CZĘŚĆ 6 — Załadowane strzelby

W dniu, kiedy został zamordowany John Boone, przebywaliśmy wysoko na wschodnim Elysium. O poranku spadł na nas deszcz meteorytów; musiało ich być ze trzydzieści i były zupełnie czarne; nie wiem, z czego się składały, ale płonęły absolutną czernią, a nie bielą. Jak dym z rozbitych samolotów, tyle że meteoryty leciały prosto w dół i z szybkością błyskawicy. Widok był naprawdę niezwykły, toteż wszyscy byliśmy zdumieni. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o śmierci Johna, ale potem obliczyliśmy, że zginął dokładnie w tym samym czasie.

My natomiast byliśmy na samym dole, w Hellas Lakefront, gdy w pewnym momencie niebo pociemniało i nad jeziorem zerwał się nagły wiatr, który zacinał i dmuchał w tunele spacerowe miasta. A potem usłyszeliśmy tę straszną wiadomość.

A my znajdowaliśmy się akurat w Senzeni Na, gdzie John wiele pracował. Była noc i ni stąd, ni zowąd zaczęły w miasto walić pioruny, prosto w mohol strzelały gigantyczne błyskawice. Nie wierzyliśmy własnym oczom, ale huk piorunów był ogłuszający. Na dole, w kwaterach robotników, wisiało zdjęcie Johna, podobnie na górze, na ścianie jednego z apartamentów, i wyobraźcie sobie, że piorun uderzył w okno hali i na sekundę wszystkich nas oślepił, a kiedy znowu mogliśmy widzieć normalnie, ramka fotografii była potrzaskana, szkło rozbite, a samo zdjęcie dymiło. I wtedy dotarła do nas nowina.

My zaś byliśmy w Carr i naprawdę nie mogliśmy uwierzyć. Wszyscy z pierwszej setki płakali, John był chyba jedynym z całej tej bandy, którego lubili, bo myślę, że gdyby zabito kogokolwiek innego, co najmniej połowa szczerze by się ucieszyła. Wiecie, że Arkady prawie oszalał? Krzyczał i płakał godzinami; był to widok tym bardziej przejmujący, że takie zachowanie zupełnie do niego nie pasowało. Nadia przez cały czas próbowała go pocieszyć, mówiąc: “W porządku, no już dobrze, już dobrze”, a Arkady w kółko powtarzał: “Nie jest w porządku, wcale nie jest dobrze” i krzyczał, ciskał różnymi przedmiotami, a potem rzucił się Nadii w ramiona, i nawet ona sama była speszona jego zachowaniem. Później nagle wybiegł z pokoju i wrócił z małym pudełeczkiem. Był to zdalnie sterowany detonator; Arkady próbował go wręczyć Nadii, ale gdy wyjaśnił, co to jest, ta naprawdę się wściekła i spytała: “Dlaczego zawsze robicie takie rzeczy?” A Arkady płakał i krzyczał: “Co to znaczy dlaczego? Właśnie dlatego, właśnie z powodu tego, co przed chwilą przydarzyło się Johnowi, oni go zabili, czy nie rozumiesz, że naprawdę go zabili? Kto wie, które z nas będzie następne! Zabiliby nas wszystkich, gdyby tylko mogli!” Nadia ciągle próbowała oddać mu detonator, o on coraz bardziej się denerwował. Uparcie nastawał i mówił: “Proszę cię, Nadiu, proszę, weź go, tak na wszelki wypadek, tylko na wszelki wypadek, proszę”, aż w końcu wzięła, aby Arkady się uspokoił. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Myśmy byli właśnie w Underhill, gdy nastąpiła niespodziewana przerwa w dopływie prądu, a kiedy wszystko wróciło do normy, okazało się, że cała roślinność na farmie zamarzła na kamień. Gdy włączyło się światło i ogrzewanie, wszystkie rośliny zaczęły w niesamowitym tempie więdnąć. Siedzieliśmy później w kręgu przez całą noc i opowiadaliśmy sobie o nim. Ja sam przypomniałem sobie, jak John po raz pierwszy wylądował na Marsie. Wielu z nas pamiętało to niezwykłe zdarzenie z lat dwudziestych, chociaż akurat ja byłem wówczas zaledwie dzieckiem. Pamiętam jednak, jak wszyscy się śmiali po jego pierwszych słowach. Uważałem, że to co powiedział, było zabawne, ale pamiętam, bardzo mnie zaskoczyło, że śmiali się również wszyscy dorośli, cała nasza grupa była tak ubawiona, że wszyscy zakochaliśmy się w nim od tej pierwszej chwili, to znaczy… no sami powiedzcie… jak można nie lubić kogoś, kto jako pierwszy dotknął stopą nowej planety i powiedział: “No cóż, więc wreszcie tu jesteśmy”. Nie sposób było go nie lubić.

A ja, och, no, sam nie wiem. Widziałem kiedyś, jak John uderzył pewnego człowieka. To było w pociągu do Burroughs i Boone jechał w naszym wagonie, taki wysoki facet… I jechała z nami kobieta, która miała dziwnie zdeformowaną twarz, duży nos i cofnięty podbródek… a gdy poszła do toalety, jakiś mężczyzna powiedział głośno: “Mój Boże, ależ to babsko brzydkie”, a wtedy Boone — buch go! Usadził go siłą na siedzeniu obok siebie i powiedział: “Zapamiętaj sobie, że nie istnieją brzydkie kobiety”.

Taki był.

Tak właśnie myślał i dlatego co noc spał z inną kobietą, w ogóle nie dbając o ich wygląd. Ani o wiek. Pewnego dnia musiał się nieźle tłumaczyć, kiedy go przyłapano z tą piętnastolatką. Nie przypuszczam, aby Tojtowna kiedykolwiek o tym słyszała, ale taki już był John Boone. Najwyraźniej musiał coś w sobie mieć, że setki kobiet natychmiast pakowały mu się do łóżka. Lubił to na przykład robić, pilotując jednocześnie któryś z tych dwuosobowych szybowców. On prowadził, a kobieta siedziała mu okrakiem na kolanach.

Och, człowieku, kiedyś widziałem, jak wyprowadzał szybowiec ze zstępującego prądu powietrza, każdego innego taki manewr by zabił… To była prawdziwa sytuacja bez wyjścia, prawdziwe “ścięcie”. Gdyby próbował się przeciwstawić, mógłby rozpruć szybowiec, więc szedł z wiatrem, a maszyna opadała jak rickover z prędkością tysiąca metrów na sekundę, trzy albo cztery razy szybciej niż wynosi prędkość graniczna spadającego ciała, a potem kiedy już, już miała się rozbić, Boone nagle wykręcił ją na bok, poderwał w górę i z przechyłem na skrzydło wylądował około dwadzieścia metrów dalej, twardo uderzając w ziemię. Kiedy wysiadał z szybowca, zauważyłem, że z nosa i uszu leci mu krew. Był najlepszym pilotem na Marsie, latał jak anioł. Do diabła, cała setka już by nie żyła, gdyby nie on. To on wprowadził Aresa na orbitę, tak przynajmniej słyszałem.

A jednak byli ludzie, którzy go nienawidzili. I mieli ku temu poważne powody. To on przecież wstrzymał budowę meczetu na Fobosie. I potrafił być okrutny, tak, tak, nigdy nie spotkałem bardziej aroganckiego faceta.

My byliśmy na Olympus Mons i w jednej chwili całe niebo stało się czarne…


A teraz wróćmy do prapoczątku. Pewnego dnia dawno temu na Marsa przybył Paul Bunyan i przywiózł ze sobą swego błękitnego wołu imieniem Babę. Paul kręcił się trochę po okolicy, szukając drew, a z każdym krokiem rozbijał stopą lawę i pozostawiał za sobą a to rozpadlinę, a to jakiś kanion. Był tak wysoki, że mógł dotknąć głową pasa planetoid i żuł kamienie jak wielkie ciemnoczerwone wiśnie, a potem wypluwał skalne drobiny i łup! — powstawał kolejny krater.

I nagle napotkał Wielkiego Człowieka. Po raz pierwszy Paul zobaczył kogoś większego od siebie, a wierzcie mi, że Wielki Człowiek naprawdę był większy od Bunyana — szczerze mówiąc, był od niego dwa razy wyższy i dwa razy potężniejszy. Ale Bunyana wcale to nie zaniepokoiło. Kiedy Wielki Człowiek rzucił mu wyzwanie, mówiąc: “Pokaż, czego umiesz dokonać tym swoim toporkiem”, Paul odparł bez lęku: “Nie ma sprawy” i rąbnął w powierzchnię planety tak mocno, że natychmiast pojawiły się na niej wszystkie rozpadliny Noctis. Wtedy Wielki Człowiek przejechał po tym samym miejscu swoją wykałaczką i natychmiast utworzył się cały system Marineris. “Spróbujmy się na gołe pięści” — zaproponował Paul, i uderzył dłonią w sam środeczek południowej półkuli, tworząc Argyre. Wówczas Wielki Człowiek w ogóle nie ruszył się z miejsca, tylko wcisnął w ziemię koniuszek małego palca u nogi i tak powstała Hellas. “Spróbujmy się na plucie” — zasugerował Wielki Człowiek, więc Paul splunął i popłynęła Nirgal Vallis, długa jak Missisipi. Gdy natomiast Wielki Człowiek lekko strzyknął śliną, cała powierzchnia spłynęła wielkimi kanałami. “Spróbujmy z wydalaniem!”, krzyknął zdenerwowany Wielki Człowiek, a Bunyan posłusznie przykucnął i wyrzucił z siebie Ceraunius Tholus. Jednak Wielki Człowiek również rozwarł pośladki i stworzył tuż obok parujący gorącem masyw Elysium. “Zrób, co potrafisz najgorszego — wrzasnął wściekle Wielki Człowiek: Zaatakuj mnie!” I Paul Bunyan podniósł przeciwnika za palec u nogi, rozhuśtał wielkie cielsko i rzucił nim w biegun północny tak mocno, że po dziś dzień cała północna półkula jest lekko wklęśnięta. Tyle że Wielki Człowiek nawet nie wstając złapał Paula za kostkę i podniósł go tą samą dłonią, w której trzymał także błękitnego wołu Babę, rozkołysał ich obu nad ziemią i cisnął nimi przez całą planetę, niemal przerzucając na jej drugą stronę. I tak powstała wypukłość Tharsis: stanowi ją spoczywający Paul Bunyan. Ascraeus to jego nos, Pavonis — jego członek, a Arsia to wielkie palce u nóg. Natomiast Babę leży na boku, tworząc wielki Olympus Mons. Upadek zabił ich obu, więc Paul nie miał wyjścia: musiał przyznać, że został pokonany.

Ale żywiły się nim, rzecz jasna, jego bakterie, po czym pełzły w dół przez podłoże skalne i pod megaregolit, ciągle w dół i dół, przedostając się przez ciepły płaszcz, zajadając siarczki i topiąc wieczną zmarzlinę. I były wszędzie, a każda z tych małych bakterii miała prawo powiedzieć: “To ja jestem Paulem Bunyanem”.


“To jest kwestia woli”, powiedział Frank Chalmers do swojej twarzy w lustrze. Było to nawiązanie do snu, jaki miał tej nocy. Ogolił się szybkimi, zdecydowanymi ruchami. Czuł zastanawiające napięcie, przepełniała go energia, był gotów do pracy. Przypomniało mu się nagle jeszcze jedno zdanie ze snu: “Zwycięża ten, kto najbardziej ze wszystkich czegoś pragnie!”

Wziął prysznic, ubrał się i zszedł do jadalni. Świtało. Słońce zalewało Isidis poziomymi snopami czerwonobrązowego światła, a płynące wysoko na wschodnim niebie pierzaste obłoki wyglądały jak miedziane wióry.

Przechodzący obok Rashid Niazi, przedstawiciel Syrii na konferencji, chłodno skinął mu głową. Frank również lekko się ukłonił i poszedł dalej. A wszystko za sprawą Selima elHayila, z powodu którego oskarżono o zabójstwo Johna Boone’a całe ahadyjskie skrzydło Bractwa Muzułmańskiego. Gdy wiadomość się rozeszła, Chalmers natychmiast zaczął publicznie bronić Arabów przed wszelkimi oskarżeniami o współudział. “Selim był samotnym zabójcą — zapewniał. — Był szalonym mordercąfanatykiem”. Przemowy Franka wywoływały jednak u Ahadów wyrzuty sumienia, a jednocześnie zmuszały ich do wdzięczności za obronę. Zrozumiale więc, że Niazi, przywódca Ahadów, był teraz nieco speszony i zirytowany.

Do jadalni weszła Maja i Frank przywitał ją serdecznie, odruchowo ukrywając skrępowanie, jakie zawsze odczuwał w jej obecności.

— Czy mogę się do ciebie przyłączyć? — spytała, patrząc na niego uważnie.

— Ależ oczywiście.

Maja była na swój sposób bardzo spostrzegawcza, więc Frank się skoncentrował. Gdy rozmowa zeszła na temat traktatu, zauważył:

— Jaka szkoda, że nie ma tutaj Johna. Moglibyśmy wykorzystać jego koneksje. — A po chwili dodał: — Brakuje mi go. — Na tego rodzaju stwierdzenie Maja zareagowała natychmiast. Położyła rękę na jego dłoni; Frank ledwie ją czuł. Potem uśmiechnęła się, patrząc na niego zagadkowo. Wbrew sobie musiał odwrócić wzrok.

Wmontowany w ścianę ekran telewizyjny pokazywał właśnie skrót nowych wiadomości z Ziemi i Frank dotknął przycisku na konsolecie, aby zwiększyć głośność. Na Ziemi sprawy nie układały się najlepiej. Obraz pokazywał masowy marsz protestacyjny na Manhattanie; całą wyspę wypełniał tłum demonstrujących. Było ich mniej więcej dziesięć milionów, a policji zaledwie pięćset tysięcy. Filmy nakręcone z helikopterów były niezwykle przejmujące, ale Frank wiedział, że obecnie na ich rodzimej planecie w wielu miejscach — chociaż nie wszystkie je pokazywano — dzieją się rzeczy o wiele gorsze. W krajach wysoko uprzemysłowionych ludzie wychodzili na ulice, aby zaprotestować przeciwko drakońskim limitom narodzin — części nowego programu kontroli populacji, programu, przy którym Chińczycy prezentowali się jak anarchiści. Młodzi uczestnicy różnego rodzaju marszów płonęli wściekłością i przerażeniem, czując, że szereg decyzji dotyczących ich własnego życia wymyka im się z rąk. Obwiniali za to wielki tłum starców, którzy nadal żyli, a którzy w ich opinii dawno już powinni umrzeć, obwiniali o to właśnie ich: żyjącą historię. To było naprawdę nieprzyjemne. W krajach rozwijających się natomiast wybuchały bunty przeciwko “ograniczonemu dostępowi” do kuracji i to było o wiele gorsze. Upadały rządy, w zamieszkach ginęły tysiące ludzi. Toteż w gruncie rzeczy ten filmik z Manhattanu miał prawdopodobnie tylko uspokoić mieszkańców Marsa. Wszystko nadal jest w porządku, wydawały się mówić tego typu programy, a ludzie zachowują się tu spokojnie, nawet jeśli nie są do końca posłuszni. Tylko że — czego im nie pokazywano — Mexico City, Sao Paulo, New Delhi i Manila stały w płomieniach.

Maja popatrzyła na ekran i głośno odczytała jeden z transparentów: STARCY PRECZ NA MARSA.

— To jest istota projektu ustawy, którą ktoś przedstawił Kongresowi — wyjaśnił Frank. — Kończysz sto lat i wysyła się ciebie na “emerytalną orbitę”, na Księżyc albo tutaj.

— Zwłaszcza tutaj.

— Chyba tak.

— Przypuszczam, że to wyjaśnia ich upór co do kontyngentów emigracyjnych.

Frank skinął głową.

— Nigdy ich nie otrzymamy. Ludzie tam znajdują się pod zbyt wielką presją, a nas postrzega się po prostu jako jedno z nielicznych miejsc, gdzie można uciec. Widziałaś na Eurovidzie program o lądach na Marsie? — Maja potrząsnęła głową. — Wyglądał jak ogłoszenie o sprzedaży nieruchomości. Nie. Jeśli delegaci ONZ przekażą nam swoje zdanie na temat emigracji, zostaną ukrzyżowani.

— Więc co zrobimy?

Frank wzruszył ramionami.

— Trzeba nalegać na utrzymanie starego traktatu punkt po punkcie. Trzeba tak działać, jak gdyby każda zmiana była dla nas równoznaczna z końcem świata.

— Dlatego właśnie tak bardzo walczysz o wystąpienie inauguracyjne?

— Jasne. Niektóre kwestie może wcale nie są specjalnie ważne, ale jesteśmy w tej chwili jak Brytyjczycy pod Waterloo. Jeśli oddamy im któryś szczegół traktatu, cała linia się załamie.

