wymkniemy się do łazienki na jeden szybki.
Zaśmiała się nerwowo.
– Domyśla się, co robimy.
– Nie, nie domyśla się. – Art oddychał jej prosto do ucha.
– Moja matka wie wszystko, wszystko widzi. Art puścił ją, a Ruth poczuła się zawiedziona. W drugim miesiącu oddzielnego mieszkania powiedziała do Arta:
– Jeżeli naprawdę chcesz, żebyśmy zjedli razem kolację, może powinieneś dla odmiany przyjść do mojej matki. Cały czas muszę się tłuc tutaj, to dość męczące.
Tak więc Art i dziewczynki zaczęli przychodzić dwa razy w tygodniu do domu LuLing.
– Ruth – jęknęła pewnego dnia Dory, przyglądając się, jak Ruth robi sałatkę. – Kiedy wrócisz do domu? Tato jest okropnie nudny, a Fia ciągle powtarza: “Tato, nie ma nic do roboty, nie ma nic dobrego do jedzenia".
Ruth zrobiło się miło, że za nią tęsknią.
– Nie wiem, skarbie. Waipo mnie potrzebuje.
– My też cię potrzebujemy. Ruth poczuła ściśnięcie serca.
– Wiem, ale waipo jest chora. Muszę być z nią.
– To mogę przyjechać i zostać z wami tutaj? Ruth roześmiała się.
– Chciałabym, ale będziesz musiała zapytać tatę. Dwa tygodnie później przyjechały Fia i Dory z nadmuchiwanymi materacami. Nocowały w pokoju Ruth.
– Tylko dla dziewczynek – upierała się Dory, więc Art musiał wrócić do domu.
Wieczorem Ruth i dziewczynki oglądały telewizję i rysowały sobie nawzajem tatuaże na rękach. W następny weekend Art zapytał, czy będzie w programie nocleg dla chłopców.
– Chyba da się załatwić – odrzekła wstydliwie Ruth.
Art przyniósł szczoteczkę do zębów, ubranie na zmianę i przenośny odtwarzacz z płytą Michaela Feinsteina z muzyką Gershwina. Wieczorem wcisnął się z Ruth do wąskiego łóżka. Ale obecność LuLing za ścianą sprawiła, że Ruth nie była w miłosnym nastroju. Powiedziała o tym Artowi.
– No to się tylko przytulmy – zaproponował. Ruth cieszyła się, że nie wypytywał jej o nic. Oparła twarz o jego pierś. Późno w nocy słuchała jego donośnego oddechu i dalekiego ryku syren. Po raz pierwszy od dawna czuła się bezpieczna.
Pod koniec wyznaczonych dwóch miesięcy do Ruth zadzwonił pan Tang.
– Jest pani pewna, że to cały tekst?
– Obawiam się, że tak. Sprzątałam dom mojej matki, szuflada po szufladzie, pokój po pokoju. Odkryłam nawet tysiąc dolarów pod podłogą. Gdyby było coś jeszcze, na pewno bym znalazła.
– Wobec tego skończyłem. – W głosie pana Tanga pobrzmiewał smutek. – Na kilku stronach wielokrotnie powtarzają się te same zdania, w których matka pani pisze o swoich obawach, że wiele rzeczy już zapomina. Pismo w tej części jest dość niewyraźne. Sądzę, że to najświeższe zapiski. Mogą być dla pani przygnębiające. Mówię o tym zawczasu, żeby panią przygotować.
Ruth podziękowała mu.
– Czy mogę złożyć pani wizytę, aby przekazać swoją pracę? – zapytał oficjalnie. – Nie ma pani nic przeciwko temu?
– Nie chcę sprawiać panu kłopotu.
– To będzie dla mnie zaszczyt. Szczerze mówiąc, bardzo chciałbym poznać pani matkę. Tyle dni i nocy czytałem jej słowa, że mam wrażenie, jak gdybym znał ją od dawna, i zaczynam za nią tęsknić.
– Nie pozna pan w niej tej samej kobiety, która to napisała – ostrzegła go Ruth.
– Być może… ale na swój sposób ją poznam.
– Może zechciałby pan przyjść dziś na kolację? Ruth żartowała z matką, że przyjdzie ją odwiedzić wielbiciel, więc powinna ubrać się bardzo elegancko.
– Nie! Nikt nie przychodzi. Ruth skinęła z uśmiechem głową.
– Kto?
– Dawny przyjaciel twojego dawnego przyjaciela z Chin – odparła wymijająco Ruth. LuLing głęboko się zamyśliła.
– Ach, tak. Pamiętam teraz.
Ruth pomogła się jej wykąpać i ubrać. Zawiązała jej na szyi szal, uczesała włosy, podkreśliła usta pomadką.
– Jesteś piękna – powiedziała zgodnie z prawdą.
LuLing przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze.
– Jak okrągły Budda. Źle, że GaoLing nie taka ładna jak ja.
Ruth wybuchnęła śmiechem. Matka nigdy nie była próżna i nie komentowała własnej urody, lecz widocznie przy demencji gorzej działały hamulce skromności. De – mencja przypominała serum prawdy.
Punktualnie o siódmej zjawił się pan Tang z zapiskami LuLing i swoim przekładem. Był szczupłym mężczyzną o siwych włosach i miłej twarzy, poznaczonej głębokimi zmarszczkami od częstego uśmiechania się. Przyniósł torbę pomarańczy dla LuLing.
– To bardzo uprzejmie – powiedziała odruchowo, sprawdzając, czy owoce są twarde. Zganiła Ruth po chińsku: – Weź jego płaszcz. Poproś, żeby usiadł. Podaj coś do picia.
– Proszę sobie nie robić kłopotu – rzekł pan Tang.
– Och, mówi pan w pekińskim dialekcie, bardzo wytwornie – powiedziała LuLing.
Zachowywała się jak nieśmiała dziewczyna, co rozbawiło Ruth. Pan Tang był z kolei czarujący: odsuwał krzesło dla LuLing, by usiadła, nalewał jej pierwszej herbaty, napełniał filiżankę, gdy była w połowie opróżniona. Matka i pan Tang rozmawiali po chińsku i przysłuchując się im, Ruth odniosła wrażenie, że LuLing mówi logiczniej, jak gdyby jej myśli były bardziej uporządkowane.
– Z której części Chin pan pochodzi? – pytała LuLing.
– Z Tianjinu. Później pojechałem studiować na Uniwersytecie Yenching.
– Och, mój pierwszy mąż uczył się tam, bardzo mądry chłopiec. Pan Kai Jing. Znał go pan?
– Słyszałem o nim – odparł pan Tang. – Studiował geologię, prawda?
– Zgadza się! Pracował nad wieloma ważnymi sprawami. Słyszał pan o Człowieku z Pekinu?
– Oczywiście, Człowiek z Pekinu jest słynny na cały świat.
Na twarzy LuLing odmalowała się melancholia.
– Zginął, pilnując tych starych kości.
– Był wielkim bohaterem. Inni podziwiali jego odwagę, ale pani na pewno cierpiała.
Ruth słuchała zafascynowana. Rozmawiali, jakby pan Tang znał matkę od lat. Bez kłopotów naprowadził ją na dawne wspomnienia, których choroba jeszcze nie naruszyła. Nagle usłyszała, jak matka mówi:
– Moja córka Luyi też z nami pracowała. Chodziła do tej samej szkoły, gdzie mieszkałam po śmierci Drogiej Cioci.
Ruth odwróciła się, zaskoczona, a potem wzruszona, że matka włączyła ją do przeszłości.
– Tak, z przykrością dowiedziałem się o losie pani matki. To była wspaniała kobieta. Wielkiej mądrości.
LuLing przechyliła głowę i zdawała się walczyć ze smutkiem.
– Była córką nastawiacza kości. Pan Tang skinął głową.:
– Bardzo znanego lekarza.
Pod koniec wieczoru pan Tang w kwiecistych słowach dziękował LuLing za urocze godziny wspominania starych czasów.
– Czy będę miał zaszczyt odwiedzić jeszcze panią? LuLing zachichotała. Uniosła brwi, spoglądając na Ruth.
– Jest pan zawsze mile widzianym gościem – powiedziała Ruth.
– Jutro! – wyrzuciła z siebie LuLing. – Proszę przyjść jutro.
Ruth całą noc czytała przekład pana Tanga. Opowieść zaczynała się od części pod tytułem “Prawda". Zaczęła liczyć wszystkie prawdziwe rzeczy, jakich się dowiedziała, ale wkrótce straciła rachubę, ponieważ każdy fakt rodził kolejne pytania. Matka rzeczywiście była o pięć lat starsza, niż Ruth zawsze myślała. Oznaczało to, że podała doktorowi Hueyowi prawdziwy wiek! Miała też rację, twierdząc, że nie jest prawdziwą siostrą GaoLing. Jednak matka i GaoLing były siostrami, i to w większym stopniu, niż Ruth kiedykolwiek sądziła. Miały wiele powodów, by wyprzeć się pokrewieństwa, lecz zawsze pozostawały wobec siebie lojalne, a połączyły je nierozerwalne więzy wzajemnych uraz, długów i miłości. Ruth czytała o tym z prawdziwą radością.
Fragmenty opowieści matki zasmuciły ją. Dlaczego LuLing sądziła, że nigdy nie będzie mogła powiedzieć Ruth, że Droga Ciocia była jej matką? Obawiała się, że jej własna córka będzie się wstydzić, iż LuLing pochodzi z nieprawego łoża? Ruth mogłaby ją uspokoić, że nie ma w tym żadnego wstydu, a dziś jest nawet w modzie przyjść na świat jako nieślubne dziecko. Ale przypomniała sobie że jako mała dziewczynka panicznie bała się Drogiej Cioci. Była oburzona jej wieczną obecnością w ich życiu, obwiniała ją o dziwactwa matki i jej fatalizm. Drogiej Cioci nie rozumiała ani córka, ani wnuczka. A jednak bywały chwile, w których Ruth miała wrażenie, że Droga Ciocia ją obserwuje i wie, kiedy Ruth cierpi.
Myślała o tym wszystkim, leżąc w swoim łóżku z dzieciństwa. Zrozumiała, dlaczego matka zawsze chciała odnaleźć kości Drogiej Cioci i pogrzebać je we właściwym miejscu. Też zapragnęła iść na Koniec Świata i wszystko naprawić. Chciała powiedzieć matce: “Przepraszam i tobie też wybaczam".
Następnego dnia Ruth zatelefonowała do Arta, aby mu powiedzieć, co przeczytała.
– Mam wrażenie, jakbym znalazła czarodziejską nić, którą mogę zszyć rozdartą kołdrę. To wspaniałe i smutne jednocześnie.
– Chciałbym to przeczytać. Pozwolisz?
– Chcę, żebyś przeczytał. – Ruth westchnęła. – Powinna mi opowiedzieć o wszystkim już wiele lat temu. Byłoby zupełnie inaczej…
– Są rzeczy, które też powinienem ci powiedzieć wiele lat temu – przerwał jej Art.
Ruth zamilkła w oczekiwaniu.
– Myślałem o twojej matce, myślałem także o nas. Serce Ruth zaczęło mocno walić.
– Pamiętasz, co mówiłaś, kiedy się poznaliśmy? Ze nie chcesz przyjmować żadnych założeń na temat miłości?
– To ty mówiłeś, nie ja.
– Ja?
– Z całą pewnością. Pamiętam.
– Zabawne, mnie się wydawało, że to ty.
– Aha, tak założyłeś! Parsknął śmiechem.
– Nie tylko twoja matka ma kłopoty z pamięcią. Cóż, jeżeli tak powiedziałem, myliłem się, bo wydaje mi się, że trzeba przyjąć pewne założenia – po pierwsze, że osoba, z którą jesteś, będzie przy tobie długo i zaopiekuje się tobą z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli matką i wszystkimi, którzy są dla ciebie ważni. Z powodu tego, co powiedziałem o założeniach w miłości, albo dlatego, że się ze mną zgodziłaś, wydawało mi się, że świetnie jest mieć miłość tak niewielkim kosztem. Nie wiedziałem, co mogę stracić, dopóki się nie wyprowadziłaś.
Art zamilkł. Ruth wiedziała, że czeka na jej reakcję. Miała wprawdzie ochotę krzyczeć z wdzięczności, że wypowiedział to, co od dawna przeczuwała, lecz czego nie potrafiła wyrazić. Jednak bała się, czy nie powiedział tego za późno. Jego wyznanie nie wzbudziło w niej radości. Czuła smutek.
– Nie wiem, co powiedzieć – przyznała w końcu.
– Nie musisz nic mówić. Chciałem tylko, żebyś wiedziała… Jeszcze jedno. Naprawdę martwię się, czy będziesz w stanie opiekować się matką przez dłuższy czas. Wiem, że tego chcesz, to ważne, a matka potrzebuje opieki. Ale oboje dobrze wiemy, że choroba się rozwinie. Matka będzie wymagała coraz więcej troski, nie poradzi sobie sama, ty też nie. Masz swoją pracę i swoje życie, a twoja matka na pewno nie zniosłaby myśli, że zrezygnowałabyś z tego dla niej.
– Nie mogę zatrudniać nowych kobiet do pomocy.
– Wiem… Dlatego poczytałem trochę o chorobie Alz – heimera, o kolejnych stadiach, potrzebnym leczeniu, grupach wsparcia. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, który może być dobrym rozwiązaniem… dom stałego pobytu z opieką.
– To nie jest rozwiązanie. – Ruth poczuła się tak samo jak wówczas, gdy matka pokazała jej czek na dziesięć milionów dolarów z gazetowej loterii.
– Dlaczego nie?
