CZĘŚĆ 2 — Podróż

Ponieważ i tak w końcu zaczną wariować, dlaczego po prostu nie wyślemy przede wszystkim szaleńców, aby mieć problem z głowy? — spytał Michel Duval.

Nie był to właściwie żart: Michel od początku uważał kryteria selekcji, stanowiące połączenie dwojakich, z pozoru przeciwstawnych wymagań, za chybione i całkowicie niepotrzebne.

Jego koledzy psychiatrzy popatrzyli na niego.

— Chce pan zaproponować jakieś szczególne zmiany? — spytał przewodniczący, Charles York.

— Zastanawiam się, czy wszyscy nie powinniśmy udać się z nimi na Antarktydę, by obserwować ich zachowanie w pierwszym okresie wspólnego pobytu. Mogłoby nas to wiele nauczyć.

— Może, ale nasza obecność hamowałaby ich. Sądzę, że musi wystarczyć jeden z nas.

Tak więc wysłali Michela Duvala. Przyłączył się do stu pięćdziesięciu kilku osób zakwalifikowanych do ostatecznego sprawdzianu. Mieszkali na antarktycznej Stacji McMurdo. Wstępne spotkanie przypominało międzynarodowe konferencje naukowe, na których bywali wcześniej wszyscy finaliści, z racji najrozmaitszych dziedzin wiedzy. Istniała jednak poważna różnica: tu kontynuowano proces selekcji, który trwał już parę lat i miał potrwać jeszcze rok. Wybrani mieli polecieć na Marsa.


Na Antarktydzie żyli razem z górą rok. Zaznajamiali się z konstrukcją budowli i sprzętem, który wylądował już na Marsie w automatycznych ładownikach, oswajali z krajobrazem, niemal tak samo mroźnym i surowym jak ten na Czerwonej Planecie, a przede wszystkim poznawali się nawzajem. Mieszkali w sieci kesonów usytuowanych w Dolinie Wrighta, największej spośród Suchych Dolin Antarktyki. Założyli tu biosferyczną farmę, a potem zainstalowali się w kesonach na całą mroczną antarktyczną zimę, ucząc się dodatkowych zawodów, które były dla nich drugimi i trzecimi profesjami, albo brali udział w symulacjach różnych zadań, które będą musieli wykonywać na statku kosmicznym Ares lub jeszcze później na samym Marsie. Przez cały ten czas towarzyszyła im świadomość, że są obserwowani, oceniani i kwalifikowani.

Nie wszyscy byli astronautami czy kosmonautami; właściwie specjaliści od międzyplanetarnych podróży stanowili mniejszość — było ich zaledwie około tuzina, chociaż poza bazą na Antarktydzie pozostała jeszcze znacznie większa grupa osób, które domagały się głośno, by włączono je w skład ekspedycji. Większość przyszłych kolonistów specjalizowała się w dziedzinach, które miały się okazać niezbędne po wylądowaniu: w medycynie, programowaniu komputerów, robotyce, projektowaniu zamkniętych systemów i struktury biosfery, architekturze, geologii, inżynierii genetycznej, biologii, a także wszelkiego rodzaju innych specjalnościach technicznych i budowlanych. Bez wątpienia zespół, który przebywał na Antarktydzie stanowił imponującą grupę ekspertów najważniejszych działów nauki i profesji, a poza tym każdy w czasie pobytu tutaj szkolił się w dziedzinach dotąd mu obcych, tak by prócz swej podstawowej specjalności stać się również fachowcem w co najmniej dwóch innych.

Cały czas działali ze świadomością, że są oceniani, obserwowani, osądzani. Nie da się ukryć, że była to procedura stresująca, ale stres był częścią testu. Michel Duval przeczuwał, że to błąd, ponieważ przyszli koloniści zaczęli się stawać małomówni i podejrzliwi, a to uniemożliwiało stworzenie zgranej grupy, do czego komitet selekcyjny rzekomo dążył. Była to jedna z owych sprzeczności, sami kandydaci nie chcieli się wypowiadać na ten temat i nie winił ich za to. Nie było lepszej strategii, ale ta powodowała milkliwość. Nie mogli sobie pozwolić na to, by kogoś obrazić, ale i nie skarżyli się za bardzo. Nie mogli ryzykować, oddalając się od siebie, nie mogli robić sobie wrogów.

Sprzeczne wymagania. Starali się być na tyle genialni i wspaniali, aby wyróżniać się z grupy, ale wystarczająco przeciętni, by móc ze sobą współpracować. Byli wystarczająco dojrzali, żeby posiadać głęboką wiedze i doświadczenie, ale dostatecznie młodzi, by znieść fizyczne trudy czekającego ich zadania. Dość ambitni, by ze sobą konkurować, lecz na tyle spokojnego charakteru, by umieć współżyć z resztą grupy. I, rzecz jasna, na tyle szaleni, aby pragnąć na zawsze opuścić Ziemię, a jednocześnie na tyle opanowani i trzeźwo myślący, by zataić tkwiące u podstaw tego pragnienia oczywiste szaleństwo i w gruncie rzeczy bronić go jako całkowicie racjonalną motywację, wieczną i niezmierzoną pasję poznawczą człowieka i coś w tym rodzaju… Ponieważ to właśnie wydawało im się najbardziej preferowaną przez komisję motywacją, wszyscy naturalnie utrzymywali, że są najbardziej spragnionymi poznania uczonymi w historii ludzkości! Ale to jeszcze nie wszystko. Musieli bowiem być również do pewnego stopnia samotnikami, by znieść rozłąkę ze wszystkimi, których znali przez całe swoje życie, równocześnie jednak musieli być tak otwarci i towarzyscy, by bezkonfliktowo współpracować z nowymi znajomymi w Dolinie Wrighta, z każdym członkiem tej maleńkiej osady, która miała się wkrótce stać kolonią. Och, te sprzeczne wymagania można było mnożyć wręcz w nieskończoność! Krótko mówiąc, mieli być jednocześnie zupełnie zwykli i absolutnie nadzwyczajni. Kryterium to z pozoru wydawało się niemożliwe do spełnienia, a jako że stanowiło główną przeszkodę na drodze do realizacji ich życiowego marzenia, stało się dla nich źródłem nieustającego stresu, lęku, niepokoju, wściekłości. Każdy sam musiał znaleźć sposób na rozładowanie tego ciągłego napięcia psychicznego…

Jednakże również to było częścią testu. Michel nic nie mógł na to poradzić, ale przez cały czas obserwował ich z wielkim zainteresowaniem. Niektórym się nie powiodło, zawiedli w tej czy innej sprawie. Pewien amerykański termoinżynier z dnia na dzień coraz bardziej zamykał się w sobie, aż wreszcie kiedyś dostał ataku szału, zniszczył kilka marsjańskich roverów i trzeba go było obezwładnić i usunąć z grupy. Z kolei dwoje Rosjan zostało kochankami, a wkrótce potem pokłócili się publicznie i tak się znienawidzili, że nie mogli na siebie patrzeć, ich również trzeba było odesłać z obozu. Ten melodramat uświadomił zresztą wszystkim skalę konfliktów, jakie mogą wywoływać miłostki, i sprawił, że reszta grupy stała się odtąd niezwykle ostrożna w okazywaniu uczuć. Wprawdzie nadal zdarzały się romanse i gdy opuszczali Antarktydę, były już wśród nich trzy małżeństwa (ta szczęśliwa szóstka mogła się uważać w pewnym sensie za “bezpiecznych”), ale większość testowanych tak bardzo chciała się znaleźć w składzie marsjańskiej ekspedycji, że niemal całkowicie stłumiła w sobie wszelkie intymne potrzeby. Jeśli już decydowano się zawrzeć jakąś “dyskretną przyjaźń”, zwykle kochankowie ukrywali się przed wszystkimi, a zwłaszcza przed wzrokiem członków komitetu selekcyjnego.

Michel jednak wiedział, że ogląda tylko wierzchołek góry lodowej. Podejrzewał, że przyszłych kolonistów łączy znacznie więcej rozmaitych relacji emocjonalnych, niż mogłoby się wydawać, tyle że są one starannie ukrywane. Romanse mają swoje początki. A przecież czasem już pierwsze spotkanie przesądza o rodzaju więzi, która będzie łączyć ludzi w przyszłości. Podczas krótkiego dnia ktoś mógł na przykład opuścić obóz i po prostu powędrować na spacer. Po jakimś czasie jego śladem podążała druga osoba, a to, co się zdarzało podczas takiego sekretnego spotkania, mogło wywrzeć trwały wpływ na ich przyszłe wzajemne stosunki. Ile takich spotkań miało miejsce, Michel nigdy się nie dowiedział.

Wreszcie opuścili Antarktydę i wybrano właściwy zespół. Pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet: trzydziestu pięciu Amerykanów, tyle samo Rosjan i trzydziestu przedstawicieli państw sprzymierzonych, po piętnaście osób zaproszonych przez każdego z wielkich partnerów. Utrzymanie tak idealnej symetrii było dość trudne, ale komitet selekcyjny jakoś sobie z tym poradził.

Wybrańcy rozjechali się na Przylądek Canaveral albo na Bajkonur, skąd mieli wyruszyć na orbitę ziemską. Do tego czasu poznali się już bardzo dobrze, a jednocześnie nie znali się wcale. Stanowią zespół, myślał Michel, z ustalonymi przyjaźniami i pewną liczbą grupowych ceremonii, rytuałów, nawyków i skłonności, a wśród tych skłonności znalazł się niestety również narzucony im na Antarktydzie instynkt ciągłego skrywania uczuć, grania ról i nieustannego tłumienia swej osobowości. Chociaż może taka właśnie jest najprostsza definicja życia osadniczego, życia społecznego? Jednak to Michel uznał za jeszcze gorszą możliwość. Nigdy przedtem nikt nie musiał się tak zawzięcie starać, aby przyłączyć się do jakiejś społeczności i pewnie z tego powodu w grupie doszło do radykalnego rozłamu między życiem prywatnym a publicznym, rozłamu, który był nowy i dziwny. Niemal u wszystkich zauważał nienaturalne dążenie do współzawodnictwa, jakby każdy przyswoił sobie — mniej lub bardziej świadomie — przekonanie, że jest absolutnie samotny, a wszelkie kłopoty narażają go w każdej chwili na odrzucenie przez pozostałych i wykluczenie z grupy.

W ten sposób komitet selekcyjny niejako niechcący stworzył pewne istotne problemy, których bezwzględnie pragnął uniknąć. Kilku członków komitetu domyślało się takiego stanu rzeczy i dlatego postanowiono włączyć do grupy kolonistów psychiatrę, i to najbardziej kompetentnego z możliwych.

Tak więc wysłali Michela Duvala.


W pierwszej chwili poczuli jakby gwałtowne uderzenie w klatkę piersiową, a potem wgniotło ich w fotele i na sekundę pojawił się głęboko znajomy ucisk: l g, ziemskie ciążenie, którego już nigdy więcej nie doświadczą. Ares przez jakiś czas krążył wokół Ziemi z prędkością dwudziestu ośmiu tysięcy kilometrów na godzinę, po czym parę minut przyspieszał. Ciąg potężnych silników był tak potężny, że wszystko wokół zamazało się w nieokreśloną plamę, jakby spłaszczyły im się rogówki, i nagle zaczęli mieć kłopoty z oddychaniem. Przy czterdziestu tysiącach kilometrów odpalanie się skończyło i uwolnili się od ziemskiego przyciągania. Teraz pozostawali już tylko na orbicie Słońca.

Koloniści siedzieli zesztywniali w fotelach delta V, mrugając nerwowo oczami; twarze mieli nabrzmiałe i poczerwieniałe, a serca biły im szaleńczo. Maja Jekatierina Tojtowna, oficjalny przywódca ekipy rosyjskiej, rozejrzała się uważnie wokół siebie. Wszyscy wyglądali na mocno oszołomionych. Co czuli teraz, kiedy nareszcie spełniało się ich marzenie? Naprawdę trudno powiedzieć. W pewnym sensie ich dotychczasowe życie się kończyło, ale równocześnie przecież zaczęło się nowe, inne życie, w końcu wreszcie się zaczęło. Rozsadzało ich tak wiele rozmaitych uczuć, że wciąż jeszcze nie mogli otrząsnąć się z oszołomienia; typowa reakcja złożona — niektóre uczucia zniknęły, inne stały się mocniejsze. Odpinając pasy Maja uświadomiła sobie, że jej twarz rozjaśnia szeroki uśmiech, i wokół siebie zobaczyła takie same mimowolne uśmiechy — na twarzach wszystkich z wyjątkiem Saxa Russella, który jak zawsze był beznamiętny niczym sowa i mrużąc oczy, jakby nic wyjątkowego się nie zdarzyło, najspokojniej przeglądał odczyty na ekranach komputerów.

Dryfowali w nieważkości. Był 21 grudnia 2026 roku. Poruszali się szybciej niż ktokolwiek przedtem. Przed nimi znajdował się cel. Dzień ten stanowił początek dziewięciomiesięcznej podróży, a w zasadzie podróży, która miała trwać przez resztę ich życia. Od tego momentu zdani byli wyłącznie na siebie.


Piloci Aresa zlustrowali pospiesznie ekrany komputerów i zaczęli wystukiwać komendy odpalania bocznych rakiet kontrolnych. Ares zaczął wirować, stabilizując się na czterech obrotach na minutę. Koloniści opadli na podłogę i znaleźli się w sztucznie wytworzonej grawitacji rzędu 0,38 g, bardzo bliskiej tej, jaka czekała ich na Marsie. Wieloletnie, prowadzone na ludziach testy wykazały, że życie w takim ciążeniu nie jest specjalnie szkodliwe dla zdrowia, a w każdym razie o wiele zdrowsze niż normalny w trakcie międzyplanetarnych podróży stan nieważkości. Poza tym, pomyślała Maja, w tej jednej trzeciej ziemskiej grawitacji człowiek czuje się naprawdę wspaniale. Przyciąganie było wystarczająco duże, aby stosunkowo łatwo utrzymać koordynację ruchów, a nie istniało niemal żadne wrażenie ciężkości, nie czuło się w ogóle oporu. W każdym razie zdawało się to idealnie odpowiadać ich aktualnym nastrojom: zmierzając korytarzami do dużej jadalni w Torusie D, zataczali się radośnie, beztroscy i niezwykle ożywieni, na każdym kroku manifestując rozpierającą ich energię.

W sali jadalnej Torusa D zorganizowali coś w rodzaju coctail party, świętując odlot. Maja krążyła między zebranymi, popijając z kubka szampana; czuła się trochę nierealnie, ale i ją przepełniało niezwykłe szczęście. Ta mieszanina nastrojów przypomniała jej własne przyjęcie weselne sprzed wielu lat. Miejmy nadzieję, pomyślała, że ten związek będzie lepszy od tamtego, ponieważ w tym będziemy musieli pozostać już na zawsze. Jadalnia aż huczała od rozmów.

— To jest symetria nie tyle socjologiczna, ile matematyczna. Rodzaj równowagi estetycznej.

— Chcielibyśmy otrzymać wynik do miliardowych po przecinku, ale to nie będzie łatwe.

Maja podziękowała za dolewkę szampana, uważając, że już wystarczająco kręci jej się w głowie. Poza tym była przecież w pracy. Pełniła funkcję współprzywódcy tej małej społeczności, a więc przede wszystkim musiała zadbać ojej sprawne współdziałanie i rozwój, a to z pewnością z dnia na dzień będzie coraz trudniejsze. Nawet w tej radosnej chwili wychodziły na jaw rozmaite antarktyczne przyzwyczajenia. Zaczęła się uważniej przysłuchiwać rozmowom i zmierzyła otaczający ją tłumek badawczym wzrokiem typowym dla antropologa albo szpiega.

— Psychologowie mają swoje sposoby. Skończymy jako pięćdziesiąt szczęśliwych par.

— Tak, i na pewno niektórym z nas wyznaczyli rolę swatów.

Obserwowała ich, gdy się śmiali. Byli błyskotliwi, doskonale wykształceni, tryskali zdrowiem — właściwie stanowili z pozoru idealną realizację wizji całkowicie racjonalnego, umiejętnie wyselekcjonowanego społeczeństwa, które było utopijnym marzeniem okresu Oświecenia. A wśród nich znajdował się Arkady, a także Nadia, Wład, Iwana. Znała ekipę rosyjską zbyt dobrze, aby mieć jakiekolwiek złudzenia w tym względzie. W gruncie rzeczy bardziej chyba przypominali mieszkańców politechnicznego kampusu, młodzież bez reszty pogrążoną w obmyślaniu dziwacznych kawałów i zaaferowaną romansami. Tyle tylko, że wyglądali trochę za staro: większość mężczyzn łysiała, a wiele osób, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, zaczynało siwieć. Tak, tak, aby się tu dostać, trzeba było przejść długą drogę; średnia wieku wynosiła czterdzieści sześć lat: najmłodsze z nich miało trzydzieści trzy (Hiroko Ai, japońska “cudotwórczym” w projektowaniu biosfery), najstarsze — pięćdziesiąt osiem (Wład Taniejew, laureat nagrody Nobla w dziedzinie medycyny).

Teraz jednak wszystkie bez wyjątku twarze promieniały młodością. Arkady Bogdanów był typem niemal idealnego rudzielca: włosy, broda, cera; na tle tej płomiennej rudości niepokojąco odbijały oczy koloru indy go. Przewracał nimi dziko i szczęśliwy wykrzykiwał:

— Nareszcie wolni! Wreszcie swobodni! Wszystkie nasze dzieci są nareszcie wolne!

Kamery wideo wyłączono natychmiast, gdy tylko Janet Blyleven skończyła nagrywać serię wywiadów dla ziemskich stacji telewizyjnych, toteż teraz w jadalni nie mieli łączności z ojczystą planetą. Arkady śpiewał, a skupione wokół niego towarzystwo popijając zachęcało go do coraz to innych pieśni. Maja nie przyłączyła się do nich. Rzeczywiście nareszcie są wolni! Wprost trudno uwierzyć, że naprawdę lecą na Marsa! Koloniści podzielili się na małe grupki i rozprawiali z ożywieniem. Wielu z tej setki należało do światowej czołówki w swoich specjalnościach: Iwana była współlaureatką nagrody Nobla w dziedzinie chemii, Wład jednym z najsłynniejszych specjalistów biomedycyny, Saxa zaliczano do panteonu wielkich twórców teorii subatomowej, natomiast Hiroko była niezrównana w projektowaniu systemów wspomagania życia w obiegach biologicznie zamkniętych… i tak dalej. Prawdziwa elita!

A Maja była jednym z ich dowódców. Nadal ją to nieco szokowało; jej dokonania jako inżyniera i kosmonauty były dość skromne, więc przypuszczalnie na pokładzie tego statku znalazła się głównie dzięki swoim talentom dyplomatycznym. Została wybrana, aby kierować podzieloną, krnąbrną ekipą rosyjską i grupą przedstawicieli państw zaprzyjaźnionych. Chociaż, może jednak ten wybór nie był wcale przypadkowy? Praca była interesująca i Maja znakomicie się na niej znała, a jej talenty mogły równie dobrze okazać się najważniejsze na pokładzie. Musieli przecież ze sobą współpracować i potrzebowali do tego sprawnego przywódcy, a tu niezbędna była pewna przebiegłość, spryt i zapał. Zapał ludzi, którzy mają wykonywać jej polecenia! Popatrzyła na rozpromienione twarze i roześmiała się. Wszyscy na statku to specjaliści najwyższej klasy, ale niektórzy byli naprawdę genialni. Musiała rozpoznać takie osoby, zdobyć ich przychylność i wykorzystać ich autorytet. Pomyślała, że od tego będzie zależała jej skuteczność jako dowódcy, ponieważ w końcu zapewne staną się czymś w rodzaju luźnej naukowej merytokracji. A w takiej społeczności nadzwyczajnie uzdolnione jednostki w naturalny niejako sposób stają się prawdziwymi potęgami i w krytycznej chwili one właśnie mogą stać się rzeczywistymi przywódcami kolonii, oni albo ci, którzy uzyskają na nich wpływ.

Rozejrzała się dokoła i odnalazła wzrokiem swój amerykański odpowiednik, Franka Chalmersa. Na Antarktydzie nie poznała go zbyt dobrze. Był wysoki, barczysty, o śniadej karnacji, dość rozmowny i nieprawdopodobnie energiczny, ale trudno go było rozgryźć. Uznała, że jest pociągający. Ale czy myślał takimi samymi kategoriami jak ona? Tego nigdy nie wiedziała. Frank rozmawiał teraz z kilkoma osobami w drugim końcu sali, słuchając swoich rozmówców z typowym dla siebie skupionym, nieodgadnionym wyrazem twarzy, z głową przechyloną na bok, gotów w każdej chwili wyskoczyć z dowcipną ripostą. Będzie musiała lepiej go poznać. Co więcej, będzie musiała podjąć z nim współpracę.

Przeszła przez salę i stanęła u jego boku tak, że ich ramiona niemal się stykały. Skłoniła ku niemu głowę, po czym szybkim kiwnięciem pozdrowiła pozostałych i powiedziała:

— Szykuje nam się niezła zabawa, nie uważacie?

Chalmers spojrzał na nią uważnie i wolno odparł:

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze.


Po przyjęciu i kolacji Maja długo nie mogła zasnąć, więc wyszła na spacer po Aresie. Wszyscy uczestnicy wyprawy spędzili już przedtem trochę czasu w przestrzeni kosmicznej, ale nigdy nie latali statkiem tak ogromnym jak Ares. Na dziobie statku znajdowało się coś w rodzaju nadbudówki, pomieszczenie podobne do marynarskiej dziobówki, które obracało się w przeciwnym kierunku niż cały statek, zachowywało więc idealną stabilność. Umieszczono tam aparaturę do obserwacji Słońca, anteny radiowe i resztę sprzętu, któremu do sprawnego funkcjonowania potrzebny był bezruch; na samym końcu tego pomieszczenia zamontowano owalną komorę z przezroczystego plastyku, potocznie nazywaną “baniaczkiem”, w której załoga mogła doświadczać stanu nieważkości i sycić oczy nieruchomym widokiem gwiazd oraz obserwować część swego wielkiego statku.

Maja przesunęła się obok szklanej ściany baniaczka, z ciekawością spoglądając do tyłu na skomplikowany kadłub Aresa. Swój kształt zawdzięczał między innymi wykorzystaniu pustych zewnętrznych zbiorników paliwa dla wahadłowców. Mniej więcej na przełomie wieków NASA i Gławkosmos zaczęły dołączać do tych zbiorników małe pomocnicze silniki rakietowe i wyrzucać je na orbitę. Wysłano ich w ten sposób dziesiątki, a potem zaholowano do orbitalnych “warsztatów” i wykorzystano: zbudowano z nich dwie wielkie stacje kosmiczne, stację L5, księżycową stację orbitalną, pierwszy pojazd załogowy i wiele bezzałogowych transportowców wysyłanych na Marsa. Tak więc do czasu, gdy obie organizacje postanowiły wspólnie zbudować Aresa, wykorzystywanie tych zbiorników stało się już czymś najzupełniej normalnym: dostarczały one standardowych systemów spoilerów, gotowych ładowni, układów napędowych i wiele innych części. Dzięki temu budowa tak wielkiego statku zajęła tylko niecałe dwa lata.

Tyle że z tego powodu Ares wyglądał jak złożona z walcowatych klocków dziecięca zabawka z przyczepionymi do jednego końca dyszami potężnych silników, co razem tworzyło dziwaczny i skomplikowany kształt.

Część użytkową stanowiło osiem sześciokątów zbudowanych z cylindrycznych zbiorników paliwowych. Nazywali je torusami; były ustawione w rzędzie i osadzone na centralnym członie statku, składającym się z pięciu szeregowo połączonych ze sobą cylindrów. Połączenie torusów z centralnym trzonem (określali go mianem piasty) zapewniała sieć nieco cieńszych cylindrów przypominających szprychy, a powstała w ten sposób konstrukcja wyglądała trochę jak część jakiejś maszyny rolniczej, na przykład ramię kombajnu zbożowego, obrotowy zraszacz trawnika albo jak osiem obwarzanków nadzianych na batonik. Ot, dziecięca zabawka, tyle że powiększona do gigantycznych rozmiarów.

Osiem torusów wykonano z amerykańskich zbiorników, a sieć pięciu połączonych rosyjskich zbiorników tworzyło człon centralny. Oba typy miały te same wymiary: około pięćdziesięciu metrów długości i dziesięciu średnicy.

Maja od dłuższego już czasu unosiła się bez celu wzdłuż piasty. Zajmowało to sporo czasu, ale jej się nie spieszyło. Dotarła do Torusa G, który składał się z pomieszczeń o najrozmaitszych kształtach i rozmiarach, aż po największe, zajmujące kilka zbiorników. Podłoga jednego z pomieszczeń znajdowała się poniżej kolanowego połączenia cylindrów, a jego wnętrze przypominało przepastny tunel. Większość zbiorników jednak była podzielona na dziesiątki małych pokoików. Maja usłyszała od kogoś, że razem wziąwszy jest ich na statku ponad pięćset, co miało kolonistom ułatwiać adaptację przez skojarzenie, choćby nawet dalekie, z wnętrzem wielkiego miejskiego hotelu.