Maja roześmiała się. Była z niego najwyraźniej zadowolona i podobała jej się jego strategia. Frank sam wiedział, że postępuje mądrze, chociaż dotąd walczył o coś zupełnie przeciwnego. A to dlatego, że oni wcale nie przypominali Brytyjczyków pod Waterloo; jeśli w ogóle można porównywać ich z kimkolwiek z tamtych czasów, byli raczej Francuzami — ostro atakowali i, jeśli chcieli przeżyć, musieli wygrać ostateczny szturm. A Frank bardzo się starał. Rezygnował z niektórych roszczeń, z wielu punktów traktatu, aby umożliwić wprowadzenie lub utrzymanie tych, na których szczególnie mu zależało. Musiał oczywiście również wykonywać pewne obowiązki, wiążące się z jego funkcją sekretarza Departamentu Marsa w amerykańskim rządzie. W końcu przecież potrzebował bazy, aby zacząć pracę.

Toteż teraz wzruszył ramionami, lekceważąc pochlebstwa Mai. Na ekranie ściennym wielkimi alejami nadal podążały tłumy. Patrząc na nie, Frank co jakiś czas zaciskał zęby.

— Wróćmy lepiej na salę.

Na górze uczestnicy konferencji spacerowali po długich i wysokich pomieszczeniach, oddzielonych wysokimi przegrodami. Światło słoneczne przenikało do dużej sali centralnej ze wschodnich pokoików konferencyjnych. Na biały włochaty dywan, niskie tekowe krzesła i ciemnoróżowy kamienny blat długiego stołu spływał czerwony blask. Tu i ówdzie pod ścianami cicho rozmawiały grupki ludzi. Maja poszła się naradzić z Samanthą i Spencerem. Ci troje byli teraz liderami koalicji “Nasz Mars”. dzięki czemu zostali zaproszeni na konferencję jako obserwatorzy — nie posiadający prawa głosu przedstawiciele społeczności marsjańskiej. Byli czymś w rodzaju partii ludowej, trybunami; wybrano ich na te urzędy demokratycznie i jednogłośnie, ale Helmut ledwie ich tolerował. Helmut okazał się zresztą dość wyrozumiały. Pozwolił również uczestniczyć w konferencji Ann (która oczywiście także nie miała prawa głosu) jako reprezentantce “czerwonych”, mimo że jej ugrupowanie stanowiło właściwie część marsjańskiej koalicji. Poza tym przebywał tu jeszcze Sax jako obserwator z ramienia zespołu prowadzącego terraformowanie, a także wielu przedstawicieli zarządów kopalń i dyrektorów zajmujących się sprawami rozwoju. W gruncie rzeczy, obserwatorów był tu cały tłumek, ale przy głównym stole — gdzie właśnie w tej chwili Helmut dzwonił małym dzwoneczkiem — mogli zasiąść tylko ci uczestnicy konferencji, którzy mieli prawo głosu.

Na dany przez Bronsky’ego znak swoje miejsca zajęło pięćdziesięciu trzech przedstawicieli narodów i osiemnastu dygnitarzy ONZ, a dalsze sto osób pozostało we wschodnich salkach, obserwując dyskusję przez otwarte portale lub na ekranach małych telewizorów. Za oknami rozciągało się Burroughs. Ludzie i pojazdy poruszały się po płaskowzgórzach o przezroczystych ścianach, pod namiotami, które ustawiono na płaskowzgórzach i między nimi, w sieci połączonych ze sobą przezroczystych tuneli spacerowych, leżących na powierzchni albo łukowato zawieszonych w powietrzu, oraz w ogromnej dolinie z szerokimi, obsianymi trawą alejami i kanałami. Maleńka metropolia.

Helmut poprosił o ciszę. We wschodnich pokojach ludzie skupili się wokół telewizorów. Siedzący przy stole Frank spojrzał przez portal ku najbliżej położonej wschodniej sali; takich pomieszczeń wszędzie na Marsie i na Ziemi jest tysiące, a w nich miliony obserwatorów. Dziś na tym właśnie stole skupiły się oczy mieszkańców dwóch światów.

Tematem dnia, podobnie jak przez ostatnie dwa tygodnie, były kontyngenty emigracyjne. Chiny i Indie przygotowały wspólną propozycję i teraz szef biura indyjskiego wstał i przeczytał ją po angielsku z melodyjnym bombajskim akcentem. Mówiąc w skrócie, chodziło mu oczywiście o system proporcjonalny. Chalmers potrząsnął głową. Indie i Chiny stanowiły czterdzieści procent populacji światowej, ale na tej konferencji miały jedynie dwa głosy z pięćdziesięciu trzech i Frank wiedział, że ich pomysł nigdy nie zostanie przyjęty. Po Hindusie wstał zresztą przedstawiciel Wielkiej Brytanii w delegacji europejskiej i wskazał na ten fakt, używając, rzecz jasna, innych słów. Rozpoczęła się kłótnia, która — jak podejrzewał Chalmers — miała potrwać przez cały poranek. Mars stanowił prawdziwy skarb, więc walczyły o niego zarówno bogate, jak i biedne narody ziemskie. Niewiele osób natomiast interesowała sama planeta. Bogaci mieli pieniądze, ale biedni przewagę liczebną, a wszelkie rodzaje nowoczesnej broni były obecnie dostępne niemal dla wszystkich państw na rodzimej planecie, zwłaszcza nowy typ broni biologicznej (”nosiciele” wirusów) zdolnej w niezwykle szybkim tempie wybić doszczętnie całą ludność na każdym z ziemskich kontynentów. Tak, stawki były niezwykle wysokie, a równowaga bardzo krucha. Z Południa stale napływali biedni i atakowali północne bariery prawne, finansowe i militarne. Mówiąc obrazowo, ich twarze były jak lufy karabinów. A tych twarzy było teraz bardzo, bardzo wiele i wydawało się, że napływająca fala ludzka może eksplodować w każdej chwili, zwyciężając samą swoją liczbą. Napastnicy rzucali się na barykady i mimo natłoku niemowląt na tyłach, walczyli o swoją szansę na nieśmiertelność.

Gdy wreszcie ogłoszono przerwę śniadaniową, Frank natychmiast wstał ze swojego miejsca. Tak jak się spodziewał, przez cały ranek nie udało się uzgodnić zupełnie nic. Przez ostatnie godziny trochę się przysłuchiwał kłótni, ale głównie rozmyślał i szukał wyjścia z tego impasu, kreśląc w rysowniku przenośnego komputera szkicowy schemat. Pieniądze, ludzie, ziemia, broń. Stare równania, stare kompromisy. Jednak nie szukał oryginalności; chciał znaleźć coś, co zadziała.

W oficjalnych debatach przy stole nic nie uzgodnią, to było pewne. Ktoś musiał przeciąć ten węzeł gordyjski. Dlatego też Frank podszedł do delegacji hinduskiej i chińskiej. Stanowili grupę około dziesięciu osób, które teraz konferowały w bocznym, wolnym od kamer pokoju. Po zwykłej wymianie uprzejmości Chalmers zaproponował dwóm przywódcom, Hanavadzie i Sungowi, wspólny spacer po pomoście widokowym. Mężczyźni spojrzeli po sobie, przez chwilę z pomocą tłumaczy wymieniali szybkie uwagi w dialekcie mandaryńskim i języku hindi, a potem przystali na propozycję.

We trójkę opuścili więc piętro konferencyjne i ruszyli korytarzami do mostu, a potem sztywnym tunelem spacerowym, który niczym napowietrzny most rozpościerał się ponad doliną, łącząc ich płaskowzgórze z wyższym, znajdującym się na południu. Z mostu rozciągał się wspaniały widok, toteż jego cztery kilometry stale przemierzały tłumy ludzi, którzy co chwila zatrzymywali się zapatrzeni w leżące pod nimi Burroughs.

— Słuchajcie, panowie — zagaił Chalmers swoich dwóch towarzyszy — koszty emigracji są tak wielkie, że wysyłając waszych ludzi z Ziemi na Marsa nigdy nie uda wam się zmniejszyć problemów populacyjnych. Wiecie o tym, prawda? A jeśli chodzi o tereny, w swoich własnych krajach macie ich i tak o wiele więcej i znacznie łatwiejszych do przystosowania dla ludzi. To, czego potrzebujecie od Marsa, to nie tereny, ale bogactwa naturalne, albo pieniądze. Czerwona Planeta jest wam potrzebna tylko po to, abyście mogli otrzymać należną wam część bogactw, wasz udział. Nie nadążacie za Północą właśnie z tego powodu — ponieważ w czasie kolonialnym bogata biała Północ zabrała wam wasze bogactwa i nie zapłaciła za to. Powinniście więc teraz otrzymać zadośćuczynienie.

— Boję się, że tak naprawdę okres kolonialny nigdy się nie skończył — odezwał się uprzejmie Hanavada.

Chalmers skinął głową.

— To właśnie oznacza ponad-narodowy kapitalizm — teraz wszystkie nasze kraje są koloniami. Wywiera się na nas tutaj straszliwe naciski, abyśmy zmienili traktat w taki sposób, aby większość zysków z tutejszych kopalń szła na konto ponad-narodowców. Państwa wysoko rozwinięte są bardzo drażliwe na tym punkcie.

— To wiemy — odparł Hanavada, kiwając głową.

— W porządku. Proponujecie emigrację proporcjonalną, co jest dokładnie tak samo racjonalne, jak podział zysków proporcjonalnie do nakładów inwestycyjnych. Ale żadna z tych propozycji nie oznacza dla was dobrego interesu. Emigracja nie da wam wiele, pieniądze natomiast tak… Tymczasem państwa wysoko rozwinięte same mają nowy problem populacyjny, więc podział proporcjonalny nie będzie dla was wcale taki korzystny. Oni oszczędziliby wtedy pieniądze, które w przeciwnym razie trafiłyby przede wszystkim do konsorcjów ponad-narodowych i natychmiast przekształciłyby się w kapitał swobodnie przepływający, znajdujący się poza kontrolą jakiegokolwiek państwa. Więc dlaczego kraje rozwinięte nie miałyby wam dać sporej części tej sumy? Tak czy owak, pieniądze te nie pochodziłyby z ich kieszeni.

Sung z poważną miną szybko skinął głową. Być może przewidzieli coś takiego, być może ich propozycja miała właśnie taką reakcję wywołać. Może tylko czekali, aż Frank im to właśnie powie. Tak czy owak, ich zgoda znacznie ułatwiała całą sprawę.

— Sądzi pan, że wasze rządy zgodzą się na taką wymianę? — spytał Sung.

— Tak — odrzekł Chalmers. — W jaki skuteczniejszy sposób mogłyby potwierdzić swoją przewagę nad konsorcjami? Podział zysków przypomina w jakiś sposób wasze stare ruchy narodowościowe, tylko że tym razem skorzystałyby na tym wszystkie państwa. Nazwałbym to internacjonalizacją, jeśli panowie wolicie.

— W ten sposób zostaną zredukowane inwestycje korporacji — zauważył Hanavada.

— Co tylko ucieszy “czerwonych” — powiedział Chalmers. — A właściwie większość członków koalicji “Nasz Mars”.

— A co na to pański rząd? — spytał Hanavada.

— Mogę za niego ręczyć. — W gruncie rzeczy, Frank dobrze o tym wiedział, administracja może zacząć stwarzać problemy. Poradzę sobie z nimi, kiedy nadejdzie czas, powiedział sobie, są obecnie tylko grupką dzieciaków z Izby Handlowej, dzieciaków aroganckich, ale głupich. Wystarczy im przedstawić hipotetyczną wizję Marsa: Trzeci Świat Marsjański, chiński Mars, Mars hinduskochiński; we wszystkich tunelach spacerowych małe brązowawe ludziki i nietykalne święte krowy… Nie wytrzymaliby do końca tej opowieści. Prawdopodobnie uklękliby przed nim, błagając o opiekę: “Dziadku Chalmers, prosimy, uratuj nas przed żółtą hordą”.

Frank obserwował teraz Hindusa i Chińczyka. Patrzyli jeden na drugiego, porozumiewając się wzrokiem.

— Do diabła! — krzyknął nagle Chalmers — na to właśnie panowie liczyliście, prawda?

— Być może powinniśmy dopracować jeszcze pewne kwestie — odrzekł Hanavada.

Dopracowanie kompromisu trwało prawie cały następny miesiąc, ponieważ musieli uwzględnić szereg wysuwanych przez różne osoby wniosków, które należało rozpatrzyć, aby kolejne delegacje zechciały zaakceptować cały projekt. Poza tym delegat każdego narodu musiał otrzymać zgodę od swojego kraju, a i przekonanie Waszyngtonu również nie było łatwe. Frank musiał się konsultować z kolejnymi, coraz wyżej postawionymi w hierarchii “dziećmi”, aż po amerykańskiego prezydenta, który był tylko trochę “starszy” niż pozostali, ale potrafił dostrzec dobry interes, jeśli został mu podany na tacy. Frank był więc niezwykle zajęty, nie kończące się spotkania zajmowały mu teraz prawie szesnaście godzin dziennie. Taki tryb życia był dla niego zresztą równie naturalny jak wschód słońca. Ostatecznie jednak udało mu się skłonić do ugody przedstawicieli ponad-narodowego lobby, takich jak Andy Jahns, co było sprawą najtrudniejszą — wprost niemożliwe było zrobienie czegokolwiek bez ich zgody, o czym oni bardzo dobrze wiedzieli. Konsorcja bowiem wywierały silną presję na rządy państw Północy i na kraje, pod których szyldem się ukrywali, a ich nacisk był niezwykle znaczący, o czym świadczyła irytacja prezydenta Stanów i odstąpienie od układu Singapuru i Sofii. Koniec końców Frankowi udało się jakoś przekonać prezydenta, chociaż dzieliła ich ogromna odległość i głęboka bariera psychologiczna, jaką podczas rozmowy wideofonicznej między Marsem i Ziemią stanowiło opóźnienie czasowe. Tych samych argumentów użył Frank wobec przedstawicieli wszystkich innych północnych rządów. “Jeśli pan ulegnie naciskom ponad-narodowców — mówił — okażą się prawdziwą władzą tego świata. A ja proponuję szansę na ustawienie interesów pańskich i pańskiego narodu ponad tymi swobodnie przepływającymi masami kapitałowymi, które równają się niemal ostatecznej władzy nad światem! Trzeba jakoś pohamować tamtych, nie sądzi pan?!”

W ten sam sposób przekonywał ONZ, każdego przedstawiciela tej organizacji z osobna.

“Kto według was powinien rządzić światem? Wy czy oni?”

Kwestia była trudna. Naciski ponad-narodowych korporacji mogły zagrozić równowadze świata, mogły nim wstrząsnąć. Każda z trzech firm: Subarashii, Armscor i Shellalco była potężniejsza finansowo niż jakiekolwiek państwo z wyjątkiem dziesięciu największych krajów i federacji. Konsorcja te zainwestowały na Marsie naprawdę ogromne fundusze, a pieniądze równają się władzy, władza czyni prawo, prawo tworzy rząd… Toteż rządy narodowe, starając się powstrzymać potęgę korporacji, wyglądały jak Lilipuci próbujący związać Guliwera. Potrzebowali olbrzymiej sieci maleńkich sznureczków, która pokryłaby każdy milimetr “ciała”. I gdyby gigant podniósł sie, uwolnił i zaczął tratować wszystko wokół, musieliby uciekać na boki, a potem zarzucić na potwora nowe sznury, wbijać nowe małe pineski i paliki. Gnać z miejsca na miejsce, co piętnaście minut przez szesnaście godzin dziennie spotykając się na “pineskowe” narady… Błędne koło.

Pewnego wieczora zaprosił Franka na kolację właśnie Andy Jahns, jeden z jego najstarszych łączników z korporacjami. Andy był naturalnie wściekły na Chalmersa, ale próbował ukryć złość. Najpierw usiłował w sposób dość kiepsko zakamuflowany przekupić Franka, czemu towarzyszyły jeszcze gorzej zamaskowane groźby. Jednym słowem, potraktował całą sprawę jak zwykły interes. Zaproponował Chalmersowi stanowisko przewodniczącego fundacji, która została założona przez konsorcjum transportowe ZiemiaMars. Ach, ten stary przemysł lotniczokosmonautyczny, pomyślał Frank, razem ze starym Pentagonem wiecznie grzebiącym po kryjomu tamtym po kieszeniach. Nowa fundacja miała wspierać konsorcjum w tworzeniu taktyki i stanowić zespół doradczy Organizacji Narodów Zjednoczonych w kwestiach związanych z Marsem. Stanowisko to Frank miałby objąć po zakończeniu swej kadencji sekretarza Marsa, aby uniknąć podejrzeń o konflikt interesów.