– Bo nie spodoba się mojej matce. Mnie też się nie podoba. Pomyślałaby, że wysyłam ją do jakiegoś schroniska dla psów. Codziennie groziłaby, że się zabije…
– Nie mam na myśli domu starców i basenów przy łóżkach. To mieszkanie z opieką. Najnowsza koncepcja, fala przyszłości dla urodzonych w wyżu demograficznym, coś w rodzaju Club Med dla seniorów – posiłki, obsługa pokojówek, pralnia, transport, organizowane wyjścia, ćwiczenia, nawet tańce. Dwudziestoczterogodzinny nadzór. Mieszkają tam ludzie z wyższych sfer, to naprawdę nie jest przygnębiające miejsce. Sprawdziłem już sporo takich domów i znalazłem wspaniały, całkiem niedaleko domu twojej matki…
– Daj spokój. Dla wyższych czy niższych sfer matka nigdy nie zamieszka w takim miejscu.
– Ma tylko spróbować.
– Powtarzani, daj sobie spokój. Nie zgodzi się.
– Hej, chwileczkę. Zanim zupełnie skreślisz ten pomysł, powiedz mi, co masz przeciwko niemu. Może uda się nam dojść do porozumienia.
– Nie będzie żadnego porozumienia. Ale skoro musisz wiedzieć, po pierwsze, matka nigdy nie zostawi swojego domu. Po drugie, koszty. Przypuszczam, że pobyt w takim domu nie jest darmowy, a to musiałby być warunek, żeby w ogóle zastanowiła się nad taką możliwością. A gdyby był darmowy, pomyślałaby, że to z opieki społecznej, i na tej podstawie nie zgodziłaby się.
– W porządku. Z tymi sprawami dam sobie radę. Co jeszcze?
Ruth głęboko nabrała powietrza.
– Musiałoby się jej naprawdę spodobać. Musiałaby sama chcieć tam zamieszkać, a nie dlatego, że ty albo ja chcemy ją tam wysłać.
– Zrobione. I będzie mogła wrócić do ciebie i do mnie, gdy tylko zechce.
Ruth zauważyła, że powiedział “ciebie i mnie". Opuściła gardę. Art próbował. Mówił jej, że ją kocha, jak umiał najlepiej.
Dwa dni później LuLing pokazała Ruth pismo z urzędowym nagłówkiem Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego Kalifornii, które w rzeczywistości powstało na komputerze Arta.
– Wyciek radonu! – wykrzyknęła LuLing. – Co to – wyciek radonu?
– Pokaż – powiedziała Ruth. Przebiegła wzrokiem list. Art wykazał się wielką pomysłowością. Ruth przyjęła ustalone przez niego reguły gry. – Mhm. Napisali tu, że to ciężki gaz, radioaktywny, niebezpieczny dla płuc. Firma gazownicza wykryła go w trakcie rutynowej kontroli zagrożenia trzęsieniem ziemi. Wyciek nie pochodzi z rury, ale z gleby i skał pod domem. Piszą, że musisz się wyprowadzić na trzy miesiące, żeby mogli dokonać oceny stanu środowiska i usunąć zagrożenie metodą intensywnej wentylacji.
– Aj-ja! Ile będzie kosztować?
– Hm. W ogóle nie ma o tym mowy. Miasto zrobi to za darmo. Popatrz, zapłacą nawet rachunki za pobyt w miejscu, gdzie zamieszkasz w czasie prac. Trzy miesiące darmowego mieszkania… i jedzenia. Dworek Mira Mar, “zlokalizowany niedaleko pani obecnego miejsca zamieszkania", piszą, “ze wszystkimi urządzeniami typowymi dla pięciogwiazdkowego hotelu". To najwyższa kategoria, pięć gwiazdek. Proszą cię, żebyś pojechała tam jak najprędzej.
– Pięć gwiazdek za darmo? Dla dwóch osób? Ruth udawała, że szuka w drobnym druku szczegółowych informacji.
– Nie. Zdaje się, że to tylko dla jednej osoby. Ja nie mogę tam jechać. – Westchnęła z udawanym zawodem.
– Hnh! Nie myślę o tobie! – wykrzyknęła matka. – A dziewczyna z dołu?
– Ach, racja. – Ruth zapomniała o lokatorce. Widocznie Art także. A matka, mimo choroby mózgu, zachowała czujność i pamiętała.
– Jestem pewna, że dostała podobne pismo. Nie pozwoliliby nikomu zostać w budynku, jeśli groziłoby to chorobą płuc.
LuLing zmarszczyła brwi.
– To będzie mieszkać w tym samym hotelu?
– Och… Nie, prawdopodobnie w innym, pewnie nie tak ładnym, bo przecież ty jesteś właścicielką, a ona tylko wynajmuje u ciebie mieszkanie.
– Ale ciągle będzie płacić czynsz?
Ruth znów zerknęła do listu.
– Oczywiście. Zgodnie z prawem
LuLing pokiwała głową z zadowoleniem.
– No to dobrze.
Ruth poinformowała Arta przez telefon, że jego plan chyba się powiódł. Cieszyła się, że mimo wszystko nie wydawał się zadowolony z siebie.
– Trochę niepokojące, że tak łatwo dała się nabrać – rzekł. – W ten sposób wielu starszych ludzi daje sobie odbierać domy i oszczędności.
– Czuję się teraz jak szpieg – dodała Ruth. – Jakbyśmy szczęśliwie przeprowadzili tajną misję.
– Sądzę, że twoja matka i wielu innych ludzi chętnie zgodzi się dostać coś za darmo.
– Skoro o tym mowa, ile będzie nas kosztować pobyt w Mira Mar?
– Nie przejmuj się kosztami.
– Daj spokój. Powiedz.
– Zajmę się tym. Jeżeli się jej spodoba i postanowi zostać, będziemy się martwić później. Jeśli się jej nie spodoba, funduję te trzy miesiące. Będzie mogła wrócić do dawnego domu i wymyślimy coś innego.
Ruth z wdzięcznością zauważyła, że znów zaczął mówić “my".
– Dobrze, w takim razie podzielimy się kosztem tych trzech miesięcy.
– Może jednak zostawisz to mnie?
– Dlaczego?
– Bo wydaje mi się, że to najważniejsza rzecz, jaką robię od bardzo dawna. Możesz to potraktować jak dobry uczynek harcerza. Albo wypełnianie boskich przykazań, albo krótki kurs ludzkich uczuć. Chwilowe szaleństwo. Dzięki temu czuję się dobrze jako człowiek. Jestem szczęśliwy.
Szczęśliwy. Gdyby tylko matka odnalazła szczęście, mieszkając w Dworku Mira Mar. Ruth zastanawiała się, co sprawia, że ludzie są szczęśliwi. Czy można znaleźć szczęście w miejscu? W innym człowieku? A co ze szczęściem dla samej siebie? Czy wystarczy wiedzieć, czego się chce, i wyciągnąć po to dłoń, nie zważając na otaczającą mgłę?
Gdy parkowali przed trzypiętrowym krytym gontem budynkiem, Ruth z ulgą stwierdziła, że dom wcale nie wygląda jak przytułek. LuLing pojechała na weekend do siostry, a Art wpadł na pomysł, żeby odwiedzili Dworek Mira Mar bez niej, aby móc przewidzieć jej ewentualne zastrzeżenia. Wychodzący na ocean budynek otaczały drzewa cyprysowe, osłaniające go przed wiatrem. Na ogrodzeniu z kutego żelaza umieszczono tablicę, która głosiła, że dom jest zabytkiem San Francisco, został wzniesiony po wielkim trzęsieniu ziemi w 1906 roku i mieścił się w nim kiedyś sierociniec.
Wprowadzono Ruth i Arta do wyłożonego dębem gabinetu i powiedziano im, że niebawem przyjdzie dyrektor zespołu opieki. Usiedli sztywno na skórzanej kanapie naprzeciw masywnego biurka. Na ścianie wisiały oprawione w ramki dyplomy i certyfikaty organizacji zdrowia oraz fotografie budynku w jego dawnej roli, z rozpromienionymi dziewczętami w białych fartuszkach.
– Przepraszam, że musieli państwo czekać – powiedział czyjś głos z brytyjskim akcentem.
Odwróciwszy się, Ruth ze zdumieniem ujrzała młodego Hindusa o ujmującym wyglądzie, ubranego w garnitur i krawat.
– Edward Patel – przedstawił się z życzliwym uśmiechem. Uścisnął im dłonie i obojgu wręczył po wizytówce.
Może mieć najwyżej trzydzieści kilka lat, pomyślała Ruth. Wyglądał jak makler giełdowy, a nie ktoś, kto musi się zajmować środkami przeczyszczającymi i lekami na artretyzm.
– Chciałbym, żebyśmy zaczęli tutaj – mówił Patel, prowadząc ich z powrotem do holu. – Ponieważ jest to pierwszy widok, z jakim stykają się nasi seniorzy. – Zaczął mówić, jak gdyby wygłaszał wyuczoną formułkę reklamową: – Tu, w Dworku Mira Mar, uważamy, że dom to coś więcej niż miejsce do spania. To cała koncepcja.
Koncepcja? Ruth spojrzała na Arta. To się nigdy nie uda.
– Co oznaczają litery P i F w nazwie “Usługi Medyczne P i F"? – zapytał Art, spoglądając na wizytówkę.
– Patel i Finkelstein. Założycielem firmy był jeden z moich wujów. Od dawna pracuje w podobnej branży, hotelowej. Morris Finkelstein jest lekarzem. Jego matka jest naszą pensjonariuszką.
Ruth zdumiała się, że Żydówka pozwoliła własnemu synowi umieścić się w takim zakładzie. To był atest co się zowie.
Przez oszklone drzwi weszli do ogrodu otoczonego żywopłotem. Z obu stron stały cieniste altanki z kratownic oplecionych jaśminem. Stały w nich wyściełane krzesła i stoliki z blatami z matowego szkła. Kilka kobiet, ujrzawszy ich, przerwało rozmowę.
– Witaj, Edwardzie! – zawołały trzy z nich.
– Dzień dobry, Betty, Dorothy i Rosę. Och, Betty, naprawdę cudownie ci w tym kolorze.
– Uważaj, młoda damo – zwróciła się do Ruth staruszka, przybierając surową minę. – Sprzedałby twoją ostatnią koszulę, gdyby tylko mógł.
Patel wybuchnął serdecznym śmiechem, a Ruth zastanawiała się, czy kobieta rzeczywiście tylko żartowała. Cóż, przynajmniej znał ich imiona.
Przez środek ogrodu biegła rudawa ścieżka, wzdłuż której stały ławeczki, niektóre ocienione płóciennym daszkiem. Patel wskazywał urządzenia, których niewprawne oko mogłoby w pierwszej chwili nie zauważyć. Miał donośny głos, mówił rzeczowo, ze znajomością tematu, jak nauczyciel, który uczył kiedyś Ruth angielskiego. Ścieżka, tłumaczył, ma taką samą nawierzchnię jak bieżnie halowe, nie ma tu żadnych luźnych kawałków cegły czy kamieni, o które mógłby się potknąć nieuważny spacerowicz, ani odrobiny twardego betonu. Oczywiście, gdyby któraś z seniorek upadła, mogłaby złamać sobie biodro, ale raczej nie rozsypałoby się na tysiące kawałeczków.
– Badania wykazują, że to właśnie jest najniebezpieczniejsze dla osób w tym wieku. Jeden upadek i trach! – Patel pstryknął palcami. – Często zdarza się tak, kiedy starszy człowiek mieszka samotnie, w domu, który nie został przystosowany do jego potrzeb. Bez pochylni i poręczy.
Patel wskazał kwiaty w ogrodzie.
– Wszystkie bez kolców i nietoksyczne. Nie mamy trujących oleandrów ani naparstnicy, które mogłaby skubnąć jakaś zdezorientowana starsza osoba. – Każda roślina była opatrzona tabliczką z nazwą umieszczoną na wysokości oczu, żeby nie trzeba się było schylać. – Nasi seniorzy uwielbiają nadawać ziołom nazwy. W poniedziałki po południu mamy zbieranie ziół. Jest tu rozmaryn, pietruszka, oregano, tymianek cytrynowy, bazylia, szałwia. Mieli jednak spore problemy ze słowem Echinacea. Jedna pani nazywa ją “chińska cecha". Teraz wszyscy tak nazywamy tę roślinę.
Patel dodał, że ziół z ogrodu używa się przy sporządzaniu posiłków.
– Panie nadal szczycą się swymi umiejętnościami kulinarnymi. Uwielbiają nam przypominać, żeby dodawać tylko szczyptę oregano albo że należy natrzeć kurczaka szałwią od wewnątrz, nie z zewnątrz, i tak dalej.
Ruth wyobraziła sobie kilkadziesiąt pań narzekających na jedzenie i matkę przekrzykującą resztę, że wszystko jest za słone.
Szli dalej ścieżką w kierunku szklarni w głębi ogrodu.
– Nazywamy to Szkółką Miłości – rzekł Patel, gdy weszli w eksplozję kolorów – jaskrawego różu i pomarańczowo szafranowej barwy szat buddyjskich mnichów.
– Każdy mieszkaniec ma swoją orchideę. Na doniczkach wymalowane są imiona, jakie nadali swoim kwiatom. Jak zapewne państwo zauważyli, około dziewięćdziesięciu procent naszych pensjonariuszy to kobiety. Bez względu na podeszły wiek, wiele z nich nadal ma silny instynkt opiekuńczy. Są zachwycone, mogąc codziennie podlewać swoje orchidee. Uprawiamy tu storczyki z rodzaju Dendrobium znane jako Cuthbertsoni. Kwitną niemal cały rok bez przerwy i znoszą codzienne podlewanie, w przeciwieństwie do innych orchidei. Wiele naszych pań nadało kwiatom imiona mężów, dzieci lub innych członków rodziny, którzy już odeszli. Często rozmawiają z roślinami, dotykają płatków i całują je, troszczą się o kwiaty i dogadzają im. Dajemy im małe kroplomierze i wiadro wody, którą nazywamy “eliksirem miłości". Często mówią: “Mama idzie, mama idzie". Wzruszający widok, gdy karmią swoje orchidee.