Tylko czy ta namiastka wystarczy?

Prawdopodobnie tak. Po doświadczeniu Antarktydy, życie na Aresie wydawało się niezwykle intensywne, pełne różnych niespodzianek i codziennych radości. Około szóstej każdego ranka w torusach mieszkalnych mrok rozświetlał się powoli do szarego świtu, a około wpół do siódmej pojawiała się nagła jasność nazywana “wschodem Słońca”. Na ten znak Maja budziła się, tak jak przez całe swoje dotychczasowe życie. Szła do łazienki, potem do kuchni Torusa D, gdzie podgrzewała sobie posiłek i zanosiła go do dużej jadalni. Siadała zawsze przy stoliku otoczonym karłowatymi lipami. Kolibry, zięby, tanagry, wróble i pstre papużki kręciły się pod nogami i fruwały nad głową, oblatując pnącza winorośli, które zwisały z długiego wypukłego sufitu korytarza, pomalowanego na kolor szaroniebieski, przypominający zimowe niebo Sankt-Petersburga. Maja jadła powoli, obserwowała ptaki, odprężała się i przysłuchiwała toczącym się wokół rozmowom. Spokojne śniadanie! Po całym życiu spędzonym na nieustannej harówce, zjadany bez pośpiechu posiłek wydawał jej się początkowo czymś niepokojącym, jak luksus, na który w żaden sposób nie zasłużyła. To jest tak, jakby codziennie była niedziela, zauważyła Nadia. Ale niedzielne poranki Mai nigdy nie były szczególnie przyjemne. W dzieciństwie był to czas przeznaczony na sprzątanie jednopokojowego mieszkania, które dzieliła z matką. Matka Mai była lekarzem i jak większość kobiet swojego pokolenia musiała niezwykle ciężko pracować, aby zarobić na życie: jedzenie, wychowanie dziecka, utrzymanie mieszkania, a przy tym jeszcze dbanie o własną karierę zawodową. Zbyt wiele jak na jedną osobę. Nie wytrzymała psychicznie tego obciążenia i wkrótce dołączyła do grupy zdesperowanych kobiet, gniewnie żądających od państwa sowieckiego zmiany istniejącego porządku, w którym płacono im pensje dwukrotnie mniejsze niż mężczyznom pracującym na tych samych stanowiskach, i do tego jeszcze bynajmniej nie ułatwiano wychowania dzieci. Kobiety miały już dość czekania, dość cierpienia w milczeniu. Postanowiły siłą zdobyć dla siebie minimum praw w tym świecie wiecznego braku stabilizacji. “Wszystko jest na stole! — wykrzykiwała z kuchni matka Mai, gotując skromniutkie obiadki. — Wszystko, z wyjątkiem jedzenia!”

Jednak, choć w owych mrocznych dniach epoki sowieckiej kobiety nie wywalczyły dla siebie żadnych przywilejów, wyniosły z nich coś może znacznie istotniejszego: nauczyły się pomagać sobie nawzajem, tworząc niemal zupełnie samowystarczalny świat matek, sióstr, córek, babć, przyjaciółek, koleżanek, a nawet zupełnie obcych przedstawicielek słabszej płci. Kiedy upadł komunizm i zaczęły się demokratyczne przemiany, świat ten połączył swe siły i zaczął wywierać coraz większy nacisk na struktury rosyjskiej władzy, na tę utrwaloną od lat skorupę męskiej oligarchii.

Jedną z najbardziej atakowanych dziedzin był program badań kosmicznych. Matka Mai, dość luźno z nim związana, twierdziła zawsze, że koniec końców rosyjska kosmonautyka musi zostać otwarta dla kobiet, choćby tylko po to, by zapewnić sobie kobiece dane w medycznych eksperymentach. “Nie mogą przecież bez końca straszyć nas Walentiną Tierieszkową!” — krzyczała matka. I najwyraźniej miała rację, ponieważ po ukończeniu astroinżynierii na moskiewskim uniwersytecie Maja została przyjęta do ośrodka badań kosmicznych na Bajkonurze, gdzie w krótkim czasie zabłysła nowatorskimi pomysłami, więc skierowano ją na Nowyj Mir. Tam, w górze, najpierw zaprojektowała całkiem nowe, znacznie bardziej ergonomiczne wyposażenie stacji, a następnie spędziła rok jako jej dowódca; dwie świetnie wykonane naprawy nagłych awarii utrwaliły jej dobrą reputację. Niemal natychmiast znalazła się w kierownictwie Bajkonuru, a wkrótce potem otrzymała przydział do Moskwy i po pewnym czasie dostała się do czegoś w rodzaju odpowiednika dawnego politbiura Gławkosmosu. Tam zajmowała się głównie delikatnym podjudzaniem mężczyzn przeciwko sobie, najpierw wychodząc za mąż, a potem się rozwodząc, aż wreszcie stała się międzynarodowym przedstawicielem Gławkosmosu i znalazła się w gronie nieustannie intrygującego przeciw sobie triumwiratu, który sprawował prawdziwą władzę. A teraz była tutaj, bez pośpiechu jedząc śniadanie.

— Jakież to cywilizowane — mruknęła szyderczo Nadia. Była najlepszą przyjaciółką Mai na Aresie; niska, okrąglutka jak kamyk kobietka o kwadratowej twarzy okolonej krótko przystrzyżonymi włosami w kolorze soli z pieprzem. Tak przeciętna, jak tylko to możliwe. Maja doskonale wiedziała, że jej własna uroda okazywała się często decydującym atutem w wielu życiowych sytuacjach, tym bardziej więc kochała tę zwyczajność Nadii, cechę, która w niezwykły sposób podkreślała fachowość przyjaciółki. Nadia była inżynierem, ekspertem od budownictwa w skrajnie mroźnym klimacie, ale potrafiła się przystosować do każdych warunków. Poznały się jeszcze na Bajkonurze, dwadzieścia lat temu, a potem przez wiele miesięcy mieszkały razem na stacji Nowyj Mir. Różniły się od siebie pod każdym względem, toczyły zażarte spory niemal na każdy temat, ale były sobie bardzo bliskie. Przez te wszystkie wspólnie spędzone lata stały się dla siebie jak siostry.

Nadia rozejrzała się dokoła i dodała:

— Przydzielenie Rosjanom i Amerykanom kwater w odrębnych torusach to okropny pomysł. Pracujemy wprawdzie razem z nimi w ciągu dnia, ale przecież najwięcej czasu spędzamy właśnie tutaj, gapiąc się ciągle na te same, od dawna znane twarze. To tylko pogłębia dzielące nas różnice.

— Masz rację, myślę, że powinniśmy zaproponować wymianę połowy ekip.

Arkady, który siedział przy sąsiednim stoliku i łapczywie pożerał mleczną bułkę, nagle wychylił się w ich kierunku.

— To nie wystarczy — wtrącił, jakby od samego początku brał udział w rozmowie. Jego ryżawa bródka, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zaniedbana, była cała obsypana okruszkami. — Powinniśmy ogłosić, że każda niedziela to dzień przeprowadzki i pozwolić wszystkim bez wyjątku przenosić się, gdzie tylko zapragną. Dzięki temu poznalibyśmy się znacznie lepiej i wreszcie skończyłyby się te śmieszne podziały na zamknięte kliki. No a poza tym nie musiałbym już więcej słyszeć bzdurnych zachwytów na temat posiadania na stałe własnego pokoju.

— Ale mnie się podoba, że mam swój pokój — zaoponowała Nadia.

Arkady pochłaniał już kolejną bułkę i żując ją z wyraźną przyjemnością, wyszczerzył do Nadii zęby w głupawym uśmiechu. Trudno powiedzieć, jakim cudem przebrnął przez selekcję.

Później Maja omówiła tę kwestię z Amerykanami; nie wszystkim spodobał się plan Arkadego, ale jednorazową wymianę potowy pokoi uznali za całkiem dobry pomysł. Po długich naradach i dyskusjach ustalono dzień przeprowadzki. Zrobili to w niedzielny poranek i od tej pory wspólne śniadania stały się nieco bardziej międzynarodowe. Rankiem w jadalni D zaczęli się teraz pojawiać Frank Chalmers i John Boone, a także Sax Russell, Mary Dunkel, Janet Blyleven, Rya Jimenez, Michel Duval i Ursula Kohl.

Boone okazał się prawdziwym rannym ptaszkiem i przychodził do jadalni nawet przed Mają.

— Ta sala jest tak przestronna i przewiewna, że czuję się tu jak na dworze — rzucił od swojego stolika pewnego wczesnego poranka, kiedy Maja weszła do jadalni. — Dużo lepsza niż jadalnia B.

— Sztuczka polega na umiejętnym zamaskowaniu wszystkich chromowych powierzchni, usunięciu białego plastyku i pomalowaniu sufitu na kolor prawdziwego nieba — odpowiedziała Maja. Jej angielski zawsze był niezły, a teraz z każdym dniem go doskonaliła.

— Chcesz powiedzieć, że to nie jest zwykły błękit?

— Tak.

Pomyślała, że Boone jest typowym Amerykaninem: prostoduszny, otwarty, szczery, zawsze rozluźniony. I pomyśleć, że ten całkiem zwyczajny człowiek był jedną z najsłynniejszych postaci w historii. Boone zupełnie nie pasował do tradycyjnego wyobrażenia sławnych ludzi i zachowywał się tak, jakby własne osiągnięcia nie wyróżniały go z reszty załogi. Bez reszty pochłonięty jedzeniem bułki albo jakimiś nowinami na ekranie telewizora, nigdy sam nie wspominał o swojej poprzedniej wyprawie, a jeśli już ktoś poruszał ten temat, mówił o niej w taki sposób, jak gdyby nie różniła się od lotów, jakie miała za sobą reszta kolonistów. To była absolutna nieprawda, ale dzięki jego skromności taką się wydawała. Przy tym samym stoliku każdego ranka śmiał się z kiepskich technicznych dowcipów Nadii i z zainteresowaniem dyskutował o najbłahszych nawet sprawach. Trzeba było bardzo pilnie obserwować, aby dostrzec otaczającą go aurę sławy.

Frank Chalmers był o wiele bardziej interesujący. Zawsze przychodził późno i siadał samotnie, wpatrując się jedynie w swoją kawę i ekran. Po wypiciu dwóch filiżanek stawał się bardziej rozmowny i zagadywał ludzi w kiepskiej, ale zrozumiałej ruszczyźnie. Większość rozmów w sali D, dla wygody Amerykanów, toczono teraz po angielsku. Sytuacja językowa przypominała rosyjską lalkę matrioszkę: angielski był językiem podstawowym dla wszystkich, wewnątrz znajdował się rosyjski, głębiej inne języki europejskie, wreszcie języki etniczne poszczególnych nacji. Osiem osób na pokładzie należało właśnie do tej ostatniej kategorii i mówiło biegle wyłącznie w swoich językach; zdaniem Mai stanowili godny politowania przykład wyobcowania. Wydawało jej się również, że są o wiele bardziej związani z Ziemią niż pozostali i częściej komunikują się z ludźmi na rodzimej planecie. Jakże dziwne musiały być takie zwierzenia na odległość, jedyna okazja, by móc z kimś swobodnie porozmawiać.

Tak czy owak, angielski był wspólnym językiem całej załogi i na początku Maja myślała, że fakt ten daje przewagę Amerykanom. Jednak już niebawem zauważyła, że tak naprawdę jest to dla nich nieco uciążliwe: ich rozmowy rozumieli wszyscy, gdy tymczasem pozostali mogli się w każdej chwili “przełączyć na inny język”, kiedy chcieli coś omówić w mniejszym gronie.

Frank Chalmers był jednak wyjątkiem. Jak nikt na statku, znał aż pięć języków. I nie obawiał się używać rosyjskiego, chociaż mówił tym językiem bardzo słabo. Zwykle mozolnie formułował pytanie, a potem słuchał odpowiedzi z wręcz drażniącym skupieniem, by po chwili zastanowienia nagle wybuchnąć gromkim śmiechem. Maja uważała, że w wielu sprawach jest niezwykły jak na Amerykanina. Początkowo wydawał jej się typowym przedstawicielem swego narodu: dobrze zbudowany, hałaśliwy, wariacko energiczny, pewny siebie, niecierpliwy, a po porannej kawie również dość rozmowny i przyjacielski. Jednakże po jakimś czasie dostrzegła, że Frank często “włącza” i “wyłącza” swą życzliwość, a to, o czym opowiada, niewiele mówi o nim samym. Maja nigdy nie dowiedziała się na przykład niczego na temat jego przeszłości, mimo kilku ostrożnych prób wciągnięcia go w szczerą przyjacielską pogawędkę. To oczywiście tylko wzmogło jej ciekawość. Frank miał czarne włosy, śniadą twarz i jasnoorzechowe oczy, był przystojny, jeśli ktoś lubi typ “mocnych facetów”; uśmiechał się raczej rzadko i prawie niezauważalnie, za to śmiech miał ostry i głośny, podobny trochę do śmiechu matki Mai. Miał również ostre, przenikliwe spojrzenie, zwłaszcza, gdy patrzył na Maję. Przypuszczała, że sonduje ją w ten sposób, chcąc ocenić jej wartość jako współ-dowódcy wyprawy. Na ogół jednak zachowywał się wobec niej tak, jakby znali się długie lata i dzięki temu świetnie się rozumieli, co ją trochę niepokoiło, szczególnie, gdy sobie przypominała, jak niewiele rozmawiali na Antarktydzie. Maja zwykła traktować kobiety jako sojuszniczki, natomiast mężczyzn uważała za wprawdzie atrakcyjny, ale niebezpieczny problem. Dlatego też mężczyzna, który uważał się za jej sprzymierzeńca, stanowił dla niej prawdziwie skomplikowane wyzwanie. I niebezpieczne. Poza tym… było coś jeszcze.

Przypominała sobie tylko jeden jedyny przypadek, kiedy Frank zdradził swoje prawdziwe uczucia. Było to jeszcze na Antarktydzie, gdy załamał się tamten termoinżynier i został odesłany na północ. Wkrótce potem ogłoszono, kto go zastąpi, i nowina ta wszystkich zaskoczyła — by nie powiedzieć: zelektryzowała — usłyszeli, że będzie to sam John Boone, chociaż z całą pewnością podczas swojej poprzedniej wyprawy przyjął dawkę promieniowania znacznie przekraczającą dopuszczalną normę. Sala wciąż jeszcze huczała od nowiny, gdy Maja zauważyła, że wchodzi Frank Chalmers. Kiedy usłyszał wiadomość, gwałtownie odwrócił głowę i piorunującym wzrokiem zmierzył swego rozmówcę. I wtedy przez ułamek sekundy Maja dostrzegła w jego oczach błysk potwornej, natychmiast stłumionej wściekłości. Ale to jedno niekontrolowane spojrzenie wystarczyło, by Maja zaczęła traktować Franka nieufnie.

Niewątpliwie jego i Johna Boone’a łączyły jakieś bardzo osobliwe stosunki. Pojawienie się Johna musiało być bez wątpienia trudne dla Chalmersa, był przecież oficjalnym dowódcą amerykańskiej ekipy i nawet tytułowano go “kapitanem”, a tu nagle pojawia się Boone ze swoją blond urodą i otaczającą go aurą legendarnych już osiągnięć. Z pewnością Boone miał w sobie o wiele więcej charyzmy i w rzeczywistości to właśnie on wydawał się prawdziwym amerykańskim przywódcą. Frank Chalmers wyglądał przy nim jak nadgorliwy zastępca, wypełniający milczące rozkazy Johna. Taka sytuacja nie mogła być dla Franka zbyt przyjemna.

Są przyjaciółmi od wielu lat — odpowiedziano Mai, gdy zapytała. Jednak sama widziała niewiele oznak tej przyjaźni, mimo że bacznie się przyglądała. Publicznie rzadko ze sobą rozmawiali, a prywatnie nie spotykali się chyba w ogóle. Toteż, kiedy przebywali razem, obserwowała ich tym uważniej, zupełnie nie wiedząc, po co to robi — po prostu wydawało jej się, że wymaga tego naturalna logika sytuacji. Gdyby znajdowali się w Gławkosmosie, podstawowym zadaniem Mai byłoby skłócenie tych dwóch mężczyzn, ale tu zdążyła się już odzwyczaić od tego utrwalonego przez lata sposobu działania. Przynajmniej tak jej się wydawało.

A jednak nadal ich obserwowała. Pewnego ranka Janet Blyleven przyszła na śniadanie do sali D w swoich wideookularach. Była czołową reporterką amerykańskiej telewizji i często snuła się po statku z tą nowoczesną kamerą na nosie, rozglądając się, komentując, zbierając opowieści i przekazując je na Ziemię, gdzie zostawały — jak mawiał Arkady — “przetrawione i zwymiotowane w postaci papki ku zadowoleniu ogółu”.

Oczywiście, nie było to dla nich nic nowego. Uwaga mediów jest stałym elementem życia każdego astronauty, ale w czasie selekcji ich grupce przyglądano się baczniej niż komukolwiek wcześniej, a teraz stali się bohaterami najpopularniejszego w historii programu kosmicznego. Miliony ludzi oglądały reportaże z ich codziennego życia jak najlepszą “mydlaną operę” i ten brak prywatności niektórych bardzo drażnił. Toteż, kiedy Janet w elegancko oprawionych okularach z włókien światłowodowych usadowiła się na końcu stołu, tu i ówdzie rozległo się kilka jęknięć protestu. Po drugiej stronie stołu natomiast Ann Clayborne i Sax Russell kłócili się zawzięcie, nie zwracając na nic uwagi.

— Miną długie lata, zanim poznamy tę planetę, Sax. Całe dziesięciolecia. Na Marsie jest tyle samo lądu co na Ziemi, i to lądu o zupełnie innej budowie i składzie chemicznym. Powierzchnię trzeba najpierw gruntownie zbadać, nim będzie można zacząć cokolwiek zmieniać.

— W jakiś sposób zmienimy ją już samym lądowaniem. — Russell agresywnie odpierał wątpliwości Ann, gestykulując, jakby odgarniał z twarzy pajęczynę. — Decyzja lotu na Marsa to jak początek zdania, a całe zdanie mówi…

— Veni, vidi, vici.

Russell wzruszył ramionami.

— Skoro tak to widzisz.

— Jesteś gnojkiem, Sax — oznajmiła Ann, z irytacją wykrzywiając usta. Miała szerokie ramiona i niesforne kasztanowe włosy; była geologiem o utrwalonych poglądach i niewątpliwie trudnym przeciwnikiem w tym sporze. — Zrozum, Mars należy tylko do siebie samego i jest, jaki jest. Jeśli chcesz, możesz się bawić w zmienianie klimatu na Ziemi, bo jej rzeczywiście trzeba pomóc. Albo spróbuj z Wenus. Ale nie wolno ci tak po prostu zniszczyć liczącej sobie trzy miliardy lat powierzchni Marsa.

Russell starł kolejne pajęczyny.

— Mars jest martwy — oświadczył zimno. — Poza tym w gruncie rzeczy decyzja nie należy do nas. Zadecydują o tym inni.

— Niczego nie mogą nam narzucić — wtrącił ostro Arkady.

Janet przenosiła wzrok z jednego rozmówcy na drugiego, wszystko skrupulatnie rejestrując. Ann podniecała się coraz bardziej i gwałtownie podnosiła głos. Maja rozejrzała się i zobaczyła na twarzy Franka grymas niezadowolenia. Jednak gdyby się wtrącił, pokazałby milionom telewidzów, że nie chce, aby koloniści spierali się na ich oczach. Popatrzył więc tylko badawczo na Boone’a, który siedział na drugim końcu stołu. Między dwoma mężczyznami nastąpiła tak szybka wymiana spojrzeń, że Maja aż musiała zamrugać.

— Kiedy tam byłem, odniosłem wrażenie, że coraz bardziej przypomina Ziemię — włączył się do dyskusji John.

— Taa, z wyjątkiem dwustu stopni Kelvina — mruknął Russell.

— Jasne, ale naprawdę wyglądał jak Mojave albo Suche Doliny. Pierwszy raz rozglądałem się po Marsie, a złapałem się na tym, że wypatruję jakichś zamarzniętych fok, które widzieliśmy w Suchych Dolinach.

Rozmowa potoczyła się dalej w tym kierunku, Janet skierowała okulary na Johna, a Ann w pewnej chwili wzięła swoją filiżankę kawy i wyszła oburzona.

Później Maja wiele razy usiłowała sobie przypomnieć jak patrzyli na siebie Boone i Chalmers. To wyglądało na sekretny szyfr albo niemal intuicyjną więź, często łączącą jednojajowe bliźnięta.


Mijały tygodnie. Każdy dzień rozpoczynał się od zjadanych bez pośpiechu śniadań, ale po posiłku było wiele pracy. Każdy miał swój rozkład zajęć, chociaż niektórzy mieli więcej zadań niż inni. Plan Franka był niezwykle napięty, ale on to lubił, wprost uwielbiał szaleństwo wiecznej aktywności. Podstawowe zadania wcale nie były przyjemne: musieli dbać o sprawne funkcjonowanie statku i własną kondycję fizyczną i duchową, a jednocześnie codziennie przygotowywali się na spotkanie z Marsem. Utrzymywanie Aresa w odpowiednim stanie zaczynało się od zawiłości programowania komputerowego i poważnych remontów, a kończyło na prostej wymianie drobnych części, które pobierali z magazynu czy utylizacji odpadów. Zespół zajmujący się biosferą spędzał większą część czasu na farmie, która zajmowała wielkie połacie torusów C, E i F. Zresztą, każdy członek załogi miał przydzielone jakieś zadania związane z uprawą roślin. Większości podobała się ta praca, a niektórzy nawet poświęcali jej swój wolny czas. Poza tym z polecenia lekarzy wszyscy przeznaczali obowiązkowo trzy godziny dziennie na ćwiczenia sportowe na mechanicznym chodniku, ruchomych schodach, obrotowych kołach albo w siłowni. Niektórzy je lubili, inni znosili z trudem albo wręcz nimi pogardzali, ale nawet ci, którzy je lekceważyli, po wyjściu z sali gimnastycznej byli w zdecydowanie lepszym nastroju.

— Endorfiny beta to najlepsze narkotyki — oznajmił Michel Duval.

— To szczęście, skoro i tak nie mamy żadnych innych — odparł Boone.

— Och, jest kofeina…

— Usypia mnie.

Alkohol…

— Rozsadza mi po nim głowę.

— Prokaina, pastylki Darvona, morfina…

— Morfina?

— Tak, w zestawach medycznych. Do użytku tylko w niezbędnych wypadkach.

Arkady zaśmiał się.

— Hmm, może by tak na coś zachorować?

Wszyscy inżynierowie, łącznie z Mają, spędzali wiele poranków na treningach symulacyjnych. Odbywały się one na pomocniczym mostku dowodzenia w Torusie B, gdzie znajdowały się najnowocześniejsze syntetyzery obrazu. Symulacje były tak doskonałe, że trudno je było odróżnić od prawdziwego lotu. Ale wcale nie czyniło ich to bardziej interesującymi: takie na przykład powtarzane co tydzień, typowe przyczepo we wchodzenie statku na orbitę, nazywane “lotem mantry”, z biegiem czasu stało się zajęciem nużącym niemal wszystkich astronawigatorów.

Tyle że nuda bywa jednak czasami najmilsza ze wszystkiego. Funkcję trenera pełnił Arkady, którego cechował perwersyjny talent do opracowywania “lotów problemowych”, tak trudnych, że zwykle “zabijały” wszystkich. Loty te nie należały do specjalnie przyjemnych i raczej nie przysparzały Arkademu sympatii u “ofiar”. Arkady na chybił trafił przeplatał loty problemowe z lotami mantry, ale coraz częściej wybierał te trudniejsze. “Zbliżali się” na przykład do Marsa, kiedy nagle błyskało czerwone światełko, któremu czasem towarzyszyły syreny, i znowu byli w tarapatach. Pewnego dnia na przykład “zderzyli się” z planetazymalą ważącą około piętnastu gramów, co zostawiło wielką rysę na osłonie termicznej statku. Wcześniej Sax Russell obliczył, że ryzyko, iż mogą uderzyć w coś cięższego niż gram, wynosi mniej więcej jeden do siedmiu tysięcy lat lotu, niemniej jednak okazało się, że niebezpieczeństwo naprawdę istnieje! Na tę myśl przeszedł ich dreszcz, mimo że początkowo wyśmiali sam pomysł takiej katastrofy. Popędzili więc do piasty, włożyli skafandry zewnętrzne EVA i wyszli w przestrzeń, aby zaplombować uszkodzenie, zanim wejdą w atmosferę Marsa i spalą się na popiół. Gdy byli mniej więcej w połowie drogi, w interkomach usłyszeli głos Arkadego: “Nie dość szybko! Wszyscy jesteście już martwi”.