— Brzmi cudownie — oświadczył Chalmers. — Jestem naprawdę bardzo zainteresowany. — W czasie kolacji przekonywał Jahnsa o swojej szczerości. Nie tylko mówił, że pragnie przyjąć stanowisko w fundacji, twierdził także, że chce natychmiast podjąć pracę dla konsorcjum. To jest prawdziwa praca, mówił, a on jest przecież w tym dobry. Z minuty na minutę widział, jak Jahns powoli pozbywa się wszelkich podejrzeń. Słabostki biznesmena. Tak, tacy ludzie jak Andy wierzyli, że pieniądze są sprawą najważniejszą w życiu. Pracowali po czternaście godzin, chcąc zarobić wystarczającą ich ilość, aby móc kupić sobie samochody ze skórzaną tapicerką, a za mądrą rozrywkę uważali granie tymi samymi pieniędzmi w kasynach, przepuszczając je w jednej chwili. Po prostu idioci. Ale, trzeba przyznać, użyteczni idioci. — Zrobię, co będę mógł — przyrzekł energicznie Chalmers i nakreślił szereg szczegółowych działań, które mógł podjąć natychmiast. Chińczykowi powiem o potrzebach jego kraju, Kongresowi każę wrócić do idei wspaniale zwracającej się inwestycji, tłumaczył. Tak, to było to… Wiele obiecaj, a nacisk się zmniejszy… a tymczasem, dzięki tego typu posunięciom, można spokojnie kontynuować pracę. Nie ma większej przyjemności niż przechytrzenie oszusta.

Kiedy Frank wrócił do stołu konferencyjnego, zachowywał się tak samo jak dotąd. “Spacer po moście”, jak teraz określano tamto wydarzenie (inni nazywali je “posunięciem Chalmersa”) przełamał wcześniejszy impas i 6 lutego 2057 roku, czyli Ls=144 piętnastego Mroku okrzyknięto pamiętną datą w historii dyplomacji. Pozostała jeszcze kwestia rozdania wszystkim należnych im części i ustalenia faktycznych liczb. Podczas gdy sprawy toczyły się swoim torem, Chalmers rozmawiał ze wszystkimi przebywającymi tu w charakterze obserwatorów przedstawicielami pierwszej setki, uspokajał ich i testował ich opinie. Okazało się, że Sax jest na niego zły, ponieważ sądził, że jeśli konsorcja ponad-narodowe przestaną inwestować na Marsie, będzie musiał znacznie zwolnić działania związane z terraformowaniem. Uważał całą kwestię imigracyjną za coś w rodzaju krótkotrwałej “gorączki złota”. A w dodatku Ann również gniewała się na Franka, jako że nowy traktat oparty na “posunięciach Chalmersa” pozwalał jednocześnie na nowe przyloty i nowe inwestycje, a ona wraz z pozostałymi członkami grupy “czerwonych” miała nadzieję na umowę, która przyzna Marsowi status czegoś w rodzaju światowego rezerwatu przyrody. Ten idealizm wprawił Franka w prawdziwą wściekłość.

— Właśnie uratowałem cię przed pięćdziesięcioma milionami chińskich imigrantów — krzyknął do Ann — a ty się skarżysz, ponieważ nie zdołałem odesłać wszystkich z powrotem do domu! Masz pretensje, ponieważ nie udał mi się cud i nie zdołałem zmienić tej skały w świętą kapliczkę, prawdziwe następne drzwi do świata, który powoli zaczyna wyglądać jak Kalkuta w paskudny dzień. Och, Ann! Powiedz mi, moja droga, czego ty dokonałaś? Co zrobiłaś poza tym, że kręcisz się tutaj, czepiając się każdego pieprzonego słowa, które ktoś wypowie i przekonując wszystkich, że jesteś z Marsa? Chryste Panie! Wyjedź stąd, Ann, i pobaw się skałami, a politykę zostaw ludziom, którzy umieją myśleć.

— Pamiętaj, czym jest myślenie, Frank — odparła.

Wcześniej zauważył, że jakieś słowo wymówione przez niego w czasie tyrady wywołało na chwilę uśmiech na jej twarzy. Potem obrzuciła go już tylko swoim dawnym szaleńczym spojrzeniem i odeszła.

A Maja, tak… Maja była z Franka prawdziwie zadowolona. Stale, ilekroć przemawiał na otwartym zebraniu, czuł na sobie jej wzrok. Obserwowały go miliony ludzi, ale on czuł tylko to jedno spojrzenie. To go w jakiś sposób złościło. Maja była zachwycona “spacerem po moście”, a on mówił jej jedynie to, co chciała słyszeć o zakulisowych ugodach, jakie poczynił, aby zaakceptowano cały projekt. Maja zaczęła się do niego przyłączać co wieczór na oficjalnych koktajlach; zbliżała się natychmiast, gdy tylko odpłynęła pierwsza fala dziennikarzy i petentów. Stawała u jego boku, obserwując przetaczającą się drugą i trzecią falę rozmówców, co jakiś czas rozładowywała napięcie swoim śmiechem i ratowała Franka z niezręcznych sytuacji przypominając, że muszą pójść coś zjeść. Następnie wychodzili na restauracyjny taras pod gwiazdami, jedli kolację, potem pili kawę, wpatrując się w pomarańczowe dachy zarośnięte ogrodami. Owiewał ich wieczorny wietrzyk i czuli się naprawdę tak, jak gdyby znajdowali się na wolnym powietrzu. Przedstawiciele “Naszego Marsa” zaangażowali się w plan Franka, miał więc za sobą większość tutejszych i Waszyngton, a były to jego zdaniem dwa najważniejsze elementy w całej rozgrywce, oczywiście poza szefami konsorcjów ponad-narodowych, na których opinie i tak nie miał zbytniego wpływu. Załatwienie układu pozostawało więc jedynie kwestią czasu. Tak też mówił czasem Mai późnym wieczorem, kiedy jej uroda działała na niego wyjątkowo mocno.

— Musimy sprawić, aby to się dokonało — powiedział, wpatrzony w jasne gwiazdy na niebie, nie mogąc znieść przenikliwego spojrzenia towarzyszki.

Pewnej nocy Maja jak zwykle stała u jego boku podczas koktajlu. Wraz z innymi oglądali nadawane z Ziemi wiadomości na temat ich konferencji i po raz kolejny uświadomili sobie, jak dziwnie zniekształceni i spłaszczeni wyglądają oni sami — przypominali miniaturowych aktorów grających w jakiejś niepojętej mydlanej operze. Po programie Frank i Maja wyszli z sali, zjedli posiłek, a później ruszyli na spacer szerokimi trawiastymi alejami, aż w końcu dotarli do pokoju Franka w niższej części miasta. Maja towarzyszyła mu aż do środka. Po prostu weszła z nim w zwykły dla siebie sposób, bez jakiegokolwiek słowa wyjaśnienia lub komentarza. Jak gdyby postępowała tak każdego wieczoru. I stało się to. co się musiało stać. Znalazła się w jego pokoju, potem w jego ramionach, obejmując go namiętnie. Runęli na łóżko i zaczęła go całować. Frank był tak zaskoczony, że czuł się, jakby znajdował się na zewnątrz swego ciała, które wyginało się jak guma. Już zaczynało go niepokoić własne zachowanie, gdy nagle uświadomił sobie niemal zwierzęce pożądanie Mai. Ciało przemówiło do ciała i Frank znowu chłonął tę kobietę wszystkimi zmysłami: powróciło dawne uczucie do niej i zareagował na jej pieszczoty z równie zwierzęcą namiętnością. I trwało to bardzo długo.

Potem Maja w białym prześcieradle udrapowanym jak peleryna wyszła z pokoju i wróciła niosąc szklankę wody.

— Podoba mi się sposób, w jaki postępujesz z tymi ludźmi — oświadczyła, odwrócona do niego plecami. Wypiła łyk wody i ze znajomym czułym uśmiechem popatrzyła przez ramię na Franka tym swoim otwartym spojrzeniem, spojrzeniem, które wydało mu się tak bardzo przenikliwe, że miał wrażenie, iż prześwieca go na wskroś jakieś leniwe światło, i poczuł się nie tylko nagi, ale także zupełnie zdemaskowany. Naciągnął prześcieradło na biodra i wydało mu się nagle, że się czymś zdradził. Ona to z pewnością widzi, pomyślał, ona dostrzega, że powietrze w jego płucach zmieniło się w zimną wodę, że żołądek mu się skurczył i zamienił w kamień, że jego stopy zamarzły. Zamrugał oczyma, odwzajemniając jej uśmiech. Wiedział, że jest to uśmiech mizerny i fałszywy, ale świadomość, że jego twarz przypomina teatralną maskę, dawała mu jakiś dziwny komfort. Nikt nie potrafi, pocieszał samego siebie, odczytać emocji z twarzy, która cała uosabia jedno wielkie kłamstwo, jedną wielką nieprawdę. Nikt: ani astrolog, ani mag czytający z dłoni. Był więc bezpieczny.

Po tej nocy Maja zaczęła spędzać z nim wiele czasu, zarówno publicznie, jak i prywatnie. Przyłączała się do niego na przyjęciach wydawanych co wieczór przez któreś z narodowych biur, siadała przy nim podczas wielu oficjalnych kolacji, żeglowała z nim po gorącym morzu konwersacji i później, gdy obserwowali coraz gorsze wiadomości z Ziemi albo zasiadali razem w zamkniętym kręgu pierwszej setki. A poza tym każdej nocy szła z nim do jego pokoju albo — co go nieco niepokoiło — zabierała go do siebie.

Nie wiedział, czego może od niego chcieć. Nie objawiała żadnych życzeń. Może sądziła, że nie musi o tym mówić. Że sam fakt, iż jest z nim, wystarczy, by wiedział, czego ona pragnie, by się starał za wszelką cenę spełnić to pragnienie. Frank nie wiedział, o co chodzi, ale był przekonany, że Rosjanka — jak zwykle — dostanie, czego chce. Nie brał nawet pod uwagę możliwości, że Maja może robić to wszystko spontanicznie i bez powodu. Taka już jest natura władzy: dla kogoś, kto ją posiada, nikt nie jest po prostu przyjacielem, a żadna kobieta po prostu kochanką. Sądził, że wszyscy czegoś od niego chcą — przynajmniej prestiżu przyjaźni z wpływową osobą. Maja wprawdzie nie potrzebowała takiego prestiżu, ale czegoś przecież musiała chcieć. Czy Frank zresztą mimo woli nie spełniał jej zachcianek? Czyż nie uknuł traktatu, który nie zadowalał nikogo poza garstką mieszkańców Marsa? Tak, Maja dostawała to, czego pragnęła. A wszystko bez słowa, bez jednego słowa wypowiedzianego wprost. Nie mówiła nic, ale dawała mu za jego poświęcenie nagrodę: swoje uczucie i przywiązanie.

Dlatego też Frank odbywał nie kończące się narady, starannie omawiając sformułowanie każdego paragrafu nowego traktatu, odgrywając Jamesa Madisona wobec tej dziwacznej pozorowanej konstytuanty, a Spencer, Samantha i Maja kręcili się wokół niego i pomagali. Maja obserwowała go z nieznacznym uśmiechem, który oznaczał akceptację jego posunięć i dumę z jego działań. Wieczorami, ożywiony całodzienną pracą, Chalmers ruszał na kolejne przyjęcie, a Maja stojąc u jego boku śmiała się do niego i szczebiotała ze wszystkimi. Była kimś w rodzaju małżonki! Do diabła, naprawdę zachowywała się jak jego żona! A nocami obsypywała go pocałunkami i trudno mu było sobie wyobrazić, że mogłaby go naprawdę nie lubić.

Coraz gorzej znosił jej zainteresowanie, ponieważ wciąż wydawało mu się tylko grą. Jak można, zastanawiał się, tak po prostu zwodzić człowieka, którego zna się długo i dobrze… Musi być głupia, jeśli sądzi, że to się prędzej czy później nie wyda… Nagle uświadomił sobie to wszystko znacznie silniej niż kiedykolwiek dotąd. Jak łatwo ukryć prawdziwą osobowość, pomyślał, pod przekonującą maską. Ale przecież w gruncie rzeczy oni wszyscy, cała pierwsza setka, byli przez cały czas aktorami (tak!), przez lata odgrywali swoje role, na przykład w wysyłanych na Ziemię filmach. Już od dawna nie można było liczyć na kontakt z prawdziwą “osobowością” któregoś z nich, z ich prawdziwym “ja”; przez ten cały czas odtwarzane role i nakładane maski przylgnęły do nich, stwardniały w mocne skorupy, a ich prawdziwe jaźnie jakby zniknęły albo gdzieś się zabłąkały i zostały na zawsze utracone. Byli teraz zupełnie wydrążeni. Puści w środku.

Tak samo było z nich samym i z Mają. Zachowanie Mai wydawało się mu się tak autentyczne! Jej śmiech, jej białe włosy, jej namiętność, mój Boże: jej spocona skóra i żebra pod nią, żebra, które przesuwały się w tył i w przód pod jego palcami jak sztachety płotu, żebra, które zapadały się w paroksyzmach orgazmu. Dlaczego to nie może być prawda? Dlaczego? Dlaczego Maja nie może go kochać naprawdę? A może jednak tak jest, może go kocha? Czasem aż nie mógł uwierzyć, że jest wprost przeciwnie. Czy sta prą wda…

Nie, nie, Frank był absolutnie przekonany, że jest po prostu oszukiwany. Pewnego ranka obudził się ze snu o Johnie. Śniły mu się dawne lata, gdy jako młodzi mężczyźni pracowali razem na stacji kosmicznej. Tylko że w tym śnie byli starzy. John niby jeszcze nie umarł, a jednocześnie nie był już żywy. Mówił jak duch; był świadom swojej śmierci i tego, że to Frank go zabił, a w dodatku także miał świadomość wszystkiego, co się zdarzyło od tamtej chwili. Nie oskarżał Franka i nie był na niego zły. Chodziło chyba — Frank nie był pewien — o coś, co miało miejsce wcześniej, wtedy, gdy John po raz pierwszy lądował na Marsie albo gdy odebrał Chalmersowi Maję na Aresie. Wiele spraw wydarzyło się między nimi, ale przecież ciągle byli przyjaciółmi, ciągle byli braćmi. Rozmawiali, dobrze się rozumieli. Przerażony, jęcząc przez sen, Frank walczył z koszmarem, aż wreszcie się obudził. Było strasznie gorąco, skórę miał spoconą. Maja siedziała wyprostowana, włosy miała rozczochrane, jej obnażone piersi kołysały się lekko.

— Co się stało? — spytała. — Coś się stało, prawda?

— Nic! — krzyknął, po czym wstał i ruszył do łazienki. Poszła za nim i objęła go.

— Frank, co się dzieje?

— Nic! — ryknął, odruchowo wyrywając się z jej uścisku. — Nie możesz mnie choć na chwilę zostawić w spokoju?

— Ależ oczywiście — odpowiedziała cierpko. Wiedział, że ją zranił. Po chwili wybuchnęła gniewem: — Oczywiście, że mogę! — Ostentacyjnie wymaszerowała z łazienki.

— Jasne, że możesz! — krzyknął, nagle naprawdę na nią wściekły. Jak mogła być taka głupia, jak mogła tak bardzo go nie znać i jak śmiała udawać przed nim zranioną sarnę, skoro to wszystko i tak było przecież tylko kretyńską grą. — Teraz, kiedy już dostałaś ode mnie to, czego chciałaś, możesz sobie po prostu odejść, no nie?!

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała, pojawiając się nagle w drzwiach łazienki. Była owinięta ręcznikiem.

— Dobrze wiesz! — odparł z goryczą. — Masz, co chciałaś. Masz swój traktat, prawda? Gdyby nie ja, nigdy nie miałby takiego kształtu.

Maja chwilę stała nieruchomo wsparta pod boki i obserwowała go. Ręcznik osuwał się luźno z jej bioder i wyglądała jak francuska Statua Wolności: była bardzo piękna i bardzo niebezpieczna. Jej usta tworzyły zaciśniętą linię. Po sekundzie z oburzeniem potrząsnęła głową i wróciła do pokoju.

— Nie masz o niczym najmniejszego pojęcia, co? — mruknęła.

Powtórzył jej wcześniejsze pytanie:

— Co chcesz przez to powiedzieć?

Odrzuciła ręcznik i gniewnie wciągnęła figi. Ubierając się dalej, wyrzucała z siebie kolejne zdania:

— Nie wiesz, co myślą inni. Nawet nie wiesz, co sam myślisz. A czego ty chcesz od traktatu? Ty sam, Frank Chalmers? Nie wiesz, prawda? Istnieje tylko to, czego ja chcę, to, czego chce Sax, to, czego chce Helmut. Każde z nich i każde z nas. Ty sam nie masz własnego zdania, co? Najłatwiej jest dyrygować. Po prostu lubisz być szefem i tyle. Po prostu lubisz nad wszystkim panować, ot co! — Umilkła na chwilę, po czym dodała: — A co do tak zwanych uczuć… — Była już zupełnie ubrana; stała w drzwiach. Zatrzymała się, aby spojrzeć na niego, jej wzrok był jak uderzenie pioruna. Frank tkwił w miejscu nieruchomo. Był zbyt oszołomiony, aby się poruszyć, stał więc przed nią nagi, wystawiony bezbronnie na wybuch jej wzgardy. — Nie masz żadnych, taka jest prawda! Próbowałam, musisz przyznać, ale ty jesteś po prostu… — Wzruszyła ramionami, najwyraźniej brak jej było słów na określenie zachowania Chalmersa. Jesteś pusta, chciał jej powiedzieć. Pusta, zupełnie wydrążona w środku. To tylko gra. A w dodatku…

Maja wyszła.