Oczy Ruth napełniły się łzami. Dlaczego miała ochotę płakać? Przestań, powiedziała sobie, jesteś głupia i roztkliwiasz się byle czym. Na litość boską, facet mówi o biznesplanie i formach szczęścia przewidzianych w jego koncepcji. Odwróciła się, jak gdyby chciała się przyjrzeć rzędowi orchidei. Kiedy się już opanowała, zauważyła:
– Pewnie bardzo im się tu podoba.
– Owszem. Staraliśmy się pomyśleć o wszystkim, o co zatroszczyłaby się rodzina.
– Albo o czym zapomniałaby rodzina – rzekł Art.
– Trzeba myśleć o wielu rzeczach – odparł ze skromnym uśmiechem Patel.
– Zdarza się, że ktoś nie ma ochoty tu mieszkać, zwłaszcza na początku?
– Och, ależ oczywiście. To naturalne. Nie chcą się wyprowadzać ze starych domów, ponieważ wiążą się z nimi ich wszystkie wspomnienia. I nie chcą wydawać spadku dzieci. Nie uważają wcale, że są starzy – nie aż tak, jak mówią. Jestem pewien, że w ich wieku będziemy mówić to samo.
Ruth zaśmiała się przez grzeczność.
– Być może będziemy się musieli uciec do fortelu, żeby matka tu przyjechała.
– Cóż, nie będą państwo pierwsi – powiedział Patel. – O różnych oryginalnych podstępach, jakich ludzie używają, chcąc tu umieścić rodziców, można napisać grubą książkę.
– Na przykład? – spytała Ruth.
– Mamy tu kilka osób, które są przekonane, że ich pobyt tutaj nic nie kosztuje.
– Doprawdy? – wykrzyknął Art, mrugając do Ruth.
– Tak jest. Ich pojęcie o ekonomii zatrzymało się na czasach wielkiego kryzysu. Płacenie czynszu to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Są przyzwyczajeni do własnego domu, nieobciążonego żadnymi spłatami.
Ruth skinęła głową. Dom jej matki został spłacony w zeszłym roku. Wrócili alejką do holu i skierowali się w stronę jadalni.
– Jednym z naszych pensjonariuszy jest dziewięćdziesięcioletni były profesor socjologii – dodał Patel. – Wciąż bardzo sprawny umysłowo. Ale sądzi, że uczelnia przysłała go tu na stypendium, żeby badał efekty starzenia się. Inna kobieta, dawna nauczycielka gry na fortepianie, jest przekonana, że zatrudniono ją, aby co wieczór grała po kolacji. Zresztą gra całkiem nieźle. Zwykle wystawiamy rachunki rodzinom, więc rodzice nie wiedzą nawet, ile wynoszą opłaty.
– To zgodne z prawem? – zapytała Ruth.
– Najzupełniej, o ile rodzina ma pełnomocnictwo albo sprawuje nadzór nad środkami finansowymi. Niektórzy biorą kredyt pod zastaw domu albo sprzedają domy rodziców i płacą powierzonymi sobie pieniędzmi. W każdym razie dobrze znam kłopoty, jakie mogą się pojawić przy próbie nakłonienia seniorów do zamieszkania czy nawet rozważenia możliwości przeprowadzki do takiej instytucji jak nasza. Zaręczam jednak państwu, że gdy państwa matka będzie u nas miesiąc, nie będzie już chciała stąd wyjeżdżać.
– A to dlaczego, szpikujecie czymś jedzenie? – zażartowała Ruth.
Patel nie zrozumiał.
– Ze względu na rygory dietetyczne nie możemy podawać naszym pensjonariuszom żadnych ostrych potraw. Mamy własnego dietetyka, który co miesiąc przygotowuje menu. Wiele posiłków ma niską zawartość tłuszczu i cholesterolu. Proponujemy także dania wegetariańskie. Nasi seniorzy codziennie otrzymują wydrukowane menu. – Wziął kartę z najbliższego stolika.
Ruth przejrzała listę dań. W menu był kotlet z indyka, potrawka z tuńczyka albo fajitas z tofu, a do tego sałatka, bułeczki, świeże owoce, sorbet z mango i makaroniki. Nagle pojawił się nowy problem: nie było chińskich potraw.
Ale kiedy zwróciła na to uwagę, Patel miał gotową odpowiedź:
– Zetknęliśmy się już wcześniej z podobnymi kłopotami. Chodziło o dania chińskie, japońskie, koszerne i tak dalej. Mamy dowóz ze sprawdzonych restauracji. Mieszka tu dwójka Chińczyków, którzy dwa razy w tygodniu dostają potrawy z chińskiej restauracji, więc pani matka może wybrać z tej oferty coś dla siebie. Jedna z naszych kucharek jest również Chinką. W weekend przygotowuje kleik ryżowy na śniadanie. Kilku naszych pensjonariuszy nie – - Chińczyków także zasmakowało w tym daniu. – Patel gładko wrócił do wyuczonej prezentacji: – Bez względu na dietę wszystkim bardzo się podoba obsługa kelnerów, obrusy i nakrycia, jak w wykwintnej restauracji. Dawanie napiwków nie jest konieczne, a nawet niewskazane.
Ruth skinęła głową. Sowity napiwek – według LuLing – to jeden dolar.
– Mają naprawdę beztroskie życie, takie jak powinni mieć w tym wieku, nie uważa pani? – Patel spojrzał na Ruth. Chyba wyczuł jej opory. Jak się domyślił? Czyżby miała zmarszczkę między brwiami? Nie ulegało wątpliwości, że Art jest zachwycony tą instytucją.
Ruth uznała, że powinna myśleć trzeźwo i praktycznie.
– Czy wśród tych ludzi są… hm, tacy jak moja matka? Czy ktoś z nich ma… pewne kłopoty z pamięcią?
– Śmiało można stwierdzić, że połowa osób po osiemdziesiątym piątym roku życia zaczyna przejawiać problemy z pamięcią. A przecież przeciętna wieku naszych pensjonariuszy to osiemdziesiąt siedem lat.
– Nie miałam na myśli zwykłych kłopotów z pamięcią. Chodzi mi o coś poważniejszego…
– Na przykład o chorobę Alzheimera? O demencję? – Patel poprowadził ich do innej dużej sali. – Za chwileczkę wrócę do pani pytania. Oto nasza główna sala do zajęć.
Kilka osób uniosło wzrok znad plansz do gry w bingo, którą prowadził jakiś młody człowiek. Ruth zauważyła, że większość starszych osób jest gustownie ubrana. Jedna z pań miała na sobie szarobłękitny spodnium, naszyjnik z pereł oraz kolczyki, jak gdyby się wybierała na nabożeństwo wielkanocne. Mrugnął do niej mężczyzna o haczykowatym nosie i w eleganckim berecie na głowie. Ruth wyobraziła go sobie w wieku trzydziestu lat jako przebojowego biznesmena, pewnego swojej pozycji i powodzenia u pań.
– Bingo! – krzyknęła kobieta, która prawie nie miała podbródka.
– Jeszcze nie padło tyle liczb, Anno – rzekł łagodnie młody człowiek. – Aby wygrać, musisz mieć co najmniej pięć. Na razie wyciągnęliśmy tylko trzy.
– Sama nie wiem. Może jestem głupia.
– Nie! Nie! Nie! – zawołała kobieta w szalu. – Nie waż się używać tu tego słowa.
– Masz rację, Loretto – dodał młody człowiek. – Nikt z nas nie jest głupi, może czasem bywa troszkę zdezorientowany, nic więcej.
– Głupia, głupia, głupia – mamrotała pod nosem Anna, jak gdyby przeklinając. Posłała Loretcie złe spojrzenie. – Głupia!
Patel nie wydawał się wcale zmieszany. Cicho poprowadził Ruth i Arta z sali do windy. Odezwał się dopiero, gdy ruszyli w górę:
– Odpowiadając na pani pytanie – nasi pensjonariusze są ludźmi “kruchymi i starszymi", jak mówimy. Zdarzają się im kłopoty ze wzrokiem czy słuchem, niektórzy nie potrafią się poruszać bez laski lub balkoniku. Jedni mają umysł bardziej przenikliwy niż państwo czy ja, inni są bardziej rozkojarzeni i zdradzają oznaki demencji spowodowanej chorobą Alzheimera czy inną przypadłością. Czasami zapominają wziąć tabletki, dlatego też my wydajemy wszystkie leki. Ale zawsze wiedzą, jaki jest dzień, czy czas na niedzielny film, czy poniedziałkowe zbieranie ziół. A jeżeli nie pamiętają, który mamy rok, po co właściwie mają to wiedzieć? Niektóre pojęcia dotyczące czasu są zupełnie nieistotne.
– Może zdradzimy panu nasz fortel – rzekł Art. – Pani Young myśli, że przyjedzie tu z powodu wycieku radonu w jej domu. – Pokazał kopię spreparowanego przez siebie listu.
– Coś nowego – przyznał Patel, śmiejąc się z uznaniem. – Zapamiętam to, w razie gdyby ktoś jeszcze musiał dać rodzicom bodziec. Ach tak, darmowe mieszkanie dzięki uprzejmości Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego Kalifornii. Takie pismo urzędowe to świetny pomysł – wygląda poważnie i oficjalnie, jak wezwanie. – Otworzył drzwi. – Oto zwolniony niedawno apartament.
Weszli do pokoju, którego okna wychodziły na ogród: zgrabny salonik, sypialnia i łazienka, nieumeblowane i pachnące świeżą farbą oraz nowymi dywanami. Ruth zrozumiała nagle, co Patel miał na myśli, mówiąc “niedawno zwolniony" – ostatni lokator zmarł. Pogodny apartament nagle wydał się jej ponury, jakby pod kolorową fasadą ukrywała się mroczna prawda.
– To jeden z najładniejszych pokoi – rzekł Patel. – Mamy mniejsze i tańsze apartamenty i pojedyncze pokoje, niektóre bez widoku na ocean lub ogród. Jeden z nich powinien być wolny za mniej więcej miesiąc.
Boże! Ktoś miał niedługo umrzeć. I Patel mówił o tym tak zwyczajnie i beznamiętnie! Ruth poczuła się, jakby wpadła w pułapkę bez wyjścia. Ten dom był jak wyrok śmierci. Czy matka będzie miała podobne wrażenie? Nie wytrzyma tu miesiąca, a co dopiero mówić o trzech.
– Możemy dostarczyć meble bez dodatkowych opłat – powiedział Patel. – Ale zazwyczaj pensjonariusze wolą mieć własne. Wówczas czują się jak u siebie w domu. Zachęcamy do tego. Każdym piętrem zajmuje się ten sam personel, dwoje opiekunów na piętrze, w dzień i w nocy. Każdy zna ich po imieniu. Jedna z opiekunek mówi po chińsku.
– Po kantońsku czy mandaryńsku? – spytała Ruth.
– Dobre pytanie. – Patel wyjął cyfrowy dyktafon i powiedział do niego: – Sprawdzić, czy Janie mówi po kantońsku, czy po mandaryńsku.
– Przy okazji – odezwała się znów Ruth. – Ile wynoszą opłaty?
Patel odrzekł bez wahania:
– Od trzech tysięcy dwustu do trzech tysięcy ośmiuset dolarów miesięcznie, zależnie od pokoju i standardu obsługi. W cenie jest dowóz na comiesięczne badania lekarskie. Na dole pokażę państwu szczegółowy harmonogram.
Ruth nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia, jakie wywołała w niej wiadomość o kosztach.
– Wiedziałeś o tym? – spytała Arta.
Skinął głową. Była wstrząśnięta ogromnym wydatkiem i zaskoczona, że Art jest gotów zapłacić niemal dwanaście tysięcy dolarów za trzy miesiące. Wpatrywała się w niego osłupiałym wzrokiem.
– Warto tyle wydać – szepnął.
– To szaleństwo.
Powtórzyła te słowa jeszcze później, kiedy Art odwoził ją do domu matki.
– Nie możesz traktować tego podobnie jak wysokości czynszu – odparł Art. – W cenie jest wyżywienie, mieszkanie w apartamencie, całodobowa opieka pielęgniarska, pomoc w podawaniu leków, pranie…
– Zgoda, a do tego bardzo droga orchidea! Nie pozwolę ci płacić, w każdym razie nie za trzy miesiące.
– Warto – powtórzył.
Ruth głośno wypuściła powietrze z płuc.
– Posłuchaj, zapłacę połowę, a jeżeli się uda, oddam ci resztę.
– Już to przerabialiśmy. Żadnego pół na pół i nie ma mowy o oddawaniu. Zaoszczędziłem trochę pieniędzy i chcę to zrobić. Nie zamierzam w ten sposób pozbywać się twojej matki ani skłonić cię do powrotu do mnie. To nie ma być żaden warunek. Nie chcę wywierać na tobie presji, żebyś w końcu podjęła decyzję. Nie spodziewam się niczego w zamian.
– Jestem ci wdzięczna za intencje, ale…
– To nie tylko intencje, ale mój podarunek dla ciebie. Musisz się nauczyć je czasem przyjmować, Ruth. Odmawiając, wyrządzasz sobie samej krzywdę.
– O czym ty mówisz?
– O tym, że chcesz od ludzi jakiegoś dowodu miłości, lojalności albo wiary w ciebie. Spodziewasz się jednak, że niczego takiego nie dostaniesz. A kiedy ktoś daje ci dowód, nie rozumiesz tego. Albo się opierasz i odmawiasz przyjęcia.