Ale to zaliczało się do prostszych ćwiczeń, inne były jeszcze gorsze. Lotem statku sterował system elektroniczny, co oznaczało, że załoga wprowadzała tylko instrukcje do komputerów nawigacyjnych, a te przetwarzały je, uwzględniając wszystkie aktualne dane i wysyłały ostateczny impuls do systemu napędowego. Nie mogło być inaczej, ponieważ kiedy statek z tak olbrzymią prędkością zbliża do masy grawitacyjnej wielkości Marsa, żaden człowiek nie potrafi wyczuć czy też dokładnie przewidzieć potrzebnych ilości spalanego paliwa, parametrów lotu czy mocy silników. Żadne z nich nie było więc prawdziwym pilotem. Niemniej jednak Arkady dość często “niszczył” cały ten precyzyjnie skonstruowany system sterowania (którego prawdopodobieństwo uszkodzenia, jak twierdził Russell, wynosiło jeden do dziesięciu miliardów), osiągali punkt krytyczny, musieli przejąć dowodzenie i dalej ręcznie kierować statkiem. Obserwowali więc monitory i widzieli, jak czarne tło wypełnia spadająca na nich pomarańczowa kula Marsa. Mieli do wyboru: zawrócić i pogrążyć się w otchłaniach kosmosu, gdzie niechybnie czekała na nich powolna śmierć, albo lecieć dalej, uderzyć w planetę i umrzeć natychmiast. Jeśli wybierali to drugie, musieli śledzić opadanie aż do symulowanej prędkości sto dwadzieścia kilometrów na sekundę i przeżyć zderzenie z Marsem.

Ćwiczyli również symulację uszkodzeń mechanicznych: głównych silników, rakiet stabilizujących, komputerowego hardware’u i software’u, systemu rozwijania osłony termicznej. Wszystkie te elementy musiały działać bez zarzutu na końcowym etapie lotu, a prawdopodobieństwo awarii właśnie tych układów było największe, rzędu — jak twierdził Sax (chociaż niektórzy kwestionowali jego wyliczenia) — jeden do dziesięciu tysięcy podejść. Więc ćwiczyli coraz to inne warianty uszkodzeń, dzień za dniem błyskały czerwone światełka alarmu, a oni stękali i błagali o lot mantry, chociaż zwykle lubili nowe wyzwania. I kiedy zdołali przeżyć mechaniczną awarię, rozpierała ich duma i stawało się to najważniejszym wydarzeniem tygodnia. Pewnego razu Johnowi udało się, jedynie ze sprawnym głównym silnikiem, ręcznie wykonać hamowanie aerodynamiczne do jedynej bezpiecznej prędkości i wejść na orbitę w precyzyjnie obliczonej wcześniej przez komputer milisekundzie łuku. Nikt nie mógł w to uwierzyć.

— Łut szczęścia — rzucił Boone, uśmiechając się szeroko, kiedy jego wyczyn głośno komentowano przy kolacji.

Większość lotów problemowych Arkadego kończyła się jednak fiaskiem, to znaczy śmiercią całej załogi. Chociaż była to tylko symulacja, trudno było nie poważnieć podczas takich ćwiczeń; po każdym kolejnym rosła irytacja i złość na Arkadego za ich wynajdowanie. Kiedyś na przykład “naprawili” wszystkie monitory na mostku dokładnie na czas, aby zobaczyć na nich, jak w statek uderza mała asteroida, która wpada do środka piasty i zabija wszystkich. Innym znów razem Arkady, jako członek zespołu nawigacyjnego, popełnił “błąd”: poinstruował komputery, aby zwiększyły wirowanie statku zamiast je zmniejszyć.

— Przygwożdżeni do podłogi przez 6 g! — bełkotał, udając przerażenie, a oni przez pół godziny musieli się czołgać po podłodze, usiłując skorygować pomyłkę; każde ważyło pół tony. Kiedy im się wreszcie udało, Arkady zerwał się na nogi i zaczął ich gwałtownie odpychać od głównej konsolety.

— Co tu się, do cholery, dzieje? — wrzasnęła Maja.

— Zupełnie oszalał — odparła Janet.

— Nie, tylko symuluje, że oszalał — poprawiła ją Nadia. — Mamy się nauczyć… — Biegała zapamiętale wokół Arkadego. — …Jak sobie poradzić z szaleńcem na mostku!

Miała rację, ale przez cały czas widzieli oczy Arkadego i nie było w nich śladu uznania, kiedy nacierał na nich w milczeniu. Obezwładnienie go kosztowało ich piątkę sporo wysiłku, a Janet i Phyllis Boyle otrzymały kuksańce jego ostrymi łokciami.

— No i co? — spytał potem przy kolacji, uśmiechając się krzywo i wydymając pogardliwie usta. — Co zrobicie, jeśli to się naprawdę zdarzy? Jesteśmy cały czas pod wielką presją, a wchodzenie na orbitę będzie najtrudniejsze. A jeśli ktoś się wtedy załamie? — Obrócił się do Russella. — Jaki jest procent ryzyka? — Wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu i zaczął podśpiewywać pod nosem jakąś jamajską melodię, w zabawny sposób łącząc słowiańską i karaibską intonację: — Spadek ciśnienia, hula hop, spadek ciśnienia, kap, kap, kap, spadek ciśnienia, Oooooo!

Nie pozostało im nic innego, jak pogodzić się z coraz intensywniejszym programem ćwiczeń Arkadego, nawet jeśli były to symulacje tak nieprawdopodobnych sytuacji, jak atak mieszkańców Marsa, odłączenie Torusa H na skutek eksplozji wadliwego spoilera “przypadkowo zainstalowanego podczas budowy statku”, czy też “nagła” zmiana orbity Fobosa. Rozwiązywanie najwymyślniejszych z owych fantastycznych scenariuszy często przypominało sceny z przesiąkniętego czarnym humorem, surrealistycznego filmu i gdy co jakiś czas Arkady odtwarzał im w ramach wieczornej rozrywki wybrane wideokasety z ćwiczeń, niektórzy ze śmiechu aż wzlatywali pod sufit.

Ach, te okropne loty problemowe… Nadal je odbywali, poranek po poranku. I mimo że opanowali już nawyk podejmowania błyskawicznych decyzji i angażowali w trakcie tych symulacji wszystkie swoje umiejętności, raz za razem towarzyszył im ten sam obraz — pędząca na nich z niewyobrażalną prędkością czterdziestu tysięcy kilometrów na godzinę Czerwona Planeta, która szybko wypełniała cały ekran. Po chwili ekran stawał się biały, a na tle tej bieli pojawiał się napis: “Katastrofa”.


Zbliżali się do Marsa po Drugiej Elipsie Hohmanna, wprawdzie jednej z dalszych, lecz bardzo bezpiecznej trajektorii, wybranej przede wszystkim dlatego, że kiedy statek był wreszcie gotowy, Mars i Ziemia znajdowały się w konfiguracji niemal idealnej do takiego toru lotu — Mars wznosił się pod kątem około czterdziestu pięciu stopni ponad Ziemią względem płaszczyzny ekliptyki. W trakcie swego lotu Ares miał przebyć trasę niemal dokładnie odpowiadającą połowie rocznego obiegu Marsa wokół Słońca, docierając do Czerwonej Planety po około trzystu dniach. Okres ten Hiroko nazwała ich “życiem płodowym”.

Psychologowie na Ziemi doszli do wniosku, że na Aresie powinny zachodzić cykliczne przemiany otaczającego podróżników świata, aby stworzyć iluzję, że następują po sobie kolejne pory roku. Zmieniały się więc długość dni i nocy, pogoda oraz otaczające kosmonautów kolory. Nie było tylko jednomyślności co do tego, jaka pora roku ma towarzyszyć ich lądowaniu: niektórzy obstawali przy okresie letnich zbiorów, inni zaś przy wczesnej wiośnie. W końcu po krótkiej dyskusji sami podróżnicy zadecydowali przez głosowanie, że lot rozpocznie się wczesną wiosną, ponieważ korzystniejsza będzie dla nich podróż podczas lata niż w trakcie zimy, a kiedy osiągną cel, kolory statku powinny raczej przypominać jesienne barwy Marsa, a nie jaskrawe zielenie i subtelne pastele ziemskiej przyrody, którą pozostawili daleko za sobą.

Tak więc w tych pierwszych miesiącach lotu, kiedy kończyli poranne zajęcia, opuszczając farmę albo mostek dowodzenia, czy też słaniając się powracali z radośnie sadystycznych symulacyjnych treningów Arkadego, otaczały ich barwy wiosny. Na ścianach znajdowała się bladozielona boazeria, zdjęcia azalii wielkości sporych fresków i dekoracje ze sztucznych jakarand i wisienek. Jęczmień i gorczyca w wielkich pomieszczeniach farmy płonęły ostrą żółcią kwiatów, a w leśnej biomie oraz siedmiu komorach parkowych rozkwitały wiosennie najrozmaitsze drzewa i krzewy. Maja uwielbiała tę wiosenną wielobarwność kwiatów drzew owocowych i po porannych zajęciach zawsze wypełniała część regulaminowego limitu ćwiczeń fizycznych spacerem po biomie leśnej, która miała pagórkowate podłoże i była tak gęsto zadrzewiona, że z jednego końca pomieszczenia nie można było zobaczyć przeciwległej ściany. Maja bardzo często spotykała tu Franka Chalmersa, który spędzał w biomie prawie wszystkie swoje nieliczne wolne chwile. Twierdził, że lubi wypoczywać w tej gęstwie wiosennych liści, chociaż Mai zdawało się, że nigdy nie rozgląda się wokół siebie. Spacerowali więc razem i w zależności od nastroju rozmawiali lub po prostu milczeli. W rozmowie nigdy nie poruszali ważkich tematów, ponieważ Frank nie lubił rozmawiać o swoich dowódczych obowiązkach. Maja uznała to za dość osobliwe, ale nie zdradziła mu swojej opinii. Zresztą ich praca prawdopodobnie nie do końca pokrywała się, co mogłoby ewentualnie tłumaczyć jego niechęć do rozmów na ten temat. Pozycja Mai była bowiem raczej nieformalna i nie wynikała ze ściśle określonej hierarchii — wśród rosyjskich kosmonautów panował swoisty egalitaryzm, co stało się tradycją już od czasów Korolowa. Amerykański program przygotowawczy miał natomiast raczej charakter militarny, na co wskazywały choćby oficjalne tytuły wojskowe: Maja była zaledwie Koordynatorem Ekipy Rosyjskiej, Franka nazywano Kapitanem Chalmersem i przypuszczalnie jego stopień rzeczywiście odpowiadał tej randze w marynarce wojennej i lotnictwie.

Frank nie powiedział jej nigdy, czy taki regulaminowo usankcjonowany autorytet ułatwia czy utrudnia mu pracę. Czasami rozmawiał z nią o biomie, o drobnych problemach technicznych albo o nowinach z domu, ale częściej po prostu chciał z nią spacerować w milczeniu po wąskich dróżkach, przedzierając się przez gąszcz sosen, osik i brzóz. Frank zawsze traktował Maję z nietypową dla siebie serdeczną zażyłością, jak gdyby byli starymi przyjaciółmi albo też jakby bardzo nieśmiało i subtelnie się do niej zalecał.

Pewnego dnia, gdy Maja zastanawiała się nad tym, przyszło jej do głowy, że “wiosenny” start Aresa może być przyczyną pewnych kłopotów. Statek stanowił dla kolonistów ich mezakosmos; wokół była wiosna i wszystko wydawało się tak urodzajne, płodne, kwitnące i zielone. Powietrze pachniało kwiatami, od czasu do czasu owiewał ich lekki wietrzyk, a dni stawały się coraz dłuższe i coraz cieplejsze, toteż wszyscy chodzili tylko w podkoszulkach i szortach. Stanowili setkę zdrowych ssaków, które wspólnie jadły, ćwiczyły, brały prysznic i spały w sąsiadujących ze sobą kwaterach. Nie mogło być inaczej: temu wszystkiemu musiał towarzyszyć seks.

Cóż, dla Mai nie było to nic nowego, doskonale znała to fantastyczne przeżycie, jakim jest kosmiczny seks. Najistotniejsze tego typu doświadczenia zdobyła podczas drugiej bytności na Nowym Mirze, kiedy ona, Grigorij, Jeli i Irina wypróbowali każdą możliwą w nieważkości pozycję, a było ich naprawdę sporo. Teraz jednak sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, byli starsi i mieli pozostać ze sobą już do końca życia. “W zamkniętym systemie naprawdę wszystko jest zupełnie inne” — mawiała często Hiroko o różnych sprawach. W NASA dominował pogląd, że podczas lotu koloniści powinni utrzymywać ze sobą wyłącznie braterskie stosunki: z tysiąca trzystu czterdziestu dziewięciu stron opracowania pod nazwą: “Stosunki międzyludzkie podczas lotu na Marsa”, tylko jedną stronę poświęcono erotyce. I zdecydowanie odradzano tam seks. Tekst sugerował, że podróżnicy stanowią coś w rodzaju szczepu braci i sióstr, w którym śródplemienne łączenie się w pary powinno być postrzegane jako tabu. Rosjanie często naigrawali się z tego głośno, za to Amerykanie przybierali świętoszkowate miny. “Nie jesteśmy jakimś tam plemieniem — mawiał Arkady. — Stanowimy cały świat”.

A więc była wiosna. Ponadto na pokładzie statku znajdowały się pary małżeńskie, a niektóre z nich zachowywały się dość ostentacyjnie. I do tego jeszcze w Torusie E był basen, a także sauna i jacuzzi. Ze względu na pruderię Amerykanów, w mieszanym towarzystwie wkładano kostiumy kąpielowe, ale w gruncie rzeczy nie robiło to żadnej różnicy. Natura była silniejsza. Maja słyszała od Nadii i Iwany, że w baniaczku w cichych godzinach nocnych odbywają się schadzki; wielu kosmonautom bardzo się podobała nieważkość. W parkach i w leśnej biomie liczne zakątki służyły jako tajemne miejsca spotkań dla tych, którzy woleli bardziej konwencjonalne doświadczenia. W końcu parki zostały zaprojektowane przecież po to, aby podróżnicy mogli oderwać się choć na chwilę od codziennych obowiązków. Poza tym każde z nich miało dla siebie jedno prywatne, dźwiękoszczelne pomieszczenie. Dzięki temu jeśli jakaś para zachowywała się dyskretnie, mogła spotykać się do woli, nie stając się przy tym tematem plotek. Maja była absolutnie przekonana, że na statku dzieje się o wiele więcej niż ktokolwiek mógłby podejrzewać.

Wyczuwała to. Inni bez wątpienia również. Szepty w parkach, częsta rotacja miejsc przy stolikach w jadalni, szybka wymiana spojrzeń, dyskretne uśmieszki, dłonie niby przypadkiem muskające ramiona czy łokcie, gdy jakaś para mijała się w przejściu. Tak, tak, bez wątpienia zaczęły ich łączyć uczucia znacznie bardziej intymne niż mogłoby się z pozoru wydawać. Jednak cała ta sytuacja miała też strony ujemne. Pojawił się znany już z Antarktyki lęk przed konsekwencjami nieudanego związku, lęk, który dodatkowo potęgowała świadomość, że teraz istnieje ustalona raz na zawsze, ściśle ograniczona liczba potencjalnych partnerów. Kolejny nieudany związek teoretycznie przybliżał w jakimś sensie samotność.

Maja miała w tej kwestii jeszcze dodatkowy kłopot. Wiedziała, że każdy Rosjanin, z którym się bliżej zaprzyjaźni, będzie przez resztę uważany za takiego, który “sypia z szefową”. Podchodziła więc do tej sprawy ostrożnie, pamiętając swoje doświadczenia z przeszłości, kiedy sama nawiązywała intymne stosunki z dowódcami i szefami. Poza tym, żaden… Hmm, z pewnością darzył ją sympatią Arkady, ale on jej się w ogóle nie podobał, przynajmniej nie pod tym względem. A inni… Jelego znała już wcześniej, był tylko przyjacielem, Dmitri w ogóle ją nie obchodził, Wład był za stary, Jurij nie w jej typie, Aleks był tylko zastępcą Arkadego… i tak dalej.

No cóż, pozostawali jeszcze Amerykanie i przedstawiciele pozostałych nacji, ale w tym wypadku pojawiała się dodatkowa komplikacja. Inna, obca kultura, któż może wiedzieć, jacy są? Toteż Maja wciąż powstrzymywała się od nawiązania romansu, choć sporo o tym myślała. Od czasu do czasu po przebudzeniu się rano albo po zakończeniu pracy ogarniał ją przypływ pożądania. Rzucała się wtedy na łóżko albo zastygała pod prysznicem. Czuła się bardzo samotna.


Aż pewnego późnego ranka, po szczególnie męczącym locie problemowym, kiedy prawie udało im się “uratować”, ale potem i tak “zginęli”, natknęła się w leśnej biomie na Franka Chalmersa. Odpowiedziała radośnie na jego powitanie, po czym weszli jakieś dziesięć metrów między drzewa i tam się zatrzymali. Ona była w szortach i krótkiej podkoszulce, bosa, spocona i zarumieniona od szalonej symulacji. On również był w szortach i koszulce z krótkim rękawem, bosy, spocony i zakurzony po pracy na farmie. Nagle wybuchnął nerwowym śmiechem, wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia dwoma palcami.

— Wyglądasz dzisiaj na szczęśliwą — rzucił z szybkim uśmiechem.

Przywódcy dwóch części ekspedycji. Równi sobie. Dotknęła jego ręki i tak się zaczęło.

Zeszli z dróżki i zanurzyli się w zwarty gąszcz sosen. Zatrzymali się, pocałowali i… Ostatni raz kochała się bardzo dawno temu, więc teraz wszystko wydało jej się wręcz niesamowite. Frank potknął się o korzeń i zaśmiał pod nosem. Ten cichy konspiracyjny śmiech wywołał u Mai dreszcz, prawie strach. Osunęli się na sosnowe igliwie i tarzali jak para studentów, kochających się w podmiejskim lasku. Roześmiała się; zawsze lubiła szybki początek, lubiła po prostu rzucać się na mężczyznę jeśli tylko miała na to ochotę.

Na chwilę dała się ponieść namiętności. Kiedy już było po wszystkim, odprężona zapatrzyła się w złocisty odblask na igliwiu. Z jakiegoś niewiadomego powodu nagle poczuła się skrępowana; nie wiedziała, co powiedzieć. Nawet kiedy się kochali, miała wrażenie, że Frank coś ukrywa, było w nim coś dziwnego. I co gorsza, wydawało jej się, że pod tą jego rezerwą wyczuwa coś w rodzaju triumfu, jak gdyby coś wygrał, a ona przegrała. Ten pełen fałszu amerykański purytanizm, to poczucie, że seks jest czymś złym i że mężczyźni muszą w jakiś sposób oszukiwać kobiety. Więc sama również zamknęła się w sobie, rozzłoszczona afektowanym, głupim uśmieszkiem na jego twarzy. Wygrana i przegrana, jakież to dziecinne.

I w dodatku byli współszefami, dotąd równymi sobie. Przecież… Czyżby on traktował to, co zaszło między nimi, jako swoją przewagę…

Rozmawiali przez chwilę o jakichś błahostkach i nawet kochali się jeszcze raz, ale nie było już tak samo, jak za pierwszym razem. Maja była dziwnie roztargniona. W miłości tak wiele spraw wymykało się racjonalnej analizie. Maja przeważnie wyczuwała w psychice swoich kochanków jakieś dziwne reakcje, których nie potrafiła zrozumieć ani nawet wyrazić. Jednak zawsze albo podobało jej się to, co z nimi przeżyła, albo nie; co do tego nie miała nigdy żadnych wątpliwości. Gdy spojrzała na Franka Chalmersa po pierwszym zbliżeniu była niemal pewna, że coś jest nie w porządku. I bardzo ją to zaniepokoiło.

Mimo to była dla niego miła i czuła. Byłoby nie fair manifestować chłód w takiej chwili, byłoby to niewybaczalne. Wstali, ubrali się i wrócili do Torusa D. Kolację jedli przy wspólnym stoliku z innymi i był to idealny pretekst, aby się od siebie oddalić. Ale w następnych dniach uzmysłowiła sobie, że podświadomie unika Franka i znajduje rozliczne powody, aby nie znaleźć się z nim sam na sam. Zaskoczyło ją to i zirytowało. Uznała swoje zachowanie za żenujące, bo wcale tego nie chciała. Niejako w formie zadośćuczynienia, kiedy potem raz czy dwa znaleźli się sami i kiedy on rozpoczął grę wstępną, znowu się z nim kochała, starając się wypaść jak najlepiej. Pragnęła uwierzyć, że poprzednim razem po prostu popełniła jakiś błąd albo miała zły nastrój. Ale znowu było tak samo, zawsze pojawiał się ten maleńki błysk triumfu, jakieś nie wymówione: “zdobyłem cię”, które tak bardzo ją drażniło. Czuła się “zbrukana”, jak gdyby postąpiła niezgodnie z niepisanym kodeksem cnotliwych amerykańskich purytanów.

W rezultacie unikała Franka jeszcze bardziej, aby zapobiec okazji do zbliżenia, co zresztą on dość szybko zauważył. Pewnego popołudnia spytał ją, czy chce iść na spacer do biomy. Kiedy odmówiła, tłumacząc się zmęczeniem, na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, ale już po chwili znów przybrał swą zwykłą maskę obojętności. Maja poczuła się paskudnie, ponieważ sama do końca nie rozumiała swego zachowania.

Aby choć w części wynagrodzić mu gorycz odrzucenia, zachowywała się wobec niego niezwykle przyjaźnie, oczywiście tylko wtedy, gdy nie byli sami i była “seksualnie” bezpieczna, W dodatku raz czy dwa zasugerowała, chociaż nie wprost, że ich randki były dla niej jedynie sposobem przypieczętowania przyjaźni i że postępuje tak również z innymi mężczyznami. Wszystko to jednak starała mu się przekazać jedynie w półsłówkach i możliwe, że nieodpowiednio to zrozumiał. Kiedy wreszcie pojął jej intencję, na jego twarzy odbiło się ogromne zdziwienie, które natychmiast przekształciło się w grymas zakłopotania. Pewnego razu, gdy jako pierwsza odchodziła z grupy, zauważyła, że Frank rzuca jej zimne, niemal wrogie spojrzenie. Od tej chwili zachowywał się wobec niej z rezerwą i nadzwyczaj powściągliwie, chociaż nigdy nie domagał się żadnych wyjaśnień; nigdy też nie próbował z nią o tym porozmawiać. Doszła do wniosku, że na tym właśnie polegał problem: on po prostu nie chciał z nią w ogóle na ten temat dyskutować.

Cóż, może miewał romanse z innymi kobietami, na przykład z Amerykankami? Trudno powiedzieć. W każdym razie stał się wobec niej naprawdę bardzo skryty, jakby demonstracyjnie. I to było… bardzo dziwne.

Maja postanowiła na razie powstrzymać się od kolejnych romansów, mimo że na myśl o seksie wciąż odczuwała lekki dreszczyk. Hiroko nie myliła się: w zamkniętym systemie wszystko było zupełnie inne. Frank miał po prostu pecha (o ile w ogóle przejmował się tą sprawą), służąc jej w tej kwestii za królika doświadczalnego. Uznała, że wszystko mu wynagrodzi, jeśli będzie dla niego dobrą przyjaciółką. Starała się tak bardzo, że raz, prawie miesiąc później, posunęła się trochę za daleko — była tak miła, że Frank pomyślał, iż znowu go uwodzi. Należeli przecież do tego samego zespołu, do późna rozmawiali w grupie, ona siedziała blisko niego, a gdy spotkanie się skończyło, najwyraźniej zleją zrozumiał i poszedł za nią do łazienek Torusa D, przemawiając w sposób czarujący i naprawdę podniecający, tak jak kiedyś w leśnej biomie. Maja zirytowała się na siebie, nie chciała, by uznał ją za kobietę niestałą. Chociaż doskonale wiedziała, że mężczyzna może zrozumieć jej zachowanie zupełnie opacznie, postanowiła jeszcze raz się z nim kochać, po prostu dlatego, że tak było najprościej, ale także dlatego, że jakaś cząstka jej samej bardzo tego pragnęła.

Kiedy już była całkowicie zdecydowana, nagle ogarnęła ją wściekła złość na samą siebie i doszła do wniosku, że to musi być ostatni raz, coś w rodzaju podarunku pożegnalnego. Powinna sprawić, by było to coś wyjątkowego, wspaniałe wspomnienie, do którego mógłby wracać. Kiedy się kochali, złapała się na tym, że jest bardziej namiętna niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ naprawdę chciała go zadowolić i ponieważ to miał być ostatni raz. A potem, tuż przed orgazmem, spojrzała mu w oczy i poczuła się tak, jakby patrzyła w okna pustego domu.

I to był naprawdę ostatni raz.