Tak więc, kiedy podpisywali nowy traktat, Mai nie było u boku Franka, nie było jej nawet w Burroughs. W zasadzie Frank przyjął to z ulgą, chociaż z drugiej strony nie mógł nic poradzić na to, że odczuwał pustkę i jakiś dziwny chłód w piersi. Rzecz jasna, przedstawiciele pierwszej setki (a może i inne osoby) wiedzieli, że coś między nimi zaszło (po raz nie wiadomo który), i fakt ten bardzo złościł Franka, w każdym razie tak sobie tłumaczył swoje rozdrażnienie.

Umowa została podpisana w tej samej sali konferencyjnej, w której omawiali kolejne problemy. Honory pełnił z szerokim uśmiechem na twarzy Helmut. Do mikrofonu podchodzili kolejni delegaci, mężczyźni we frakach, kobiety — w czarnych wieczorowych sukniach. Każde mówiło kilka słów do kamer, a potem brali do ręki tak zwany “dokument” gestem, który Frankowi wydał się osobliwie archaiczny i pretensjonalny. Śmiechu warte. Kiedy nadeszła jego kolej, wszedł na podium i powiedział coś o idealnej równowadze, o tym, że udało mu się pogodzić zwaśnione strony, że zdołał zadowolić konkurencyjne interesy, dopasować je do chwili obecnej, pokierować ruchem tak, aby wszystkie cząsteczki zespoliły się w jedną harmonijną masę.

Rezultat nie różnił się zbytnio od poprzedniej wersji traktatu, w każdym razie zarówno emigracja, jak i inwestycje — dwa główne zagrożenia dla status quo tutejszych mieszkańców (jeśli na Marsie istniało jeszcze coś takiego) — w większości zostały zablokowane, a dokładnie mówiąc (co było dość zręcznym posunięciem) zablokowane przez siebie nawzajem. Tak, tak, wykonałem tu niezły kawałek roboty, powiedział sobie w duchu Frank i z radosnym zakrętasem podpisał się pod nowym traktatem.

— Ku chwale Stanów Zjednoczonych Ameryki — oznajmił z emfazą, popatrując wokół siebie bacznie. To powinno ładnie wyjść na wideo.

Podczas późniejszej parady nadal towarzyszyła Frankowi zimna satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. A to była prawdziwa parada. W namiotach o trawiastych podłogach i w spacerowych tunelach miasta stłoczyły się tysiące gapiów, a delegaci przechodzili wśród nich; schodzili pod dużym namiotem nad kanałem lub wchodzili na płaskowzgórza, potem znowu schodzili w dół, przekraczali kolejne wiszące ponad kanałem mosty, aż dotarli do Parku Księżnej, gdzie odbywał się uliczny festyn. Wytworzone sztucznie powietrze było dość chłodne i świeże, wiał orzeźwiający wietrzyk. Pod dachami namiotów łopotały latawce, które na tle ciemnego różu popołudniowego nieba przypominały ptaki drapieżne w różnorodnych jaskrawych kolorach.

Frank uznał, że festyn w parku drażni go i denerwuje. Obserwowało go tu zbyt wiele osób, zbyt wielu ludzi chciało się do niego zbliżyć i porozmawiać. Tak właśnie wygląda sława: trzeba rozmawiać z całymi hordami, a nie z poszczególnymi jednostkami. Odwrócił się więc i poszedł do namiotu nad kanałem.

Wzdłuż ścianek tunelu biegły dwa równoległe rzędy białych podpór; każda — w kształcie kolumny Bareissa — była półkolista przy wierzchołku i podstawie, chociaż półkule te były wobec siebie obrócone pod kątem stu osiemdziesięciu stopni. Dzięki temu prostemu manewrowi stworzono filary, które wyglądały zupełnie inaczej zależnie od tego, z jakiego miejsca się na nie patrzyło. Oba rzędy miały dziwny wygląd: wydawały się bardzo zniszczone, jak gdyby postawiono je setki lat temu, jakby były już w ruinie, chociaż można było mieć co do tego wątpliwości, gdy się patrzyło na ich gładkość i biel pokrytej diamentem soli. Stały w pewnej odległości od trawy, były białe jak kostki cukru i połyskiwały jak polanę wodą.

Frank szedł między rzędami kolumn, dotykając ich po kolei. Ponad nimi ze wszystkich stron wyrastały zbocza doliny, a wyżej urwiste, szklane ściany płaskowzgórzy. Nad skalnymi ścianami z niebarwionego szkła lśniła jaskrawa zieleń, miasto wyglądało więc, jak gdyby okalały je ogromne terraria. Naprawdę elegancka, mrówcza farma, skojarzyło się Frankowi. Część stoku doliny pod namiotem była pokryta drzewami, ceglanymi dachami i szerokimi trawiastymi alejami. Pozostała nie osłonięta partia zbocza była nadal czerwoną skalistą równiną. Sporo budynków właśnie kończono lub znajdowały się dopiero w trakcie budowy. Wszędzie stały dźwigi, sięgające niemal wierzchołków namiotów. Wyglądały jak niesamowicie kolorowe szkieletowe rzeźby. Dziesiątki budynków pokrywały jeszcze rusztowania. Helmut powiedział kiedyś Frankowi, że te przykryte namiotem stoki przypominają mu Szwajcarię, i nie było w tym nic dziwnego, ponieważ większą część budowy wykonywali właśnie Szwajcarzy.

— Te rusztowania mają im chyba zastąpić balkony…

Frank dostrzegł Saxa Russella, który stał u stóp jednego z rusztowań, patrząc w górę krytycznym wzrokiem. Chalmers przeszedł przez tunel, podszedł do niego i przywitał się.

— Tych podpórek jest dwa razy więcej niż potrzeba — dodał Sax. — Może nawet jeszcze więcej.

— Szwajcarzy to lubią.

Russell skinął głową. Przez chwilę obaj spoglądali na budynek.

— No i? — spytał Frank. — Co sądzisz?

— O traktacie? Zredukuje wsparcie finansowe dla terraformowania — odparł Sax. — Sam wiesz, że ludzie wolą inwestować niż dawać.

Frank rzucił mu gniewne spojrzenie.

— Nie każda inwestycja jest dobra dla terraformowania, Sax, musisz o tym pamiętać. Wiele pieniędzy wydaje się na zupełnie inne rzeczy.

— Ale, widzisz, terraformowania to sposób zredukowania kosztów. Pewien procent wszystkich inwestycji zawsze go zasilał, więc chciałbym otrzymać tak dużą sumę, jak to tylko możliwe.

— Prawdziwe korzyści trzeba obliczać jedynie na podstawie rzeczywistych kosztów — zauważył Frank. — Wszystkich rzeczywistych kosztów! Ziemscy ekonomiści nigdy nie starali się tego skalkulować, ale ty jesteś naukowcem i powinieneś to zrobić. Musisz umieć ocenić nie tylko korzyści dla terraformowania, ale i szkody, jakie przynosi temu środowisku przyrost ludności i szerszy zakres działań. Lepiej nieco ograniczyć inwestowanie w czyste terraformowanie, niż pójść na kompromis i otrzymywać procent od pieniędzy wydawanych na posunięcia, które w jakiś sposób obrócą się przeciwko tobie…

Sax skrzywił się.

— Bawi mnie, gdy słyszę, że po ostatnich czterech miesiącach jesteś przeciwny kompromisowi, Frank… W każdym razie ja osobiście uważam, że lepiej jest otrzymywać zarówno całą sumę, jak i oprocentowanie. Koszty środowiskowe znaczą niewiele. Odpowiednio pokierowane mogą się nawet obrócić na naszą korzyść. Jak zwykł mawiać John, ekonomię można mierzyć w tera watach albo w kilokaloriach. Ponieważ ekonomia to energia. A my możemy używać energii w każdej formie, nawet w formie ciał. Ciała to dodatkowa praca. Są bardzo wszechstronne i energetyczne…

— Pomyśl o prawdziwych kosztach, Sax. O wszystkich. Ciągle próbujesz się bawić ekonomią, ale nie bierzesz pod uwagę, że ona wcale nie przypomina fizyki. Jest raczej jak polityka. Pomyśl, co się zdarzy, jeśli przybędą tu miliony uchodźców z Ziemi, przywożąc ze sobą swoje wirusy, zarówno biologiczne, jak i psychiczne. Może wszyscy przyłączą się do Arkadego albo Ann. Istnieje taka możliwość, pomyślałeś o tym kiedykolwiek? Epidemie, atakujące ciało i umysł motłochu… Mogliby rozbić cały twój system! Słuchaj, podobno grupa z Acheronu próbuje cię nauczyć biologii? Przyjrzyj się temu wszystkiemu dokładniej! To nie jest mechanika, Sax. To ekologia, l to krucha, delikatna, ekologia stosowana, którą, zapewniam cię, trzeba pokierować.

— Może i tak — odrzekł Sax, używając jednego z ulubionych powiedzeń Johna. Myśląc przez chwilę o Johnie, Frank przegapił początek dalszej wypowiedzi Saxa. Gdy się znów skupił, usłyszał:

— …ten traktat i tak niczego nie zmieni. Ponad-narodowcy, którzy zechcą inwestować, znajdą sposoby, by go ominąć. Posłużą się flagą jakiegoś nowego państwa i będziemy myśleli, że to jakiś kraj zgodnie z postanowieniami traktatu domaga się swoich praw do udziałów. A za nim staną ponad-narodowe pieniądze. Zobaczysz, co tu się będzie działo, Frank. Sam wiesz, jak to jest. Polityka, prawda? Ekonomia, co?

— Może — rzucił opryskliwie Frank. Słowa Saxa wytrąciły go z równowagi. Potem pożegnał się i odszedł.


Nieco później znalazł się w górnej partii doliny. Ta jej część nadal znajdowała się w budowie. Frank przyjrzał się rusztowaniom, które — tak jak mówił Sax — były przesadne, zwłaszcza przy marsjańskim ciążeniu. Niektóre wyglądały na tak mocne, jak gdyby nigdy nie zamierzano ich zdjąć. Po chwili Frank obrócił się i spojrzał na dolinę. Miasto było naprawdę ładnie usytuowane. Dwa zbocza powinny być świetnie widoczne z każdego punktu. Z każdego miejsca w mieście będą się rozciągały wspaniałe widoki.

Nagle zapikał czujnik na nadgarstku Franka. Włączył go. Dzwoniła do niego z dołu Ann.

— Czego sobie życzysz? — warknął. — Pewnie również sądzisz, że cię zdradziłem. Ty też chciałabyś wpuścić tu prawdziwe hordy, które zalałyby twój plac zabaw?

Skrzywiła się.

— Wcale nie. Biorąc pod uwagę sytuację uważam, że zrobiłeś najlepszą rzecz z możliwych. To właśnie chciałam ci powiedzieć.

Po tych słowach Ann natychmiast się rozłączyła i ekran opustoszał.

— Świetnie — rzekł głośno Frank. — Wszyscy na obu światach są na mnie wściekli z wyjątkiem Ann Clayborne! — Roześmiał się gorzko i ruszył dalej.

Zszedł z powrotem do tunelu, między rzędy kolumn Bareissa. Skaranie boskie z tymi babami, pomyślał. Na murawie nad kanałem dostrzegł grupki świętujących. W świetle późnego popołudnia ich ciała rzucały długie cienie. Wszystko wyglądało dziwnie złowieszczo, toteż Frank przystanął, niepewny, dokąd ma dalej iść. Lubił działać, ale nie przepadał za następstwami swoich posunięć. Teraz cała sprawa wydawała mu się skończona, dokonana. Zawsze tak się czuł po wykonanym zadaniu.

Przed jednym ze wspanialszych nowych biurowców w namiocie Niederdorf stała grupka Ziemian. Był wśród nich Andy Jahns.

Jeśli Ann jest zadowolona, Andy musi być naprawdę wściekły, pomyślał, i podszedł do niego, aby się osobiście przekonać.

Andy dostrzegł Franka i jego twarz na moment znieruchomiała.

— Frank Chalmers — rzucił. — Co cię do nas sprowadza?

Mówił uprzejmym tonem, ale w jego oczach nie było rozbawienia, raczej wydawały się lodowate. Tak, ten facet rzeczywiście był na niego wściekły. Frank, czując się z każdą sekundą lepiej, odparł:

— Po prostu sobie spaceruję, Andy. Trzeba rozruszać nogi po tak długim siedzeniu. A co ty porabiasz?

Po króciutkiej chwili wahania Jahns odpowiedział:

— Oglądamy właśnie biurowiec. — Przez moment obserwował, jak Frank zastanawia się nad podtekstem tych słów, a potem jego krzywy uśmiech stał się szczery, i mężczyzna dodał: — To są moi przyjaciele z Etiopii, z Addis Abeby. Zastanawiamy się, czy nie przenieść tu w przyszłym roku naszej siedziby. A więc… — Uśmiechnął się szerzej, bez wątpienia na widok reakcji Franka, który nerwowo zmarszczył czoło. — …Mamy naprawdę sporo do przedyskutowania.


Al-Qahira oznacza Mars w języku arabskim, malajskim i indonezyjskim, przy czym ostatnie dwa języki zapożyczyły to słowo z pierwszego. Jeśli spojrzy się na globus, łatwo zauważyć, jak daleko rozprzestrzenił się islam. Szeroko rozumiany świat arabski zajmuje cały środek Ziemi, od zachodniej Afryki po zachodni Pacyfik. Wiele tych terenów opanowali w jednym stuleciu. Tak, swego czasu było to prawdziwe imperium. I jak wszystkie imperia, jeszcze długo po upadku żyło “półżyciem”.

Mieszkający poza Arabią Arabowie nazywają siebie Mahjarytami, a ci, którzy żyją na Marsie — Mahjarytami qahiryjskimi. Kiedy przybyli na Czerwoną Planetę, spora ich liczba zaczęła wędrować po Vastitas Borealis (które określają mianem Północnej Badii) i po Wielkiej Skarpie. Tułacze ci byli przeważnie Beduinami i podróżowali w karawanach, z premedytacją wybierając sposób życia, który nie był już możliwy na Ziemi. Ludzie, którzy spędzili całe swoje dotychczasowe życie w arabskich miastach, po dotarciu na Marsa jeździli po okolicy roverami i mieszkali w namiotach. Twierdzili, że powodem ich bezustannej podróży jest poszukiwanie metali, areologia i handel, ale wydawało się jasne, że chodzi im głównie o podróżowanie dla samego podróżowania. Taki sposób życia.


Frank Chalmers przyłączył się do karawany starego Zeyka Tuqana w miesiąc po podpisaniu traktatu. Była północna jesień Mroku piętnastego (czyli lipiec roku 2057). Przez długi czas Frank podróżował z tą karawaną po potrzaskanych zboczach Wielkiej Skarpy. W tym czasie doskonalił swój arabski, pomagał przyjaciołom przy eksploatacji złóż i dokonywał obserwacji meteorologicznych. Karawana składała się z prawdziwych Beduinów przybyłych z Awlad ’Ali, zachodniego wybrzeża Egiptu. Mieszkali tam na północ od obszaru, który egipski rząd nazwał Projektem “Nowa Dolina”, ponieważ podczas poszukiwań ropy naftowej odkryto tam formację wodonośną wielkości tysiącletniego cieku Nilu. Nawet przed odkryciem kuracji gerontologicznej egipskie problemy populacyjne były palące. Powierzchnię kraju w dziewięćdziesięciu sześciu procentach stanowiły pustynie, toteż dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludności mieszkało w dolinie Nilu i tłumy, które po odkryciu warstwy wodonośnej napłynęły do Nowej Doliny, musiały przytłoczyć żyjących tam dotąd Beduinów i ich zupełnie odmienną kulturę. Ci Beduini, z którymi podróżował Frank, nie nazywali siebie nawet obywatelami Egiptu i pogardzali Egipcjanami znad Nilu jako ludźmi pozbawionymi kośćca moralnego i etyki. Jednakże opinia tych wiecznych wędrowców na temat obywateli państwa nadnilowego bynajmniej tych obywateli nie powstrzymała przed napływem na północ od Nowej Doliny w Awlad ’Ali. Beduini z innych krajów arabskich poparli swoich towarzyszy z zatłoczonego nagle miasta, stanowiącego jeden z przyczółków ich wspaniałej kultury, i kiedy Liga Państw Arabskich przyłączyła się do programu marsjańskiego i wykupiła część miejsc na pokładach floty wahadłowców kursowych ZiemiaMars, poprosili Egipt, aby dał pierwszeństwo swoim zachodnim Beduinom. Rząd egipski przystał na to chętnie, wydawał się nawet uszczęśliwiony, iż może w ten sposób oczyścić własne społeczeństwo od kłopotliwej mniejszości. I tak znaleźli się tutaj: Beduini na Marsie, bez końca wędrujący przez ogromną północną pustynię.