– Wcale nie…
– Jesteś jak chory na kataraktę, który bardzo chce widzieć, ale sprzeciwia się operacji, bo boi się oślepnąć. Wolisz powoli ślepnąć niż podjąć ryzyko. A potem nie widzisz, że odpowiedź masz przed sobą, na wyciągnięcie ręki.
– To nieprawda – zaprotestowała. Jednak wiedziała, że w tym, co mówi Art, tkwi ziarno prawdy. Może nie miał do końca racji, lecz część z tego, co mówił, wydawała się znajoma jak potężna fala z jej snów. Odwróciła się do niego. – Zawsze tak o mnie myślałeś?
– Może nie ujmowałem tego zbyt precyzyjnie. Tak naprawdę zacząłem nad tym rozmyślać przed kilkoma miesiącami, kiedy się wyprowadziłaś. Zastanawiałem się, czy to, co o mnie mówiłaś, jest prawdą. I zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście jestem egocentryczny i przyzwyczaiłem się stawiać siebie na pierwszym planie. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że ty zwykle stawiasz siebie na drugim. Jak gdybyś wyraziła zgodę, żebym był mniej odpowiedzialny. Nie twierdzę, że to twoja wina. Ale musisz się nauczyć przyjmować, brać to, co ci proponują. Nie broń się przed tym. Nie napinaj się jak struna, myśląc, że to zbyt skomplikowane. Po prostu bierz, a jeżeli chcesz być uprzejma, podziękuj.
Ruth miała w głowie mętlik. Jej myśli biegły gdzieś na oślep, przejmując ją lękiem.
– Dziękuję – powiedziała w końcu.
Ku zdziwieniu Ruth, matka nie miała nic przeciwko zamieszkaniu w Mira Mar. Właściwie dlaczego miałaby oponować? LuLing sądziła, że to tylko na pewien czas i za darmo. Kiedy obejrzała dom, Ruth i Art zabrali ją do pobliskiego lokaliku na lunch i żeby wysłuchać jej opinii.
– Tylu starych ludzi ma wyciek radonu – mruknęła ze zgrozą.
– Tak naprawdę nie wszyscy tam są z powodu wycieku radonu – rzekł Art.
Ruth zastanawiała się, czym skończy się ta rozmowa.
– Och. Mają inny kłopot w domu?
– Nie, nie mają kłopotów. Po prostu spodobało im się tam.
LuLing prychnęła.
– Czemu?
– Cóż, bo tak wygodniej, bo odpowiadają im warunki. Mają tam towarzystwo. W pewnym sensie przypomina to statek wycieczkowy.
Twarz LuLing wykrzywiła się w grymasie niesmaku.
– Statek wycieczkowy! GaoLing zawsze chce, żebym płynęła w rejs statkiem. Jesteś za skąpa, mówi. Ja nie skąpa! Biedna, nie mam pieniędzy, żeby wyrzucać w ocean…
Ruth miała wrażenie, że Art wszystko zepsuł. Statek wycieczkowy. Gdyby słuchał narzekań matki przez kilka ostatnich miesięcy, wiedziałby, że nie mógł znaleźć gorszego porównania.
– Kto może sobie pozwolić na statek? – gderała matka.
– Dla wielu osób mieszkanie w Dworku Mira Mar jest tańsze niż mieszkanie we własnym domu – powiedział Art. LuLing uniosła jedną brew.
– Jak tanio?
– Mniej więcej tysiąc dolarów miesięcznie.
– Tysiąc! Aj-ja! Za dużo!
– Ale w cenie jest mieszkanie, jedzenie, filmy, taniec, korzystanie z wielu usług, a telewizja kablowa jest gratis.
LuLing nie miała w domu telewizji kablowej. Często mówiła o instalacji, ale zmieniła zdanie, dowiedziawszy się, ile to kosztuje.
– Chiński program też?
– Tak. Nawet kilka. I nie płaci się podatku majątkowego.
To także zainteresowało LuLing. W rzeczywistości płaciła niski podatek majątkowy, utrzymywany na tym poziomie przez prawo stanowe, które chroniło stan posiadania ludzi starszych. Mimo to co roku, gdy dostawała zawiadomienie podatkowe, kwota wydawała jej się zawrotna.
– Nie wszystkie pokoje kosztują tysiąc miesięcznie – ciągnął Art. – Twój jest droższy, bo to apartament pierwszej kategorii z najlepszym widokiem, na najwyższym piętrze. Mamy szczęście, że dostał ci się za darmo.
– Ach, najlepszy.
– Pierwszej kategorii – podkreślił Art. – Mniejsze są tańsze… Skarbie, o jakiej sumie wspominał pan Patel?
Zaskoczył Ruth tym pytaniem. Udawała, że sobie przypomina.
– Chyba mówił siedemset pięćdziesiąt.
– Tyle dostaję z ubezpieczenia społecznego! – odrzekła z zadowoleniem LuLing.
– Pan Patel mówił też, że osoby, które mniej jedzą, mogą uzyskać zniżkę – dodał Art.
– Ja jem mniej. Nie jak Amerykanie, co zawsze biorą duże porcje.
– A więc prawdopodobnie mogłabyś się kwalifikować. Ważysz chyba mniej niż sto dwadzieścia funtów…
– Nie, Art – przerwała mu Ruth. – Patel mówił, że górna granica wynosi sto funtów.
– Ja tylko osiemdziesiąt pięć.
– W każdym razie – uciął krótko Art – ktoś taki jak ty mógłby mieszkać w apartamencie pierwszej kategorii za tyle samo, ile dostajesz co miesiąc z ubezpieczenia społecznego. To tak, jakbyś mieszkała tam za darmo.
W trakcie lunchu Ruth zauważyła, że matka dodaje w myślach DARMOWĄ telewizję kablową, WIELKIE zniżki, NAJLEPSZY apartament – wszystkie pokusy, którym nie sposób się oprzeć.
Po chwili LuLing odezwała się tryumfalnym tonem: – Pewnie GaoLing pomyśli, że mam dużo pieniędzy, żeby tam mieszkać. Jak na statek.
Świętowali siedemdziesiąte siódme urodziny cioci Gal – właściwie osiemdziesiąte drugie, gdyby wszyscy znali prawdę, ale o tym wiedziały tylko ona, LuLing i Ruth.
Rodzina Youngów zebrała się w parterowym domu GaoLing i Edmunda w Saratodze. Ciocia Gal miała na szyi hawajskie lei z jedwabnych kwiatów i była ubrana w suknię muumuu haftowaną w kwiaty hibiskusa, odpowiednią do uczty hawajskiej luau, głównego punktu przyjęcia. Wyj Edmund miał na sobie koszulę w ukulele. Oboje właśnie wrócili ze swojego dwunastego rejsu na Hawaje. LuLing, Art, Ruth i różni kuzyni siedzieli nad basenem za domem – albo na lanai, jak nazywała tę część ciocia Gal – gdzie wuj Edmund rozpalił grilla, aby upiec tyle kawałków żeberek, by wszystkich gości przyprawić o niestrawność. Nad rzeźbionymi pochodniami na gaz unosiło się ciepło, sprawiając, że powietrze wydawało się łagodne i przyjemne. Jednak dzieci nie dały się na to nabrać. Uznały, że na basen jest za zimno, więc zaimprowizowały mecz piłki nożnej na trawniku. Co kilka minut musiały wyławiać piłkę z wody siatką na długim uchwycie.
– Za dużo plusku – narzekała LuLing.
Kiedy GaoLing poszła do kuchni przygotować ostatnie przystawki, Ruth ruszyła za nią. Od dawna czekała na okazję by porozmawiać z ciotką na osobności.
– Zobacz, jak się robi herbaciane jajka – powiedziała ciocia Gal, gdy Ruth obierała ugotowane na twardo jaja. – Trzeba wziąć dwie szczypty liści czarnej herbaty. Musi być czarna, nie zielona japońska ani żadna ziołowa, jaką wy, dzieci, pijecie na różne dolegliwości. Włóż liście do gazy i mocno zawiąż. Teraz włóż ugotowane jajka do garnka razem z liśćmi herbaty, dodaj pół filiżanki sosu sojowego na dwadzieścia jajek i sześć nasion badianu – ciągnęła GaoLing. Wsypała do garnka sporą ilość soli. Swoją długowieczność musiała zawdzięczać cechom genetycznym, na pewno nie diecie. – Gotuj przez godzinę – powiedziała, stawiając garnek na wolnym ogniu. – Kiedy byłaś małą dziewczynką, uwielbiałaś takie jajka. Nazywaliśmy je jajkami na szczęście. Dlatego twoja mama i ja zawsze je robiłyśmy. To przysmak wszystkich dzieci. Ale pewnego razu zjadłaś pięć i rozchorowałaś się. Nabrudziłaś mi na kanapę. Potem mówiłaś, żadnych jajek, już nigdy więcej. Rok później nie chciałaś ich jeść. Ale potem jajka znowu były pyszne, mniam – mniam.
Ruth w ogóle tego nie pamiętała. Zastanawiała się, czy GaoLing nie myli jej ze swoją córką. Czyżby ciotka też zaczynała cierpieć na demencję?
Ciocia Gal wyciągnęła z lodówki miseczkę sparzonego selera, pokrojonego w paski. Nie zawracając sobie głowy odmierzaniem, skropiła seler olejem sezamowym i sosem sojowym, cały czas mówiąc, jak gdyby występowała w telewizyjnym programie kulinarnym.
– Tak sobie myślałam, że kiedyś mogę napisać książkę. Mam nawet tytuł: “Kulinarna droga do Chin" – jak sądzisz, dobry? Proste przepisy. Może pomogłabyś mi napisać, gdybyś miała chwilkę. Oczywiście, większość słów mam w głowie, tutaj. Chcę tylko, żeby ktoś je spisał. Zapłaciłabym ci, nie ma znaczenia, że jestem twoją ciocią.
Ruth nie miała ochoty kontynuować tego wątku.
– Robiłaś takie same jajka, kiedy mieszkałaś z mamą w sierocińcu?
GaoLing przestała mieszać. Uniosła głowę.
– Ach, matka mówiła ci o tym domu? – Spróbowała kawałek selera i dodała więcej sosu sojowego. – Przedtem nie chciała nikomu mówić, dlaczego poszła do szkoły w sierocińcu. – GaoLing umilkła, zaciskając usta, jak gdyby wyjawiła za dużo.
– Masz na myśli to, że jej matką była Droga Ciocia? GaoLing cmoknęła.
– Ach, a więc ci powiedziała. To dobrze, cieszę się. Lepiej powiedzieć prawdę.
– Wiem też, że obie z mamą jesteście pięć lat starsze, niż wszyscy myśleliśmy. I że twoje prawdziwe urodziny przypadają cztery miesiące wcześniej, tak?
GaoLing próbowała się roześmiać, ale zdawało się, że szuka wykrętu.
– Zawsze chciałam być uczciwa. Ale twoja mama bała się wielu rzeczy – och, mówiła, że władze odeślą ją do Chin, jeżeli się dowiedzą, że nie jest moją prawdziwą siostrą. I może Edwin nie ożeniłby się z nią, bo była za stara. Poza tym mogłabyś się wstydzić, gdybyś wiedziała, że twoją babką była niezamężna kobieta z okaleczoną twarzą, traktowana przez wszystkich jak służąca. A ja? Przez te lata zaczęłam myśleć nowocześniej. Dawne tajemnice? Nikt się tu nimi nie przejmuje! Niezamężna matka? Tak jak Madonna. Ale twoja mama ciągle błagała: “Nie, przyrzeknij, że nikomu nie powiesz".
– Ktoś jeszcze o tym wie? Wuj Edmund, Sally, Billy?
– Nie, nie, nikt. Przyrzekłam twojej matce… Oczywiście, wuj Edmund wie. Nie mamy przed sobą tajemnic. Mówię mu o wszystkim… No, nie wie o moim wieku. Ale nie skłamałam. Po prostu zapomniałam. Naprawdę! Nie czuję się nawet na siedemdziesiąt siedem lat. Najwyżej na sześćdziesiąt. Ale teraz mi przypomniałaś, że jestem jeszcze starsza – to ile mam?
– Osiemdziesiąt dwa.
– Wa. – Ramiona jej opadły, kiedy się nad tym zamyśliła. – Osiemdziesiąt dwa. To tak, jakby się okazało, że mam mniej pieniędzy na koncie.
– I tak wyglądasz na dwadzieścia lat mniej. Mama także. Nie martw się, nikomu nie powiem, nawet wujowi Edmundowi. Zabawne, kiedy w zeszłym roku powiedziała lekarzowi, że ma osiemdziesiąt dwa lata, pomyślałam, że coś złego dzieje się z jej umysłem. Potem okazało się, że jest chora na chorobę Alzheimera, ale nie myliła się co do swojego wieku. Po prostu zapomniała skłamać…
– Nie skłamać – poprawiła ją GaoLing. – To była tajemnica.
– To właśnie mam na myśli. Nie wiedziałabym, ile ma lat, gdybym nie przeczytała jej zapisków.
– Napisała o tym – o swoim wieku?
– O wielu rzeczach, zapisała taki gruby plik kartek. To coś w rodzaju historii jej życia, wszystko, o czym nie chciała zapomnieć. O czym nie chciała mówić. O swojej matce, sierocińcu, swoim pierwszym mężu, twoim.
Ciocia Gal czuła się chyba coraz bardziej nieswojo.
– Kiedy to napisała?
– Zapewne siedem czy osiem lat temu, kiedy prawdopodobnie zaczęła się niepokoić, że coś złego dzieje się z jej pamięcią. Jakiś czas temu dała mi część zapisków, ale były po chińsku, więc nigdy nie miałam czasu, żeby zacząć to czytać. Kilka miesięcy temu znalazłam tłumacza.