( v. V oznacza prędkość, delta zaś zmianę. W przestrzeni kosmicznej jest to miara zmiany prędkości, niezbędnej do przemieszczenia się z jednego miejsca w inne, a więc pośrednio również określenie wielkości energii potrzebnej do tego przemieszczenia.

Wszystko się porusza. Aby oderwać się od powierzchni Ziemi (nieustannie się poruszającej) w celu wejścia na orbitę wokół niej, (v musi wynosić około 10 km/s; aby opuścić orbitę ziemską i skierować się na Marsa należy nadać statkowi prędkość ucieczki z A v minimum 3,6 km/s, natomiast gdy chcemy się znaleźć się na orbicie marsjańskiej, a potem wylądować na Czerwonej Planecie, wartość (v powinna wynosić tylko około l km/s. Wynika więc z tego, że najtrudniejszą część całego zadania stanowi opuszczenie Ziemi, ponieważ grawitacja naszej ojczystej planety jest znacznie większa niż Marsa. Wzniesienie się na tę ostrą krzywiznę czasoprzestrzeni wymaga ogromnej energii, bowiem by nadać ciału nowy kierunek, najpierw trzeba pokonać ogromną siłę bezwładności.

Historia również kieruje się zasadą bezwładności. W czterech wymiarach czasoprzestrzeni każda cząsteczka (lub zdarzenie) ma własny kierunek. Próbując to pokazać matematycy rysują na diagramach proste, które nazywają “liniami świata”. W dziejach ludzkości pojedyncze linie świata tworzą niezwykle gęstą plątaninę — wychodzą z mroków prehistorii i ciągną się przez otchłań czasu, tworząc sieć wielkości samej Ziemi, krążącej wokół Słońca po długiej zakrzywionej orbicie. Ta sieć splątanych linii świata jest właśnie historią. Spoglądając w przeszłość, bez trudu można przewidzieć kształt przyszłości — jest to kwestia prostej ekstrapolacji. Prawdziwym wyzwaniem jest jednak odpowiedź na pytanie, jaką wartość musi osiągnąć (v, aby wyzwolić się od ciążenia historii, jakie i jak wielkie siły trzeba wytworzyć, by uniknąć tej przytłaczającej bezwładności i obrać całkowicie nowy kurs?


I właśnie z tego względu najtrudniejszą częścią podróży jest pozostawienie za sobą Ziemi.


Kształt Aresa był odwzorowaniem struktury rzeczywistości: próżnia między Ziemią a Marsem zaczęła się wydawać Mai podobna do długiego łańcucha cylindrów połączonych ze sobą pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Dookoła Torusa C znajdował się tor do biegu z przeszkodami; przy każdym złączu Maja zwalniała i napinała mięśnie nóg, ponieważ czekała ją ciężka przeprawa przez dwa dwudziestodwuipółstopniowe łuki, po czym nagle dostrzegała przed sobą całą długość następnego cylindra. W gruncie rzeczy taki właśnie był teraz cały ich świat: równie wąski i ciasny. Za to zamieszkujący go ludzie, jakby pragnąc zniwelować tę ograniczoność, zaczęli stawać się coraz więksi.

Nadal trwał proces zrzucania antarktycznych masek; co rusz ktoś ujawniał jakąś nową, nieznaną dotychczas cechę, co sprawiało, że wszyscy, którzy to dostrzegli, czuli się o wiele swobodniej. Wywoływało to reakcję łańcuchową, gdyż również oni porzucali narzucone przez program schematy zachowań i manifestowali swoje prawdziwe uczucia. Pewnego niedzielnego poranka grupka katolików, która liczyła około tuzina osób, świętowała Wielkanoc w baniaczku. Wprawdzie na Aresie przeżywali właśnie pełnię lata, ale na Ziemi był kwiecień. Po nabożeństwie zeszli do jadalni D na przekąskę. Maja, Frank, John, Arkady i Sax siedzieli przy stole, popijać kawę i herbatę. Wszyscy prowadzili ożywione rozmowy z osobami z sąsiednich stolików, więc początkowo tylko Maja i Frank usłyszeli, co John powiedział do specjalizującej się w geologii Phyllis Boyle, która celebrowała wielkanocną mszę.

— Rozumiem ideę pojmowania wszechświata jako superistoty i że cała energia kosmosu to myśl tej istoty. Całkiem przyjemna koncepcja. Ale historia Chrystusa… — John potrząsnął głową.

— Na pewno dobrze znasz tę opowieść? — spytała wyzywająco Phyllis.

— Wychowałem się w rodzinie luterańskiej w Minnesocie — odparł krótko John. — Skończyłem pełny kurs religii, przeszedłem konfirmację. Wszystkiego uczyłem się na pamięć.

I, pomyślała Maja, prawdopodobnie właśnie dlatego pakujesz się w tego rodzaju rozmowy. John miał niezadowoloną minę, jakiej Maja nigdy przedtem u niego nie widziała, więc pochyliła się trochę do przodu i zaczęła uważnie przysłuchiwać się dyskusji. Spojrzała na Franka: wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w swoją filiżankę kawy, jakby nad czymś intensywnie dumał, ale była pewna, że również słucha z uwagą.

— Musisz wiedzieć — powiedział John — że ewangelie pisali ludzie, którzy nigdy Chrystusa nie spotkali. Poza tym istnieją też ewangelie, które przedstawiają go całkiem innego, ewangelie, które świadomie wykluczono z Biblii w trzecim stuleciu. Tak więc w rzeczywistości Jezus jest tylko czymś w rodzaju postaci literackiej albo kreacji politycznej. Nic nie wiemy o samym człowieku.

Phyllis potrząsnęła głową.

— To nieprawda.

— Ależ prawda — zaoponował John. Na te słowa również Sax i Arkady zaczęli przysłuchiwać się rozmowie. — Słuchaj, taka jest historia całej tej religii. Monoteizm to system, który zaczął się rozwijać już u wczesnych ludów pasterskich. Im większa była zależność od stada, tym bardziej prawdopodobne powstanie wiary w pasterza-boga. To jest ścisła współzależność, możesz ją sobie nawet wyrysować. A bóg był zawsze mężczyzną, ponieważ te społeczności były patriarchalne. Wystarczy trochę wiedzy z archeologii, antropologii, socjologii religii i wszystko staje się idealnie jasne — mechanizm powstania takiego kultu i potrzeby, jakie spełnia.

Phyllis obserwowała go z uśmieszkiem.

— Nie wiem, co mam ci na to powiedzieć, John. To nie jest przecież kwestia historii. To kwestia wiary.

— Ty naprawdę wierzysz w cuda, które jakoby czynił Chrystus?

— Cuda nie są ważne. Ani Kościół czyjego dogmaty. Liczy się tylko sam Jezus.

— Ale on jest jedynie tworem literackim — powtórzył z uporem John. — Czymś w rodzaju Sherlocka Holmesa albo Lone’a Rangera. Poza tym nie odpowiedziałaś na moje pytanie o cuda.

Phyllis wzruszyła ramionami.

— Uważam samo istnienie wszechświata za cud. Cudem jest kosmos i wszystko, co się w nim znajduje. Możesz temu zaprzeczyć?

— Jasne — odparł John. — Wszechświat po prostu jest, a ja definiuję cud jako proces, który wyraźnie i bezspornie łamie znane prawa fizyki.

— Jak podróżowanie na inne planety?

— Nie. Jak wskrzeszanie umarłych.

— Lekarze robią to codziennie.

— Lekarzom nigdy się to jeszcze nie udało.

Phyllis spojrzała nań z zakłopotaniem.

— Nie wiem, co mam ci powiedzieć, John. Jestem nieco zaskoczona. Przecież wciąż nie wiemy tak wielu rzeczy. Arogancją jest udawać, że to nieprawda. Stworzenie to tajemnica. Nazwać początek po prostu Wielkim Wybuchem i myśleć, że znalazło się prawdziwe wyjaśnienie, to kiepska logika. I fałszywa. Poza twoim racjonalnym światopoglądem naukowca znajduje się jeszcze ogromny obszar świadomości, obszar o wiele ważniejszy niż nauka. Jego częścią jest wiara w Boga. I sądzę, że albo się ją ma, albo nie. — Wstała. — Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz. — Wyszła z sali.

Po chwili milczenia John westchnął.

— Przepraszam, moi drodzy. Wciąż jeszcze czasem mnie to dopada.

— Gdy naukowcy mówią, że są chrześcijanami — oznajmił Sax — uważam to za oświadczenie natury estetycznej.

— Kościół pod wezwaniem “Ach, jakby to było miło uwierzyć” — rzucił Frank, nie odrywając wzroku od swojej filiżanki.

Po chwili znowu odezwał się Sax:

— Niektórzy czują, że tracimy duchowy wymiar życia, który charakteryzował dawniejsze pokolenia, i próbują go odzyskać przy użyciu tych samych co kiedyś środków. — Zmrużył oczy w charakterystyczny dla siebie sowi sposób, jakby problem zniknął przez samo zdefiniowanie go.

— Może, ale taki sposób rozumowania składa się z samych nonsensów! — wykrzyknął John.

— Po prostu nie masz w sobie wiary — prowokacyjnie oświadczył Frank.

John zignorował go.

— I pomyśleć, że ludzie, którzy w laboratorium wykazują się niezwykle ścisłym umysłem i podchodzą do świata w sposób wyłącznie racjonalny. … powinieneś zobaczyć, z jaką precyzją i szybkością Phyllis wyciąga wnioski z komputerowych danych i wykresów sporządzonych przez jej kolegów!… nagle zaczynają używać najgłupszej demagogii… jedne fakty przekręcają, innych nie chcą przyjąć do wiadomości, słowem, stosują dziwnie pokrętną logikę i sprawiają wrażenie, jakby byli kimś zupełnie innym.

— Po prostu brak ci wiary — powtórzył Frank.

— I mam nadzieję, że nigdy nie będzie mi ona dana, bo ci, którzy ją mają, zachowują się tak, jakby dostali młotkiem po w głowie!

John wstał i odniósł tacę do kuchni. Reszta spoglądała po sobie w milczeniu. Maja pomyślała, że musiał to być naprawdę kiepski kurs religii. Najwyraźniej też nikt z pozostałych nie wiedział nic o tym ciekawym epizodzie w biografii ich niefrasobliwego bohatera. Któż może wiedzieć, czego jeszcze się dowiedzą o Johnie albo o kimś innym z ich grona?

Wieść o sporze między Johnem i Phyllis rozeszła się wkrótce wśród całej załogi. Maja nie była pewna, kto rozpowiedział tę historię — ani John, ani Phyllis nie sprawiali wrażenia, by chcieli do niej wracać. Pewnego razu jednak zobaczyła Franka rozmawiającego z Hiroko; Japonka śmiała się z czegoś, co jej opowiadał. Gdy ich mijała, usłyszała słowa Hiroko: “Musisz przyznać, że co do tego akurat Phyllis ma rację: rzeczywiście nie rozumiemy, skąd wszystko się wzięło”.

A więc to Frank. To on siał niezgodę między Phyllis a Johnem. Nie było to bez znaczenia, jako że katolicy nadal stanowili liczącą się grupę w Ameryce i jedną z najliczniejszych na świecie. Gdyby ludzie na Ziemi dowiedzieli się, że John Boone jest walczącym ateistą, mogłoby to oznaczać dla niego kłopoty, a to z pewnością byłby punkt dla Franka.

Na Ziemi wprost uwielbiano ich wszystkich, ale oglądając uważnie programy informacyjne i filmy, nie można było nie zauważyć, że niektórych jednak ceni się bardziej niż innych, co sprawiało, że wydawali się ważniejsi, a dzięki temu stawali się tacy naprawdę, wyłącznie dlatego, że tak ich postrzegano w mediach. Do tej grupki należeli Wład i Ursula (Maja podejrzewała, że łączy ich coś więcej niż tylko przyjaźń), Frank, Sax… W ogóle wszyscy, którzy byli powszechnie znani jeszcze przed selekcją. Jednak nikogo nie kochano tak bardzo jak Johna. Tak więc najmniejszy nawet spadek popularności któregoś z nich w opinii Ziemian mógł umniejszyć jego faktyczną pozycję na Aresie. I właśnie o to najwyraźniej chodziło Frankowi.


Życie na statku przypominało egzystencję w wielkim hotelu, tyle że pozbawionym wyjść, a nawet balkonów. Nic więc dziwnego, że z każdym kolejnym dniem koloniści czuli się tą sytuacją bardziej przytłoczeni, ogarniało ich coraz większe znużenie. Byli już w drodze od czterech miesięcy, a wciąż jeszcze nie osiągnęli półmetka podróży. Ani starannie zaprojektowany, urozmaicony wystrój statku, ani zmieniające się warunki klimatyczne czy też napięty program codziennych zajęć nie były w stanie przełamać pragnienia zakończenia tego lotu.

Pewnego ranka, kiedy druga ekipa pilotów zmagała się z lotem problemowym Arkadego, nagle na wielu ekranach zapaliły się czerwone światełka.

— Aparatura monitorująca Słońce zarejestrowała spory rozbłysk słoneczny — oznajmiła Rya.

Arkady zerwał się z fotela.

— To nie ja! — krzyknął i pochylił się, aby odczytać dane na najbliższym ekranie. Po chwili podniósł wzrok i widząc sceptyczne spojrzenia towarzyszy, uśmiechnął się cierpko. — Przykro mi, przyjaciele. To prawdziwa burza słoneczna.

Dramatyczna wiadomość z Houston potwierdziła jego słowa. Wprawdzie mógł sfałszować również i ten przekaz, ale kiedy skierował się pospiesznie do najbliższej szprychy, nic nie mogli poradzić. Fałszerstwo czy nie, musieli z nim współdziałać.

Wiele razy przedtem symulowali duży rozbłysk słoneczny i wszyscy doskonale znali swoje zadania w takiej sytuacji; wielu musiało je wykonać w bardzo krótkim czasie, więc biegali po terasach, przeklinając pecha i próbując nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Pracy było sporo, ponieważ każde z niezbędnych zabezpieczeń było czynnością bardzo skomplikowaną i nie mogli do tego wykorzystać robotów. Gdy przesuwali do specjalnego schronu korytka z roślinami, Janet zawołała:

— Czy to jeden z testów Arkadego?

— On twierdzi, że nie!

— A niech to cholera!

Opuścili Ziemię podczas niskiego stopnia nasilenia w jedenastoletnim cyklu aktywności słonecznej głównie po to, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo pojawienia się rozbłysku. A mimo to właśnie teraz nastąpił. Mieli około pół godziny, zanim dotrze pierwsza fala promieniowania i nie więcej niż godzinę do nadejścia głównego uderzenia naładowanych cząstek.

Krytyczne sytuacje w przestrzeni kosmicznej są oczywiste, ale ich oczywistość nie ma nic wspólnego z tym, jak są w rzeczywistości niebezpieczne. Bez pomocy komputerów załoga sama nigdy nie zauważyłaby zbliżającego się wiatru subatomowych cząstek, a była to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogły im się przydarzyć. I wszyscy o tym wiedzieli. Biegali więc po torusach, w pośpiechu dokonując koniecznych zabezpieczeń: rośliny trzeba było przykryć albo przenieść w osłonięte miejsca, kurczaki, świnie, karłowate krowy oraz resztę zwierząt i ptaków należało zebrać w stada i zaprowadzić do przeznaczonych dla nich małych schronów, nasiona i zamrożone embriony zapakować w ochronne pojemniki i wziąć ze sobą, delikatne części elektryczne spakować i również zabrać. Kiedy już uporali się z najpilniejszymi zadaniami, popędzili ile sił szprychami do piasty i pofrunęli do schronu przeciwburzowego, który znajdował się na jej dolnym końcu.

Hiroko i jej ekipa biosferyczna jako ostatni dotarli do schronu, pojawiając się we włazie równe dwadzieścia siedem minut po pierwszym alarmie. Zarumienieni i zadyszani rzucili się w nieważką przestrzeń.

— Już się zaczęło?

— Jeszcze nie.

Zerwali ze stojaka osobiste liczniki promieniowania i przypięli je sobie do ubrań. Reszta załogi już od jakiegoś czasu unosiła się bezładnie po półcylindrycznej komorze, ciężko oddychając i masując siniaki i zwichnięte kostki. Dla pewności jednak Maja nakazała odliczanie i rozluźniła się dopiero wtedy, gdy się przekonała, że cała setka rzeczywiście dotarła w komplecie.

W pomieszczeniu panował prawdziwy tłok. Od wielu tygodni nie zbierali się całą setką w jednym miejscu i nawet ta największa sala na statku wydawała się za mała dla nich wszystkich. Znajdowała się w środkowej części piasty; wokół niej usytuowane były cztery zbiorniki z wodą. Właściwy schron zajmował tylko połowę przedzielonego wzdłuż cylindra — druga była wypełniona metalami ciężkimi; płaska boczna ściana stanowiła dla nich “podłogę”. Ten drugi półcylinder był ruchomy i obracał się tak, aby neutralizować wirowanie statku i zawsze odgradzać znajdującą się w schronie załogę od Słońca.

Tak więc znajdowali się w pomieszczeniu nierotacyjnym, podczas gdy wypukły dach zbiornika wirował nad nimi ze zwykłą prędkością czterech obrotów na minutę. To był naprawdę osobliwy widok, który w połączeniu z nieważkością sprawił, że niektórzy zaczęli zdradzać pierwsze oznaki choroby morskiej. Nieszczęśliwcy ci zebrali się na samym końcu schronu, gdzie znajdowały się umywalnie, więc pozostali oddalili się dyskretnie w stronę “podłogi”. Niemal fizycznie odczuwali przenikające przez ich stopy promieniowanie, przeważnie gamma, które rozpraszało się w zetknięciu z metalami ciężkimi. Maja z trudem powstrzymywała się przed ciągłym zaciskaniem kolan. Część załogi pływała apatycznie w powietrzu, część zaś nałożyła specjalne magnetyczne obuwie i przechadzała się po podłodze. Niektórzy rozmawiali, instynktownie odnajdując swoich najbliższych sąsiadów, współpracowników, przyjaciół. Rozmowy były stonowane i prowadzone szeptem, jakby podświadomie obawiali się, że podobnie jak krzyk wywołujący górską lawinę, każdy głośniejszy dźwięk może spotęgować siłę bombardujących statek cząstek.

Nagle John Boone zakłócił ten pozorny spokój i zdecydowanym ruchem popłynął do terminali komputerowych na przedzie pomieszczenia, gdzie Arkady i Aleks monitorowali statek. Wstukał komendę i na największym ekranie ukazały się odczyty promieniowania zewnętrznego.

— Zobaczymy, ile trafia w statek! — wrzasnął pogodnie.

Zewsząd rozległy się jęki.

— Musimy wiedzieć? — krzyknęła Ursula.

— Powinniśmy — odparł John. — Poza tym chcę sprawdzić, jak sprawuje się schron. Tamten na Rdzawym Orle przepuszczał jak dentystyczny śliniak.

Maja uśmiechnęła się. John przypominał im w ten sposób, co było dla niego dość niezwykłe, że wcześniej wystawił się na promieniowanie znacznie większe niż ktokolwiek z nich — w sumie około sto sześćdziesiąt remów ponad dopuszczalną dawkę, jak teraz wyjaśnił, odpowiadając na czyjeś pytanie. Na Ziemi przyjmowało się rocznie pięć “biologicznych równoważników rentgena” (czyli remów), a krążąc po orbicie okołoziemskiej, wciąż jeszcze pod osłoną magnetosfery ojczystej planety, można było otrzymać nie więcej niż trzydzieści pięć na rok. John więc rzeczywiście wchłonął sporą dawkę i to jak gdyby dawało mu teraz prawo, aby pomimo sprzeciwów wyświetlić na ekranie dane na temat natężenia zewnętrznego promieniowania skoro miał na to ochotę.

Wszyscy zainteresowani — około sześćdziesięciu osób — stłoczyli się za jego plecami, aby obserwować ekran. Reszta odsunęła się w przeciwległy kraniec zbiornika, w pobliże osób cierpiących na chorobę lokomocyjną. Była to grupa, która stanowczo nie chciała wiedzieć, jaką dawkę promieniowania przyjmują ich organizmy. Już sama myśl o tym wywoływała u nich dreszcz lęku.

I wtedy właśnie słoneczny rozbłysk uderzył z pełną siłą. Licznik zewnętrznego promieniowania podniósł się znacznie powyżej zwykłego poziomu i nadal gwałtownie szedł w górę. Wśród obserwujących natychmiast rozległy się stłumione syki, niektórzy krzyknęli wstrząśnięci.

— Ale, ale, popatrzcie tylko, jak dużo schron zatrzymuje — zauważył John, sprawdzając licznik przypięty do koszuli. — Stanął przy trzech remach!

Prawdę mówiąc, nie było to bardziej niebezpieczne niż kilka prześwietleń zębów rocznie, ale radiacja na zewnątrz schronu przeciwburzowego wynosiła już siedemdziesiąt remów, co jednorazowo stanowiło dawkę prawie śmiertelną. Wyglądało więc na to, że im samym nic nie grozi, ale ta ilość przelatująca przez pozostałą część statku! Miliardy cząstek wtargnęły na statek i zderzały się z napotykanymi atomami wody i metali; setki milionów latało wśród tych atomów, a potem bezkolizyjnie przelatywało przez ich ciała niczym duchy. Jednakże przynajmniej tysiące z nich bombardowały atomy ludzkich organizmów. Większość z tych zderzeń była nieszkodliwa, ale wśród tych tysięcy było zapewne jedno lub dwa (albo i trzy?) takie, którego pasmo chromosomowe przyjęło uderzenie i zostało skręcone w niewłaściwy sposób. Tak to się zaczyna. Taki właśnie jest początek nowotworu, dokładnie tym wzorem rozpoczyna się w księdze losu człowieka. A całe lata później, o ile DNA ofiary w jakiś cudowny sposób samo się nie wyleczy, podwyższy się ryzyko nowotworu i coś obcego zakiełkuje wewnątrz naszego organizmu. I to będzie rak. Najprawdopodobniej białaczka. I najprawdopodobniej śmierć.

Mimo lęku trudno więc było nie obserwować pojawiających się na ekranie porównań wskaźników radiacji na zewnątrz i wewnątrz schronu. l,4658 rema, 1,7861, 1,9004.

— Przypomina hodometr mierzący przebyte kilometry — szepnął Boone, wpatrując się w swój licznik. Chwycił poręcz obiema rękoma i zaczął się przeciągać rytmicznie w tył i w przód, jakby wykonywał jakieś ćwiczenie izometryczne. Frank obrzucił go badawczym spojrzeniem i spytał:

— Do diabła, John, co robisz?

— Usiłuję się wymknąć — odparł John. Uśmiechnął się szeroko, dostrzegając kosę spojrzenie Franka. — No, wiesz, ruchomy cel!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Chociaż na ekranach i wykresach wciąż widzieli realny i nie napawający specjalnym optymizmem wymiar niebezpieczeństwa, nie czuli się już tak bezradni. To było nielogiczne, ale nazwanie rzeczy po imieniu oswaja z zagrożeniem i w pewnym sensie czyni każdą istotę ludzką naukowcem. A przecież koloniści byli naukowcami z zawodu, a przy tym znajdowało się wśród nich wielu astronautów, przygotowanych na możliwość pojawienia się takiej burzy. Górę wzięły nawyki zawodowe i wstrząs spowodowany niespodziewanym słonecznym kataklizmem nieco osłabł. Powoli zaczęli się godzić z zaistniałą sytuacją.

Arkady podszedł do terminalu i nastawił trzecią część “Symfonii Pastoralnej” Beethovena, fragment, w którym burza przerywa tańce we wsi. Zwiększył głośność i wszyscy zamilkli, unosząc się w długim półcylindrze schronu i wsłuchując w moc gwałtownej beethovenowskiej nawałnicy, która nagle zdała im się doskonałym odbiciem bezgłośnych uderzeń kosmicznego wiatru miotającego statkiem. Właśnie tak powinno to brzmieć! Sekcja smyczkowa i dęta przekrzykiwały się w dzikich porywach, niemożliwe do opanowania, a jednak tak piękne, że Maję aż przebiegł dreszcz po kręgosłupie. Nigdy przedtem nie słuchała starego klasyka tak uważnie, spojrzała więc z zachwytem (i odrobiną lęku) na Arkadego, który rozpromieniony obserwował efekt wybranej przez siebie w natchnieniu płyty; puszył się niczym młody ptaszek prezentujący na wietrze reszcie stada swoje nowe, kolorowe piórka. Kiedy nawałnica symfonii osiągała maksimum, wręcz trudno było uwierzyć, że licznik promieniowania nie podnosi się, aby nadążyć za muzyką, kiedy zaś muzyczna burza cichła, wydawało się, że również i ich burza lada chwila powinna się skończyć. W oddali rozległy się stłumione pomruki, powietrzem wstrząsnęły ostatnie porywy wichury. I wreszcie na koniec wszystko ucichło i samotna waltornia łagodnie zaśpiewała, że burza wreszcie się skończyła.