Obserwacja pogody wzbudziła we Franku o wiele większe zainteresowanie klimatologią niż rozmowy toczone przez jego przyjaciółnaukowców. Pogoda na skarpie często była nieprzyjemna, w dół wzgórza pędziły potężne wiatry katabatyczne, co chwila zderzając się z pasatami z Syrtis, co wywoływało wysokie i szybkie czerwone tornada albo zaciekłe ataki piaszczystego gradu. Obecnie ciśnienie wynosiło latem mniej więcej sto trzydzieści milibarów, a atmosfera stanowiła mieszaninę około osiemdziesięciu procent dwutlenku węgla i dziesięciu procent tlenu; reszta był to przeważnie azot z nowych fabryczek przetwarzających azotyn. Nie było jeszcze jasne, czy marsjańskim naukowcom uda się kiedykolwiek zastąpić nieszczęsny dwutlenek węgla tlenem i innymi gazami, ale Sax wydawał się usatysfakcjonowany postępami, które poczyniono do tej pory. W każdym razie w wietrzny dzień na skarpie widać było, że powietrze gęstnieje; miało jakby prawdziwą wagę, podrzucało ciężki piasek i przyciemniało popołudnia do koloru strupka na ranie. No i w najgorszych zawieruchach poryw wiatru łatwo mógł przewrócić idącego człowieka. Frank ustalił, że jeden katabatyczny poryw ma prędkość sześciuset kilometrów na godzinę; na szczęście w chwili tego głównego uderzenia wszyscy znajdowali się w roverach.


Karawana stanowiła ruchomą stację wydobywczą. Metale i minerały rudonośne odkrywano we wszelkich możliwych miejscach i skupiskach na Marsie, ale arabscy poszukiwacze odkryli, że na Wielkiej Skarpie i równinach tuż pod nią znajduje się wiele bardzo lekko rozproszonych siarczków. Większość tych pokładów zalegała w sporych skupiskach, ale ich ilość nie dawała podstaw do użycia konwencjonalnych metod wydobywczych, toteż Arabowie zainicjowali nowe sposoby wydobycia i przetwarzania. Skonstruowali całą masę ruchomego sprzętu, dostosowując do swoich celów pojazdy budowlane i rovery. Powstałe maszyny były bardzo duże, składały się z wielu fragmentów i przypominały dziwne, rozczłonkowane owady; wyglądały jak urządzenia z sennego koszmaru mechanika samochodowego. Potwory te wędrowały po Wielkiej Skarpie w luźnych karawanach, szukając obszarów powierzchni warstwowej z rozproszonymi złożami miedzi, preferując te, które zawierały sporo tetrahedrytu lub chalkocytu, aby jadący w maszynach ludzie mogli pozyskiwać srebro jako produkt uboczny wydobycia miedzi. Kiedy zlokalizowali takie złoże, zatrzymywali się na okres, który nazywali żniwami.

Podczas pracy wysyłali automatyczne rovery poszukiwawcze na stok, na wyprawy trwające tydzień albo nawet dziesięć dni. Maszyny podążały wzdłuż starych potoków i rowów tektonicznych. Kiedy Frank przybył do karawany Zeyka, ten po krótkim powitaniu oświadczył, że Chalmers może sam sobie wybrać pracę, więc Frank wziął jeden z roverów poszukiwawczych i wybrał się na samotną ekspedycję. Spędził tydzień w drodze, trawiąc czas na poszukiwaniach, obserwując sejsmograf, próbniki i urządzenia meteorologiczne, od czasu do czasu dokonując sporadycznych wierceń oraz obserwując niebo.


Zarówno na Ziemi, jak i na Marsie wszystkie kolonie Beduinów wyglądają podobnie nijako. Z zewnątrz obóz wygląda jak skupisko nieforemnych brył bez okien, jak gdyby wiecznie skulonych dla ochrony przed żarem pustyni. Jednak kiedy wchodzi się do środka, można zobaczyć dziedzińce, ogrody, fontanny, ptaki, schody, lustra, arabeski.

Wielka Skarpa była dziwną krainą, pociętą przez północno-południowe systemy kanionów, zeszpeconą starymi kraterami, spustoszoną dawnymi wypływami lawy, poprzerywaną garbatymi pagórkami, krasami, płasko wzgórzami i podłużnymi grzbietami; wszystkie te twory geologiczne leżały na urwistym zboczu, więc ze szczytu każdej skały czy wzniesienia rozciągał się rozległy widok na północ. Podczas samotnej podróży Frank pozwalał automatycznemu pilotowi poszukiwawczemu podejmować większość decyzji, a sam siedział, obserwując tę krainę: milczącą, emanującą jakąś utajoną siłą, olbrzymią, rozdartą jak jej martwa przeszłość. Dni mijały i cienie zmieniały swoje położenie. Rankami wiatry falowały w górę zbocza, a popołudniami opadały w dół. Na niebie kłębiły się różnego rodzaju chmury: od przeskakujących nad skałami kuleczek nisko zalegającej mgły, przez wysoko położone wióry pierzastych cirrusów aż po sporadyczne, zwiastujące nawałnicę posępne burze, obejmujące całe niebo litą, nieprzerwaną warstwą wysokich na dwadzieścia tysięcy metrów chmur.

Od czasu do czasu Frank włączał telewizor i oglądał kanał arabskich wiadomości. Niekiedy w ciszy poranka impertynencko odpowiadał telewizorowi. Jakaś jego część obraziła się na głupotę mediów i rasy ludzkiej, wiecznie odgrywającej swój idiotyczny spektakl. Tylko że ta wielka masa ludzkości nigdy się nie pojawiała na wideo, ani razu, nawet w scenach zbiorowych, kiedy kamera omiatała tłum. W tych ogromnych regionach nadal mieszkała ziemska przeszłość, osadnicze życie było jak zawsze trudne i mozolne. Może była w tym jakaś mądrość, kultywowana przez stare kobiety i plemiennych mędrców. Może… ale trudno było w to uwierzyć, kiedy się widziało, co się dzieje, gdy zbierają się w miastach. Idioci na wideo, tworząca się historia!

— Można by powiedzieć, że przedłużanie ludzkiego życia jest, z samej definicji, wielkim bożym darem — oznajmił w pewnej chwili jakiś osobnik w telewizorze. Zdania tego typu wywoływały u Franka szaleńczy śmiech.

— Nigdy nie słyszałeś o skutkach ubocznych, dupku?! — krzyknął w kierunku ekranu.

Pewnej nocy oglądał program z Ziemi o użyźnianiu Oceanu Antarktycznego pyłem żelazowym, co miało dodać dietetyczne składniki do fitoplanktonu, który z niewiadomych przyczyn kurczył się w zatrważającym tempie. Pył żelazowy zrzucano z samolotów i cała operacja wyglądała tak, jak gdyby ktoś toczył walkę z jakimś podwodnym pożarem. Projekt kosztował dziesięć miliardów dolarów rocznie i trzeba by go było kontynuować bez końca, ale obliczono, że wartość użyźnienia w ciągu stulecia redukuje globalne stężenie dwutlenku węgla o piętnaście procent, plus minus dziesięć procent. Biorąc pod uwagę nieustanne ogrzewanie się atmosfery, a w perspektywie zagrożenie miast wybrzeża, nie wspominając już o zagładzie największych na świecie raf koralowych, uznano, że warto ponieść takie koszty.

— Ann się to bardzo spodoba — mruknął Frank. — Teraz z kolei terraformuje się Ziemię.

Oglądając program, coraz bardziej się odprężał. Uświadomił sobie bowiem, że wreszcie nikt go nie obserwuje, że nikt go nie słucha. Że ta maleńka urojona widownia, której istnienie stale sobie wyobrażał, nie istnieje. W rzeczywistości nikt nie śledzi naszego rejestrowanego życia, pomyślał. Żaden przyjaciel ani wróg nigdy się nie dowie, co Frank robi w tej głuszy. Mógł zrobić wszystko, na co miałby ochotę, nawet coś zupełnie szalonego. Przyszło mu nagle do głowy, że takiej sytuacji chyba instynktownie szukał, że w głębi duszy o nią błagał. Tu mógł wyjść na zewnątrz i przez całe popołudnie kopać kamienie w dół krasowego stoku. Mógł krzyczeć, pisać aforyzmy na piasku albo obrzucać obelgami oba księżyce, wpatrując się w południowe niebo. Mógł sobie samemu impertynencko odpowiadać przy posiłkach, złorzeczyć telewizyjnemu ekranowi, prowadzić rozmowy z rodzicami, z opuszczonymi przyjaciółmi, prezydentem Stanów Zjednoczonych, Johnem albo Mają. Mógł dyktować swemu komputerowi długie fragmenty socjobiologicznej historii świata, prowadzić pamiętnik, przygotowywać rozprawę filozoficzną, pisać powieść pornograficzną (mógł się nawet masturbować), tworzyć analizę kultury i historii arabskiej. Wypróbował wszystkie te pomysły, a kiedy autopilot poszukiwawczy doprowadził rover z powrotem do karawany, Frank czuł się zdecydowanie lepiej: był jakby bardziej pusty, prawdziwie wydrążony, a jednocześnie o wiele spokojniejszy.

“Żyj — mawiali Japończycy — jak gdybyś już był martwy”.


Jednak Japończycy stanowili zupełnie obcą kulturę. Życie wśród Arabów uświadomiło Frankowi, że oni również są inni niż Amerykanie i Europejczycy. Och, pasowali do świata ludzi XXI wieku, nie można było mieć co do tego wątpliwości. Byli wspaniałymi naukowcami i technikami, jak wszystkich, tak i ich w każdym momencie życia otaczała ochronna skorupa techniki; zapracowani, żyli tak jak inni. Tylko że Arabowie modlili się trzy do sześciu razy dziennie i kłaniali się w kierunku Ziemi, gdy ukazywała się na niebie jako poranna lub wieczorna gwiazda. I podróżowanie techniczną karawaną sprawiało im wielką i oczywistą przyjemność, ponieważ dzięki temu mogli nagiąć nowoczesny świat do swoich starożytnych celów.

— Zadaniem człowieka jest realizacja woli boskiej w historii — mawiał Zeyk. — Możemy tak zmieniać świat, aby wprowadzać w czyn boski wzorzec. Zawsze żyliśmy w ten sposób, islam bowiem mówi, że pustynia nie pozostaje na zawsze pustynią, a góra górą. Świat trzeba przekształcać w zewnętrzny pozór boskiego wzorca i to właśnie stanowi historię w islamie. Al-Qahira rzuca nam takie samo wyzwanie jak stary świat, chociaż tu wyzwanie to ma czystszą postać.

Powiedział to wszystko Frankowi, kiedy siedzieli w łaziku Zeyka, na mikroskopijnym dziedzińcu. Te rodzinne rovery przerabiano na prywatne twierdze, na pomieszczenia, do których bardzo rzadko wcześniej zapraszano Franka, a i teraz wprowadzał go tam jedynie Zeyk. Za każdym razem, kiedy Chalmers wchodził do środka, na nowo czuł zaskoczenie, pojazd bowiem z zewnątrz wydawał się zupełnie nijaki: duży, o zaciemnionych oknach, jeden z wielu ustawionych obok siebie i połączonych tunelami spacerowymi. Ale gdy Frank przechodził przez próg, gdy trafiał do wnętrza w przestrzeń wypełnioną światłem słonecznym sączącym się przez świetliki w suficie, uderzał go widok oświetlonych tapczanów, kunsztownie wykonanych kilimów, pokrytych kaflami podłóg, zielonolistnych roślin, mis z owocami i okna, w którym lekko zamglony widoczek Marsa wyglądał jak fotografia w ramkach. Za każdym razem Chalmers niemo wpatrywał się w niskie tapczaniki, srebrne dzbanki z kawą, konsolety komputerowe inkrustowane tekiem i mahoniem, w pluszczącą w basenach i fontannach wodę. Chłodny, wilgotny świat, cały w zieleni i bieli, serdeczny i mały. Rozglądając się wokół siebie Frank odnosił wrażenie, że takie pomieszczenia musiały istnieć od wieków, że ta sala wygląda tak jak wnętrze namiotu na pustyni Rub alChali w dziesiątym wieku albo gdzieś w Azji w dwunastym.

Zeyk często zapraszał go po południu, kiedy w jego roverze zbierała się na kawę i rozmowę grupka mężczyzn. Frank siadał na swoim miejscu obok Zeyka, sączył gęsty płyn i słuchał z wytężoną uwagą dyskusji po arabsku. Był to piękny język, bardzo melodyjny i pełen metafor, a cała nowoczesna terminologia techniczna rozbrzmiewała śpiewnie na tle pustynnych obrazów, ponieważ wszystkie nowe słowa miały — jak większość terminów abstrakcyjnych — konkretne rdzenie. Arabski, podobnie jak grecki, był językiem naukowym od samego początku, jego słownictwo było więc usystematyzowane i złożone, i można było tu znaleźć wiele wyrazów niemal żywcem przeniesionych później do angielskiego, co natychmiast dawało się odczuć i w pierwszej chwili niezwykle szokowało słuchacza.

Rozmowy toczyły się przez cały czas, ale prowadził je głównie Zeyk i inni starsi Arabowie, których młodsi mężczyźni słuchali z niezwykłym szacunkiem. Często rozmowa przekształcała się w jawną lekcję dla Franka na temat życia Beduinów, a wtedy mógł potakiwać, zadawać pytania, a od czasu do czasu nawet wtrącać komentarze i uwagi krytyczne.

— Jeśli w swoim społeczeństwie dostrzeżesz silne tendencje konserwatywne, wiedz, że nie może z tego wyniknąć nic dobrego — mówił Zeyk. — Kiedy bowiem ludzie bronią się przed postępem, często wybuchają najkrwawsze wojny domowe. Jak na przykład konflikt w Kolumbii, który nazwano La Violencia. To była wojna domowa, która przyczyniła się do całkowitego rozkładu państwa, do chaosu, którego nikt nie mógł zrozumieć i nad którym nie sposób było zapanować.

— Albo tak jak w Bejrucie — rzucił niewinnie Frank.

— Nie, nie — uśmiechnął się Zeyk. — Sytuacja w Bejrucie była o wiele bardziej skomplikowana. Tam toczyła się nie tylko wojna domowa, towarzyszyło jej również szereg wojen zewnętrznych. Wojny w Libanie nie wywołali przecież społeczni czy religijni konserwatyści izolujący się od normalnego rozwoju kultury jak w Kolumbii albo jak podczas hiszpańskiej wojny domowej.

— Mówisz jak prawdziwy postępowiec.

— Wszyscy qahiryjscy Mahjaryci są postępowi z samej definicji. Inaczej by nas tu nie było. Ale islam uniknął wojny domowej, ponieważ ma ścisłe podstawy: mamy logiczną, spójną kulturę i tutejsi Arabowie nadal pozostają pobożni. Nawet najbardziej konserwatywne środowiska na Ziemi doskonale to rozumieją. Nigdy nie wywołamy wojny domowej, ponieważ jednoczy nas nasza wiara.

Frank zrobił minę, która miała mówić sama za siebie. Pomyślał o herezji szyickiej, jednej z wielu islamskich “wojen domowych”. Zeyk zrozumiał wyraz jego twarzy, ale zignorował go i mówił dalej:

— Wszyscy razem przemierzamy historię jak jedna luźno powiązana karawana. Można powiedzieć, że my tutaj na Al-Qahira przypominamy jeden z naszych poszukiwawczych roverów. Ale przecież sam dobrze wiesz, jaka to przyjemność być w takim pojeździe.

— Cóż… — Frank zastanawiał się, jak ubrać w słowa swoje pytanie; jego brak doświadczenia w posługiwaniu się językiem arabskim dawał mu pewną swobodę działania. Miał prawo się długo zastanawiać, zanim coś powiedział, i oni się nie obrażali. — Czy naprawdę istnieje pojęcie postępu społecznego w islamie?

— Och, tak, rzecz jasna! — odpowiedzieli twierdząco i nadal kiwali głowami. Zeyk spojrzał Chalmersowi prosto w twarz i spytał:

— Masz wątpliwości?

— Hm… — Frank mruknął. Według niego ciągle nie istniało coś takiego jak jedna islamska demokracja. Ta kultura była hierarchiczna. Nagrodę w niej stanowiły honor i wolność, a dla wielu, którzy znajdowali się niżej w hierarchii, honor i wolność możliwe były do zdobycia jedynie poprzez uzyskanie szacunku. To wzmacniało system i unieruchamiało go. Ale czy mógł im to powiedzieć?