– Dlaczego nie poprosiłaś mnie? – GaoLing udawała urażoną. – Jestem twoją ciocią, a ona jest moją siostrą. Jesteśmy spokrewnione, mimo że nie miałyśmy tej samej matki.
W rzeczywistości Ruth bała się, że matka mogła napisać kilka niepochlebnych uwag na temat GaoLing. Przyszło jej teraz do głowy, że GaoLing mogłaby ocenzurować fragmenty dotyczące jej własnych tajemnic, na przykład małżeństwa z narkomanem.
– Nie chciałam robić ci kłopotu – odrzekła Ruth. Ciotka pociągnęła nosem.
– A od czego są krewni, jeśli nie od kłopotów?
– To prawda.
– Dobrze wiesz, że zawsze możesz do mnie zadzwonić. Masz ochotę na chińskie jedzenie, zaraz ci ugotuję. Przetłumaczyć chińskie pismo, proszę bardzo. Chcesz, żebym została z twoją mamą, nie musisz pytać, po prostu ją przywieź.
– Pamiętasz naszą rozmowę o przyszłych potrzebach mamy? Odwiedziliśmy z Artem jedno miejsce, Dworek Mira Mar, to dom stałego pobytu z opieką, naprawdę ładny. Personel czuwa dwadzieścia cztery godziny na dobę, organizują zajęcia, mają pielęgniarkę, która podaje lekarstwa…
GaoLing zmarszczyła brwi.
– Jak możesz wysyłać mamę do domu starców? Nie, to nie jest w porządku. – Pokręciła głową, zaciskając mocno usta.
– To nie tak, jak myślisz…
– Nie rób tego! Jeżeli nie możesz zająć się mamą, niech zamieszka u mnie.
Ruth wiedziała, że GaoLing z trudem radzi sobie z LuLing nawet przez kilka dni. Ostatnią wizytę LuLing określiła słowami: “O mało nie dostałam zawału". Mimo to Ruth poczuła wstyd, że ciotka uważa ją za niedobrą córkę, zaniedbującą swe obowiązki. Wróciły wszystkie wątpliwości, jakie miała wcześniej w związku z Mira Mar. Znów nie była pewna własnych intencji. Czy to istotnie najlepsze wyjście ze względu na bezpieczeństwo i zdrowie matki? A może porzuca matkę dla własnej wygody? Zastanawiała się, czy nie zgodziła się po prostu z rozumowaniem Arta, jak w przypadku wielu spraw dotyczących ich obojga. Miała wrażenie, jakby zawsze żyła dzięki innym i dla innych.
– Po prostu nie wiem, co innego miałabym zrobić – powiedziała głosem drgającym od rozpaczy, którą starała się zdławić. – To okropna choroba i rozwija się szybciej, niż sądziłam. Mama nie może zostać sama. Wtedy wychodzi z domu i gubi się. Nie wie, czy jadła przed dziesięcioma minutami czy dziesięcioma godzinami. Nie może się sama kąpać. Boi się kranów…
– Wiem, wiem. Trudno, to bardzo smutne. Dlatego mówię, jeżeli już nie możesz tego wytrzymać, przywoź ją do nas. Trochę będzie tutaj, trochę u ciebie. Wtedy będzie łatwiej.
Ruth spuściła głowę.
– Mama już była w Dworku Mira Mar. Spodobało jej się, mówiła, że przypomina trochę statek wycieczkowy.
GaoLing sapnęła z powątpiewaniem.
Ruth chciała usłyszeć od ciotki zgodę. Wyczuwała też, ze GaoLing chce, aby o nią poprosiła. Zawsze ochraniały się nawzajem z matką. Ruth spojrzała GaoLing w oczy.
– Nie podejmę żadnej decyzji, dopóki nie będziesz przekonana, że postępuję słusznie. Chciałabym jednak żebyś ty także odwiedziła ten dom. Jeżeli tam pojedziesz' dam ci kopię zapisków mamy.
To wzbudziło zainteresowanie GaoLing.
– Skoro o tym mowa – ciągnęła Ruth – zastanawiałam się, co się stało z tymi ludźmi w Chinach, których znałyście z mamą. Mama nie pisała nic o swoim życiu po wyjeździe z Hongkongu. Co się stało z tym człowiekiem, za którego wyszłaś, Fu Nanem, i jego ojcem? Zatrzymali sklep z tuszem?
GaoLing rozejrzała się, czy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć.
– Ci ludzie byli okropni. – Skrzywiła się. – Tak źli, że sobie nawet nie wyobrażasz. Fu Nań miał dużo kłopotów. Matka o tym pisała?
Ruth skinęła głową.
– Był uzależniony od opium.
GaoLing przez chwilę wyglądała na zupełnie zaskoczoną, uświadamiając sobie, że opowieść LuLing musi być niezwykle szczegółowa.
– To prawda – przyznała. – Później zmarł, może w 1960 roku, choć nikt nie wie na pewno. Ale właśnie wtedy przestał pisać i dzwonić do różnych ludzi, których pogróżkami zmuszał do wysyłania pieniędzy.
– Wuj Edmund wie o nim? GaoLing sapnęła ze wzburzeniem.
– Jak mogłam mu powiedzieć, że jestem mężatką? Wówczas twój wuj mógłby zacząć wątpić, czy naprawdę jesteśmy małżeństwem, czy nie jestem bigamistką, czy nasze dzieci nie są… hm, takie jak twoja matka. Potem zapomniałam mu powiedzieć, a kiedy się dowiedziałam, że mój pierwszy mąż prawdopodobnie nie żyje, było już za późno na tłumaczenie rzeczy, o których i tak należało zapomnieć. Rozumiesz.
– Tak samo jak z twoim prawdziwym wiekiem.
– Tak jest. Natomiast stary Chang… cóż, w 1950 roku komuniści rozprawili się ze wszystkimi posiadaczami. Wsadzili Changa do więzienia, gdzie po torturach przyznał się, że jest właścicielem wielu firm, ma na sumieniu oszustwa i handel opium. Orzekli, że jest winny, i rozstrzelali go w publicznej egzekucji.
Ruth wyobraziła to sobie. Choć z zasady była przeciwniczką kary śmierci, poczuła satysfakcję, że człowieka, który przysporzył jej babce i matce tylu cierpień, spotkał zasłużony koniec.
– Lud skonfiskował też jego dom, zmusił żonę do zamiatania ulic, a wszystkich synów wysłano do pracy na powietrzu w Wuhanie, gdzie jest tak gorąco, że ludzie woleliby wykąpać się w kadzi wrzącego oleju niż tam jechać. Mój ojciec i matka cieszyli się, że już są biedni i ominęła ich taka kara.
– A Siostra Yu, Nauczyciel Pan? Miałaś od nich jakieś wiadomości?
– Mój brat miał – wiesz, Jiu Jiu w Pekinie. Pisał, że Siostra Yu wiele razy awansowała, osiągając w końcu bardzo wysokie stanowisko w partii komunistycznej. Nie wiem, jaki miała tytuł, coś z właściwą postawą i reformami. Ale podczas rewolucji kulturalnej wszystko przewróciło się do góry nogami i Siostrę Yu okrzyknęli przykładem złej postawy, bo w przeszłości pracowała u misjonarek. Rewolucjoniści wsadzili ją do więzienia i trzymali tam długo, traktując ją bardzo źle. Jednak kiedy wyszła, nadal cieszyła się, że jest komunistką. Potem chyba umarła ze starości.
– A Nauczyciel Pan?
– Jiu Jiu pisał, że któregoś roku w kraju urządzono wielką uroczystość na cześć Chińczyków, którzy pracowali przy odkryciu Człowieka z Pekinu. W artykule z gazety, który mi przysłał, pisano, że Pan Kai Jing – pierwszy mąż twojej matki – zginął jako bohater, nie chcąc zdradzić kryjówki partii komunistycznej, a jego ojciec, Nauczyciel Pan, przybył na uroczystość, żeby odebrać honorową nagrodę. Nie wiem, co się z nim potem stało. Teraz na pewno już nie żyje. To takie smutne. Kiedyś byliśmy jak jedna rodzina. Poświęcaliśmy się dla siebie nawzajem. Siostra Yu mogła pojechać do Ameryki, ale dała tę szansę mnie i twojej mamie. Dlatego mama dała ci po niej imię.
– Myślałam, że po Ruth Grutoff.
– Po niej również. Ale twoje chińskie imię jest po Siostrze Yu. Yu Luyi. Luyi znaczy “wszystko, czego sobie życzysz".
Ruth zdziwiła się i zrobiło się jej bardzo miło, że matka włożyła tyle serca w nadanie jej imienia. Przez większą część dzieciństwa nie cierpiała obu swoich imion, amerykańskiego i chińskiego. “Ruth" brzmiało staroświecko i matka nie potrafiła go nawet wymówić, a “Luyi" bardziej pasowało do chłopca, boksera albo zbira.
– Wiedziałaś, że twoja mama zrezygnowała z wyjazdu do Ameryki, żebym ja mogła jechać pierwsza?
– Mniej więcej. – Bała się dnia, w którym GaoLing przeczyta we wspomnieniach matki dokładny opis, jakim sposobem uzyskała zgodę na swój wyjazd do Stanów.
– Dziękowałam jej wiele razy i zawsze mówiła: “Nie, nie wspominaj o tym, bo będę na ciebie zła". Nieraz próbowałam jej się odwdzięczyć, ale zawsze odmawiała. Co roku zapraszamy ją, żeby pojechała z nami na Hawaje. I co roku mówi mi, że nie ma pieniędzy.
Ruth kiwała głową. Ile to razy musiała wysłuchiwać utyskiwań matki na ten temat.
– Za każdym razem mówię jej: “Zapraszam cię, po co pieniądze?". A ona na to, że nie pozwoli mi płacić za nią. Nie ma mowy! No więc mówię: “Weź pieniądze z konta Charlesa Schwaba". Nie, ona nie chce tych pieniędzy. Jeszcze nie będzie ich wydawać.
– Co to za konto Charlesa Schwaba?
– O tym ci nie powiedziała? Jej połowa pieniędzy twoich dziadków, które dostała po ich śmierci.
– Myślałam, że zostawili jej tylko trochę.
– Tak, źle postąpili. Bardzo staroświecko. Rozgniewali twoją mamę. Dlatego nie chciała brać tych pieniędzy, nawet kiedy wuj Edmund i ja powiedzieliśmy, że i tak podzielimy je na pół. Dawno temu zamieniliśmy jej połowę na weksle skarbowe. Twoja mama zawsze udawała, że o tym nie wie. Ale później powiedziała coś w rodzaju: “Słyszałam, że więcej pieniędzy można zarobić, inwestując w akcje". Otworzyliśmy więc rachunek giełdowy. Później mówiła: “Słyszałam, że te akcje są dobre, a te nie". Stąd wiedzieliśmy, co makler ma kupić, a co sprzedać. Potem powiedziała: “Słyszałam, że lepiej inwestować samemu, mniejsze opłaty". Wtedy otworzyliśmy rachunek Charlesa Schwaba.
Przez ramiona Ruth przebiegł dreszcz.
– Wspominała coś o akcjach takich firm jak IBM, US Steel, AT amp;T albo Intel? GaoLing skinęła głową.
– Źle, że wuj Edmund nie słuchał jej rad. Zawsze rzucał się na oferty po cenie emisyjnej.
Ruth przypomniała sobie teraz, ile razy matka prosiła Drogą Ciocię o wskazówki dotyczące giełdy, których ona udzielała za pośrednictwem tacy z piaskiem. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że odpowiedzi mogą mieć takie znaczenie, skoro matka nie miała pieniędzy, żeby grać naprawdę. Sądziła, że LuLing śledzi notowania giełdowe, tak jak inni ludzie śledzą fabuły seriali. I kiedy matka przedstawiała jej kilka akcji do wyboru, Ruth zawsze pisała na piasku najkrótszą nazwę. A może matka podejmowała decyzję na innej podstawie? Może dostawała rekomendacje od kogoś innego?
– A więc wybór tych akcji okazał się trafny? – spytała z mocno bijącym sercem Ruth.
– Lepszy niż S i P, lepszy niż wuja Edmunda – twoja mama jest jak geniusz Wall Street! Co roku rachunek rósł coraz większy. Nie brała z niego ani grosza. Mogła popłynąć na mnóstwo rejsów, kupić wielki dom, piękne meble, duży samochód. Ale nie. Chyba oszczędzała dla ciebie… Nie chcesz wiedzieć, ile jest na tym rachunku?
Ruth pokręciła głową. Już i tak było tego za dużo.
– Później mi powiesz.
Zamiast ucieszyć się z pieniędzy, Ruth z bólem uświadomiła sobie, że matka odmawiała sobie szczęścia i przyjemności. Z miłości została w Hongkongu, aby GaoLing pierwsza mogła skorzystać z wolności. Jednak nie potrafiła przyjąć miłości od innych. Skąd to się u niej wzięło? Czy powodem było samobójstwo Drogiej Cioci?
– Przy okazji – przypomniała sobie Ruth. – Jak brzmiało prawdziwe imię Drogiej Cioci?
– Drogiej Cioci?
– Bao Bomu.
– Och, Bao Bomu! Tylko twoja matka tak ją nazywała. Wszyscy inni mówili do niej Bao Mu.
– Jaka jest różnica między “Bao Bomu" a “Bao Mu"?
– Bao może znaczyć “drogi" albo “chronić". Obydwa słowa wymawia się w trzecim tonie: baaaaooo. Sylaba mu znaczy “matka", ale kiedy jest napisane bao mu, przed sylabą mu jest dodatkowy element, więc słowo oznacza kogoś w rodzaju służącej. Bao mu to “opiekunka" albo “piastunka". A bomu znaczy “ciocia". To chyba matka nauczyła ją mówić i pisać o sobie w ten szczególny sposób.