Ludzie nagle jakby zapomnieli o niebezpieczeństwie i swobodnie zaczęli rozmawiać o innych sprawach, wracając do rozmaitych problemów tak brutalnie przerwanego dnia albo też wykorzystując sposobność, aby pogawędzić o zupełnie innych rzeczach. Po mniej więcej półgodzinie jedna z tych rozmów stała się głośniejsza od pozostałych. Maja nie przysłuchiwała się jej od początku, ale nagle do jej uszu dotarły słowa Arkadego wypowiedziane bardzo głośno po angielsku:

— Myślę, że nie powinniśmy przejmować się planami, które narzucają nam mądrale z Ziemi!

Inne rozmowy zamilkły i wszystkie głowy skierowały się w jego stronę. Arkady podskoczył i teraz unosił się pod wirującym sklepieniem kapsuły, skąd mógł obserwować całą grupę i przemawiać do niej niczym jakiś szalony duch.

— Sądzę, że powinniśmy sporządzić nowe plany — oznajmił. — I to zaraz. Musimy wszystko zaprojektować od początku, aby wyrazić własne pragnienia. To dotyczy wszystkiego, nawet konstrukcji pierwszych schronów, jakie wybudowaliśmy.

— Co ci się w nich nie podoba? — spytała Maja, zirytowana jego przemową. — Te plany są całkiem dobre. — To zaczynało być naprawdę denerwujące. Arkady często zachowywał się tak despotycznie i za każdym razem wszyscy z wyrzutem spoglądali na nią, jak gdyby była za niego w jakiś sposób odpowiedzialna i jakby jej obowiązkiem było sprawić, aby już nigdy więcej ich nie dręczył swoimi pomysłami.

— Budowle to podstawa każdej społeczności — oświadczył Arkady.

— Pokoje, chodzi tylko o pokoje — zwrócił mu uwagę Sax Russell.

— Tak, ale pokoje wyznaczają społeczną organizację wewnątrz budynków. — Arkady rozglądał się dokoła, spojrzeniem zachęcając ludzi do dyskusji. — Układ budynku wskazuje, jaki kształt, zdaniem projektującego, powinno przybrać życie w środku. Zauważyliśmy to już na początku lotu, kiedy Rosjanom i Amerykanom wyznaczono osobne torusy D i B. Mieliśmy pozostać dwiema odrębnymi, obcymi społecznościami. Tak samo będzie na Marsie. Budynki wyrażają wartości, są czymś w rodzaju gramatyki. A pokoje są zdaniami. Nie życzę sobie, by ktoś w Waszyngtonie czy Moskwie mówił mi, w jaki sposób powinienem żyć. Mam tego dosyć.

— Co ci się nie podoba w projekcie pierwszych schronów? — spytał John z zainteresowaniem.

— Są prostokątne — odrzekł Arkady. Stwierdzenie to wywołało żywiołowy śmiech, ale Rosjanin mówił dalej: — Mają prostokątny, stereotypowy kształt! Poza tym miejsca pracy oddzielono od kwater mieszkalnych, jak gdyby praca nie była najistotniejszym elementem naszego życia. Nie mówiąc już o tym, że część mieszkalna składa się niemal wyłącznie z prywatnych pokojów, odzwierciedlających hierarchię ważności, ponieważ naszym szefom przyznano większą przestrzeń.

— A czy nie zrobiono tego po prostu po to, aby ułatwić im pracę? — spytał Sax.

— Nie, tak naprawdę to wcale nie jest konieczne. To służy tylko podkreśleniu ich prestiżu. Typowy przykład “amerykańskiego stylu myślenia”, jeśli mogę tak to ująć.

W tłumie rozległ się jakiś jęk sprzeciwu.

— Czy koniecznie musimy się wdawać w politykę, Arkady? — zapytała Phyllis.

Na sam dźwięk tego złowróżbnego słowa zwarty tłumek słuchaczy rozsypał się. Mary Dunkel i parę osób ostentacyjnie odwróciło się plecami i skierowało w przeciwległy koniec pomieszczenia.

— Wszystko jest polityką! — krzyknął za nimi Arkady. — A nic nie jest bardziej z nią związane niż nasza podróż. Zaczynamy tworzyć nowe społeczeństwo; jakże mogłoby ono egzystować bez polityki?

— Jesteśmy placówką naukową — obruszył się Sax. — Nie potrzebujemy polityki.

— Kiedy leciałem ostatnim razem, w ogóle nie było takiego problemu — wtrącił w zadumie John.

— Ależ był — powiedział z uporem Arkady — tylko wtedy wszystko było prostsze. Wasza załoga składała się wyłącznie z Amerykanów, wykonujących polecenia zwierzchników podczas ściśle określonej czasowo misji. A my stanowimy międzynarodową ekipę, która zakłada stałą kolonię. To coś zupełnie innego.

Kilka osób znów zbliżyło się do Arkadego i Johna, aby lepiej słyszeć, o czym mówią.

— Mnie nie interesuje polityka — odezwała się Rya Jimenez, a Mary Dunkel poparła ją z drugiego końca pomieszczenia:

— To jedna z rzeczy, przed którymi stamtąd uciekłam!

Rosjanie zaczęli naraz mówić jedni przez drugich, wykrzykując takie kwestie, jak: “Już samo to jest stwierdzeniem politycznym!”

Aleks usiłował przekrzyczeć tłum:

— Wy, Amerykanie, chcielibyście położyć kres polityce i historii, aby znaleźć się w świecie, w którym dominujecie!

Kilku Amerykanów próbowało zaprotestować, ale Aleks nie dał sobie przerwać.

— To prawda! W ciągu ostatnich trzydziestu lat zmienił się cały świat, wszystkie kraje przeanalizowały własne problemy i wdrożyły programy gruntownych przemian w celu ich rozwiązania, wszystkie z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Stajecie się najbardziej konserwatywnym państwem na świecie.

— Przemiany, o których mówisz — wtrącił Sax — były w większości wymuszone, ponieważ kraje te cechowała skostniałość i były niemal na progu bankructwa. Stany natomiast rozwijały się przez cały czas, więc nie musiały przechodzić tak drastycznej przebudowy. Słuchajcie, amerykańska droga jest lepsza, ponieważ jest łagodniejsza. Jest bardziej przemyślana.

Wypowiedź ta pohamowała na chwilę rozpęd Aleksa i podczas gdy się nad nią zastanawiał, do rozmowy włączył się John Boone, który już od jakiegoś czasu z wielkim zainteresowaniem obserwował Arkadego:

— Wracając do tematu schronów, co chcesz w nich zmienić?

— Nie jestem do końca pewien — odrzekł Arkady. — Musimy najpierw obejrzeć miejsca, na których będziemy je budować, przejść się po terenie i omówić wszystkie szczegóły. Taka jest moja propozycja. Jednak generalnie sądzę, że miejsca pracy i przestrzeń mieszkalna powinny być maksymalnie przemieszane. Nasza praca będzie czymś więcej niż “zarabianiem pieniędzy” — w pewnym sensie będzie sztuką i bez reszty wypełni całe nasze życie. Wszyscy będziemy pracować z równym zaangażowaniem dla siebie nawzajem i nie będziemy sobie za to płacić, więc nie powinno być wśród nas żadnych hierarchicznych podziałów. Zresztą zupełnie nie podoba mi się system dowodzenia, który mamy teraz. — Uprzejmie skinął głową w kierunku Mai. — Na każdym z nas spoczywa przecież taka sama odpowiedzialność, więc nasze budynki powinny to uwidaczniać. Najlepszy byłby układ koncentryczny… Trudny do wykonania, ale funkcjonalny, jeśli chodzi o obieg ciepła. Geodezyjna kopuła powinna być niezłym kompromisem — jest łatwa w konstrukcji i podkreśla naszą równość. Co do wnętrza, postuluję maksymalną otwartość. Wszyscy będą mieli osobne pokoje, to jasne, ale nie powinny one być duże. Myślę, że mogłyby na przykład być usytuowane koliście i skierowane frontem ku większym wspólnym salom… — Podniósł mysz leżącą przy jednym z terminali i zaczął kreślić po ekranie. — Mniej więcej tak. To jest gramatyka architektury, którą można by nazwać: “Wszyscy równi”. Tak?

— Na miejscu jest już sporo prefabrykatów — stwierdził John. — Nie jestem pewien, czy dadzą się przystosować.

— Jeśli rzeczywiście będzie nam na tym zależeć, uda nam się.

— Ale czy to naprawdę konieczne? To znaczy… przecież to oczywiste, że wszyscy jesteśmy sobie równi.

— Oczywiste? — spytał ostro Arkady, rozglądając się wokół siebie. — Czy jeśli Frank i Maja mówią nam, że mamy coś zrobić, wolno nam ich zignorować? Albo jeśli Houston czy Bajkonur wydają nam polecenia, możemy je zlekceważyć?

— Tak sądzę — odrzekł spokojnie John.

Frank zmierzył go badawczym spojrzeniem. To ostatnie stwierdzenie Boone’a podzieliło przysłuchujący się tłumek i rozmowa przerodziła się w wiele mniejszych kłótni, jednak Arkady natychmiast je uciął.

— Przysłały nas tutaj nasze rządy, a wszystkie one, powtarzam wszystkie bez wyjątku, mają wady, z których większość jest naprawdę zgubna. Oto dlaczego historia jest taką krwawą papką. Ale teraz mamy szansę uniezależnić się od nich i osobiście nie mam zamiaru powtarzać wszystkich ziemskich błędów tylko z powodu konwencjonalnego myślenia. Pomyślcie, jesteśmy pierwszymi marsjańskimi kolonistami! No i jesteśmy przecież naukowcami! Nasza praca to wymyślanie nowych rzeczy, tworzenie nowych jakości!

Znów rozgorzały kłótnie, teraz jeszcze głośniejsze niż poprzednio. Maja odwróciła się i przeklęła pod nosem Arkadego, przerażona rozmiarem zamieszania, które wywołał. Nagle spostrzegła, że John Boone promiennie się uśmiecha. Odbił się od podłogi i poszybował w kierunku Arkadego, wyhamował wpadając na niego, a potem potrząsnął jego ręką, co rozkołysało ich obu w niezdarnym tańcu. Ten jawny gest poparcia skłonił wiele osób do powtórnego przemyślenia całej sprawy, co Maja odgadła z ich zdumionych twarzy; sławie Johna towarzyszyła reputacja człowieka rozsądnego i umiarkowanego, więc uznano, że skoro on aprobuje idee Arkadego, to naprawdę muszą być coś warte.

— Cholera, Ark — mruknął John. — Najpierw te zwariowane loty problemowe, a teraz coś takiego… Jesteś szalony facet, nie ma co! A tak przy okazji, jak ci się, u diabła, udało przekonać komisję, aby pozwoliła ci wejść na pokład tego statku?

Z ust mi wyjąłeś to pytanie, pomyślała Maja.

— Skłamałem — wyjaśnił Arkady.

Wszyscy parsknęli śmiechem, nawet zaskoczony Frank.

— Ma się rozumieć, że skłamałem! — krzyknął Arkady; jego rudą brodę rozciął szeroki, nienaturalny uśmiech. — Jak inaczej mógłbym się tu dostać? Chciałem lecieć na Marsa, aby robić to, na co mam ochotę, komisja selekcyjna natomiast pragnęła, aby ludzie lecieli tam i ściśle wypełniali ich instrukcje. Doskonale wiecie, o co mi chodzi! — Oskarżycielskim ruchem wymierzył w nich palec i krzyknął: — Wszyscy ich okłamaliście! Wiem, że tak było.

Frank wybuchnął tak głośnym śmiechem jak nigdy. Sax przybrał swoją zwykłą minę a la Buster Keaton i oznajmił:

— ZMOWPROM. Zmodyfikowany Wieloaspektowy Profil Osobowościowy “Minnesota”.

Gdzieniegdzie rozległy się pogardliwe gwizdy; wszyscy koloniści mieli za sobą to nieciekawe doświadczenie. Był to najbardziej rozpowszechniony na świecie test psychologiczny, wielce szanowany przez specjalistów. Badana osoba musi zgodzić się lub nie z pięćset pięćdziesięcioma zdaniami orzekającymi; na podstawie tych odpowiedzi tworzy się jej profil osobowościowy. Tyle że punktem odniesienia są odpowiedzi uzyskane od reprezentatywnej grupy dwóch tysięcy sześciuset przeciętnych, białych, żonatych, średniozamożnych farmerów z Minnesoty w latach trzydziestych XX wieku. Pomimo późniejszych modyfikacji testu, wciąż głęboko zakorzenione było powszechne nieprzychylne nastawienie do niego, spowodowane charakterem tej pierwszej grupy testowanych.

— Minnesota! — krzyknął Arkady, dziko tocząc wokoło oczyma. — Farmerzy! Farmerzy z Minnesoty! Teraz mogę wam to już powiedzieć: skłamałem przy każdej odpowiedzi! Każda z nich była dokładnie odwrotna od tego, co naprawdę myślałem, i to właśnie dzięki temu zabłysłem jako osobnik normalny!

Słuchacze zareagowali spontanicznym śmiechem.

— Do cholery — oznajmił John — to nic w porównaniu ze mną. Ja rzeczywiście jestem z Minnesoty i też musiałem kłamać.

Wesołe okrzyki zamieniły się w gwar. Maja zauważyła, że twarz Franka nagle zrobiła się szkarłatna; nie mógł wydusić z siebie słowa, kurczowo trzymał się za brzuch i kiwał głową na wszystkie strony, bez skutku próbując pohamować spazmatyczny atak śmiechu. Nigdy przedtem Maja nie widziała, żeby się tak zachowywał.

Nagle Sax oświadczył z całą powagą:

— To test sprawił, że kłamaliście.

— A co, ty może nie? — zapytał napastliwie Arkady. — Chcesz powiedzieć, że ty nie kłamałeś?

— No cóż, nie — odparł Sax, mrużąc oczy, jakby wcześniej ta myśl nawet nie przyszła mu do głowy. — Nie skłamałem ani razu.

Słowa Saxa wywołały znów wybuch śmiechu. Sax rozejrzał się wokół siebie zdziwiony reakcją zebranych, przez co wyglądał jeszcze zabawniej.

Ktoś krzyknął:

— Co na to powiesz, Michel? Potrafisz to jakoś wytłumaczyć?

Michel Duval rozłożył ręce.

— Może nie doceniacie wyrafinowania ZMOWPROM-u. Może ten test miał tylko sprawdzić, do jakiego stopnia jesteście uczciwi.

Stwierdzenie to wywołało istny grad pytań. Zaczęło się metodyczne śledztwo. W jaki sposób ich kontrolował? Jak testujący rozpoznawali ich naturalne reakcje? Czy weryfikowali pierwszą ocenę, aranżując kolejne, mniej oficjalne “testy” indywidualne? W jaki sposób eliminowali alternatywne interpretacje wyników? A przede wszystkim, jak mogli się uważać za prawdziwych naukowców w jakimkolwiek sensie tego słowa?

Wielu kolonistów uważało psychologów za pseudonaukowców, a większość miała do nich ansę po ciężkich próbach, które musieli przejść, aby dostać się na pokład Aresa. Dopiero teraz ujawniały się skutki długich lat współzawodnictwa. I nagle odkrycie, że przeżyli to wszystko w podobny sposób, złamało w nich jakąś wewnętrzną blokadę i wyzwoliło chęć szczerej rozmowy. Napięcie, które pojawiło się podczas wykładu Arkadego na temat polityki, bezpowrotnie zniknęło.

Maja pomyślała, że może Arkady świadomie pomieszał oba tematy. Jeśli tak, zrobił to bardzo sprytnie. Arkady był nieprzeciętnie inteligentnym człowiekiem, możliwe więc, że rzeczywiście zrobił to celowo. Przeanalizowała jeszcze raz całe wydarzenie. Właściwie to John Boone zmienił temat. To on efektownie pofrunął pod sufit i udzielił Arkademu poparcia, a ten tylko skrzętnie wykorzystał szansę. Obaj więc byli sprytni. Możliwe zresztą, że działali w zmowie. Możliwe, że była to próba stworzenia czegoś w rodzaju alternatywnego przywództwa… Amerykanin i Rosjanin. Bez względu na to, jaka była prawda, musiała jakoś zareagować, nie mogła tego tak zostawić.

Po krótkiej chwili odezwała się do Michela:

— Czy sądzisz, że to zły znak, iż wszyscy uważamy się za wyrachowanych kłamców?

Michel wzruszył ramionami.

— W każdym razie należy o tym rozmawiać. Właśnie uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż nam się dotąd zdawało. Nikogo nie będzie już gnębiło poczucie winy, że dostał się na statek nieuczciwie.

— A ty? — spytał Arkady. — Czy tylko na pokaz udawałeś najbardziej rozsądnego i zrównoważonego psychologa, w rzeczywistości skrywając osobliwy umysł, który po pewnym czasie poznamy i pokochamy?

Na twarzy Michela pojawił się nikły uśmieszek.

— To ty jesteś ekspertem w dziedzinie osobliwych umysłów, Arkady.

Rozmowę przerwały okrzyki kilku osób, które obserwowały ekrany Poziom promieniowania zaczął się zmniejszać. Po pewnym czasie był już tylko nieznacznie wyższy od normalnego.

Ktoś znów włączył “Symfonię Pastoralną” od momentu solowej partii waltorni. Ostatnia część symfonii, “Radosne i miłe odczucia po burzy”, popłynęła łagodnie z głośników i kiedy opuszczali schron i unosili się po statku jak puch dmuchawca na wietrze, piękna stara ludowa melodia rozbrzmiewała po Aresie w całym bogactwie brucknerowskiej orkiestracji. Słuchając jej zaczęli sprawdzać szkody w zabezpieczonych wcześniej sektorach Aresa. Grubsze ściany farmy i leśnej biomy zapewniły roślinom bezpieczne schronienie i chociaż zanotowano wśród nich pewne straty, a cały plon mógł się okazać niejadalny, to jednak stosy nasion nie uległy napromieniowaniu. Zwierzęta również zapewne nie nadawały się do jedzenia, ale z pewnością dadzą życie następnym zdrowym pokoleniom. Jedynymi ofiarami były nieliczne swobodnie latające ptaki śpiewające z jadalni D, które znaleźli martwe na podłodze.

Jeśli chodzi o załogę, pancerz izolacyjny schronu dopuścił do nich jedynie około sześciu remów. Okazało się, że dość niebezpiecznie było tylko przez trzy godziny, a mogło być znacznie gorzej, ponieważ zewnętrzna powłoka statku otrzymała ponad sto czterdzieści remów, dawkę absolutnie śmiertelną dla każdego człowieka.


Mijało sześć miesięcy w zamkniętej przestrzeni, bez możliwości choćby jednego spaceru na zewnątrz. Na pokładzie panowało teraz późne lato, dni były długie. Na ścianach i sufitach dominowała zieleń, a podróżnicy chodzili boso. W łomocie urządzeń i szumie wentylatorów ciche rozmowy zdawały się prawie niesłyszalne.

Statek sprawiał wrażenie opustoszałego; część sektorów w ciągu dnia przeważnie była wyludniona, jakby cała załoga pogrążyła się bez reszty w oczekiwaniu. Jedynie w korytarzach torusów B i D przesiadywały czasami małe grupki pogrążonych w dyskusjach podróżników. Kilka razy, kiedy Maja przechodziła obok nich, rozmowy gwałtownie milkły, co ją oczywiście bardzo zaniepokoiło. Ostatnio miała kłopoty z zaśnięciem, rano nie mogła się obudzić, a praca wprawiała ją w stan rozdrażnienia. Wszyscy inżynierowie odczuwali znużenie coraz bardziej wymyślnymi symulacjami, które tak naprawdę były tylko formą oczekiwania na końcową fazę lotu, kiedy miały się pojawić prawdziwe wyzwania, ale u Mai objawy te były szczególnie intensywne. Często traciła poczucie czasu i popełniała więcej błędów. Wreszcie poszła porozmawiać o tym z Władem, a on polecił jej częstszy kontakt z wodą, więcej ruchu i pływania.

Z kolei Hiroko poradziła jej, aby więcej czasu przebywała na farmie. Maja z chęcią zastosowała się do jej sugestii, spędzając całe godziny na pieleniu, zbieraniu plonów, przycinaniu, nawożeniu, podlewaniu. Poza tym prowadziła błahe rozmowy, przesiadywała na ławce, patrzyła na liście, spacerowała między grządkami. Pomieszczenia farmy znajdowały się w największych komorach statku; ich wypukłe sklepienia pokryte były rozgwiazdami złocistych linii, które imitowały promienie słońca. Wielopoziomowe pokłady pełne były roślin uprawnych, gdyż od czasu burzy posadzono już sporo nowych.

Na Aresie było za mało miejsca na uprawy, aby można było karmić załogę wyłącznie jedzeniem z farmy, ale Hiroko — od początku niezadowolona z tego faktu — coraz skuteczniej zwiększała ich powierzchnię, przysposabiając do tego kolejne pustoszejące magazyny. Teraz rosły tam w rzędach korytek karłowate odmiany pszenicy, ryżu, soi i jęczmienia, a ponad nimi zwisały hydroponiczne kultury warzyw i stały na półkach ogromne przezroczyste słoje z zielonymi i żółtymi glonami, pełniącymi istotną funkcję wspomagającą proces regulacji składu powietrza.

Niekiedy Maja po prostu siadała i przez cały dzień obserwowała pracę sekcji farmerskiej. Hiroko i jej asystent Iwao nieustannie pracowali nad nie kończącym się zadaniem maksymalizacji stopnia domknięcia biologicznego systemu wspomagania życia. Do ekipy stałych współpracowników zajmujących się tą kwestią należeli również Raul, Rya, Gene, Jewgienia, Andrea, Roger, Ellen, Bob i Tasza. Efekty kolejnych prób mierzono w wartościach “K”, które wyrażały stopień osiągniętego domknięcia. Tak więc dla każdej substancji wprowadzanej ponownie do obiegu przedstawiało się to następującym wzorem:

K = I — e/E

gdzie “E” oznaczało tempo zużycia w systemie, “e” — prędkość /niekompletnego/ domknięcia, a “I” — stałą, dla której Hiroko ustanowiła właściwą wartość podczas swoich wcześniejszych badań nad tym zagadnieniem.

Najbardziej pożądany rezultat, czyli K = I — l, był niemożliwy do osiągnięcia, ale asymptotyczne zbliżanie się do niego stanowiło ulubioną rozrywkę biologów z farmy, jednocześnie ważną dla ich ostatecznej egzystencji na Marsie. Nic więc dziwnego, że rozmowy na ten temat ciągnęły się całymi dniami, oscylując wokół problemów tak skomplikowanych, że w gruncie rzeczy nikt ich naprawdę nie rozumiał. Jednak najistotniejsze było to, że członkowie sekcji farmerskiej już teraz wykonywali swoją rzeczywistą pracę i Maja bardzo im tego zazdrościła. Sama była przecież tak potwornie zmęczona symulacjami!

Hiroko stanowiła dla Mai prawdziwą zagadkę. Była daleka, pełna rezerwy, zawsze poważna i całkowicie zaabsorbowana swoją pracą, a jej ekipa bez przerwy kręciła się wokół niej, jakby ich szefowa była władczynią jakiegoś królestwa, które nie miało nic wspólnego z resztą statku. Mai się to niezbyt podobało, ale nic nie mogła na to poradzić. Zresztą w zachowaniu Hiroko było coś, co łagodziło wrażenie, jakie wywoływała separacja biologów. Nie pozostawało więc nic innego, jak pogodzić się z faktem, że farma jest odrębnym miejscem, a jej obsługa odrębną społecznością. Mai przyszło też do głowy, że w razie potrzeby mogłaby spróbować ich wykorzystać jako przeciwwagę dla rosnącego wpływu Arkadego i Johna. Na razie nie wiedziała jeszcze, jak to zrobić, ale przestała się martwić tym odrębnym królestwem.

Właściwie nawet bardzo się zbliżyła do jego mieszkańców. Czasami pod koniec dnia pracy szła z całą grupką do piasty, gdzie zabawiali się w wymyśloną przez siebie grę, którą nazywali “skokiem w tunel”. Najpierw z torusa skakali rurą w dół do punktu, gdzie tworzące piastę cylindry osiągały maksymalną szerokość, tworząc jeden gładki tunel. Znajdowały się tam poręcze, mające ułatwić szybki ruch w przód i w tył wzdłuż piasty, gra polegała jednak na tym, że skoczkowie musieli stanąć na włazie schronu przeciwburzowego i starać się skoczyć w górę piasty aż do wejścia do baniaczka, całe pięćset metrów dalej, bez odpychania się od ścian lub poręczy. Siły Coriolisa praktycznie uniemożliwiały tak długi przelot, więc jeśli komuś udało się przebyć choćby połowę drogi, zwykle zwyciężał w tej grze. Pewnego dnia jednak Hiroko postanowiła skontrolować stan eksperymentalnej uprawy w baniaczku. Pożegnała się z nimi, a potem przykucnęła na pokrywie wejścia do schronu, skoczyła i powoli przeleciała całą długość tunelu, obracając się podczas lotu wokół własnej osi. Zatrzymała się dopiero przy włazie do baniaczka.