— Zniszczenie Bejrutu było katastrofą dla postępowej kultury arabskiej — powiedział któryś z zebranych. — Do tego miasta zawsze jeździli prześladowani przez własne lokalne rządy intelektualiści, artyści i radykałowie. Wszystkie narodowe rządy nienawidziły tego panarabskiego ideału, ale faktem jest, że mówimy jednym językiem, choć mieszkamy w bardzo wielu państwach, a język jest potężnym łącznikiem kultury. Wspólny język i wspólna religia sprawiają, że jesteśmy jednością, naprawdę, mimo politycznych granic. Bejrut zawsze był miejscem, w którym można było tę jedność potwierdzać i odkąd Izraelczycy go zniszczyli, zgoda między nami stała się trudniejsza. Zniszczenie Bejrutu miało nas podzielić i rzeczywiście nas podzieliło. A więc tutaj zaczynamy od nowa naszą pracę.

I właśnie tak trzeba rozumieć wasz postęp społeczny, pomyślał cierpko Frank.

Warstwowe złoża miedzi, które dotąd wydobywali, zaczęły się wyczerpywać, nadszedł więc czas na kolejną rahlę, na przeniesienie, czyli hidżry w nowe miejsce. Jechali przez dwa dni, aż dotarli do innego pokładu warstwowego, który wcześniej znalazł Frank. Arabowie zostali, a Chalmers wyruszył znowu na wyprawę poszukiwawczą.

Przez kilka dni siedział przy kierownicy ze stopami na tablicy rozdzielczej i obserwował mijany krajobraz. Znajdowali się w regionie równoległych, spadzistych grzbietów nazywanych thulleyami albo małymi żebrami. Frank podczas jazdy nie włączał już telewizora, miał bowiem wiele do przemyślenia.

— Arabowie nie wierzą w grzech pierworodny — wyrecytował w swój dyktafon. — Wierzą, że człowiek jest z gruntu niewinny, a śmierć uważają za rzecz naturalną. Twierdzą, że ludzie nie potrzebują Zbawiciela. Nie ma dla nich ani nieba, ani piekła, jedynie nagroda lub kara, które przybierają formę takiego samego życia, w ten sam sposób przeżywanego. W tym sensie jest to humanistyczna poprawka wobec judaizmu i chrześcijaństwa… Chociaż z drugiej strony Arabowie nigdy nie chcieli brać odpowiedzialności za swój los. Sądzą, że wszystko, co się zdarza, zawsze się staje z woli Allaha. Nie rozumiem tej sprzeczności… Teraz przybyli tutaj. Mahjaryci zawsze stanowili spoistą część arabskiej kultury, ale często część najbardziej “zewnętrzną”. W dwudziestym wieku poezję arabską wskrzesili poeci mieszkający w Nowym Jorku czy w Ameryce Łacińskiej. Być może tu stanie się tak samo. Zaskakujące jest, jak bardzo ich wizja historii zgadza się z tym, w co wierzył Boone. Nigdy tego nie podejrzewałem i teraz zupełnie nie mogę tego pojąć. Bardzo niewielu ludzi kiedykolwiek się zastanawia, co naprawdę myślą inni. Po prostu akceptują wszystko, co im się powie o kimś, kto znajduje się wystarczająco daleko…

Rover Franka wjechał teraz na teren bogaty w miedź porfirową. Złoże było niezwykle zbite i zawierało wysokie stężenie srebra. Miłe odkrycie, pomyślał Chalmers. Miedź i srebro były na Ziemi metalami dość rzadkimi, a srebro miało szerokie zastosowanie w bardzo wielu przemysłach, które obecnie ciężko odczuwały jego brak. Tutaj natomiast było go tak dużo, że leżało bezpośrednio na powierzchni, w wielkich bogatych skupiskach. Z pewnością nie aż tak wiele jak w Srebrnej Górze na masywie Elysium, ale Arabom nie będzie to przeszkadzało. Zbiorą, ile się da, a potem wyruszą w dalszą drogę.

Frank prowadził rover bez pomocy autopilota. Mijały dni, cienie przesuwały się. W dół wzgórza wiał wiatr, potem w górę, znowu w dół i znowu w górę. Pojawiały się chmury, przetaczały się niewielkie burze i czasami niebo pobłyskiwało lodowymi łukami, małymi tęczami i spowodowanymi przez grad zawirowaniami pyłu, który iskrzył się jak mika w różowym świetle słońca. Czasami Frank widział nad głową aerodynamicznie hamujący jeden z kursowych wahadłowców — płonął niczym meteor pędzący szybko po niebie.

Pewnego bezchmurnego ranka Chalmers dostrzegł Elysium Montes, ogromniejące nad horyzontem jak czarne Himalaje; odległy o tysiąc kilometrów widok był nieco zniekształcony przez zagęszczenie atmosfery. Od tej chwili Frank przestał używać dyktafonu, podobnie jak wcześniej telewizora. Nie interesowało go obecnie nic poza tym światem i nim samym. Wiatry porywały ziarna piasku i wzniecały obok łazika ogromne pyłowe chmury. To jest prawdziwa Khdla, prawdziwy pusty ląd.

Niebawem zaczęły go prześladować sny, sennie przetworzone wspomnienia, intensywne, żywe i dokładne, jak gdyby Frank próbował uspokoić swoją przeszłość podczas snu. Pewnej nocy śnił mu się dzień, kiedy ostatecznie mianowano go dowódcą amerykańskiej grupy pierwszych marsjańskich kolonistów. Wyjechał wtedy z Waszyngtonu do Doliny Shenandoah i czuł się tam bardzo dziwnie. Długo spacerował po wielkim wschodnioamerykańskim lesie, potem wszedł do wapiennych jaskiń w pobliżu Luray, stanowiących w jego śnie atrakcję turystyczną. Wędrował, obserwując stalaktyty i stalagmity oświetlone niesamowitymi, kolorowymi światłami. Przymocowano do nich drewniane płytki, na których organista mógłby grać jak na cymbałkach; wspaniała turystyczna grota! Musiał usunąć się w cień i przygryźć zębami rękaw, aby inni zwiedzający nie usłyszeli jego śmiechu.

Potem, nadal we śnie, zaparkował samochód w punkcie widokowym, wysiadł z auta, poszedł do lasu i usiadł wśród korzeni wielkiego drzewa. W pobliżu nie było nikogo, otaczała go ciepła jesienna noc, czerń ziemi i ciemne kształty drzew. Wokół Franka krążyły cykady, grały świerszcze, zgrzytając żałobnie w przeczuciu zbliżających się mrozów, które pozbawią je życia. Czuł się naprawdę dziwacznie… Zapytał sam siebie, czy rzeczywiście jest zdolny opuścić ten świat i nigdy już doń nie powrócić. Siedząc na ziemi żałował, że nie potrafi wsunąć się w ziemską rozpadlinę jak odmieniec z baśni i wyłonić w zupełnie innej postaci, jako coś lepszego, silnego, szlachetnego i bardzo długowiecznego — na przykład jako drzewo. Ale oczywiście nic się nie zdarzyło; nadal znajdował się na powierzchni, nadal był sobą. Tylko że już nie czuł się Ziemianinem, był teraz mieszkańcem jeszcze odległej Czerwonej Planety.

I wtedy się obudził. Przez cały dzień towarzyszył mu niepokój.

Którejś z następnych nocy przyśniło mu się coś jeszcze gorszego. Śnił mu się John. Ściśle mówiąc, śnił mu się pewien wieczór, kiedy był w Waszyngtonie i oglądał w telewizji transmisję z pierwszego lądowania Boone’a na Marsie. Tuż za Johnem szło wtedy jeszcze trzech innych kosmonautów. Frank wyszedł z oficjalnego przyjęcia w NASA, na którym świętowano to zdarzenie i ruszył przed siebie ulicami. Była gorąca noc w Dystrykcie Columbia latem 2020 roku. Frank sam tak to wszystko zaplanował, to była część jego planu związanego z Johnem. Pozwolił mu wylądować jako pierwszemu, poświęcił go jak królową w szachach, ponieważ ta pierwsza załoga miała przyjąć podczas rejsu tak duże dawki promieniowania, że — zgodnie z przepisami — po powrocie już nigdzie nie mogłaby polecieć. Fortel ten miał oczyścić pole dla następnej wyprawy, dla kolonistów, którzy mieli zostać na Marsie na stałe. To była gra warta świeczki, Frank zamierzał bowiem nie tylko lecieć w ekspedycji, chciał również jej przewodzić.

A jednak tamtej historycznej nocy uświadomił sobie, że jest w paskudnym nastroju. Wrócił do swego mieszkania w pobliżu Dupond Circle, potem wyszedł i kręcąc się po okolicy zgubił swego “anioła stróża” z FBI. Następnie wślizgnął do jakiegoś ciemnego baru, usiadł przy kontuarze i popijając bourbona, tak jak niegdyś jego ojciec ponad głowami barmanów wpatrywał się leniwie w telewizor. Z ekranu odbiornika sączyło się marsjańskie światło, zabarwiając na czerwono całe ciemne pomieszczenie baru. Frank wypił sporo i słuchając próżnej, bezmyślnej przemowy Johna, czuł, że nastrój z każdą chwilą pogarsza mu się jeszcze bardziej. Nie potrafił się skupić na własnym planie. Był porządnie pijany. W barze panował hałas i tłum zupełnie nie zważał na to, co pokazywano w telewizji. Nie znaczy to oczywiście, że ludzie z baru nie zauważyli lądowania na Marsie, ale była to dla nich po prostu kolejna rozrywka, traktowana tutaj na równi z meczem Bulletsów, który barman ciągle przerywał, zmieniając kanał w telewizorze. Właśnie znów pstryknął przełącznikiem i na ekran wrócił krajobraz Chryse Planitia. Czarny mężczyzna siedzący obok Chalmersa zaklął głośno.

— Koszykówka będzie diabelską grą na Marsie — zagaił Frank z florydzkim akcentem, którego w istocie pozbył się już dawno temu.

— Eee tam, trzeba skakać jak wszędzie i nie rozbić sobie głowy.

— Jasne, ale wyobraź sobie pan te skoki. Długie co najmniej na dwadzieścia stóp.

— Taa, twierdzisz, człowieku, że nawet wy, biali chłopcy, podskoczycie tam odpowiednio wysoko? Może i tak, ale lepiej dajcie sobie spokój z koszem albo będziecie mieli tam takie same kłopoty jak tu.

Frank roześmiał się. Na zewnątrz było gorąco, parna letnia noc w D.C. i gdy wracał do domu nastrój pogarszał mu się niemal z każdym krokiem. Natknąwszy się na żebraka, wyjął z kieszeni banknot dziesięciodolarowy i rzucił mu, ale kiedy ten wyciągnął po niego rękę, Chalmers odepchnął go i krzyknął:

— Pieprzę cię! Znajdź sobie pracę! — Z metra zaczęli wychodzić ludzie, więc Frank zostawił żebraka i pospiesznie odszedł. Był wstrząśnięty i wściekły. Wielu żebraków kuliło się w progach domów. Na Marsie stanęli dziś ludzie, a tu, w stolicy jego kraju, siedzieli na ulicach żebracy. Codziennie mijały ich setki prawników, udowadniając w ten sposób, że ich gadka na temat wolności i sprawiedliwości stanowi jedynie przykrywkę dla własnej chciwości. — Na Marsie będzie zupełnie inaczej — powiedział ze złością Frank i nagle odczuł prawdziwą potrzebę, by znaleźć się tam natychmiast, nie dbając o lata czekania, nie dbając o przygotowania… — Znajdź sobie pieprzoną pracę! — krzyknął do następnego bezdomnego. Potem wszedł do budynku, gdzie przydzielono mu mieszkanie, spojrzał na grupkę znudzonych strażników tkwiących ponuro za kontuarem w holu i pomyślał, że są to ludzie, którzy marnują życie siedząc i nic nie robiąc. Wjechał na górę i znalazł się przed drzwiami własnego apartamentu. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że w pierwszej chwili nie mógł otworzyć drzwi, a kiedy wszedł wreszcie do środka, zmroziło i przeraziło go umeblowanie pokoju — te wszystkie słodkie, miłe mebelki ułatwiające życie mężczyźnie na stanowisku, wystrój jak z teatru, stworzony przez specjalistów i mający zrobić prawdziwe wrażenie na rzadkich gościach z NASA lub FBI. Nic z tego nie należało do niego. Kompletnie nic! Miał tylko swój plan.

I wtedy się obudził. Był sam, w roverze na Wielkiej Skarpie.

W końcu wrócił z tej strasznej wyprawy w krainę snów. Gdy znalazł się ponownie w karawanie, zauważył, że trudno mu się rozmawia z ludźmi. Zeyk zaprosił go do siebie na kawę i Frank przed pójściem połknął tabletkę uspokajającą, aby odprężyć się w towarzystwie. W pojeździe Zeyka usiadł na swoim miejscu i czekał, aż gospodarz poda maleńkie filiżanki z przyprawionym korzeniami płynem. Po lewej stronie Chalmersa siedział Unsi AlKhal. Opowiadał właśnie szczegółowo o islamskiej wizji historii, poczynając od okresu aldżahilijja, czyli epoki “przedislamskiej”. AlKhal nigdy nie zachowywał się wobec Franka przyjaźnie i teraz, kiedy Chalmers próbował podać mu filiżankę w zwyczajowym geście uprzejmości, Arab sucho odparł, że honor ten należy się Frankowi, że on sam nie może sobie uzurpować prawa do niego. Była to typowa arabska zniewaga okazywana poprzez przesadną uprzejmość, poprzez sugestię hierarchiczności: ktoś stojący niżej w systemie nie może wyświadczyć przysługi osobie postawionej wyżej. Mężczyźni alfa, przewodnicy stada. Mój Boże, pomyślał Chalmers, równie dobrze można by ich wszystkich umieścić z powrotem na sawannie (albo w Waszyngtonie). To znowu był jedynie kolejny przejaw pragnienia dominacji wśród naczelnych.

Frank zacisnął zęby i kiedy AlKhal zaczął znowu opowiadać, spytał go:

— A co z waszymi kobietami?

Arabowie byli najwyraźniej zaskoczeni, a AlKhal wzruszył ramionami.

— W islamie mężczyźni i kobiety pełnią inne funkcje. Dokładnie tak jak na Zachodzie. Podział ten wywodzi się z biologii.

Frank potrząsnął głową i mimo że poczuł już działanie środka uspokajającego, nie mógł się odprężyć. Przeszłość wróciła z całą mocą i zaczęła mu ciążyć. Nie był w stanie dłużej udawać uprzejmości i przyjaźni. Był już naprawdę zmęczony udawaniem. Był chory od tej całej wiecznej pretensji cechującej każdą społeczność, kleistej jak ropa naftowa, sprawiającej, że wiele społeczeństw działało w naprawdę paskudny sposób.

— Tak — odparł — ale to jest niewolnictwo, czyż nie? Mężczyźni dokoła niego zesztywnieli, prawdziwie wstrząśnięci tym określeniem.

— Nie jest tak? — ponowił pytanie. Czuł, że mimo starań nie może zapanować nad dykcją. Słowa wychodziły mu z gardła w postaci bełkotu. — Wasze żony i córki są bezsilne i to jest niewolnictwo. Nie przeczę, że jesteście dla nich dobrzy, nie przeczę, że są one niewolnicami dość specyficznymi, że każda z nich ma pewną intymną władzę nad swoim panem, ale nie da się ukryć, że łączą was właśnie takie kontakty. Stosunek pan — niewolnik. Stosunek, który wszystko zniekształca. Stosunek, który należałoby zmienić.

Zeyk zmarszczył nos.

— Mogę cię zapewnić, że to wcale nie wygląda tak jak mówisz. Powinieneś posłuchać naszej poezji.

— A czy wasze kobiety również mogą mnie o tym zapewnić?

— Tak — odparł Zeyk z absolutnym przekonaniem.

— Może. Ale widzisz, najbardziej pożądane są u was kobiety skromne i pełne poddańczego szacunku, całkowicie i z oddaniem respektujące tradycję. To one pomagają swoim mężom i synom ugruntować ten system. Muszą więc szczerze popierać ten sam system, który je ciemięży. W efekcie same sobie szkodzą, ponieważ ten cykl powtarza się bez końca, pokolenie po pokoleniu. Popierany zarówno przez panów, jak i przez niewolnice.

— Używanie słowa “niewolnica”… — zaczął powoli AlKhal i przerwał na chwilę — jest obraźliwe i przykre, ponieważ niesie w sobie pewien osąd. Osądzasz kulturę, której zupełnie nie znasz.

— To prawda. Mówię wam tylko, jak to wygląda z zewnątrz. A taka opinia człowieka stojącego z zewnątrz powinna zainteresować postępowych muzułmanów. Czy to jest ten boski wzorzec, który koniecznie chcecie zrealizować w historii? Prawa uwidaczniają się w działaniu i dla mnie to, co widzę, jest swoistą formą niewolnictwa. A wiecie, że my toczyliśmy wojny, aby je znieść. Wykluczyliśmy nawet w swoim czasie Republikę Południowej Afryki ze społeczności narodów za to, że rządziła się prawami, zgodnie z którymi ludziom o czarnej skórze żyło się gorzej niż Białym. A wy to robicie przez cały czas. Jeśli jakichkolwiek mężczyzn na świecie potraktuje się tak jak wy traktujecie wasze kobiety, ONZ natychmiast potępia państwo, w którym dochodzi do takiego pogwałcenia praw. Ale ponieważ tu chodzi o kobiety, znajdujący się u władzy mężczyźni odwracają tylko głowy. Mówią, że to sprawa kultury danego narodu, że to kwestia religijna, w którą nie należy się mieszać. Nie nazywają tego niewolnictwem, ponieważ kobiety wszędzie traktuje się źle, a u was po prostu jeszcze gorzej.