– Jak więc brzmiało jej prawdziwe imię? Mama nie pamięta i bardzo się tym dręczy.
– Ja też nie pamiętam… nie wiem.
Ruth ogarnęło przygnębienie. Już nigdy się nie dowie, jak nazywała się jej babka. Nikt się nie dowie. Przecież istniała, a jednak bez imienia i nazwiska brakowało dużej części jej istnienia – nie można jej było skojarzyć z twarzą ani powiązać z żadną rodziną.
– Wszyscy nazywaliśmy ją Bao Mu – ciągnęła GaoLing – ale z powodu okaleczonej twarzy nadawaliśmy jej także dużo brzydkich przezwisk w rodzaju “Spalone Drewno", “Smażone Usta". Nikt nie chciał być złośliwy, to miały być żarty… Teraz myślę, że to było złe, bardzo złe. Robiliśmy jej krzywdę.
Ruth słuchała tego z bólem serca. Czuła rosnący ucisk w gardle. Zapragnęła powiedzieć tamtej kobiecie z przeszłości, że jej wnuczka o niej myśli, że chce wiedzieć, gdzie są jej kości, podobnie jak matka.
– A dom w Nieśmiertelnym Sercu? – zapytała Ruth. – Jeszcze tam stoi?
– W Nieśmiertelnym Sercu?… Ach, pytasz o naszą wioskę – znam tylko chińską nazwę. Xian Xin – wymówiła śpiewnie. – Tak, chyba tak to można przetłumaczyć. “Serce nieśmiertelnego" albo coś w tym rodzaju. W każdym razie domu już nie ma. Dowiedziałam się od brata. Po kilku latach suszy przyszła wielka burza. Z góry zsunęło się błoto i zalało wąwóz, podmywając zbocza. Ziemia, na której stał dom, zaczęła odpadać, kawałek po kawałku. Najpierw zabrało pokoje z tyłu, potem studnię, aż zostało tylko pół domu. Stał tak jeszcze kilka lat, a w 1972 roku nagle runął i przykryła go ziemia. Brat pisał, że właśnie to zabiło naszą matkę, mimo że od wielu lat nie mieszkała już w domu.
– Czyli dom leży teraz na Końcu Świata?
– Końcu… czego?
– W wąwozie.
GaoLing wymówiła cicho parę chińskich sylab, a potem zaśmiała się.
– Racja, tak go nazywaliśmy, gdy byliśmy dziećmi. Koniec Świata. Dlatego że słyszeliśmy, jak rodzice mówią, że im bliżej domu podchodzi krawędź urwiska, tym prędzej czeka nas koniec świata. Chodziło im o koniec naszego szczęścia. I mieli rację! W każdym razie nadawaliśmy temu miejscu różne nazwy. Niektórzy ludzie nazywali je “Końcem Ziemi", podobnie jak część San Francisco, gdzie mieszka twoja mama – Land's End. Czasem moi wujowie w żartach mówili na urwisko momo meiyou, co oznaczało “osunąć się i zniknąć bez śladu". Ale dla większości ludzi z wioski było to po prostu wysypisko śmieci. Wtedy nikt nie przyjeżdżał raz na tydzień, żeby zabrać z domu odpadki i śmieci, nic podobnego. Kości i zepsute jedzenie rzucano świniom i psom. Stare ubrania reperowało się i dawało młodszym dzieciom. Nawet jeżeli rzeczy były tak zniszczone, że nie można już ich było naprawić, darliśmy je na paski i wyplataliśmy z nich warstwę ocieplającą do ubrań zimowych. Z butami tak samo. Zalepiało się dziury, łatało podeszwy. Rozumiesz już, że ludzie pozbywali się tylko najgorszych rzeczy, zupełnie bezużytecznych. Kiedy byliśmy mali i niegrzeczni, rodzice straszyli, że wrzucą nas do wąwozu – jak gdybyśmy też byli zupełnie bezużyteczni! Gdy podrośliśmy, chcieliśmy się bawić na dole, ale wtedy było inaczej. Ludzie mówili, że na dnie czyha wszystko, czego się boimy…
– Ciała?
– Ciała, duchy, demony, dusze zwierząt, żołnierze japońscy, wszystkie strachy.
– Naprawdę zrzucano tam ciała? GaoLing odpowiedziała po chwili milczenia. Ruth była pewna, że wróciło do niej złe wspomnienie.
– Wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej… Widzisz, nie każdy mógł sobie pozwolić na pogrzeb albo miejsce na cmentarzu. Pogrzeby kosztowały dziesięć razy więcej niż wesela. Ale nie chodziło tylko o koszt. Czasami nie można było kogoś pochować z innych powodów. Zrzucenie ciała w przepaść było złe, ale nie tak, jak myślisz, to wcale nie znaczyło, że nie zależało nam na zmarłym.
– A ciało Drogiej Cioci?
– Aj-ja. Twoja mama o wszystkim napisała! Tak, moja matka postąpiła bardzo źle. Ale wtedy oszalała ze strachu, że Bao Mu rzuci klątwę na całą naszą rodzinę. Kiedy jej ciało znalazło się na dnie wąwozu, pojawiło się stado czarnych ptaków. Miały skrzydła wielkie jak parasole. Prawie zasłoniły słońce, tyle ich było. Krążyły w górze, czekając, aż dzikie psy uporają się z ciałem. A jeden z naszych służących…
– Stary Kucharz.
– Tak, Stary Kucharz, to on zrzucił w przepaść ciało. Pomyślał, że ptaki są duszą Bao Mu, jej armią duchów, i że schwycą go w szpony i porwą, jeżeli należycie jej nie pochowa. Wziął więc tęgi kij i odegnał dzikie psy, a ptaki dalej nad nim krążyły, przyglądając się, jak usypuje na zwłokach kamienie. Mimo że to zrobił, nad naszym domem nadal wisiała klątwa.
– Wierzyłaś w to?
GaoLing zastanowiła się przez chwilę.
– Pewnie tak. Wtedy wierzyłam we wszystko, w co wierzyła moja rodzina. Nie wątpiłam. Zresztą Stary Kucharz zmarł już po dwóch latach.
– A teraz?
GaoLing długo milczała.
– Teraz wydaje mi się, że Bao Mu zostawiła po sobie dużo smutku. Jej śmierć przypominała ten wąwóz. Winę za wszystko, czego nie chcieliśmy i czego się baliśmy, zrzucaliśmy na nią.
Do kuchni wpadła Dory.
– Ruth! Ruth! Chodź prędko! Waipo wpadła do basenu. O mało się nie utopiła.
Gdy Ruth wybiegła na podwórko, Art już wychodził po schodkach z płytkiej strony basenu, niosąc na rękach matkę. LuLing kaszlała i drżała z zimna. Z domu wybiegła Sal – ly z naręczem ręczników.
– Nikt na nią uważał? – krzyknęła Ruth. Była zbyt zdenerwowana, by zachowywać się taktownie.
LuLing spojrzała na Ruth, jak gdyby te ostre słowa były skierowane do niej.
– Aj-ja, taka głupia.
– Nic nam nie jest – uspokoił Ruth spokojnym głosem.Art. – Po prostu chwila nieuwagi. Jest cała.
– Była tylko dziesięć stóp od nas – mówił Billy. – I nagle weszła do wody, zanim zdążyliśmy się zorientować. Art od razu się za nią rzucił, nie wypuszczając z ręki piwa.
Ruth owinęła matkę szczelnie ręcznikami i zaczęła energicznie rozcierać jej ciało, by pobudzić krążenie.
– Zobaczyłam ją tam – jęknęła po chińsku LuLing między jednym a drugim kaszlnięciem. – Prosiła mnie, żebym jej pomogła wydostać się spod kamieni. Potem ziemia stali się niebem i upadłam w deszczową chmurę i leciałam, leciałam, leciałam. – Odwróciła się, by pokazać miejsce, gdzie ujrzała zjawę.
Patrząc w kierunku wskazanym przez matkę, Ruth zobaczyła ciocię Gal, która przyglądała się siostrze z taką miną, jakby nareszcie wszystko zrozumiała.
Ruth zostawiła matkę u cioci Gal i następny dzień spędziła w domu LuLing, wybierając rzeczy, które należało przewieźć do Mira Mar. Zdecydowała się na większość mebli z sypialni oraz pościel i ręczniki, których matka nigdy nie używała. Co z malowidłami na zwojach, tuszem i pędzelkami? Patrząc na dowody swej dawnej sprawności, matka mogłaby odczuwać rozgoryczenie. Jednego Ruth była pewna: nie ruszy stąd rozkładanego fotela winylowego. Ten mebel pójdzie na śmietnik. Ona kupi matce nowy fotel, o wiele ładniejszy, wyściełany miękką skórą w kolorze burgunda. Na samą myśl o tym Ruth zrobiło ńę przyjemnie. Już sobie wyobrażała, jak oczy matki błyszczą zdumieniem i wdzięcznością, jak wypróbowuje skrzypiące siedzisko fotela, mrucząc: “Jak miękko, jak dobrze".
Wieczorem Ruth pojechała do klubu Bruno, gdzie miała się zobaczyć z Artem. Przed laty często tam chodzili, czyniąc z wizyty w restauracji preludium do upojnej nocy. Ciasne przegródki pozwalały im siadać bardzo blisko siebie i oddawać się ukradkowym pieszczotom.
Zaparkowała przecznicę wcześniej i zerknąwszy na zegarek, stwierdziła, że przyjechała piętnaście minut przed czasem. Nie miała ochoty sprawiać wrażenia zbyt gorliwej. Wstąpiła do księgarni Modern Times. Jak zwykle najpierw podeszła do stolika z przecenionymi końcówkami nakładów, gdzie obniżone do trzech dolarów dziewięćdziesięciu ośmiu centów ceny wypisano na jaskrawozielonych naklejkach, przypominających do złudzenia karteczki identyfikacyjne na zwłokach w kostnicy. Były tu tradycyjnie książki o sztuce, biografie i najskrytsze wyznania sezonowych gwiazd. Nagle wzrok Ruth zatrzymał się na tytule “Sieć nirwany: cyberłącza z wyższą świadomością". Ted, autor “Duchowości Internetu", miał rację. Ten temat musiał trafić w swój czas. Który widocznie już się skończył. Nie bez wyrzutów sumienia poczuła dreszcz radości. Na stoliku z beletrystyką leżał duży wybór współczesnych powieści autorów niezbyt znanych szerokiej rzeszy czytelników. Ruth wzięła cienką książeczkę, która posłusznie ułożyła się jej w dłoni, jak gdyby zapraszała, by ściskać ją w łóżku w przytłumionym świetle lampki. Wzięła drugą, przewróciła kilka stron, zatrzymując oko i wyobraźnię na przypadkowych linijkach. Przyciągały ją wszystkie, te pryzmaty innego życia i czasu. Współczuła im jak psom w schronisku, porzuconym bez powodu, które mimo to nadal miały nadzieję, że ktoś je pokocha. Wyszła ze sklepu z pięcioma książkami w torbie.
Restauracja retro była utrzymana w uroczym stylu lat pięćdziesiątych. Art siedział przy barze.
– Wyglądasz na zadowoloną – powitał ją.
– Naprawdę? – Natychmiast poczuła się skrępowana. Ostatnio Wendy, Gideon i inni wciąż jej mówili, jakie uczucia zdradza jej wygląd – że wydaje się zmartwiona, zdenerwowana, zamyślona albo zdziwiona. Za każdym razem Ruth w ogóle nie była świadoma żadnego z tych uczuć. Oczywiście, że jej twarz musiała coś zdradzać. Ale jak ona sama mogła nie wiedzieć, co czuje?
Szef sali zaprowadził ich do przegródki ze stolikiem. Kanapki obito niedawno elegancką klubową skórą. Właściwie wszystko w restauracji wyglądało tak, jakby przez pięćdziesiąt lat nic się nie zmieniło, z wyjątkiem cen oraz włączenia do karty przystawek uni i dań z ośmiornicy. Gdy przeglądali menu, zjawił się kelner z butelką szampana.
– To ja zamówiłem – szepnął Art. – Na naszą rocznicę… Nie pamiętasz? Joga bez togi? Twój kumpel gej? Poznaliśmy się dziesięć lat temu.
Ruth zaśmiała się. Nie pamiętała. Kiedy kelner zaczął nalewać, odpowiedziała szeptem:
– Wydawało mi się, że masz za ładne stopy jak na zboczeńca.
Zostali sami i Art wzniósł wąski kieliszek.
– Za dziesięć lat, z których niemal wszystkie, z dyskusyjnymi wyjątkami, były fantastyczne, i za nadzieję, że wrócimy tam, gdzie powinniśmy być. – Kładąc dłoń na jej udzie, dodał: – Powinniśmy kiedyś spróbować.
– Czego?
– Jogi bez togi.
Zalała ją fala gorąca. Kilka miesięcy mieszkania z matką sprawiły, że czuła się jak dziewica.
– Hej, maleńka, chcesz potem iść do mnie?
Na myśl o tym przebiegł ją dreszcz podniecenia.
Znów stanął przed nimi kelner, czekając na zamówienie.
– Pani i ja chcielibyśmy na początek ostrygi – rzekł Art. – To nasza pierwsza randka, więc najlepsze będą takie, które działają jak afrodyzjak. Jakie pan poleca?
– Kuamamoto – odparł bez drgnienia powieki kelner.
W nocy nie kochali się od razu. Art tulił ją w łóżku, okna sypialni były otwarte, słyszeli syreny ostrzegające statki.
– Przez te dziesięć lat – powiedział Art – chyba nie poznałem ważnej części ciebie. Trzymasz dla siebie tajemnice. Ukrywasz je. To tak jakbym nigdy nie widział cię nago i musiał sobie wyobrażać, jak wyglądasz pod tymi zasłonami.