Gracze wpatrywali się w tunel oszołomieni.

— Hej! — zawołała Rya do Hiroko. — Jak to zrobiłaś?

— Co zrobiłam?

Wyjaśnili jej zasady gry. Uśmiechnęła się i Maja nagle nabrała pewności, że Hiroko już wcześniej doskonale znała reguły.

— No więc, jak to zrobiłaś? — powtórzyła Rya.

— Po prostu skoczyłam! — odparła Hiroko i zniknęła w baniaczku.

Tego wieczoru przy kolacji wszyscy dyskutowali o wyczynie Hiroko. Frank powiedział do Japonki:

— Może po prostu miałaś szczęście.

Hiroko uśmiechnęła się.

— Może każde z nas powinno skoczyć ze dwadzieścia razy. Zobaczymy, kto wygra.

— Niezły pomysł.

— O co się założymy?

— Oczywiście o pieniądze.

Hiroko potrząsnęła głową.

— Naprawdę sądzisz, że pieniądze jeszcze coś znaczą?


Kilka dni później Maja unosiła się pod wypukłą kopułą baniaczka z Frankiem i Johnem, wpatrując się w Marsa, który był teraz rozmiaru dziesięciocentówki i przypominał Księżyc między ostatnią kwadrą a pełnią.

— Ostatnio wybucha strasznie dużo kłótni — zauważył mimochodem John. — Podobno Aleks i Mary rozpoczęli otwartą wojnę. Michel mówi, że można się było tego spodziewać, ale…

— Może zabraliśmy ze sobą zbyt wielu przywódców — wtrąciła Maja.

— Tak, pewnie ty powinnaś być jedynym — mruknął ironicznie Frank.

— Zbyt wielu przywódców? — spytał John.

Frank potrząsnął głową.

— To nie o to chodzi.

— Nie? Na pokładzie rzeczywiście mamy wiele prawdziwych gwiazd.

— Instynkt współzawodnictwa i pragnienie przewodzenia innym to nie to samo. Czasami nawet wydaje mi się, że są ze sobą wręcz sprzeczne.

— Tobie pozostawiam ocenę, kapitanie — uśmiechnął się John, widząc nachmurzoną minę Franka. Maja pomyślała, że Boone jest jedyną naprawdę zrównoważoną i spokojną osobą w całej ekipie.

— Psychologowie dostrzegli ten problem już w trakcie przygotowań — ciągnął dalej Frank. — Było to dość oczywiste nawet dla nich. Zastosowali rozwiązanie harvardzkie.

— Rozwiązanie harvardzkie — powtórzył John, delektując się tym stwierdzeniem.

— Już dawno temu kierownictwo Harvardu zauważyło, że jeśli przyjmują kandydatów stosując wyłącznie kryterium najwyższych ocen, a potem przed studentami pierwszego roku stawiają cały szereg rozmaitych wymagań, niepokojąco duża liczba uczniów popada w depresję po otrzymaniu słabych not i psuje dobre imię uczelni, strzelając sobie w łeb.

— To absolutnie niemożliwe — obruszył się John.

Maja zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem.

— Wy dwaj musieliście chyba chodzić do szkół zawodowych, co?

— Odkryli, że sposób na umknięcie takich problemów polega na tym, aby przyjąć na studia pewien procent uczniów, którzy wprawdzie w przeszłości otrzymywali często średnie stopnie, ale wyróżniali się w jakiś inny sposób, ponieważ…

— Trzeba mieć tupet, aby złożyć podanie na Harvard ze średnimi ocenami…

— … jeśli ktoś w przeszłości otrzymywał przeciętne oceny, jest po prostu szczęśliwy, że w ogóle studiuje na Harvardzie.

— Skąd o tym wiesz? — spytała Maja z ciekawością.

Frank uśmiechnął się.

— Byłem jednym z nich.

— Przecież na naszym statku nie ma miernot — zdziwił się John.

Frank spojrzał z powątpiewaniem.

— Ale są naprawdę świetni naukowcy, których nie interesuje, no wiesz… administracja. Uważają, że jest nudna. Są zadowoleni, że wyręczają ich tacy ludzie jak ja.

— Mężczyźni typu beta — mruknął John. Była to aluzja do Franka i jego zainteresowania socjobiologią. — Genialne tępaki.

Ci dwaj kpili z siebie w tak napastliwy sposób, że…

— Mylisz się — powiedziała Maja do Franka.

— Może i tak, ale tacy są jak sztab wyborczy. Mają przynajmniej siłę, aby za kimś podążyć. — Powiedział to takim tonem, jakby przygnębiała go myśl o tym.

John, którego niebawem czekała wachta na mostku, pożegnał się i odszedł.

Frank przepłynął łagodnie na stronę Mai. Poruszyła się niespokojnie; od dłuższego czasu nie wracali już w rozmowach do swego krótkiego romansu, nawet pośrednio. Maja wyobrażała sobie, że gdyby do tego kiedyś doszło, powiedziałaby mu, że nie było to nic nadzwyczajnego, że od czasu do czasu pozwala sobie na seks z mężczyznami, którzy jej się podobają. I że robi to pod wpływem chwili.

Frank jednak wskazał tylko na czerwoną kropkę na niebie.

— Zastanawiam się, po co właściwie tam lecimy?

Maja wzruszyła ramionami. Prawdopodobnie chciał powiedzieć , ja” zamiast “my”.

— Każdy ma swoje powody — odparła.

Zerknął na nią uważnie.

— Tak, to prawda.

Zignorowała jego dziwny ton.

— Może to nasze geny — rzuciła niedbale. — Może one przeczuwają, kiedy na Ziemi dzieje się źle. I teraz zauważyły wzrastającą szybkość mutacji albo coś w tym rodzaju.

— I skierowały nas ku nowemu początkowi.

— Tak.

— Teoria genu samolubnego. Inteligencja jest tylko narzędziem, które wspomaga udaną reprodukcję.

— Możliwe.

— Chociaż, w zasadzie, ta podróż naraża udaną reprodukcję na szwank — mruknął Frank. — Tutaj raczej nie jest bezpiecznie.

— Ale na Ziemi również nie. Zanieczyszczenie, promieniowanie, inni ludzie…

Frank potrząsnął głową.

— Nie. Nie uważam, aby egoizm tkwił w genach. Zdaje mi się, że znajduje się gdzie indziej. — Wyciągnął rękę i palcem wskazującym szturchnął ją między piersi tak silnie, że sam Frank aż wzniósł się nad podłogę. Przez długą chwilę wpatrywał się w nią, po czym uderzył się w to samo miejsce i powiedział: — Dobranoc, Maju.


Tydzień czy dwa później Maja była akurat na farmie i ścinając kapustę, chodziła przejściem między długimi rzędami korytek. W pomieszczeniu nie było nikogo więcej. Kapuściane główki wyglądały jak rzędy ludzkich głów, medytujących w jaskrawym popołudniowym świetle.

Nagle dostrzegła jakiś ruch i szybko spojrzała w bok. Po przeciwnej stronie sali, poprzez słój z glonami zobaczyła jakąś twarz. Szkło zniekształciło rysy, ale bez wątpienia była to twarz mężczyzny o ciemnobrązowej cerze. Mężczyzna spoglądał gdzieś w bok i nie widział jej. Najwyraźniej przemawiał do kogoś ukrytego przed jej wzrokiem. Potem się poruszył i na moment za powiększającym szkłem butli jego twarz stała się wyraźniejsza. I wtedy Maja zrozumiała, dlaczego obserwuje go z taką uwagą, dlaczego żołądek podchodzi jej do gardła: nigdy przedtem go nie widziała!

Mężczyzna obrócił się i popatrzył w jej kierunku. Ich oczy spotkały się przez dwie wypukłości szkła. To był ktoś zupełnie obcy, mężczyzna o szczupłej twarzy i wielkich oczach!

Po chwili rozmył się w brązową plamę. Przez sekundę Maja wahała się, czy go gonić, ale jakoś przełamała strach i zmusiła się do biegu; szybko przemierzyła całą długość pomieszczenia i ruszyła w górę, pokonując dwa łuki złączy, do następnego cylindra. Był pusty. Przebiegła jeszcze trzy zbiorniki, zanim się zatrzymała. Stanęła, popatrując na pnącza pomidorów. Ciężko dyszała i pociła się, mimo że jednocześnie poczuła zimno. Obcy!? Przecież to niemożliwe. Ale naprawdę go widziała! Skoncentrowała się na tym wspomnieniu, próbowała zobaczyć tę twarz jeszcze raz. Może to był… nie. Na pewno to nie był nikt z ich setki, każdego z nich natychmiast by rozpoznała. Miała świetną pamięć do twarzy, potrafiła po długim czasie odtworzyć twarz przypadkowo widzianego człowieka ze zdumiewającą dokładnością. I teraz była święcie przekonana, że tego mężczyzny nie widziała nigdy przedtem.

Pasażer na gapę? Ale to również niemożliwe! Gdzie by się ukrywał przez cały czas? Jak ocalał podczas burzy słonecznej?

Czyżby zaczynała mieć halucynacje? Więc jest już z nią aż tak źle?

Powlokła się do swojego pokoju. Czuła napływające falami mdłości. Korytarze Torusa D, mimo jaskrawego oświetlenia, wydały jej się przeraźliwie mroczne. Ścierpł jej kark. Wreszcie wbiegła do pokoju. Tu będzie bezpieczna! Ale jej pokój składał się tylko z łóżka, narożnego stoliczka, krzesła, szafy i kilku półek z książkami. Przesiedziała tam godzinę, potem drugą. Był przejmująco pusty; miotała się od ściany do ściany, nie znajdując w nim nic, co by ją uspokoiło: żadnej pracy, żadnych rozrywek, żadnych odpowiedzi. Żadnej ucieczki przed szaleństwem.


Maja nie miała odwagi wspomnieć komukolwiek o tym, co zobaczyła i fakt ten wydał jej się bardziej przerażający niż całe zdarzenie. Skoro sama nie była do końca przekonana o jego realności, gdyby komuś o nim opowiedziała, ten mógłby po prostu pomyśleć, że zwariowała. Jaki inny wniosek można było wysnuć? Czym by się żywił tamten człowiek, gdzie by się ukrywał? Nie. Zbyt wiele osób musiałoby o nim wiedzieć, to było absolutnie niemożliwe. Ale ta twarz, ta twarz!

Pewnej nocy zobaczyła ją we śnie i obudziła się cała zlana potem. Doskonale wiedziała, że halucynacje są jednym z pierwszych symptomów kosmicznego załamania nerwowego. Podczas długich pobytów na orbicie okołoziemskiej zdarzało się to dość często, zanotowano kilkadziesiąt takich przypadków. Zwykle zaczynało się od tego, że ludzie słyszeli głosy we wszechobecnym szumie wentylacji i maszyn albo, równie często, widywali któregoś ze współtowarzyszy lotu w jakimś miejscu, w którym wcale go nie było, czy jeszcze gorzej — własnego sobowtóra, jak gdyby pusta przestrzeń zaczynała się wypełniać lustrami. Przypuszczano, że halucynacje te może powodować niedobór bodźców sensorycznych, więc choć załoga Aresa była starannie wyselekcjonowana również pod kątem aktywności psychicznej (niektórzy mogliby powiedzieć, że była nawet przesadnie aktywna), ze względu na długość lotu i pozbawienie znajomego widoku Ziemi, uznano ją za wyjątkowo podatną na to zagrożenie. Właśnie z tego powodu wystrój pomieszczeń był tak urozmaicony i zmieniał się wraz z upływem dnia i pory roku. A jednak pomimo tych wszystkich środków zaradczych Maja zobaczyła coś, czego z całą pewnością na statku być nie mogło.

Kiedy jakiś czas później przechadzała się po statku, odniosła wrażenie, że załoga podzieliła się na małe, zamknięte grupki, które rzadko się ze sobą nawzajem kontaktują. Ekipa Hiroko niemal przez całą dobę przebywała na farmach, nawet posiłki jedząc wspólnie na podłodze i śpiąc (również razem, jak głosiła plotka) wśród roślinnych grządek. Zespół medyczny miał swoje kwatery, biura i laboratoria w Torusie B i tam spędzał cały czas, zajęty eksperymentami, obserwacjami i konsultacjami z Ziemią. Astronawigatorzy przygotowywali się do wejścia na orbitę Marsa, trawiąc dni na nie kończących się symulacjach. A reszta była… hmm… rozproszona i trudna do znalezienia. Korytarze w torusach opustoszały, zdaniem Mai bardziej niż kiedykolwiek. Jadalnia w Torusie D nigdy nie bywała teraz pełna, a przy obiedzie siadywali znowu w oddzielnych grupkach, wśród których niezwykle często wybuchały kłótnie, uciszane zastanawiające szybko. Prywatne sprzeczki? Ale o co?

Sama Maja przy stoliku odzywała się rzadko, a częściej się przysłuchiwała. Zadziwiające, jak wiele można powiedzieć o danej społeczności tylko na podstawie tematów rozmów. W tym towarzystwie dyskusje prawie zawsze obracały się wokół nauki: biologia, technika, geologia, medycyna i tak dalej. O sprawach zawodowych potrafili gadać bez końca.

Jednakże kiedy rozmawiały ze sobą mniej niż cztery osoby, temat przeważnie szybko się zmieniał. Do problemów zawodowych dołączały, a po chwili całkowicie je zastępowały, plotki; nieodmiennie dotyczyły tych dwóch wielkich bodźców społecznego rozwoju, jakimi są seks i polityka. Głosy zniżały się do szeptów, głowy pochylały ku sobie, wieści przechodziły z ust do ust. Plotki na temat kontaktów seksualnych między podróżnikami stawały się coraz pospolitsze, a jednocześnie coraz cichsze, coraz bardziej złośliwe i coraz bardziej zawiłe. W kilku wypadkach, jak choćby nieszczęsnego trójkąta: Janet Blyleven, Mary Dunkel i Aleksa Żalina, sprawę nagłaśniano i przez jakiś czas stawała się głównym tematem na statku; inne pary ukrywały się, więc mówiono o nich szeptem, któremu towarzyszyły niedwuznaczne, wścibskie spojrzenia. Gdy Janet Blyleven weszła kiedyś do jadalni z Rogerem Calkinsem, Frank powiedział do Johna półgłosem: “Janet się zdaje, że jesteśmy panmiksją”. Maja zlekceważyła to stwierdzenie, jak zawsze, kiedy Frank mówił tym swoim drwiącym tonem, ale później jej się przypomniało, sprawdziła słowo w leksykonie socjobiologicznym i dowiedziała się, że panmiksją oznacza grupę, w której każdy mężczyzna łączy się z każdą kobietą.

Następnego dnia przyjrzała się z ciekawością Janet; wcześniej nawet nie przyszło jej coś takiego do głowy. Janet była bardzo towarzyska, zawsze pochylała się ku rozmówcy i słuchała go z prawdziwą uwagą. I miała taki bystry uśmieszek. Ale… no cóż, statek tak zaprojektowano, aby zapewniał załodze sporo prywatności; Maja była przekonana, że wokół niej dzieje się dużo więcej interesujących rzeczy niż się na pozór wydaje.

Więc może to jednak się zdarzyło, może jedną z tych wielu sekretnych spraw jest jej rzekoma halucynacja, może w tajemnicy egzystuje wśród nich jeszcze jedna istota, samotnie albo wspierana przez grono oddanych przyjaciół lub jakieś tajne sprzysiężenie?

— Zauważyłaś ostatnio coś ciekawego? — spytała Maja Nadię pewnego dnia pod koniec ich zwyczajowej pogawędki przy śniadaniu.

Nadia wzruszyła ramionami.

— Wszyscy się straszliwie nudzą. Chyba już najwyższy czas, aby ta podróż wreszcie dobiegła końca.

Być może chodziło właśnie o to.

Po chwili Nadia z kolei zapytała:

— Słyszeliście już o Hiroko i Arkadym?

Na temat Hiroko nieustannie pojawiały coraz to nowe plotki. Maja uważała to za niesmaczne i niepokojące. Ta jedyna wśród nich Azjatka powinna przyciągać ich uwagę w zupełnie inny sposób — głębią wschodniego sposobu postrzegania świata, tajemniczym urokiem Orientu… Cóż, gdzieś w otchłaniach ich superracjonalnych umysłów nadal tkwiło mnóstwo mocno zakorzenionych, zastarzałych przesądów. Chociaż, z drugiej strony, tutaj nie można niczego z góry wykluczyć, wszystko może się zdarzyć.

Jak twarz widziana przez szkło butli.

Maja słuchała więc ze ściśniętym żołądkiem słów Saszy Jefremowej, która nachyliła się ku nim od sąsiedniego stolika i odpowiadając na pytanie Nadii, zastanawiała się głośno, czy Hiroko ma zamiar założyć męski harem. To był czysty nonsens, chociaż po namyśle istotnie jakiś rodzaj przymierza między Hiroko i Arkadym wydał się Mai dość logiczny i niepokojący, chociaż nie była pewna dlaczego. Arkady był otwartym orędownikiem uniezależnienia się kolonistów od Centrum Kontroli Wyprawy, Hiroko w ogóle nie podejmowała tego tematu, ale czyż nie działała w tym duchu? Czy nie odseparowała już całej sekcji farmerskiej od reszty załogi, przekształcając ją w coś w rodzaju zamkniętego torusa wtajemniczonych, do którego inni nie byli w stanie przeniknąć?

Jednak kiedy po chwili Sasza oświadczyła konspiracyjnym szeptem, że Hiroko planuje zapłodnić swoje jajeczka spermą wszystkich mężczyzn na Aresie i kriogenicznie przechowywać embriony, aby później wyhodować je na Marsie, Maja ostentacyjnie zabrała swoją tacę i skierowała się do zmywarek. Czuła coś w rodzaju zawrotu głowy. Stawali się sobie coraz bardziej obcy.


Czerwony półksiężyc urósł do wielkości ćwierćdolarówki, a w miarę zbliżania się do niego rosło również napięcie, jak gdyby za godzinę miała nadejść burza z piorunami i powietrze wypełniał pył, Kreozyt i wyładowania atmosferyczne. Czuli się tak, jak gdyby tam na górze, na tej kropce w kolorze krwi naprawdę oczekiwał ich bóg wojny. Zielone obicia ścian na Aresie były teraz pocętkowane żółcią i brązami, a popołudniami sodowe lampy pogrążały cały statek w złocisto-rdzawej poświacie.

Większość kolonistów spędzała całe godziny w baniaczku, obserwując planetę, której oprócz Johna nikt z nich nigdy dotąd nie widział jeszcze z tak bliska. W ciągłym użyciu był sprzęt treningowy, a symulacje ćwiczono z nowym entuzjazmem. Janet kręciła się po torusach, przesyłając na Ziemię nagrania wideo, rejestrujące wszelkie zmiany w ich małym światku. Pewnego dnia jednak nagle rzuciła okulary na stół i zrezygnowała z posady reportera.

— Słuchajcie, jestem już piekielnie zmęczona statusem autsajdera — oświadczyła. — Za każdym razem, kiedy wchodzę do pokoju, wszyscy milkną albo zaczynają recytować stereotypowe formułki. Czuję się jak szpieg na usługach jakiegoś obcego wywiadu!

— Bo nim jesteś — odparł Arkady i mocno ją uściskał.

Początkowo nikt nie wyraził ochoty, by przejąć jej pracę. Houston wysyłało najpierw pełne niepokoju pytania, potem reprymendy, wreszcie zawoalowane pogróżki. Teraz, kiedy znajdowali się tak blisko Marsa, wyprawa zajmowała naprawdę sporo czasu antenowego w ziemskiej telewizji. To była chwila tuż przed “wybuchem supernowej”, jak to określiło Centrum Kontroli Wyprawy, przypominając kolonistom, że wzmożone zainteresowanie ich losem może przynieść programowi kosmicznemu ogromne korzyści i że muszą filmować i przekazywać na Ziemię to, co robią, aby nie zmalało poparcie opinii publicznej dla kolejnych lotów na Marsa, od których będzie przecież zależne przetrwanie pierwszych kolonistów. Ciągła transmisja była wręcz ich obowiązkiem!

I wtedy Frank stanął przed obiektywem i zaproponował, aby Centrum Kontroli Wyprawy samo sporządzało raporty wideo za pomocą automatycznych kamer rozmieszczonych w wielu punktach statku. Hastings, szef Centrum Kontroli Wyprawy w Houston, wyglądał na rozwścieczonego tym pomysłem. Na dodatek wtrącił się Arkady i z promiennym uśmiechem zadał pytanie, które w zawoalowany sposób podawało w wątpliwość całościową kontrolę Ziemi nad ich poczynaniami:

— Czy oni mogą nam coś zrobić?

Maja ze złością potrząsnęła głową. Ujawnili właśnie Ziemi fakt, który oficjalne raporty starannie ukrywały: że załoga rozpadła się na rywalizujące ze sobą kliki. Dokładnie w tej chwili uświadomiła sobie, że zupełnie straciła władzę nad rosyjską połową kontroli ekspedycji. Miała już poprosić Nadię, aby w ramach przyjacielskiej przysługi przejęła reporterskie obowiązki, kiedy Phyllis i paru jej przyjaciół z Torusa B zgłosili się na ochotnika. Maja natychmiast się zgodziła. Na widok zaskoczonej miny Arkadego wybuchnęła śmiechem, ale kiedy ten nadal udawał, że nic go to nie obchodzi, zirytowana krzyknęła do niego po rosyjsku:

— Właśnie przegapiłeś swoją szansę! Miałeś okazję kształtować naszą rzeczywistość!

— Nie naszą, Maju, ich rzeczywistość. A mnie zupełnie nie obchodzi, co oni myślą.


Maja i Frank zaczęli się naradzać w sprawie rozdziału obowiązków wśród załogi po wylądowaniu. Na ogół były one określone z góry specjalnościami wielu podróżników, ale ponieważ niektórzy z nich mieli wiele różnych umiejętności, należało podjąć pewne dodatkowe decyzje. Trzeba przyznać, że prowokacje Arkadego odniosły przynajmniej jeden skutek: plany, które poczyniło przed wyprawą Centrum Kontroli Wyprawy, były teraz powszechnie uważane za co najwyżej tymczasowe. Z drugiej jednak strony najwyraźniej nikt również nie zamierzał dłużej uznawać władzy Mai czy Franka, więc kiedy rozeszła się wieść, nad czym obecnie pracują, cała grupa w napięciu jęła oczekiwać rychłej konfrontacji.

Plan, który na Ziemi poczyniło Centrum Kontroli Wyprawy, sugerował założenie kolonii-bazy na równinach na północ od rozpadliny Ophir Chasma, olbrzymiego północnego odgałęzienia Valles Marineris. Do tej bazy został przydzielony cały zespół farmerski oraz większość inżynierów i lekarzy — razem około sześćdziesięciu osób. Reszta miała się podzielić na mniejsze grupy wykonujące zadania pomocnicze i tylko od czasu do czasu wracające do macierzystego obozu. Najważniejszym spośród tych zadań było dostarczenie na Fobosa części zdemontowanego Aresa i rozpoczęcie prac nad przekształceniem tego księżyca w stację kosmiczną. Druga, nieco mniej liczna ekipa miała opuścić bazę i podążyć ku północnej czapie polarnej, aby zbudować tam system eksploatacyjno-transportowy, który przeniesie lodowe bloki do bazy. Zadaniem trzeciej grupy było wykonanie na całej planecie serii pomiarów i badań geologicznych i był to z pewnością najprzyjemniejszy przydział. Ekipy pomocnicze mogły przebywać poza bazą nawet przez rok, więc przydzielenie do takiej grupy było ważną decyzją i musiało zostać przemyślane pod każdym względem. Wszyscy podróżnicy dobrze przecież wiedzieli, jak długi jest rok.

Arkady i grupka jego przyjaciół — Aleks, Roger, Samantha, Edvard, Janet, Tatiana i Elena — poprosili o misję na Fobosa. Kiedy Phyllis i Mary o tym usłyszały, natychmiast poszły zaprotestować do Mai i Franka.

— Oni wyraźnie próbują przejąć Fobosa! Kto wie, co zamierzają z nim zrobić!

Maja pokiwała głową i zauważyła, że Frankowi ten pomysł również się nie podoba. Problem jednak leżał w tym, że nikt inny nie chciał lecieć na marsjański księżyc. Nawet Phyllis i Mary nie chciały zastąpić tamtej ekipy, więc trudno było odrzucić propozycję Arkadego.

Jeszcze głośniejsze spory wybuchły, kiedy Ann Clayborne udostępniła wszystkim listę wybranego przez siebie zespołu do pomiarów geologicznych. Mnóstwo osób chciało się do nich przyłączyć i wiele z nich oznajmiło, że bez względu na to, czy Ann się zgodzi, i tak wyruszą z nią na wyprawę badawczą.