— Może wcale nie gorzej — zasugerował Zeyk. — Może tylko inaczej.

— Nie, zapewniam cię, że gorzej. Zachodnie kobiety mają większy wybór, mogą robić wiele rzeczy, mają coś z życia. Wasze kobiety nie. A żaden człowiek nie godzi się bez powodu być czyjąś własnością. One muszą tego nienawidzić, z pewnością chciałyby to zmienić i mszczą się za to, jak umieją. Tak nie powinni postępować wobec siebie ludzie. A tu chodzi przecież o wasze matki, żony, siostry i córki.

Teraz w spojrzeniu wpatrzonych we Franka mężczyzn więcej było zaskoczenia niż obrazy. Chalmers spoglądał w swoją filiżankę z kawą i udawał, że tego nie zauważa.

— Musicie uwolnić kobiety.

— Jak twoim zdaniem mamy to zrobić? — spytał Zeyk, patrząc na niego z ciekawością.

— Zmieńcie wasze prawa! Niech kobiety pójdą do tych samych szkół, w których uczą się wasi synowie. Sprawcie, by miały takie same prawa, jak mężczyźni, jak wszyscy inni muzułmanie na całym świecie. Wiecie dobrze, że w waszych kodeksach znajduje się wiele zapisów, których nie ma w Koranie. Dodano je w czasach po Mahomecie.

— Dodali je święci mężowie — wtrącił ze złością AlKhad.

— Oczywiście. Jednak to my, współcześnie żyjący, decydujemy, według jakich przekonań religijnych będziemy żyć na co dzień. Tak postępują wszystkie kultury. Możemy wybierać nowe drogi i nowy styl życia. A wy musicie uwolnić kobiety.

— Nie lubię, gdy ktokolwiek poza mułłą prawi mi kazania — oznajmił AlKhad, zaciskając pod wąsem usta. — Tylko ci, którzy nie są skalani żadną zbrodnią, mogą nam mówić, co jest właściwe.

Zeyk uśmiechnął się wesoło.

— Tak zwykle mawiał Selim elHayil — dodał.

Zapadła głęboka, ciężka cisza.

Frank zamrugał oczyma. Wielu mężczyzn uśmiechało się, patrząc z uznaniem na Zeyka. Frank w jednej chwili uświadomił sobie, że oni wszyscy doskonale wiedzą, co się zdarzyło w Nikozji. Oczywiście! Selim umarł tamtej nocy zaledwie kilka godzin po dokonanym przez siebie morderstwie, otruty dziwną kombinacją zarazków, ale oni i tak znali prawdę.

A mimo to go przyjęli, mimo to wprowadzili go do swoich domów, do własnych dobrze strzeżonych pokoi, gdzie żyli swoim prywatnym życiem. I próbowali przekonać go do tego, w co sami wierzyli.

— Może powinniśmy uczynić je tak wolnymi jak rosyjskie kobiety — oświadczył Zeyk ze śmiechem, wyrywając Franka z zamyślenia. — Są oszalałe od nadmiaru pracy, nie uważasz? Niby równe mężczyznom, ale w rzeczywistości wcale nie…

Yussuf Hawi, pełen wigoru młody mężczyzna, spojrzał z ukosa na Franka i zachichotał.

— Są jak suki, ot co! Suki, a jednocześnie kobiety! Czy nie jest tak, że władza w domu zawsze należy do silniejszego? W moim roverze to właśnie ja jestem niewolnikiem, wierzcie mi. Codziennie chylę czoło przed moją Azizą!

Mężczyźni przez jakiś czas wesoło się z niego śmiali. Zeyk brał filiżanki i kolejny raz nalewał kawy. Wszyscy jak mogli starali się załagodzić dyskusję, starali się “zagadać” ordynarną napaść Franka, może dlatego, że uznawali go za ignoranta, za kogoś zupełnie nie znającego realiów ich życia, a może po prostu chcieli potwierdzić poparcie Zeyka dla niego. Część jednak nadal dziwnym wzrokiem wpatrywała się w Chalmersa.

Frank przestał się więc odzywać i znowu tylko się przysłuchiwał rozmowom. Był na siebie naprawdę wściekły. Popełnił fatalny błąd. Nie należy zawsze mówić tego, co się myśli, chyba że pasuje to do celów politycznych. A zwykle tak nie jest. Każde stwierdzenie należy głęboko przemyśleć, zanim sieje wypowie — taka jest podstawowa zasada dyplomacji. Najwyraźniej tu na skarpie zupełnie o niej zapomniał.

Tak bardzo zdenerwowało go własne zachowanie, że postanowił wyjechać na kolejną wyprawę poszukiwawczą. Teraz sny zdarzały mu się rzadziej, a kiedy wrócił, starał się nie brać żadnych leków. Siadywał w milczeniu w kawowym kręgu i jeśli w ogóle się odzywał, mówił tylko o minerałach i podziemnych wodach albo o komforcie jazdy zmodyfikowanym przez Arabów roverem poszukiwawczym. Mężczyźni obserwowali go uważnie, włączając go ponownie do swych rozmów jedynie z powodu przyjaźni, jaką darzył Franka Zeyk. I Frank musiał przyznać, że sympatia tamtego nigdy nie osłabła — z wyjątkiem może tej jednej chwili, kiedy w sposób najbardziej skuteczny dał Chalmersowi do zrozumienia, jak dużo on i jego ludzie wiedzą na temat wcześniejszych posunięć Amerykanina.

Pewnego wieczoru arabski przyjaciel zaprosił go do siebie na prywatną kolację. Poza Frankiem i Zeykiem miała być obecna jeszcze tylko żona Zeyka, Nazik. Nazik nosiła długą białą suknię skrojoną w tradycyjnym stylu Beduinów, przewiązaną w talii błękitnym pasem. Głowę miała obnażoną; gęste czarne włosy, ściągnięte w tył płaskim grzebieniem, luźno opadały na plecy. Frank wystarczająco dużo czytał o Arabach, aby wiedzieć, jak bardzo strój i uczesanie kobiety są niewłaściwe; wśród Beduinów z Awlad ’Ali kobiety nosiły czarne suknie i czerwone szarfy, które miały podkreślić ich nieczystość, cielesność i niższość moralną. Głowy miały zawsze przykryte w obecności obcych, a twarze osłonięte. I wszystko to z szacunku dla męskiej siły. Strój Nazik pewnie zaszokowałby jej matkę i babkę, nawet wziąwszy pod uwagę fakt, że nosiła go przy obcym, który nie przywiązywał wagi do arabskich obyczajów. Jednak Frank wiedział już wystarczająco dużo, aby pojąć, że jest to znak.

A potem, w chwili, gdy cała trójka śmiała się z czegoś serdecznie, Zeyk poprosił Nazik, aby przyniosła deser. Kobieta wstała i nie przestając się śmiać, odezwała się do męża:

— Tak, panie.

Zeyk rzucił jej groźne spojrzenie i mruknął:

— Idź, niewolnico — po czym zamachnął się na nią dłonią, którą ona chwyciła zębami i lekko ugryzła. Oboje roześmiali się, widząc jak Frank gwałtownie się zarumienił, i dostrzegli, że wreszcie zrozumiał: oni się przecież z niego naigrawali, a okazując sobie małżeńską miłość przy obcym, łamali również tabu Beduinów. Wtedy Nazik podeszła i czubkiem palca dotknęła jego ramienia. Musiał przyznać, że to zdumiało go jeszcze bardziej.

— Żartujemy sobie tylko z ciebie, wiesz o tym — oznajmiła. — My, kobiety, słyszałyśmy o twojej deklaracji wobec naszych mężczyzn i uwielbiamy cię za to. Mnóstwo spośród nas chętnie zostałoby twoimi żonami. Mógłbyś ich mieć tak wiele jak turecki sułtan. Wiesz, jest jakaś prawda w tym, co powiedziałeś… jest w tym wiele prawdy, zbyt wiele… — Pokiwała poważnie głową i wskazała palcem na Zeyka, który przestał się uśmiechać i również pokiwał głową. Po chwili Nazik podjęła: — Ale tak wiele spraw zależy przecież od ludzi, prawda? Mężczyźni w tej karawanie są dobrzy, są bystrzy. A kobiety są jeszcze inteligentniejsze i całkowicie swymi mężczyznami zawładnęły. — Zeyk uniósł groźnie brwi i Nazik się roześmiała. — Cóż, tak naprawdę jakoś znosimy naszą dolę. Poważnie.

— Ale gdzie wy właściwie jesteście? — spytał Frank. — To znaczy, gdzie są kobiety z karawany podczas dnia? Co robicie?

— Pracujemy — odrzekła po prostu Nazik. — Rozejrzyj się, a zobaczysz nas.

— Wykonujecie wszystkie rodzaje prac?

— O tak. Może nie wszystko robimy na widoku. Tu są ciągle jeszcze pewne… przyzwyczajenia, obyczaje. Jesteśmy samotne, odseparowane, mamy swój własny świat… to chyba niedobrze. My, Beduini, lubimy zbierać się razem, mężczyźni i kobiety. Mamy swoje tradycje, rozumiesz… I one trwają. Ale tu, na Marsie, bardzo wiele się zmienia i to szybko. Jest to następny krok na islamskiej drodze. Jesteśmy… — Szukała odpowiedniego słowa.

— Utopia — zasugerował Zeyk. — Muzułmańska utopia.

Zamachała dłonią z powątpiewaniem.

— Historia — powiedziała. — Hadż do utopii. Zeyk roześmiał się radośnie.

— Hadż to przeznaczenie — stwierdził znacząco. — Tego nas zawsze uczyli mułłowie. Więc już do tego doszliśmy, co?

On i Nazik uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. Uśmiechem tym objęli na moment i Franka. I to zupełnie zmieniło ich dalszą rozmowę.

W praktyce Al-Qahira była panarabskim marzeniem, które się spełniało. Wszystkie arabskie narody wysyłały Mahjarytom pieniądze i ludzi. Na Marsie znajdowali się przedstawiciele wszelkich arabskich narodowości. W poszczególnych karawanach jeszcze trochę się separowali, powoli jednak zaczynali się już mieszać. Tu nie miało znaczenia, z jakich pochodzą krajów: bogatych czy ubogich w ropę naftową. Tutaj, wśród obcych, wszyscy stanowili rodzinę. Syryjczycy i Irakijczycy, Egipcjanie i Saudyjczycy, mieszkańcy szejkanatów leżących nad Zatoką i Palestyńczycy, Libijczycy i Beduini. Wszyscy byli tu kuzynami.

Frank z dnia na dzień zaczął się czuć lepiej. Sypiał znowu głęboko, odświeżony conocną szczeliną czasową, tą niewielką chwilą bezczynności w dobowym rytmie, tymi kilkudziesięcioma minutami poza czasem. Właściwie w karawanie całe życie toczyło się inaczej, jak gdyby nie tylko chwila, ale cała doba rozszerzała się w czasową szczelinę; Frank czuł, że można tu żyć spokojnie, i wydawało mu się, że nigdy nie miał prawdziwie ważnego powodu, by się spieszyć.

I tak mijały jedna za drugą kolejne pory roku. Słońce co wieczór zachodziło niemal w tym samym punkcie, przesuwając się bardzo powoli. Arabowie żyli obecnie całkowicie według tutejszego kalendarza. Zauważano i świętowano teraz już tylko marsjański początek nowego roku: LS O, początek północnej wiosny, już szesnastego Mroku. I znowu mijała jedna pora roku po drugiej, każda o długości sześciu miesięcy. Przemijaniu nie towarzyszyło znane z Ziemi ostre poczucie śmiertelności: czuli się, jak gdyby żyli teraz w świecie wiecznym, w nie kończącym się kołowrocie kolejnych zadań i dni, w nieprzerwanym cyklu modlitwy do jakże odległej Mekki, w nieustannej wędrówce po kraju. I w ciągłym chłodzie.

Pewnego ranka po przebudzeniu stwierdzili, że w nocy spadł śnieg. Cały pejzaż był śnieżnobiały. I w większości był to wodny lód. Cała karawana oszalała z radości, wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyszli na zewnątrz w walkerach. Oszołomieni widokiem, kopali butami śnieg, ugniatali śnieżki, które nie chciały się kleić, próbowali ulepić bałwana, ale on też się stale rozpadał. Śnieg był tu zdecydowanie zbyt zimny.

Zeyk śmiał się z wysiłków pobratymców.

— Co za albedo — mruknął. — Zadziwiające jak bardzo to, co robi Sax Russell, obraca się przeciwko niemu. Sprzężenia zwrotne w naturalny sposób oscylują ku homeostazie, nie sądzisz? Zastanawiam się, czy Sax nie powinien był najpierw wszystkiego tak ochłodzić, aby cała atmosfera zamarzła na powierzchni. Ile by miała grubości, centymetr? A potem uszeregować nasze maszyny jedną za drugą dokoła świata jak proste równoleżniki i uruchomić urządzenia, aby przetwarzały dwutlenek węgla w odpowiednie, możliwe do życia, bogate w tlen powietrze. Możesz to sobie wyobrazić?

Frank potrząsnął głową.

— Sax prawdopodobnie rozważał taki pomysł i odrzucił go z jakiegoś nie znanego nam powodu.

— Bez wątpienia.


Śnieg dość szybko wyparował, ziemia znowu stała się czerwona i karawana ruszyła dalej. Od czasu do czasu mijali reaktory jądrowe, stojące jak zamki na szczycie skarp. Nie były to zwykłe rickovery, ale gigantyczne agregaty typu Westinghouse, zwieńczone pióropuszami zmrożonych wyziewów o wyglądzie chmur nazywanych kowadłami burzy. Na Magalavidzie pokazywano programy o prototypie chemicznej fuzji w Chasma Borealis.

Mijali jeden kanion za drugim. Frank zauważył, że Arabowie znają tę ziemię, jak nie znała jej nawet Ann; ją każdy fragment powierzchni Marsa interesował równie mocno, więc o żadnym regionie nie mogła mieć takiej wiedzy jak oni. Ann nie umiała tego świata “czytać” tak jak oni. A Arabowie podążali wzdłuż kolejnych pokładów i poprzez czerwoną skałę zmierzali prosto do czarniawych złóż siarczków albo ku osadom rtęci w kolorze delikatnego cynobru. Nie byli badaczami tego lądu, raczej zachowywali się jak jego kochankowie i najwyraźniej czegoś od niego oczekiwali. Ann natomiast nie prosiła o nic, pragnęła jedynie poznać odpowiedzi na swoje pytania. Istnieje tak wiele różnych rodzajów pożądania, pomyślał Frank.

Mijały dni, mijały kolejne pory roku. Kiedy grupa Franka napotykała inną arabską karawanę, świętowali spotkanie długo w noc. Grała muzyka, a oni tańczyli, popijali kawę, palili długie nargile i rozmawiali w “konferencyjnych” namiotach, które rozpinano nad zaparkowanymi w ośmiokąt łazikami. Ich muzyki nikt nigdy nie nagrał, ale znali ją świetnie i wygrywali z wielką wprawą na fletach i gitarach elektrycznych. Pieśni były to na ogół przeciągane ćwierćtony, po prostu zawodzili po swojemu, a dźwięki, które wydawali, były dla uszu Franka tak osobliwe, że długo nie potrafił ocenić, czy pieśniarze przypadkiem nie fałszują. Wspólne posiłki trwały godzinami, potem rozmawiali aż po świt, a kiedy nadchodził, wychodzili na zewnątrz i obserwowali przypominający rozpalanie hutniczego pieca wschód słońca.

Kiedy spotykali się z ludźmi innych narodowości, zachowywali się rzecz jasna bardziej powściągliwie. Pewnego razu, w Tantalus Fossae w pobliżu Alba Patera, mijali nową stację wydobywczą Amexu, której załogę w większości stanowili Amerykanie, eksploatujący jedną z rzadkich dużych żył bogatych w platynoidy skał wulkanicznych typu mafie. Sama kopalnia leżała na długim płaskim dnie wąskiego szczelinowego kanionu, ale w większości obsługiwały ją roboty, natomiast załoga mieszkała na górze, w eleganckim namiocie na stożku wznoszącym się nad rozpadliną. Arabowie okrążyli namiot, złożyli krótką kurtuazyjną wizytę, ale na noc wrócili do swoich przypominających owady roverów. Amerykanie nie zdołali niczego się o nich dowiedzieć.