– Nie ukrywam niczego świadomie. – Powiedziawszy to, Ruth zaczęła się zastanawiać, czy to prawda. Ale przecież kto ujawnia wszystko – każdą złość i każdy łęk? To by było nie do zniesienia. Co miał na myśli, mówiąc o tajemnicach?
– Chciałbym, żebyśmy byli sobie bliżsi. Chcę wiedzieć, czego chcesz. Nie tylko od naszego związku, ale od życia. Kiedy jesteś najszczęśliwsza? Robisz to, co chcesz robić?
Wybuchnęła nerwowym śmiechem.
– Właśnie o tym piszę dla innych, o tajnikach duszy. Potrafię opisać w dziesięciu rozdziałach, jak odnaleźć szczęście, ale wciąż nie wiem, co to jest.
– Dlaczego ciągle mnie odpychasz?
Ruth wzdrygnęła się. Nie lubiła, gdy Art zachowywał się, jakby znał ją lepiej niż ona sama. Poczuła, że lekko potrząsa ją za ramię.
– Przepraszam. Nie powinienem tego mówić. Nie chcę, żebyś była spięta. Po prostu próbuję cię poznać. Kiedy powiedziałem kelnerowi, że to nasza pierwsza randka, naprawdę tak myślałem, w pewnym sensie. Chciałbym udawać, że dopiero cię poznałem, zakochałem się od pierwszego wejrzenia i chcę wiedzieć, kim jesteś. Kocham cię, Ruth, ale cię nie znam. Chcę wiedzieć, kim jest kobieta, którą kocham. Nic więcej.
Ruth opadła na jego pierś.
– Nie wiem, nie wiem – powiedziała cicho. – Czasem czuję się jak para oczu i uszu, staram się tylko pilnować, żeby nie stało mi się nic złego, i zrozumieć, co się dzieje. Wiem, czego unikać, a o co się martwić. Przypominam dzieci, wokół których trwa ciągła strzelanina. Nie chcę bólu. Nie chcę umrzeć. Nie chcę patrzeć, jak inni wokół mnie umierają. Ale nie potrafię już ustalić, gdzie jest moje miejsce ani czego chcę. Jeżeli czegoś chcę, to wiedzieć, czego mogłabym chcieć.
W pierwszej sali Muzeum Sztuki Azjatyckiej Ruth zobaczyła, jak pan Tang całuje jej matkę w policzek. LuLing śmiała się niczym nieśmiała pensjonarka, a potem, trzymając się za ręce, przeszli wolnym krokiem do następnej galerii.
Art szturchnął Ruth w bok i podał jej ramię.
– Chodź, nie mam ochoty, żeby okazali się lepsi od nas.
Dogonili LuLing i jej towarzysza, którzy zasiedli na ławce przed dzwonkami z brązu, zawieszonymi w dwóch rzędach na olbrzymiej ramie wysokości chyba dwunastu stóp i długości dwudziestu pięciu.
– Wygląda jak ksylofon bogów – szepnęła Ruth, sadowiąc się obok pana Tanga.
– Każdy dzwonek wydaje dwa różne dźwięki. – Głos pana Tanga był łagodny, lecz brzmiał w nim autorytatywny ton. – Pałeczka uderza w dół i prawą stronę dzwonka. A kiedy gra na nich wielu muzyków, powstaje bardzo bogata melodia, złożona z warstw tonalnych. Niedawno miałem przyjemność słyszeć ich brzmienie, gdy chińscy muzycy grali na nich na bardzo szczególnej uroczystości. – Uśmiechnął się na to wspomnienie. – W myślach cofnąłem się w czasie o trzy tysiące lat. Słyszałem to samo, co ktoś w tamtej dalekiej przeszłości, przeżywałem ten sam zachwyt. Wyobraziłem sobie osobę, która mogła wówczas słuchać tej muzyki, kobietę, bardzo piękną kobietę. – Uścisnął dłoń LuLing. – I pomyślałem sobie, za następne trzy tysiące lat inna kobieta usłyszy te dźwięki i pomyśli, że byłem przystojnym mężczyzną. Choć się nie znamy, łączy nas muzyka. Nie sądzi pani? – Spojrzał na LuLing.
– Jak okrągły Budda – odrzekła.
– Pani matka i ja myślimy podobnie – zwrócił się do Ruth pan Tang.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Zorientowała się, że pan Tang pełni funkcję tłumacza LuLing, tak jak kiedyś ona. Nie przejmował się jednak precyzyjnym znaczeniem słów. Przekładał to, co LuLing miała w sercu: jej szlachetne intencje, jej nadzieje.
Przez ubiegły miesiąc LuLing mieszkała w Dworku Mira Mar, a pan Tang odwiedzał ją kilka razy w tygodniu. W soboty zabierał ją na wycieczki – na popołudniowe spektakle, darmowe próby orkiestry symfonicznej, na spacery w arboretum. Dziś wybrał chińską wystawę archeologiczną, zapraszając także Ruth i Arta.
– Chciałbym wam pokazać coś bardzo interesującego – powiedział tajemniczo przez telefon. – Naprawdę warto to zobaczyć.
Ruth uznała, że przede wszystkim warto było zobaczyć szczęśliwą matkę. Szczęśliwą. Zamyśliła się nad znaczeniem tego słowa. Do niedawna nie wiedziała, czym dla LuLing jest szczęście. Owszem, matka nadal narzekała. Jedzenie w Mira Mar było, tak jak się Ruth spodziewała, “za słone", a obsługa jak w restauracji – “taka wolna, że na stole jedzenie już zimne". LuLing bardzo nie spodobał się skórzany fotel, który Ruth jej kupiła. Trzeba było go wymienić na stary z winylu. LuLing pozbyła się jednak większości dawnych zmartwień i utrapień: nie przejmowała się już lokatorką z dołu, nie bała się, że ktoś kradnie jej pieniądze, przestała myśleć, że nad jej życiem wisi klątwa i jeśli nie będzie stale się mieć na baczności, czeka ją tragedia. A może po prostu zapomniała? Być może pokrzepiło ją uczucie. Albo to zmiana otoczenia sprawiła, że przykre wspomnienia minionych lat przestały do niej wracać. Nadal jednak opowiadała o dawnych czasach, nawet częściej niż poprzednio, lecz teraz przeszłość okazywała się lepsza. Przede wszystkim dlatego, że jej częścią stał się pan Tang. LuLing zachowywała się tak, jakby znali się od wieków, a nie od mniej więcej miesiąca.
– To samo on i ja widzieliśmy dawno temu – powiedziała głośno, gdy podziwiali dzwonki. – Tylko teraz jesteśmy starsi.
Pan Tang pomógł LuLing wstać i razem z Ruth i Artem ruszyli ku następnemu eksponatowi umieszczonemu pośrodku sali.
– Oto przedmiot wysoko ceniony przez chińskich uczonych – rzekł. – Wielu zwiedzających chciałoby oglądać rytualne naczynia na wino i ceremonialne kawałki nefrytu, używane podczas pogrzebu. Ale dla prawdziwego uczonego to jest prawdziwy okaz. – Ruth zajrzała do gabloty. Okaz wyglądał, jej zdaniem, jak duży wok z jakimś napisem.
– Oto mistrzowskie naczynie z brązu – ciągnął pan Tang. – Ale na uwagę zasługuje także inskrypcja. To poemat epicki napisany przez wielkich uczonych o wielkich władcach, którzy żyli w ich czasach. Jednym z opiewanych cesarzy jest Zhou, tak, ten sam Zhou, od którego nazwę wzięło Zhoukoudian – gdzie kiedyś mieszkała pani matka i gdzie znaleziono Człowieka z Pekinu.
– Usta Góry? – spytała Ruth.
– Nie inaczej. Chociaż Zhou wcale tam nie mieszkał. Wiele miejsc nosi jego imię, podobnie jak w każdym miasteczku amerykańskim jest ulica Washingtona… Chodźmy teraz tędy. W następnej sali kryje się powód, dla którego zaprosiłem was do galerii.
Po chwili znaleźli się przed następną gablotą.
– Proszę jeszcze nie patrzeć na opis po angielsku – rzekł pan Tang. – Jak pani sądzi, co to jest?
Ruth ujrzała przedmiot barwy kości słoniowej, o spłaszczonym, łopatkowatym kształcie, spękany i podziurawiony. Plansza do starożytnej gry go? Narzędzie kuchenne? Obok leżał mniejszy przedmiot, jasnobrązowy i owalny, z wystającym brzegiem, a zamiast otworków miał napis. Od razu się domyśliła, lecz nim zdążyła się odezwać, LuLing powiedziała po chińsku:
– Kość wróżebna.
Ruth była zdumiona pamięcią matki. Wiedziała, że nie należy się spodziewać, by LuLing pamiętała umówiony
termin albo niedawne wydarzenie, kto gdzie był, gdzie coś się zdarzyło. Matka natomiast często zaskakiwała ją zrównoważonymi emocjami, gdy mówiła o swojej młodości, a duch opowieści przypominał ten z jej pamiętnika. Był to dla Ruth dowód, że matka potrafi się jeszcze poruszać ścieżkami własnej przeszłości, choć gdzieniegdzie były zryte i poprzecinane bocznymi dróżkami. Czasem mieszała przeszłość ze wspomnieniami z innego okresu własnego życia. Mimo to nawet wtrącona opowieść była prawdziwą skarbnicą, z której LuLing mogła czerpać i dzielić się swym bogactwem z innymi. Nie miało znaczenia, że szczegóły zacierają się w jej pamięci. Przeszłość, nawet poprawiona, miała swój głęboki sens.
W ostatnich tygodniach LuLing kilka razy opowiadała, jak dostała pierścień z zielonym nefrytem, który Ruth wydobyła wcześniej ze skrzyni winylowego fotela.
– Weszliśmy do sali tanecznej, ty i ja – mówiła po chińsku. – Zeszliśmy po schodach i przedstawiłaś mnie Edwi – nowi. Utkwił spojrzenie w moich oczach i bardzo długo nie odwracał wzroku. Zobaczyłam twój uśmiech, a potem zniknęłaś. To było nieprzyzwoite. Wiedziałam, co sobie pomyślałaś! Poprosił mnie, żebym za niego wyszła, i dał mi pierścionek.
Ruth przypuszczała, że to GaoLing przedstawiła ich sobie.
Teraz usłyszała, jak LuLing mówi po mandaryńsku do Arta:
– Podobną znalazła moja matka. Były na niej wyryte piękne słowa. Dała mi ją, gdy była pewna, że nie zapomnę, co jest ważne. Nie chciałam nigdy stracić tej kości.
Art kiwał głową, jak gdyby wszystko zrozumiał, a potem LuLing przetłumaczyła panu Tangowi na angielski:
– Mówię mu, taką kość dostałam od matki.
– Bardzo znaczący dar – odrzekł – zwłaszcza że pani matka była córką lekarza kości.
– Sławnego – dodała LuLing.
Pan Tang skinął głową, jak gdyby też pamiętał.
– Przychodzili do niego wszyscy z okolicznych wiosek. Pani ojciec przyszedł ze złamaną stopą. Nadepnął go koń. Tak właśnie poznał pani matkę. Przez konia.
Wzrok LuLing stał się szklisty. Ruth przestraszyła się, że matka zaraz się rozpłacze. LuLing jednak rozpromieniła się i powiedziała:
– Liu Xing. Tak ją nazywał. Moja matka mówiła, że pisał wiersz miłosny o tym.
Art spojrzał na Ruth, czekając, by potwierdziła, czy to prawda. Czytał fragmenty zapisków LuLing, lecz nie potrafił połączyć chińskiego słowa z przedmiotem czy osobą, do której się odnosiło.
– To znaczy “spadająca gwiazda" – szepnęła Ruth. – Później ci wytłumaczę. – Następnie zwróciła się do LuLing z pytaniem: – A jak brzmiało nazwisko twojej matki?
Ruth miała świadomość, że ryzykuje, ale umysł matki właśnie wkroczył na terytorium imion. Być może czekają tam inne, jak znaki orientacyjne, wystarczy sięgnąć.
Matka odpowiedziała po chwili wahania:
– Nazwisko Gu. – Patrzyła na Ruth surowo. – Mówię tyle razy, nie pamiętasz? Jej ojciec doktor Gu. Ona córka doktora Gu.
Ruth chciała krzyknąć z radości, ale w następnej chwili zdała sobie sprawę, że matka powiedziała po chińsku “kość". Doktor Gu, Doktor Kość, Lekarz Kości. Art uniósł brwi, spodziewając się, że odnaleziono poszukiwane od dawna nazwisko rodu.
– Później ci wytłumaczę – powtórzyła Ruth, ale tym razem jej głos brzmiał apatycznie.
– Och.; Pan Tang kreślił w powietrzu chińskie znaki.
– Takie gu? Czy takie?
Matka zrobiła strapioną minę.
– Nie pamiętam.
– Ja też nie – odrzekł szybko pan Tang. – Cóż, nieważne.
– Co oznacza napis na kości? – zmienił temat Art.
– To pytania, jakie cesarze zadawali bogom – odparł pan Tang. – Jaka jutro będzie pogoda, kto wygra wojnę, kiedy należy obsadzić pola. Chcieli uzyskać wiadomości jak w serwisie radiowym, tylko z dużym wyprzedzeniem.
– I otrzymywali prawdziwe odpowiedzi?
– Kto może wiedzieć? Odczytywano je z tych pęknięć, które widać obok czarnych plamek. Wróżbici robili je rozgrzanym gwoździem. Przykładali go do kości i – trach! Potem interpretowali pęknięcia jako odpowiedzi z nieba. Jestem pewien, że najlepsi wróżbici umieli udzielić odpowiedzi, jakie cesarze chcieli usłyszeć.