Kłótnie stawały się coraz częstsze i gwałtowniejsze. Prawie wszyscy na pokładzie zgłosili się do którejś z misji i czekali na ostateczną decyzję. Maja czuła, że traci jakąkolwiek kontrolę nad ekipą rosyjską; rosła też jej wściekłość na Arkadego. Na ogólnym spotkaniu zaproponowała z sarkazmem, by zgodzili się, aby przydziały zrobił komputer. Pomysł został natychmiast odrzucony. Musiała się przyznać do porażki.

— Więc co zrobimy?

Nikt nie wiedział.

Cały czas na osobności konferowała o tym z Frankiem.

— Spróbujmy stworzyć im iluzję, że sami podejmują decyzję — powiedział Frank z ironicznym uśmieszkiem. Zauważyła, że wcale nie zirytowała go jej porażka na spotkaniu całej ekipy. Widmo ich romansu znowu wracało, dręcząc ją z nową siłą. Przeklinała własną głupotę; małe politbiura były takie niebezpieczne…

Frank spisał życzenia wszystkich członków załogi, a potem przedstawił rezultaty na mostku, odczytując każdej osobie podane przez nią trzy pierwsze preferencje. Potwierdził się fakt, że pomiary geologiczne są bardzo popularne, a misja na Fobosie znajduje najmniej chętnych. Wszyscy z grubsza już to wiedzieli, ale te zbiorcze spisy udowodniły, że wcale nie są tak skłóceni, jak im się zdawało.

— Pojawiły się skargi, że Arkady przejmuje Fobosa — oznajmił Frank na następnym ogólnym zebraniu — ale nikt poza nim i jego towarzyszami nie chce się podjąć tej pracy. Wszyscy inni chcą lądować na Marsie.

— Właściwie — zażartował Arkady — powinniśmy dostać rekompensatę za pracę w trudnych warunkach.

— Arkady, mówienie o rekompensacie zupełnie do ciebie nie pasuje — przerwał mu łagodnie Frank.

Arkady uśmiechnął się i usiadł.

Phyllis jednak wcale to nie rozbawiło.

— Fobos będzie łącznikiem między Ziemią a Marsem, będzie spełniać taką samą funkcję jak okołoziemskie stacje kosmiczne, bez których nie można wyruszyć na inne planety. Morscy stratedzy nazywają takie bazy “przełykiem”.

— Obiecuję trzymać ręce z dala od twojej szyi — odparł rozbawiony Arkady.

Frank warknął z rozdrażnieniem:

— Wszyscy będziemy częścią tego samego organizmu! Praca każdego z nas będzie wpływać na życie całej grupy! I patrząc na wasze zachowanie dochodzę do wniosku, że rozdzielenie się na jakiś czas może się okazać niezwykle pożyteczne. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, że Arkady zejdzie mi z oczu na parę miesięcy.

Arkady skłonił się.

— Witaj, Fobosie!

Pomimo oficjalnej zgody Franka Phyllis, Mary i grupka ich zwolenników nadal byli niezadowoleni. Spędzali wiele czasu, naradzając się z Houston i ilekroć Maja wchodziła do Torusa B, ostentacyjnie przerywano rozmowy, a wszystkie oczy podążały za nią podejrzliwie — jak gdyby fakt, iż jest Rosjanką, automatycznie umieszczał ją w obozie Arkadego! Przeklinała ich za głupotę, ale Arkadego przeklinała jeszcze bardziej. Przecież właśnie on rozpętał to wszystko.

Tak czy inaczej, stało się, problem już zaistniał i trudno było dokładnie przewidzieć, jak teraz zachowa się setka ludzi rozproszona na statku, który nagle wydał im się wręcz ogromny. Coraz częściej dochodziło do konfliktów pomiędzy małymi grupkami, związanymi wspólnym celem; zaczęła nimi rządzić mikropolityka… Tak, tak, naprawdę się podzielili. Tylko stu ludzi, a jednak okazali się zbyt wielką społecznością, aby zachować jednomyślność! Ani ona, ani Frank nie mogli w żaden sposób temu zaradzić.


Pewnej nocy znowu przyśniła jej się twarz z farmy. Obudziła się rozdygotana i już nie mogła zasnąć. Nagle wydało jej się, że straciła kontrolę niemal nad wszystkim. Lecieli przez kosmiczną próżnię statkiem, który był w istocie zlepkiem ogromnych puszek, a jej zadaniem było kierowanie tym domem wariatów! Absurd!

Wyszła z pokoju i ruszyła tunelem D, który prowadził do piasty. Skierowała się do baniaczka, zapominając o grze pod nazwą “skok w tunel”.

Była czwarta nad ranem. Wnętrze baniaczka wyglądało, jak planetarium po wyjściu publiczności: ciche, puste, z tysiącami gwiazd na czarnej półkuli kopuły. Mars wisiał tuż nad jej głową; był w fazie tuż przed pełnią, prawie idealnie kulisty i wyglądał niczym kamienna pomarańcza ciśnięta między gwiazdy. Cztery wielkie wulkany przyciągały spojrzenie, jak ślady po ospie. Można było również rozpoznać długie szczeliny Valles Marineris. Maja unosiła się pod kopułą z rozpostartymi rękami i nogami i wirowała łagodnie wokół własnej osi, próbując dostrzec je dokładniej, próbując wyczuć coś szczególnego w natłoku własnych emocji. Kiedy zmrużyła oczy, spłynęły z nich małe kuliste łzy i poleciały między gwiazdy.

Nagle drzwi komory powietrznej gwałtownie się otworzyły. Wleciał John Boone, zobaczył ją i błyskawicznie chwycił klamkę, aby się zatrzymać.

— Och, przepraszam. Można się do ciebie przyłączyć?

— Tak. — Maja pociągnęła nosem i potarła oczy. — Co cię zbudziło o takiej godzinie?

— Często wstaję wcześnie. A ciebie?

— Senne koszmary.

— O czym?

— Nie pamiętam — szepnęła, mimo woli przywołując w pamięci tamtą obcą twarz.

Boone odepchnął się od drzwi i wpłynął do pomieszczenia.

— Nigdy nie pamiętam swoich snów.

— Nigdy?

— No, powiedzmy, rzadko. Jeśli coś mnie obudzi w środku jakiegoś snu i mam czas się nad nim zastanowić, czasem co nieco mi się kołacze po głowie, w każdym razie przez małą chwilkę.

— To normalne. Gdybyś rzeczywiście nigdy nie pamiętał swoich snów, to byłby raczej zły znak.

— Naprawdę? A czego niby miałby to być symptom?

— Skrajnego tłumienia uczuć, o ile sobie przypominam. — Podryfowała do bocznej ściany, a potem machając rękami rozpędziła się, chwilę leciała, po czym zatrzymała się przy kopule obok niego. — Chociaż bardzo możliwe, że to tylko jakiś wymysł Freuda.

— Innymi słowy, coś jak teoria flogistonu.

— Właśnie — zaśmiała się Maja.

Wpatrywali się w Marsa, pokazując sobie nawzajem różne osobliwości planety. Gawędzili. Maja przypatrywała się Johnowi, kiedy mówił. Był taki sympatyczny i przyjazny, i do tego jeszcze przystojny, chociaż nie w jej typie. Prawdę mówiąc, na początku wyprawy uznała jego ciągłą wesołość za coś w rodzaju kretynizmu. Dopiero w trakcie lotu zrozumiała, że to pierwsze wrażenie było całkowicie mylne: John z pewnością nie był głupi.

— Co sądzisz o nieustannych kłótniach na temat planu naszych działań, kiedy już się tam znajdziemy? — spytała, wskazując czerwoną skałę, w stronę której zmierzali.

— Nie wiem.

— Sądzę, że Phyllis ma wiele racji. Wzruszył ramionami.

— Nie warto się nad tym zastanawiać.

— To znaczy?

— Jedynym istotnym elementem każdej kłótni okazują się w efekcie tylko te kwestie, o które ludzie się spierają. Iks twierdzi “a”, Igrek utrzymuje, że “b”. Argumentują dla poparcia swoich stanowisk, wysuwając setki najrozmaitszych tez, ale słuchacze zapamiętują z tej dyskusji tylko sedno sporu, a więc, że Iks uważał “a”, a Igrek twierdził “b”. I na tej podstawie ludzie formułują opinie na temat poglądów Iksa i Igreka.

— Ale my jesteśmy naukowcami! Nauczono nas przywiązywać wagę do dowodów.

John pokiwał głową.

— W porządku, masz rację, ale jeśli mam być szczery, zgadzam się z tobą tylko dlatego, że cię lubię.

Roześmiała się, odepchnęła go silnie i każde poleciało na przeciwną ścianę kopuły.

Maja, zaskoczona własnym zachowaniem, zatrzymała się przy podłodze. Odwróciła się i zobaczyła, że po przeciwnej stronie kopuły John również się zatrzymał. Przez chwilę spoglądał na nią z uśmiechem, po czym chwycił za poręcz i wybił się w powietrze, celując wprost w Maję.

Natychmiast zrozumiała jego zamiar i całkowicie zapominając o swoim postanowieniu, aby unikać tego rodzaju sytuacji, również się odepchnęła i pofrunęła mu naprzeciw. Lecieli prosto na siebie, więc chcąc uniknąć bolesnego zderzenia, musieli się objąć i wykonać w powietrzu niemal baletowy piruet. Trzymając się za ręce, wirowali powoli ruchem spiralnym w górę kopuły — taniec, którego finał był jasny i nieunikniony. Ufff! Puls Mai przyspieszył, oddech stał się ciężki i nierówny. Wciąż kręcąc się w kółko, nagle naprężyli mięśnie ramion i, tak szybko jak jeden statek kosmiczny łączy się w przestrzeni z innym, zwarli się w namiętnym pocałunku.

Po chwili John z uśmiechem delikatnie odepchnął się od Mai, wysyłając ją w ten sposób pod sufit, a siebie w dół, gdzie uchwycił się włazu i energicznym ruchem zamknął baniaczek od wewnątrz.

Maja rozpięła włosy i wstrząsnęła energicznie głową; kaskada pukli rozsypała się na ramionach, częściowo zakrywając jej twarz. Potrząsała nimi dziko i śmiała się. Ani przez chwilę nie traktowała tego jako początku jakiejś wielkiej i romantycznej miłości, po prostu czuła się wręcz fantastycznie i miała wrażenie, że to wszystko jest czymś najzupełniej naturalnym… Przeniknął ją dziki przypływ pożądania, więc odepchnęła się od kopuły i popłynęła ku Johnowi. Wirując, rozpinała zamek kombinezonu, a serce szaleńczo tłukło jej się w piersi. Twarz rozpalił jej płomienny rumieniec, a kiedy się rozebrała, cała skóra zaczęła ją nieznośnie swędzić, jakby gwałtownie tajała. Wpadła na Johna, po czym odbiła się od niego, ciągnąc za sobą rękaw jego kombinezonu. Nadzy obijali się po komorze, przez długi czas źle obliczając kąty i siłę rozpędu, aż wreszcie łagodnie odepchnęli się stopami, popłynęli ku sobie i spletli w uścisku. Wirując w namiętnym pocałunku, dryfowali wśród pływających razem z nimi ubrań.


W następnych dniach spotykali się dosyć często. Nie próbowali utrzymać swego związku w tajemnicy, więc bardzo szybko stali się tematem rozmów, parą publiczną. Wiele osób na pokładzie ich romans zdawał się szokować, a pewnego ranka wchodząc do jadalni Maja pochwyciła szybkie spojrzenie siedzącego przy narożnym stoliku Franka, spojrzenie, które ją zmroziło. Skojarzyło jej się z jakimś incydentem w przeszłości, ale dokładnie nie potrafiła sobie już przypomnieć, o co wtedy chodziło.

Jednak większości kolonistów najwyraźniej ich romans się podobał. Pomimo wszystkich zastrzeżeń, był to przecież królewski związek równych sobie istot, coś w rodzaju symbolicznego przypieczętowania przymierza dwóch kolonijnych potęg; wyrażał harmonię. Poza tym chyba stali się czymś w rodzaju katalizatora. Co rusz tworzyły się nowe pary, ale może tylko ujawniały się stare, decydując się dopiero teraz wyjść z ukrycia. Wład i Ursula, Dmitri i Elena, Raul i Marina — Maja codziennie dowiadywała się o nowych związkach. Nielicznym samotnym osobom pozostało tylko żartować na temat miłosnego amoku, który ogarnął całą załogę. A jednak kiedy teraz Maja wsłuchiwała się w głosy podróżników, odnosiła wrażenie, że zauważa w nich dużo mniej napięcia i więcej radości.

Pewnej bezsennej nocy leżała w łóżku i analizowała w myślach ostatnie wydarzenia (nie mogła się zdecydować, czy pójść do pokoju Johna), zastanawiając się, co tak naprawdę sprawiło, że zostali parą: na pewno nie miłość, bo wcale go nie kochała, czuła doń jedynie sympatię i niesamowite pożądanie, któremu wprawdzie nie mogła się oprzeć, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że jest ono “bezosobowe” i skonkretyzowało się na Johnie bardziej dlatego, że związek z nim był po prostu dla niej niezmiernie użyteczny. Tak, to chyba było właściwe wytłumaczenie.

Związek z Johnem był wprawdzie użyteczny głównie dla niej, ale Maja na chwilę odsunęła od siebie tę myśl i skoncentrowała się na korzyściach płynących z niego dla całej ekspedycji. Tak, to było klasyczne posunięcie polityczne, zgodne z zasadą funkcjonującą na feudalnych dworach, ale z drugiej strony kojarzyło jej się też ze starożytnymi komediami o wiośnie i duchowym odrodzeniu. Odnosiła bowiem wrażenie, że zaangażowała się w związek z Johnem również pod wpływem jakiejś presji znacznie potężniejszej niż jej własne pragnienia, jakby uległa tajemniczej sile. A może tę siłę stanowił Mars? Jakiekolwiek było jej prawdziwe źródło, uczucie to pod każdym względem okazało się niezwykle przyjemne. Pozostawała jednak jeszcze jedna sprawa: powinna mieć również wpływ na Arkadego, Franka czy Hiroko… Cóż, z powodzeniem udawało jej się unikać myślenia o tym. To był jeden z talentów Mai.


Na ścianach rozkwitły żółte, czerwone i pomarańczowe kwiaty. Mars był teraz wielkości Księżyca na ziemskim niebie. Nadchodził wielki finał, który miał uwieńczyć wszystkie ich dotychczasowe wysiłki: jeszcze tylko tydzień i będą na miejscu.

W powietrzu nadal wisiało napięcie spowodowane nie rozwiązanym problemem przydziału zadań po wylądowaniu, a współpraca z Frankiem była obecnie dla Mai trudniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Nie miała na to żadnych dowodów, ale była niemal pewna, że Frankowi bardzo się nie podoba ich nieumiejętność kontrolowania sytuacji; podejrzewała również, że chociaż kłopoty spowodował przede wszystkim Arkady, Frank oskarża o taki stan rzeczy wyłącznie ją. Kilka razy opuściła spotkanie z nim i poszła do Johna, licząc na jakąś pomoc z jego strony. Jednak John nie włączał się do dyskusji i popierał wszystko, co zaproponował Frank. Jego rady udzielane Mai prywatnie były trafne i błyskotliwe, ale problem polegał na tym, że John lubił Arkadego, a nie znosił Phyllis, wobec czego zwykle jej zalecał, aby popierała Arkadego, najwyraźniej zupełnie nieświadom sposobu, w jaki tamten podważał jej autorytet u pozostałych Rosjan. Nigdy mu o tym nie wspomniała, bo chociaż byli kochankami, nadal istniały tematy, o których nie chciała rozmawiać ani z nim, ani z nikim innym.

Jednakże pewnej nocy w jego pokoju, leżąc bezsennie w ciemnościach i gryząc się nagromadzonymi kłopotami, nie wytrzymała i spytała:

— Czy sądzisz, że na statku można by ukryć pasażera na gapę?

— Hmm, naprawdę nie wiem — odparł John zaskoczony. — Dlaczego pytasz?

Z wysiłkiem przełknęła ślinę i opowiedziała mu o twarzy za butlą z glonami.

Usiadł na łóżku, zapalił lampkę i wpatrzył się w nią badawczo.

— Jesteś pewna, że to nie był…

— To nie był nikt z nas.

Potarł w zamyśleniu brodę.

— Cóż… przypuszczam, że gdyby pomagał mu ktoś z załogi…

— Hiroko — podsunęła Maja. — To znaczy, nie mam żadnych podstaw, by ją podejrzewać, ale chodzi o farmę i możliwości, jakie daje. Farma rozwiązałaby mu problem jedzenia i zapewniła wiele kryjówek. No i mógłby tam przeczekać burzę radiacyjną w schronach dla zwierząt…

— Ależ one przyjęły wiele remów!

— Mógł skorzystać z ich zbiornika na wodę. Nietrudno zorganizować maleńki, jednoosobowy schronik. John wciąż nie był przekonany.

— Dziewięć miesięcy w ukryciu!

— To jest wielki statek. Można tego dokonać, prawda?

— No… sądzę, że chyba można. Tak, można. Tylko po co?

Maja wzruszyła ramionami.

— Nie mam pojęcia. Może to ktoś, kto chciał lecieć, a nie przebrnął przez selekcję. Ktoś, kto miał na statku przyjaciela albo przyjaciół…

— Zaraz, zaraz! Przecież wielu z nas miało przyjaciół, którzy chcieli polecieć. To nie znaczy, że od razu…

— Wiem, wiem.

Rozmawiali o tym przez godzinę, rozważając potencjalne przyczyny, metody, za pomocą których można by przemycić kogoś na pokład, miejsca kryjówek na statku i tak dalej, i tak dalej, l nagle Maja uświadomiła sobie, że czuje się znacznie lepiej, że jest naprawdę w cudownym nastroju. John jej uwierzył! Nie pomyślał, że zwariowała! Poczuła ogromną ulgę i ze szczęścia zarzuciła mu ramiona na szyję.

— Jak to wspaniale móc z tobą o tym porozmawiać! Uśmiechnął się promiennie.

— Jesteśmy przyjaciółmi, Maju. Trzeba mi było o tym powiedzieć wcześniej.

— Tak, masz rację.

Baniaczek był wymarzonym miejscem do obserwacji końcowego etapu lotu, ale zaczęło się już hamowanie aerodynamiczne i kopuła znalazła się za obecnie rozwiniętą osłoną antytermiczną.

Wybór hamowania aerodynamicznego uwolnił ich od konieczności zabrania ze sobą ogromnej ilości paliwa, która była niezbędna do hamowania za pomocą silników, tyle że operacja ta wymagała niezwykłej precyzji i w dodatku była bardzo niebezpieczna. W trakcie wchodzenia na orbitę Marsa nie mogli dryfować więcej niż milisekundę łuku, więc na wiele dni przedtem zespół nawigacyjny zaczął łagodnie korygować ich kurs przez odpalanie prawie co godzinę małych rakiet bocznych, rozpoczynając tym samym ostatnią fazę podróży. Potem, kiedy znaleźli się bliżej, wyłączyli system wirowania statku. Powrót do nieważkości był nawet w torusach szokiem. Nagle bowiem dotarło do Mai, że nie jest to po prostu kolejna symulacja. Przelatywała przez falujące powietrze korytarzy, widząc wszystko z jakiejś dziwnej, nowej perspektywy i nagle zrozumiała, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Spała nieregularnie, wykorzystując na sen każdą wolną chwilę, czasem była to godzina, innym razem trzy. Zawsze kiedy wpływała do śpiwora, przeżywała chwilę dezorientacji i zdawało jej się, że znowu znalazła się na Nowym Mirze. Natychmiast przypominała sobie jednak, gdzie jest, i wtedy adrenalina zupełnie wybijała ją ze snu. Wstawała więc i snuła się po korytarzach torusa, odpychając się od boazerii w barwach kasztana, złota i brązu. Na mostku sprawdzała aktualny kurs z Mary, Raulem, Mariną czy kimś innym, kto akurat był na dyżurze. Wszystko szło zgodnie z planem. Zbliżali się do Marsa tak szybko, że wydawało im się, iż niemal zauważają, jak Czerwona Planeta rośnie na ekranach.

Musieli ją ominąć o trzydzieści kilometrów, czyli około jedną dziesięciomilionową część odległości, którą przebyli. “Żaden problem”, powiedziała kiedyś Mary, rzucając szybkie spojrzenie na Arkadego. Do tej pory trwali jeszcze w locie mantry i na szczęście żaden z szalonych problemów ich trenera nie wystąpił.

Członkowie załogi nie związani z nawigacją zajmowali się zewnętrznym zabezpieczaniem statku, przygotowując go na zderzenie z atmosferą, które na pewno przyniesie im przeciążenie rzędu co najmniej 2,5 g. Niektórzy z podróżników wyszli na zewnątrz w skafandrach typu EVA, aby rozwinąć dodatkowe osłony termiczne i dokonać drobnych napraw. Było tak wiele do zrobienia, a dni wydawały się męcząco długie.


Epokowe wydarzenie miało nastąpić w środku nocy, więc tego wieczoru pozostawili zapalone wszystkie światła i nikt nie kładł się spać. Wszyscy trwali w pogotowiu — niektórzy na dyżurze, większość bezczynnie wyczekując. Maja siedziała w fotelu na mostku, obserwowała ekrany i monitory. Przyszło jej do głowy, że to wszystko wygląda prawie tak samo jak symulacja na Bajkonurze. Czyżby naprawdę wchodzili na orbitę wokół Marsa?!

To nie była symulacja. Ares uderzył w najwyższą warstwę rzadkiej atmosfery Marsa z prędkością czterdziestu tysięcy kilometrów na godzinę i natychmiast ogarnęły go gwałtowne wibracje. Fotelem, na którym siedziała Maja, zaczęły wstrząsać coraz silniejsze i szybsze drgania, a na całym statku rozlegał się słaby, cichy pomruk, jakby przelatywali przez piec hutniczy i tak właśnie to wyglądało: ekrany podglądu rozbłysły intensywną, różowo-pomarańczową łuną. Sprężone powietrze odbijało się od osłony termicznej i błyskało przed kamerami zewnętrznymi, więc cały mostek zalany był czerwonawą poświatą Marsa. Po chwili niespodziewanie powróciła grawitacja i potężnym ciężarem przygwoździła ich do foteli; coś wgniotło żebra Mai tak mocno, że miała trudności z oddychaniem i zamglił jej się wzrok. To bolało!

Brnęli przez rzadkie powietrze z optymalną prędkością, na wysokości tak wyliczonej, aby wprowadzić statek w coś, co specjaliści od aerodynamiki nazywają przepływem poślizgowym: jest to lot pośredni między przepływem swobodnie molekularnym a przepływem ciągłym. Przepływ swobodnie molekularny był wprawdzie znacznie bardziej korzystny i bezpieczny, ponieważ wtedy nie istnieje w zasadzie tarcie o boczne ściany statku i siła nośna, cząsteczki powietrza uderzają tylko w czołową osłonę termiczną, po czym są odpychane na boki, a powstałą próżnię wypełnia ponownie przede wszystkim dyfuzja molekularna, ale oni lecieli zdecydowanie za szybko, by udało im się wprowadzić statek w taki typ lotu. Najlepsze, co mogli w tej chwili zrobić, to za wszelką cenę starać się uniknąć niekontrolowanego wpadnięcia w przepływ ciągły, w którym cząsteczki powietrza chaotycznie przemieszczają się ponad czołowymi osłonami statku i nieustannie zderzając się ze sobą, wytwarzają wokół niego falę straszliwego gorąca.

Tak więc, w oparciu o skomplikowane wyliczenia i doświadczenia wcześniejszych ekspedycji wybrali pośrednie rozwiązanie, wytyczając najwyższą z możliwych trajektorię przelotu nad planetą, która miała ich wyhamować na tyle, by wpadli w przepływ poślizgowy, niezbyt przyjemny ze względu na drgania, ale za to dość bezpieczny. Co wcale nie znaczyło, że unikają w ten sposób wszelkich zagrożeń. Gdyby bowiem natrafili w marsjańskiej atmosferze na jakiś nieprzewidziany wir powietrza o niespotykanym zwykle na tych wysokościach podwyższonym poziomie ciśnienia, temperatury, wibracji albo siły grawitacji, mogłoby to spowodować uszkodzenie niektórych delikatnych mechanizmów statku, a wtedy wpadliby w jeden z koszmarów Arkadego, na przykład w ten, w którym siedzą wduszeni w fotele, “ważąc” czterysta funtów każdy, a było to coś, czego Arkady nigdy nie umiał naprawdę dobrze symulować. W rzeczywistości natomiast, pomyślała Maja ponuro, w chwili największego niebezpieczeństwa będą najbardziej bezradni i mogą nie podołać takiemu wyzwaniu.

Jednak jakimś dziwnym i szczęśliwym zrządzeniem losu pogoda w marsjańskiej stratosferze okazała się sprzyjająca i przetrwali w locie mantry, co w praktyce okazało się ośmioma minutami ciągłego łomotu, męczących drgawek całego ciała i niemal zupełnego pozbawienia oddechu. Maja nie pamiętała, żeby kiedykolwiek wcześniej tak krótki okres wydawał jej się tak długi. Czujniki pokazywały, że temperatura głównej osłony termicznej wzrosła do 600 kelwinów…

A potem nagle wibracja i huk raptownie ustały. Wyskoczyli z atmosfery, zahamowawszy po przelocie nad czwartą częścią powierzchni planety. Zwolnili już do około dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Temperatura osłony termicznej wzrosła do 710 kelwinów, bardzo blisko granicy wytrzymałości. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Było cicho. Unosili się znowu w nieważkości, przytrzymywani jedynie przez pasy foteli. Mieli wrażenie, że statek pogrążył się w całkowitym bezruchu i pływają w absolutnej ciszy.

Niepewnie odpięli pasy i latali jak duchy w chłodnym powietrzu pomieszczeń; w uszach mieli lekki szum, który podkreślał zalegającą wokół ciszę. Mówili do siebie zbyt głośno i mocno ściskali sobie dłonie. Maja wciąż jeszcze była oszołomiona i nie mogła zrozumieć, co do niej mówią; słyszała głosy, ale w żaden sposób nie mogła się skupić na słowach.


Dwanaście nieważkich godzin później nowy kurs poprowadził ich do peryhelium orbity, trzydzieści pięć tysięcy kilometrów od Marsa. Tam odpalili główne silniki i na krótkim ciągu zwiększyli prędkość do około stu kilometrów na godzinę. Wtedy Mars zaczął ich znowu przyciągać, kształtując elipsę, która przeniosła ich z powrotem na odległość pięciuset kilometrów od powierzchni. Wreszcie znaleźli się na okołomarsjańskiej orbicie.

Każde eliptyczne okrążenie planety trwało cały dzień. Przez z górą dwa następne miesiące komputery kontrolowały spalanie silników, stopniowo korygując orbitę statku i przybliżając ją do orbity krążącego nad nimi Fobosa. Ładowniki z częściami zostały opuszczone na powierzchnię na długo przed osiągnięciem perygeum.

Gdy to nastąpiło, zwinęli antytermiczne osłony i poszli do baniaczka, aby popatrzeć.

Podczas perygeum Mars wypełnił większą część nieba, mieli wrażenie, jakby zbliżali się do jego powierzchni z jakąś potworną prędkością. Dopiero teraz było widać, jak głębokie jest Valles Marineris i jak wysokie cztery potężne wulkany: ich płaskie szczyty wyłaniały się zza horyzontu o wiele wcześniej niż reszta terenu. Cała powierzchnia planety była gęsto usiana kraterami. Ich koliste, wypełnione piaskiem otwory były jaskrawopomarańczowe i, prawdopodobnie z powodu pokrywającego je pyłu, nieco jaśniejsze niż cały grunt. Krótkie, poszarpane, kręte górskie pasma były ciemniejsze niż kotliny, miały kolor rdzawy, poprzecinany czarnymi cieniami. Ale zarówno jasne, jak i ciemne barwy były tylko odcieniami wszechobecnego koloru rdzawo-pomarańczowoczerwonego; taki kolor miały wszystkie szczyty, kratery, kaniony, wydmy, a nawet pełna wzbijających się na kilka kilometrów tumanów pyłu atmosfera, której najniższy pas widoczny był wysoko nad jaskrawą krzywizną planety. Czerwony Mars! To był naprawdę hipnotyzujący widok. Wszystkich wręcz sparaliżowała niezwykłość tego przeżycia.

Niemal cały czas mieli teraz wypełniony wykonywaniem najrozmaitszych zadań i wreszcie była to prawdziwa praca. Najpierw musieli częściowo zdemontować statek. Główny kadłub został w końcu zaparkowany na orbicie niedaleko Fobosa; miał im zapewnić możliwość powrotu w razie jakiejś nieprzewidzianej potrzeby. Z kolei dwadzieścia zbiorników zewnętrznych piasty wystarczyło jedynie odłączyć od Aresa i przekształcić w ładowniki, które miały ich zabrać na planetę w pięcioosobowych grupkach. Planowali wyekspediować pierwszy taki pojazd natychmiast, gdy tylko zostanie odczepiony i przygotowany do lotu, więc pracowali na zmianę po dwadzieścia cztery godziny, spędzając wiele czasu w zewnętrznych skafandrach typu EVA.

Co kilka godzin gromadzili się w jadalniach zgłodniali i zmęczeni, głośno dyskutując. Wydawało się, że zupełnie zapomnieli, jak bardzo jeszcze niedawno byli znudzeni lotem. Którejś nocy Maja, unosząc się w łazience i przygotowując do snu, niespodziewanie usłyszała coś, czego nie słyszała od miesięcy, i przeszedł ją dreszcz wzruszenia — gdzieś w pobliżu Nadia, Sasza i Jeli Zudow radośnie paplali po rosyjsku. Nagle przyszło jej do głowy, że teraz wszyscy są szczęśliwi: znajdowali się przecież już tak blisko celu, wreszcie kończyło się to potwornie długie oczekiwanie, które trwało przez połowę ich życia, a może nawet od czasów dzieciństwa. Pod nimi płonął Mars, jakby naszkicowany dziecięcą kredką; to rósł, to malał i obserwując to pulsowanie, nagle zrozumieli, jak wielkie kryje możliwości: był nie zapisaną kartą. Nie zapisaną czerwoną kartą. Wszystko było możliwe, wszystko mogło się zdarzyć — ta świadomość sprawiała, że czuli się teraz idealnie wolni. Wolni od przeszłości i od przyszłości, przepływali w gorącym powietrzu z pomieszczenia do pomieszczenia bezgłośnie jak duchy, które lada chwila się zmaterializują… Maja zobaczyła w lustrze zniekształcony tkwiącą w ustach szczoteczką do zębów uśmiech na swojej twarzy i musiała się chwycić poręczy, aby utrzymać równowagę. Pomyślała, że może nigdy już nie będą tak szczęśliwi. Piękno często zawiera się tylko w oczekiwaniu na spełnienie, które niekiedy przynosi rozczarowanie, a świat wykreowany przez wyobraźnię bywa przeważnie bogatszy niż świat realny. Kto wie jednak, jak będzie tym razem? Może zupełnie inaczej.

Puściła poręcz, wypluła pastę do zębów do torby na ciekłe odpadki i popłynęła na korytarz. Cokolwiek się zdarzy, osiągnęli już cel swoich marzeń. No, przynajmniej otrzymali szansę osiągnięcia tego celu.

Demontaż Aresa budził w załodze dziwne uczucia. Jak zauważył John, przypominało to rozbiórkę jakiegoś miasta i rozrzucanie domów w różne strony. A to było jedyne miasto, jakie mieli. Pod gigantycznym okiem Marsa waśnie wśród załogi znowu stawały się coraz gwałtowniejsze, co było niebezpieczne, ponieważ do lądowania zostało tak niewiele czasu. Ludzie najwyraźniej przestali się kryć ze swoimi poglądami i często dochodziło do publicznych kłótni. Podzielili się na mnóstwo małych, zupełnie od siebie odseparowanych grupek…

Co się stało z tym krótkim momentem szczęścia? Maja winiła za to wszystko przede wszystkim Arkadego. To on otworzył puszkę Pandory; gdyby nie on i jego gadanie, czy zespół farmerski związałby się tak silnie z Hiroko? Czy medycy zamknęliby się wyłącznie we własnym gronie? Maja uważała, że nie.

Razem z Frankiem starali się ze wszystkich sił załagodzić konflikty i doprowadzić przynajmniej do chwilowego porozumienia, aby dać wszystkim poczucie, że nadal są jednym zespołem. To pociągało za sobą konieczność długich narad z Phyllis i Arkadym, Ann i Saxem, Houston i Bajkonurem. W trakcie tych ciągnących się w nieskończoność dyskusji stosunki łączące dwoje przywódców stały się jeszcze bardziej złożone niż podczas ich wcześniejszych spotkań w parku, chociaż powód zadrażnień był wciąż ten sam. Frank zrobił się złośliwy i często bez powodu wybuchał gniewem. Maja domyśliła się, że nadal dręczy go sprawa ich krótkiego romansu, i to bardziej niż dotąd podejrzewała. Cóż, teraz nie można już było niczego cofnąć.

W końcu misja na Fobosa została rzeczywiście przydzielona Arkademu i jego przyjaciołom, głównie dlatego, że nikt inny nie chciał się jej podjąć, a Phyllis, Mary i resztę “houstońskiej paczki” zapewniono, że budowa obozu-bazy odbędzie się według planów sporządzonych w Houston. Skomentowali to zimno, że nie omieszkają wszystkiego szczegółowo dopilnować.

— Dobra, dobra — powiedział zrzędliwie Frank pod koniec jednego z tych spotkań. — Przecież wszystkim nam zależy na tym, by wreszcie znaleźć się na Marsie, więc czy rzeczywiście już teraz musimy tak zacięcie walczyć o to, co konkretnie będziemy tam robić?

— Takie jest życie — zauważył wesoło Arkady. — Na Marsie czy gdziekolwiek indziej, rządzi się takimi samymi prawami.

Frank zacisnął zęby.

— Lecę tam po to, aby uciec przed tego rodzaju problemami!

Arkady potrząsnął głową.

— Ależ skąd! Przecież to właśnie jest twoje życie, Frank. Czym byś się zajmował, gdyby to wszystko nagle zniknęło?


Pewnej nocy krótko przed lądowaniem na powierzchni zebrali się całą setką na uroczystej kolacji. Większość potraw została przyrządzona z produktów wyhodowanych na farmie: makaron, sałata i chleb. Dodatkowo wyciągnęli z magazynu czerwone wino, przeznaczone na specjalną okazję.

Przy deserze, na który podano truskawki, Arkady wzniósł toast.

— Za nowy świat, który właśnie tworzymy!

Większość parsknęła śmiechem, ale część wydała z siebie tylko pełne niechęci jęki; wszyscy już doskonale wiedzieli, co to dla niego znaczy. Phyllis odłożyła truskawkę i powiedziała:

— Słuchaj, Arkady, ta kolonia jest stacją naukową. Twoje idee są ni w pięć, ni w dziewięć. Może będą dobre za pięćdziesiąt albo sto lat, ale na razie ma to wyglądać jak stacja badawcza na Antarktydzie.

— Racja — odparł pojednawczo Arkady. — Chociaż, w gruncie rzeczy, stacje antarktyczne wcale nie są wolne od polityki, a powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Przeważająca większość tych stacji została stworzona po to, by państwa, które je finansują, miały dodatkowy argument przy renegocjacji traktatu arktycznego. I teraz stacje te rządzą się według praw ustanowionych przez tamto porozumienie, co czyni ten eksperyment czysto politycznym! A więc sami widzicie, że nie można po prostu schować głowy w piasek i krzyknąć: “Jestem naukowcem, jestem naukowcem!” — Dotknął ręką czoła uniwersalnym gestem parodiującym wyniosłą primadonnę. — Nie. Kiedy to mówicie, mówicie tylko: “Nie chcę myśleć o tak trudnych sprawach!” A przecież tak naprawdę to chyba nie przystoi prawdziwemu naukowcowi, prawda?

— Antarktydą rządzi traktat, ponieważ nikt tam nie mieszka, są tylko stacje naukowe — stwierdziła z irytacją Maja. Ich ostatnia kolacja, ostatni moment prawdziwej wolności zakłócony przez taki incydent!

— To prawda — odrzekł Arkady. — Ale pomyślcie o rezultatach. Na Antarktydzie nikt nie może posiadać na własność ziemi. Żadne państwo ani organizacja nie może eksploatować naturalnych zasobów tego kontynentu bez zgody wszystkich innych państw. Nikt nie może sobie rościć prawa do tych bogactw ani też sprzedawać je innym ludziom, tym samym czerpać z nich materialnych korzyści. Zasoby przynoszą więc zysk, ponieważ płaci się za ich eksploatację. Czy nie widzicie, jak radykalnie się to różni od sposobu, w jaki funkcjonuje reszta świata? Jest to ostatni obszar na Ziemi, który trzeba zorganizować, dla którego należy stworzyć kodeks praw. Antarktyda reprezentuje to, co wszystkie współpracujące ze sobą rządy instynktownie uważają za właściwe, ale realizacja tych zasad była możliwa tylko w krainie wolnej od konfliktów etnicznych, roszczeń terytorialnych, krainie, pozbawionej historycznej tradycji. To jest, powiedzmy sobie jasno, najlepsza szansa, jaką otrzymała Ziemia, aby stworzyć uczciwe prawa własności! Rozumiecie? W taki właśnie sposób powinien funkcjonować cały świat, gdybyśmy tylko mogli uwolnić go od jarzma historii!

Sax Russell lekko zmrużył oczy i powiedział:

— No dobrze, Arkady, ale skoro Mars ma być rządzony właśnie przez traktat oparty na tamtym starym porozumieniu antarktycznym, to przeciwko czemu właściwie protestujesz? Traktat o Wykorzystywaniu Przestrzeni Kosmicznej głosi, że żadne państwo nie może rościć sobie wyłącznego prawa do ziemi na Marsie i że nie zezwala się tam na jakiekolwiek działania militarne, a każdą bazę w każdej chwili ma prawo wizytować misja wysłana przez każde inne państwo. Również marsjańskie bogactwa naturalne nie mogą stać się własnością pojedynczego narodu. ONZ ma wkrótce ustanowić zarząd międzynarodowy, sprawujący kontrolę nad wszystkimi kopalniami i wydobyciem surowców. Jeśli wydarzenia będą przebiegać zgodnie z tymi wytycznymi, a nic nie wskazuje, aby miało być inaczej, Mars rzeczywiście stanie się wspólną własnością wszystkich państw zrzeszonych w ONZ. — Sax podniósł znacząco palec. — Czy więc nie jest tak, że wszystko, za czym agitujesz, już dawno osiągnięto?

— Tak, ale to tylko początek — odparł Arkady. — Istnieją pewne aspekty tego traktatu, o których nie wspomniałeś. Na przykład o fakcie, że bazy marsjańskie będą należeć do tych państw, które je zbudowały. W świetle tego aneksu stworzymy więc tam bazy amerykańskie i rosyjskie. A to popchnie nas dokładnie z powrotem w koszmar ziemskich praw i ziemskiej historii. Amerykańskie i rosyjskie koncerny otrzymają prawo eksploatacji Marsa tak długo, jak długo zyski będą dzielone między wszystkie narody, które podpisały porozumienie. W konsekwencji jest to więc tylko kwestia wielkości procentu, jaki te dwa państwa będą płacić Organizacji Narodów Zjednoczonych, czyli czegoś w rodzaju łapówki. Uważani, że ani przez chwilę nie powinniśmy uznawać tych postanowień!

Zapadło głuche milczenie. Nagle odezwała się Ann Clayborn:

— Ten traktat mówi także, że należy uczynić wszystko, aby nie dopuścić do zniszczenia naturalnego środowiska planety. Tak właśnie ujmuje to Artykuł Siódmy. Jak mi się zdaje, paragraf ten wyraźnie zakazuje terraformowania, o którym tak wiele osób mówiło.

— Sądzę, że również to postanowienie powinniśmy zignorować — wtrącił szybko Arkady. — Dla naszego własnego dobra.

Ta część jego poglądów, w przeciwieństwie do reszty, zyskała już znaczną akceptację i sporo osób natychmiast go poparło.

— Ale, jeśli mamy zamiar zlekceważyć choćby jeden artykuł traktatu — wytknął im Arkady — to musimy być konsekwentni i odrzucić go w całości. Mam rację?

Znów zapadła nieprzyjemna cisza.

— Wszystko się zmieni, to nieuchronne — oświadczył Sax Russell, wzruszając ramionami. — Pobyt na Marsie z pewnością zmieni nas w sposób ewolucyjny.

Arkady tak gwałtownie potrząsnął głową, że aż zawirował na chwilę w powietrzu nad stołem.

— Nie, nie, i jeszcze raz nie! Historia nie jest ewolucją! To jest fałszywa analogia! Ewolucja to sprawa środowiska i przypadku, i trwa miliony lat, a historia to kwestia środowiska i wyboru, i rozgrywa się przez okres żywota, a czasami nawet w ciągu kilku lat, miesięcy albo dni! Historia jest lamarkiańska! Jeśli zdecydujemy się powołać na Marsie jakieś konkretne instytucje, one tam zaistnieją! A jeśli stworzymy inne, będą tam istnieć inne! — Gestem objął wszystkich siedzących przy stołach i unoszących się wśród pnącz. — Słuchajcie, powinniśmy sami dokonać tego wyboru. Nie mogą za nas decydować ludzie na Ziemi. Do diabła, oni są już nieważni, przecież od tego zależy nasze dalsze życie!

— Pragniesz czegoś w rodzaju społecznej utopii, a doskonale wiesz, że jej spełnienie jest niemożliwe — rzuciła ostro Phyllis. — A wydawałoby się, że historia Rosji powinna cię czegoś w tej kwestii nauczyć…

— Ależ nauczyła — odparł spokojnie Arkady. — I teraz właśnie mam zamiar zrobić z tego użytek.

— Nawołując do fałszywie pojmowanej rewolucji? Prowokując sytuację kryzysową? Doprowadzając wszystkich do wściekłości? Siejąc niezgodę między nami?

Wiele osób zgodziło się z nią, ale Arkady gwałtownie zamachał rękami.

— Wcale nie zamierzam brać na siebie odpowiedzialności za wszystkie wasze obecne problemy. Mówię tylko to, co myślę, a mam do tego prawo. Jeśli przeze mnie niektórzy z was czują się zaniepokojeni, to ich sprawa. Nie podobają się wam implikacje tego, co mówię, ale nie potraficie znaleźć żadnych racjonalnych argumentów, aby podważyć moje propozycje.

— Po prostu niektórzy z nas nie mogą zrozumieć tego, co mówisz — wyjaśniła Mary.

— Cały czas uświadamiam wam tylko — oznajmił Arkady, wpatrując się w nią z niedowierzaniem — że lecimy na Marsa na zawsze. Na dobre! Musimy tam zbudować nie tylko osiedla, w których będziemy mieszkać i wyprodukować sobie żywność, ale także stworzyć wodę, a nawet powietrze, którym będziemy oddychać, i wszystko to na planecie, gdzie nic z tego nie ma. Jesteśmy w stanie tego dokonać, ponieważ rozporządzamy techniką, dzięki której możemy manipulować materią aż do poziomu molekularnego. To są nadzwyczajne możliwości, pomyślcie o tym! Niektórzy z was są gotowi zaakceptować rewolucyjne przekształcenie całej fizycznej rzeczywistości Marsa, nie próbując nijak zmienić własnego “ja” ani sposobu życia, do jakiego przywykli na Ziemi. Niby chcą być naukowcami dwudziestego pierwszego wieku, a jednocześnie pragną żyć w dziewiętnastowiecznych systemach społecznych, opartych na siedemnastowiecznych ideologiach. To jest absurd, czyste szaleństwo, to… — Chwycił się za głowę, pociągnął za włosy i wrzasnął: — To jest po prostu nienaukowe! Cały czas próbuję więc wam tylko powiedzieć, że wśród tych wszystkich rzeczy, które przekształcimy na Marsie, musimy być także, a może przede wszystkim, my sami i nasze społeczne nawyki. Musimy terraformować nie tylko Marsa, ale i samych siebie.


Nikt nie odważył się polemizować z tym stwierdzeniem. Tak rozpędzonego Arkadego nie sposób było powstrzymać, a poza tym wielu członków załogi słowa rudowłosego Rosjanina naprawdę rozdrażniły i potrzebo wali czasu, aby je przemyśleć. Inni gderali niezadowoleni, ale nie chcieli psuć nastroju tej szczególnej kolacji. Mieli przecież świętować. Ograniczyli się więc do pełnych niechęci spojrzeń i wznoszenia toastów.

— Za Marsa! Za Marsa!

Jednak kiedy po deserze kręcili się po pomieszczeniu, Phyllis oznajmiła pogardliwie:

— Najpierw musimy przeżyć. Jeśli nadal będziemy się tak kłócić, czy mamy na to jakąkolwiek szansę?

Michel Duval próbował rozproszyć jej wątpliwości.

— Wiele z tych nieporozumień spowodował długi lot. Gdy znajdziemy się na Marsie, znów się do siebie zbliżymy. Poza tym mamy do dyspozycji nie tylko to, co przywieźliśmy na Aresie: na powierzchni planety i na księżycach czekają już bezzałogowe ładowniki, wypełnione sprzętem i żywnością. Poradzimy sobie. Jedynym ograniczeniem będzie nasza własna wytrzymałość. Lot był tylko wstępem, przygotowaniem do tego, co nas naprawdę czeka, swego rodzaju testem. Jeśli go nie zdamy, nie mamy czego szukać na Marsie.

— Z ust mi to wyjąłeś! — przerwała Phyllis podniesionym głosem. — Rzeczywiście nie mamy tam czego szukać.

Sax wstał i znudzony udał się do kuchni. Korytarz wypełnił się cichym gwarem rozmów prowadzonych w małych grupkach; niektóre były niezwykle zjadliwe w tonie. Wiele osób czuło prawdziwą wściekłość na Arkadego, a innych z kolei rozgniewała agresja, z jaką spotkały się jego słowa.

Maja podążyła za Saxem do kuchni. Czyszcząc swoją tacę, westchnął:

— Wszyscy są ostatnio tacy rozdrażnieni. Czasami zdaje mi się, jakbym bez końca grał wciąż tę samą rolę w sztuce pod tytułem “Bez wyjścia”.

— Chodzi ci o tę, w której grupa osób nie potrafi się wydostać z małego pokoiku?

Skinął głową.

— W której piekłem są inni ludzie. Chociaż wciąż mam nadzieję, że to jest jednak inna sztuka.

Kilka dni później ładowniki były gotowe. Podróżnicy mieli się opuszczać przez pięć dni. W na wpół zdemontowanym Aresie pozostawała jedynie ekipa Fobosa, przygotowując się do rychłego wprowadzenia statku na orbitę małego księżyca. Arkady, Aleks, Dmitri, Roger, Samantha, Edvard, Janet, Raul, Marina, Tatiana i Elena pożegnali się z resztą załogi, skoncentrowani już na czekających ich zadaniach; obiecali odwiedzić Marsa, gdy tylko ukończą budowę stacji na Fobosie.

W noc przed wysłaniem na powierzchnię ładownika Maja nie mogła zasnąć. W końcu dała za wygraną i ruszyła na obchód po pokojach i korytarzach, podążając w stronę piasty. Zmęczenie bezsenną nocą i adrenalina sprawiły, że przedmioty rysowały się ostro. Miała wrażenie, jakby to nie był już Ares, ale jakiś całkowicie obcy statek; wiele znajomych zakamarków statku zniknęło, inne zaś zostały zmienione, zawalone stertami pudeł albo przekształcone w ślepe korytarze. Po raz ostatni rozejrzała się po statku, wyprana z emocji. Następnie przeleciała przez śluzy powietrzne do przydzielonego jej ładownika. Uznała, że równie dobrze może przecież tu poczekać. Wsunęła się w skafander kosmiczny i wtedy, jak często przed naprawdę ważnymi wydarzeniami, przyszło jej do głowy, że to tylko kolejna symulacja. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zacznie myśleć inaczej i jak długo będzie musiała mieszkać na Marsie, aby się pozbyć tego uczucia. Cóż, na pewno warto było spróbować. Wreszcie poczuć się realnie! Usadowiła się w fotelu.

Kilka bezsennych godzin później dołączyli do niej Sax, Wład, Nadia i Ann. Zapięli pasy, a potem wspólnie skontrolowali odczyty. Komputer pokładowy zatrzasnął właz i zaczęło się przedstartowe odliczanie. Po kilku sekundach odpalili rakiety i ładownik oddalił się od Aresa. Potem odpalili kolejne i zaczęli opadać ku planecie. Wkrótce uderzyli w atmosferę i jedyny, trapezoidalny iluminator zalał się krwawą barwą Marsa. Maja, wibrując wraz ze statkiem, wpatrywała się jak zahipnotyzowana w okienko. Była zdenerwowana i nieszczęśliwa; jej myśli zaprzątała bardziej przeszłość niż przyszłość. Stanęła jej nagle przed oczyma reszta załogi, która pozostała na Aresie, i przyszło jej do głowy, że zaprzepaścili swoją szansę, że piątka w ładowniku zostawiła za sobą tylko skłóconą grupę. Że stracili już wszelkie szansę na zachowanie przynajmniej poczucia solidarności. Nie udało im się. Chwilowy wybuch szczęścia, jaki Maja poczuła tamtego dnia czyszcząc zęby, był rzeczywiście tylko chwilowy. Maja także przegrała. Ich drogi się rozeszły, poróżniły ich egoistyczne pragnienia. Mimo dwóch lat wymuszonego wspólnego życia, u kresu podróży okazali się niczym więcej, jak tylko zbiorowiskiem obcych sobie ludzi. Teraz jednak niczego już nie można było zmienić.

Загрузка...