– Wielka zagadka językoznawcza – powiedział Art.
Ruth myślała o tacy z piaskiem, której przez wiele lat używały z matką. Ona także starała się odgadnąć, co mogło uspokoić matkę, szukając słów, które zdołają rozwiać jej obawy i nie od razu wyjdzie na jaw, że są zmyślone. Czasem decydowała się na odpowiedzi korzystne dla siebie. Ale bywały okazje, gdy naprawdę próbowała napisać to, co matka chciała usłyszeć. Pocieszała ją, że mąż za nią tęskni, że Droga Ciocia się nie gniewa.
– Skoro mowa o zagadce – powiedziała Ruth – wspominał pan kiedyś, że nigdy nie odnaleziono kości Człowieka z Pekinu.
LuLing ożywiła się.
– Nie Człowieka, kobiety też.
– Masz rację, mamo – Kobiety z Pekinu. Ciekawe, co się z nią stało? Czy kości zostały rozjechane przez pociągi na torach prowadzących do Tianjinu? A może zatonęły razem z łodzią?
– Nikt nie wie, czy kości jeszcze istnieją – odparł pan Tang. – Chociaż co parę lat czyta się o nich w gazetach. Ktoś umiera, żona amerykańskiego żołnierza, były oficer japoński, jakiś archeolog na Tajwanie albo w Hongkongu. Potem czytamy w artykule, że kości znaleziono w drewnianej skrzyni, takiej samej jak te, do których spakowano je w 1941 roku. Potem rozpuszcza się plotkę, że są to kości Człowieka z Pekinu. Ustala się wszystkie szczegóły, płaci okup czy co tam jeszcze. Ale potem kości okazują się ogonami wołowymi. Albo gipsowymi odlewami oryginałów. Albo znikają przed ich zbadaniem. W jednej z wersji osoba, która ukradła kości, wiozła je na wyspę, by sprzedać handlarzowi, ale samolot wpadł do oceanu.
Ruth rozmyślała nad klątwą duchów, które rozgniewały się, że oddzielono kości od reszty ich śmiertelnych ciał.
– A pan w którą wersję wierzy?
– Nie wiem. W historii tyle jest tajemnic. Nie wiemy, co przepadło na zawsze, a co wypłynie jeszcze na powierzchnie. Wszystkie przedmioty istnieją w określonym czasie, a ów fragment czasu zostaje zachowany, stracony albo w tajemniczy sposób odnaleziony. Tajemnica to wspaniała część życia. – Pan Tang mrugnął do LuLing.
– Wspaniała – powtórzyła jak echo.
Pan Tang spojrzał na zegarek.
– Co państwo powiedzą na wspaniały lunch?
– Wspaniale – odrzekli.
Leżąc już z Artem w łóżku, Ruth rozmyślała głośno o czułym zainteresowaniu pana Tanga jej matką.
– Rozumiem, że go zaintrygowała, ponieważ pracował nad przekładem jej wspomnień. Ale to erudyta żywo zainteresowany kulturą, muzyką, poezją. Matka nie jest w stanie dotrzymać mu kroku, poza tym jej stan się pogarsza. Po jakimś czasie nie będzie nawet wiedziała, kim on jest.
– Jest w niej zakochany od czasów, gdy była małą dziewczynką – odrzekł Art. – Dla niego to nie jest tylko przelotna znajomość. Kocha ją taką, jaka była, jaka jest i jaka będzie. Wie o niej więcej niż większość ludzi o swoich małżonkach. – Przyciągnął Ruth bliżej. – Mam nadzieję, że i my możemy podjąć takie zobowiązanie. Razem na zawsze, wspólna przeszłość, teraźniejszość, przyszłość… małżeństwo.
Ruth wstrzymała oddech. Tak długo wzbraniała się przed tą myślą, że miała wrażenie, jak gdyby sam pomysł był czymś zakazanym i niebezpiecznym.
– Próbowałem kiedyś związać nas ze sobą, proponując ci współwłasność domu, z czego jeszcze nie skorzystałaś.
Ach, więc po to miał być współudział we własności domu? Zmieszała się na myśl o powodach, dla których broniła się przed jego propozycją.
– To tylko pomysł – rzekł niezręcznie Art. – Nie naciskam cię. Chciałem tylko wiedzieć, co byś pomyślała. Przytuliła się mocniej, całując go w ramię.
– Wspaniale – odrzekła.
– Nazwisko, znam nazwisko rodzinne twojej matki. – GaoLing dzwoniła do Ruth z niewiarygodną nowiną.
– Boże, jak brzmi?
– Najpierw musisz wiedzieć, jakie miałam kłopoty z jego ustaleniem. Kiedy mnie poprosiłaś, napisałam do Jiu Jiu do Pekinu. Nie wiedział, ale odpisał, że spyta żonę kuzyna, którego rodzina nadal mieszka tam, gdzie urodziła się twoja babcia. Trochę to musiało potrwać, bo ludzie, którzy mogli wiedzieć, w większości już nie żyją. Ale wreszcie odnaleźli starą kobietę, której dziadek był wędrownym fotografem. Wciąż miała wszystkie jego stare szklane płytki. Leżały w piwniczce i na szczęście niewiele uległo zniszczeniu. Jej dziadek doskonale prowadził księgi, dokładnie zapisywał, kto za co płacił, miał nazwiska osób, które fotografował. Tysiące płytek i zdjęć. W każdym razie starsza pani przypomniała sobie, jak dziadek pokazywał jej fotografię pięknej dziewczyny w ładnym czepku i kaftanie z wysokim kołnierzem.
– Zdjęcie Drogiej Cioci, które ma mama?
– Pewnie to samo. Starsza pani mówiła, że to było bardzo smutne, bo niedługo po zrobieniu zdjęcia dziewczyna okaleczyła sobie twarz i miała blizny do końca życia, umarł jej ojciec, zginęła cała rodzina. Ludzie we wsi powiadali, że dziewczynę od początku prześladował pech…
Ruth nie mogła dłużej wytrzymać.
– Jak brzmi to nazwisko?
– Gu.
– Gu? – Ruth poczuła ogromny zawód. Znów ten sam błąd. – Gu to po chińsku “kość" – powiedziała. – Pewnie ta kobieta myślała: “lekarz kości" czyli “doktor Kość".
– Nie, nie – odrzekła GaoLing. – Gu jak “wąwóz". To inne gu. Brzmi tak samo jak gu “kość", ale inaczej się pisze. Gu w trzecim tonie może oznaczać wiele rzeczy: “stary", “wąwóz", “kość", a także “udo", “ślepy", “ziarno", “kupiec", wiele rzeczy. Znak “kość" może też oznaczać “charakter". Stąd wyrażenie: “Masz to w kościach". Znaczy to: “Taki masz charakter".
Ruth myślała kiedyś, że chiński ma tak niewiele dźwięków, że trudno go zrozumieć. Teraz zdawało jej się, że dzięki wielości znaczeń jest bardzo bogaty. Ślepy lekarz kości z wąwozu naprawił udo starego handlarza ziarna.
– Jesteś pewna, że to jest Gu?
– Tak było napisane na płytce ze zdjęciem.
– Było też imię?
– Liu Xin.
– Spadająca Gwiazda?
– Nie, to liu xing, brzmi prawie tak samo, xing to “gwiazda", a xin – “prawda". Liu Xin oznacza “pozostać prawdziwym". Ale słowa brzmiały podobnie, więc ludzie, którzy jej nie lubili, nazywali ją Liu King. “Spadająca gwiazda" może mieć złe znaczenie.
– Dlaczego?
– Trudno powiedzieć dlaczego. Uważa się, że widok miotlastej gwiazdy źle wróży. To inna gwiazda, z długim i wolnym ogonem, krążąca.
– Kometa?
– Tak, kometa. Kometa oznacza, że zdarzy się wyjątkowe nieszczęście. Niektórzy ludzie mylą jednak miotlastą gwiazdę ze spadającą gwiazdą, więc choć spadająca gwiazda nie przynosi pecha, myślą, że przynosi. Ta też nie jest dobra – szybko płonie, jednego dnia jest, drugiego nie ma po niej śladu, tak jak stało się z Drogą Ciocią.
Ruth przypomniała sobie, że matka o tym pisała. Gdy LuLing była mała, Droga Ciocia opowiedziała jej, że patrzyła w nocne niebo i ujrzała spadającą gwiazdę, która wpadła jej do otwartych ust.
Ruth zaczęła płakać. Jej babcia miała imię i nazwisko. Gu Liu Xin. Istniała. Nadal istniała. Droga Ciocia należała do rodziny. LuLing należała do tej samej rodziny, a Ruth należała do nich obu. Nazwisko rodziny nigdy nie przepadło, przypominało kość, która utknęła w skalnej szczelinie wąwozu. LuLing wywróżyła je, patrząc na kość w muzeum. I nazwisko rozbłysło przed nią na króciutką chwilkę, jak spadająca gwiazda, która weszła w ziemską atmosferę, pozostawiając w duszy Ruth wyraźny, nieusuwalny ślad.
Jest dwunasty sierpnia i Ruth siedzi w swoim Kąciku. W nocnej ciszy brzmią syreny, witając zawijające do zatoki statki.
Ruth nie straciła jeszcze głosu. Na jej zdolność mowy nie mają wpływu klątwy ani spadające gwiazdy, ani choroba. Wie już o tym na pewno. Ale nie musi wcale mówić. Może pisać. Przedtem nigdy nie miała powodu pisać dla samej siebie, tylko dla innych. Teraz ma powód.
Stoi przed nią fotografia babci. Ruth patrzy na nią co dzień. Dzięki niej ogląda teraźniejszość z perspektywy przeszłości. Czy babcia kiedykolwiek sobie wyobrażała, że będzie mieć taką wnuczkę jak ona – kobietę, która ma kochającego męża, dwie uwielbiające ją córki, dom, którego jest współwłaścicielką, oddanych przyjaciół i życie, w którym największym zmartwieniem jest przeciekający kran lub za dużo kalorii?
Ruth przypomina sobie, jak matka mówiła o śmierci, albo z własnej ręki, albo spowodowanej klątwą. Ten zamiar nigdy jej nie opuścił, aż do chwili gdy zaczęła tracić władzę nad umysłem i z jej pamięci niczym z dziurawej sieci zaczęły umykać wszystkie dawne żale. I choć matka nie zapomniała jeszcze przeszłości, zaczęła ją zmieniać. Nie wraca już do smutnych chwil. Wspomina tylko, że była bardzo mocno kochana. Pamięta, że dla Bao Bomu była jedynym sensem życia.
Parę dni temu matka zadzwoniła do Ruth. Jej głos brzmiał jak dawniej, słychać w nim było nerwowość i obawę.
– Luyi – powiedziała, po czym zaczęła szybko mówić po chińsku: – Martwię się, że sprawiałam ci dużo przykrości, kiedy byłaś mała, że wyrządziłam ci dużo krzywd. Ale nie pamiętam, co zrobiłam…
– Nie masz czym… – zaczęła Ruth.
– Chciałam tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że zapomnisz, tak jak ja zapomniałam. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo jeżeli cię skrzywdziłam, przepraszam.
Odłożywszy słuchawkę, Ruth przez godzinę płakała ze szczęścia. Okazało się, że jeszcze nie jest za późno, by sobie nawzajem wybaczyły.
Patrząc na zdjęcie, Ruth rozmyśla o dzieciństwie matki i młodości babci. Oto dwie kobiety, które ukształtowały jej życie, kobiety, które “ma w kościach". To przez nie zaczęła zadawać sobie pytania, czy porządek lub nieporządek panujący w jej życiu wynika z przeznaczenia czy pecha, jej własnej woli czy działań innych. Nauczyły ją niepokoju. Ruth wiedziała już jednak, że przekazywały jej te ostrzeżenia nie po to, aby ją przestraszyć, lecz żeby ją uchronić przed pójściem w ich ślady i aby mogła mieć nadzieję na lepszy los. Chciały, by uwolniła się od klątw.
W Kąciku Ruth wraca do przeszłości. Jej laptop przeistacza się w tacę z piaskiem. Ruth znów ma sześć lat, jest tym samym dzieckiem, właśnie zrosła jej się złamana ręka, a w drugiej trzyma pałeczkę, gotowa odgadywać odpowiednie słowa. Jak zawsze przychodzi Bao Bomu i siada obok niej. Ma gładką twarz, tak piękną jak na fotografii. Rozciera pałeczkę tuszu na kamieniu z duan.
– Myśl o swoich intencjach – mówi Bao Bomu. – Co masz w sercu, co chcesz wlać w serca innych.
I Ruth zaczyna pisać wspólnie ze swoją babcią. Płyną słowa. Obie stają się tą samą osobą, sześcioletnią, potem szesnastoletnią, później mają czterdzieści sześć i osiemdziesiąt dwa lata. Piszą o tym, co się wydarzyło, dlaczego tak się stało, o przyszłych zdarzeniach, które zależą od nich. Opowiadają o tym, co jest, ale co nigdy nie powinno mieć miejsca. Piszą o tym, co mogło kiedyś być i co może jeszcze nastąpić. Piszą o przeszłości, którą można zmienić. Czymże w końcu jest przeszłość, mówi Bao Bomu, jeśli nie tym, co sami postanawiamy pamiętać? Postanawiają nie ukrywać przeszłości, dotknąć bolesnych miejsc i cierpieć, wiedząc, że ból przeminie. Wiedzą, gdzie szukać szczęścia – nie w jaskini ani kraju, lecz w miłości, swobodzie dawania i brania tego, co jest i było zawsze.
Ruth pamięta o tym, pisząc opowieść. Pisze dla babci, dla siebie, dla małej dziewczynki, która stała się jej matką.