Frank jednak został tego wieczoru w namiocie Amexu. Ludzie w nim mieszkający pochodzili z Florydy i ich akcent obudził wspomnienia niczym sieci wypełnione latimeriami; Chalmers starał się ignorować uczucia, które wciąż napływały falami, ale przychodziło mu to z trudem. Zadawał im dziesiątki pytań i wpatrywał się w ich czarne, białe lub latynoskie twarze; jak zwykle z uwagą słuchał odpowiedzi. Zauważył, że ta grupa — identycznie jak Arabowie — zachowuje się niczym społeczności sprzed wieków. Amerykanie przypominali zahartowaną, nieco prostacką załogę dawnych pól naftowych, łatwo znoszącą surowe warunki i długie godziny pracy ze względu na wysokie płace, które w całości odkładali na życie po powrocie do swego cywilizowanego kraju. Uważali, że gra jest warta świeczki, nawet jeśli pobyt na Marsie odbije się na ich zdrowiu.

— Najgorzej, że w każdym innym miejscu zawsze można wyjść na dwór, a tutaj, cholera, nie.

Nie interesowało ich, kim jest Frank, więc siedział wśród nich słuchając, jak opowiadają sobie rozmaite, zupełnie niewiarygodne historie, które zadziwiały go, chociaż skądś jakby były mu świetnie znane.

— Było nas dwadzieścia dwoje, jechaliśmy takim małym poszukiwawczym ruchomym kesonem bez podziału na pokoje… i pewnej nocy zrobiliśmy przyjęcie… Zdjęliśmy ubrania i wszystkie kobiety położyły się w kręgu na podłodze z głowami do środka, a potem faceci ustawili się przy ich stopach. Nas było dwunastu, a panienek dziesięć, więc dwóch facetów stale pilnowało, aby zabawa odbywała się dość szybko i właściwie przelecieliśmy się po całym kręgu w trakcie szczeliny czasowej. Pod koniec szczeliny okazało się, że kilka par jeszcze szaleje. Najwyraźniej wszystkich wciągnęła impreza. Było świetnie!

Wszyscy długo się śmiali, a potem ktoś inny zaczął opowiadać kolejną historię:

— Zabijaliśmy i zamrażaliśmy świnie w Acidalii; ci “zabójcy ludzkości” sami się prosili o kulkę w łeb, więc pomyśleliśmy sobie: dlaczego nie zabić i nie zamrozić ich wszystkich jednocześnie? Chcieliśmy zobaczyć, co się wtedy stanie. Więc wyłapaliśmy je i założyliśmy się, która wytrzyma najdłużej. Otworzyliśmy zewnętrzny luk śluzy powietrznej i wieprze, wszystkie jak jeden, wyleciały na zewnątrz i buch! Wszystkie się poprzewracały w odległości nie większej niż pięćdziesiąt jardów od włazu, z wyjątkiem jednej młodej świni, która przelazła prawie dwieście jardów i dopiero tam zamarzła, tak jak stała. Wygrałem dzięki niej tysiąc dolarów.

Frank uśmiechnął się słysząc ich radosne wrzaski. Poczuł się, jak gdyby był znowu w Ameryce. Spytał ich, co jeszcze robili na Marsie. Okazało się, że niektórzy budowali reaktory jądrowe na szczycie Pavonis Mons, gdzie miała lądować kosmiczna winda. Inni pracowali przy sztucznym kanale wodnym, montowanym na wschodniej części płaskowyżu Tharsis z Noctis do Pavonis. Główne konsorcjum ponad-narodowe odpowiedzialne za windę, Praxis, bardzo się interesowało “dolnym końcem”, jak nazywali to miejsce.

— Pracowałem przy westinghouse na szczycie formacji wodonośnej Compton pod Noctis, która podobno miała zawierać tak dużo wody jak Morze Śródziemne. Jedynym zadaniem reaktora miała być obsługa urządzeń nawilżających. Pieprzone dwa megawaty nawilżaczy! Były takie same, jak ten w moim pokoju dziecinnym na Ziemi, tyle że tutejsze potrzebowały po pięćdziesiąt kilowatów każdy! Gigantyczne potwory Rockwella z jednomolekularnymi odparowywaczami i silnikami turboodrzutowymi, które wytwarzają tysiącmetrową mgiełkę. Kurczę, to było prawie nie do uwierzenia. Milion litrów wodoru i tlenu dziennie dodane do atmosfery.

Inni budowali nowe miasto pod namiotem w kanale Echus, poniżej Overlook:

— Wiecie, że przebili tamtejszą warstwę wodonośną w kilku miejscach i w całym mieście pobudowali fontanny? W fontannach są posążki… i porobili wodospady, kanały, stawy, baseny kąpielowe… wiecie, wygląda jak mała Wenecja. I mają tam swoje sposoby na magazynowanie ciepła.

Rozmowa przeniosła się do sali gimnastycznej, dobrze wyposażonej w urządzenia, które zaprojektowano w taki sposób, aby ich użytkownicy stale mogli pozostawać w gotowości do powrotu na Ziemię.

— Ten to fanatyk, zostało mu chyba niewiele czasu. — Prawie wszyscy odbywali co dnia twardy trening, minimum trzy godziny. — Jeśli któryś z nas zrezygnuje, już nigdy nie będzie mógł wrócić na Ziemię. Utkwi tu na dobre, zgadza się? A wtedy co mu przyjdzie z tego całego oszczędzania?

— W końcu i tu się będzie płacić pieniędzmi — odparł inny. — Gdy ludzie gdzieś jadą, zawsze podąża za nimi amerykański dolar.

— Ciekawe skąd to możesz wiedzieć, dupku? — odburknął trzeci.

— Ponieważ my sami stanowimy na to dowód. W tym momencie wtrącił się Frank:

— Myślałem, że traktat zablokował używanie tutaj ziemskich pieniędzy?

— Ten traktat to pieprzony dowcip — oznajmił jeden z ćwiczących.

— Martwy jak moja “długodystansowa” świnia Bessy, warta tysiąc baksów.

Wszyscy nagle wpatrzyli się we Franka. Mieli po dwadzieścia, trzydzieści lat i należeli do pokolenia, z którym Chalmers nigdy zbyt dużo nie rozmawiał. Nie wiedział o nich wiele, nie miał pojęcia, jak dorastali, co ich ukształtowało i w co mogą teraz wierzyć. Ten ich tak bardzo swojski akcent i znajome twarze były z pewnością czymś bardzo złudnym. W gruncie rzeczy prawdopodobnie taka właśnie była prawda.

— Tak sądzicie? — spytał.

Pomyślał, że niektórzy z nich zaczynają chyba podejrzewać, że coś go łączy z traktatem i z całą historią Marsa. Ale ten, który mówił najwięcej, zdawał się nie zwracać na to uwagi.

— Człowieku, jesteśmy tutaj na kontrakcie, który według traktatu jest nielegalny. To się zdarza wszędzie. Brazylia, Gruzja, kraje arabskie, słowem, wszystkie państwa, które oficjalnie zagłosowały przeciw traktatowi wprowadzają tu teraz pod swoim szyldem ponad-narodowców. Istnieje rywalizacja o “państwa flagowe”, którymi można się najwygodniej posłużyć! A UNOMA leży na wznak z rozłożonymi nogami i mówi: “Jeszcze, jeszcze, więcej, więcej”. Tysiące ludzi tu ląduje i większość to pracownicy zatrudnieni przez konsorcja. Dostali wizy od swoich rządów, podpisali pięcioletnie kontrakty, w które wliczony jest także okres readaptacji, aby ciało człowieka nie zapomniało o ukochanej ziemskiej grawitacji.

— Mówisz, że przybywają was tu tysiące? — spytał Frank.

— Taak, jasne! Nawet dziesiątki tysięcy!

Tak, uświadomił sobie Chalmers, to może być prawda. Przecież nie oglądałem telewizji, od… no, od bardzo, bardzo dawna.

Człowiek podnoszący sztangę odezwał się nagle urywanym głosem, mówił bowiem tylko między kolejnymi szarpnięciami najwyraźniej sporego ciężaru:

— To dość szybko zostanie ukrócone… Wielu ludziom się przecież nie podoba… nie tylko tym, którzy przebywają tu od samego początku… tak jak ty… Przeciw jest też sporo nowych osób… znikają całe gromady… całe osady… czasem nawet całe miasta… Byłem w kopalni w Syrtis… zupełnie pusta… wszystko, co użyteczne, zniknęło… rozebrali, złupili… nawet takie drobiazgi, jak luki komór powietrznych… zbiorniki z tlenem… toalety… nawet takie rzeczy, których rozmontowanie zabiera wiele godzin… a oni to jednak rozebrali i zabrali ze sobą.

— Dlaczego to zrobili?

— Stali się tutejsi! — krzyknął z wysiłkiem ciężarowiec. — Skaptował ich twój towarzysz Arkady Bogdanów! — Mężczyzna zapatrzył się na Franka; wysoki, barczysty Murzyn z orlim nosem. Po chwili dodał: — Z Ziemi to wszystko wygląda świetnie. Konsorcjum zapewnia, że tu będzie jak u mamy za piecem: sale gimnastyczne, dobre jedzenie, czas na odpoczynek i tak dalej. Więc przylatujemy na Marsa, a wtedy się okazuje, że wcale nie jest tak wspaniale… W pierwszym zdaniu mówią ci, jak podzieli się teraz całe twoje życie tutaj: na czynności, które można robić, i na te, których w żaden sposób nie wykonasz. Wszystko jest już zaplanowane: godzina, o której się obudzisz, o której jesz, o której srasz. Wiesz? To jest jak wojsko, którym dowodzi jakiś pieprzony sztab medyczny. A potem nagle do zdesperowanych ludzi przyjeżdża twój kumpel Arkady i mówi: “Wy Amurrikanie, wy chłopcy, możecie sobie tu żyć swobodnie, ten Mars to wasz nowy Dziki Zachód i powinniście wiedzieć, że niektórzy z nas żyją inaczej, bez przymusów, bez planu dnia. Jesteśmy ludźmi wolnymi, tworzymy swoje własne zasady w naszym własnym świecie!” Tak to jest, człowieku!

Cała sala wybuchnęła śmiechem, już nikt nikogo nie słuchał, wszyscy mówili jeden przez drugiego, ale Frank słuchał tylko Murzyna, który ciągnął:

— Tak się wpada w pułapkę! Ludzie przylatują tu i od razu sobie uświadamiają, że muszą żyć według programu, że muszą bez przerwy ćwiczyć, aby móc wrócić na Ziemię, i że przez cały pobyt tutaj towarzyszy im ssanie rury z powietrzem. A podejrzewam, że oni nas okłamują i że powrót na Ziemię w ogóle nie jest możliwy… Założę się, że tak jest! Więc płaca właściwie nie ma dla nas żadnego znaczenia, naprawdę, jesteśmy tylko programem, jesteśmy ciemnymi wykonawcami. Sądzę, że utkniemy tu na dobre. Niewolnicy, człowieku! Jesteśmy pieprzonymi niewolnikami! I wierz mi, wielu ludzi to wkurza. Chcą zemsty, są gotowi oddać cios za cios. To właśnie chcę ci powiedzieć. I tacy właśnie ludzie znikają. Będzie ich cała masa, zanim to wszystko się skończy.

Frank popatrzył na mężczyznę.

— Dlaczego wy nie znikniecie?

Mężczyzna roześmiał się krótko i bez słowa zaczął znowu podnosić sztangę.

— Pilnuje nas bezpieka! — zawołał inny, trenujący na urządzeniu nautilus.

Ten, który podnosił ciężary, nie zgodził się z nim.

— Nie, system bezpieczeństwa jest kiepski… ale trzeba mieć… hm, no wiesz, trzeba mieć dokąd pójść. Jak tylko Arkady pokaże nam, dokąd mamy się udać… z pewnością znikniemy!

— Pewnego razu — dorzucił Murzyn — oglądałem przysłane od niego wideo. Mówił na nim, że kolorowi lepiej są przystosowani do życia na Marsie niż biali, ponieważ lepiej sobie radzą z promieniowaniem ultrafioletowym.

— Akurat! — roześmiali się wszyscy sceptycznie, chociaż z rozbawieniem.

— To brzmi jak bzdura, ale co, do cholery? — dodał czarny ciężarowiec. — Dlaczego nie? No powiedz, dlaczego nie? Nazwijmy to naszym światem. Nazwijmy to Nową Afryką. Niech tym razem żaden szef nam tego nie odbierze. — Znowu się roześmiał, jak gdyby wszystko, co powiedział, było tylko zabawnym pomysłem. Albo jakąś wesołą prawdą, prawdą tak rozkoszną, że musiała budzić głośny śmiech.

Bardzo późno tej nocy Frank wrócił do arabskich roverów; nadal jechał z przyjaciółmi, ale to już nie było to samo. Nie mógł zapomnieć stów Amerykanów. Nie potrafił już żyć w oderwaniu od tego, co się działo wokół, od aktualnego życia na Marsie. I teraz długie dni w “poszukiwaczu” tylko go drażniły.

Toteż znów zaczął oglądać telewizję; wykonał też kilka niezbędnych rozmów telefonicznych. Nigdy przecież nie zrezygnował ze swej funkcji sekretarza Marsa, a pod jego nieobecność biuro w Burroughs świetnie działało. Kierował nim asystent Franka nazwiskiem Slusinski wraz ze swoimi ludźmi. Przed wyjazdem z Arabami Frank zadzwonił do nich i poprosił, aby ukryli jego nieobecność przed Waszyngtonem. Mówili więc najpierw, że Chalmers pracuje w terenie, potem że prowadzi jakieś tajne śledztwo, później że wykorzystuje swój zaległy urlop, wreszcie, że jako przedstawiciel pierwszej setki postanowił pobyć trochę na powierzchni i pokręcić się po planecie. Ale takie ukrywanie się nie mogło trwać wiecznie.

Teraz Frank zadzwonił bezpośrednio do Waszyngtonu i prezydent okazał wielkie zadowolenie. Potem Chalmers połączył się z Burroughs, gdzie bardzo, bardzo zmęczona twarz Slusinskiego niemal się rozjarzyła szczęściem, gdy Frank przekazał mu nowinę. Całe biuro w Burroughs było uszczęśliwione wiadomością o jego powrocie. Ich reakcja nieco Franka zaskoczyła. Kiedy opuszczał miasto, rozczarowany nowym traktatem i bardzo przygnębiony z powodu Mai, myślał, że jest dla nich wszystkich okropnym szefem. A oni przez prawie dwa lata świecili za niego oczyma i teraz wydawali się szczęśliwi, że wraca. Ludzie to dziwne istoty, pomyślał Frank. I przyszło mu do głowy, że jedynym wyjaśnieniem może być tylko aura, jaką wytwarzają wokół siebie przedstawiciele pierwszej setki. Jak gdyby to jeszcze miało jakiekolwiek znaczenie.


Po powrocie z ostatniej wyprawy poszukiwawczej Frank usiadł wieczorem w łaziku Zeyka. Popijał kawę i słuchał rozmowy Zeyka, AlKhana, Yussifa i całej reszty. Patrzył na krążące po pomieszczeniu Nazik i Azizę. Rozmyślał o tym, że ci ludzie go jednak zaakceptowali. I w jakimś sensie również go rozumieli. Według ich kodeksu zasad, Chalmers zrobił to, co było konieczne. Działał na niego kojąco potok arabskiej mowy, pełnej aluzji i symboli. Gdy mówili o liliach, rzekach i lasach, o skowronkach i jaśminach, ich słowa mogły określać zarówno teleoperatorów maszyn, kanały, jakąś skarpę czy części urządzeń automatycznych… A może tylko lilie, rzeki, lasy, skowronki i jaśminy. To był piękny, naprawdę piękny język. Mowa ludzi, którzy go przyjęli do siebie i pozwolili mu w swoim gronie odpocząć. Teraz jednak musiał ich opuścić.


Pomysł przydzielania stałych lokali narodził się już w Underhill. Jeśli ktoś spędzał tam pół marsjańskiego roku, przyznawano mu na stałe własny pokój. W innych miastach na planecie przyjęto podobne zasady, ponieważ ludzie podróżowali w tym świecie tak często, że nikt nigdzie nie czuł się naprawdę w domu, a takie rozwiązanie wydawało się nieco łagodzić ich bezdomność.

Od niedawna zresztą pierwsza setka, której przedstawiciele stanowili większość podróżujących po planecie mieszkańców Marsa, zaczęła spędzać w Underhill znacznie więcej czasu niż w poprzednich latach. Niemal wszystkim sprawiało to przyjemność. Zwykle było ich w okolicy dwadzieścioro czy trzydzieścioro, a inni wpadali na jakiś czas między kolejnymi zajęciami, i podczas tych odwiedzin ciągle konferowali na temat sytuacji na Czerwonej Planecie. Nowo przybyli zdawali sprawę z tego, co widzieli na własne oczy, a reszta dyskutowała nad oceną wydarzeń.

Frank jednak nie spędzał w Underhill wymaganych w ciągu roku dwunastu miesięcy, toteż nie miał tu swojego pokoju. W 2050 roku przeniósł swoje biuro do Burroughs i zanim przyłączył się do arabskiej karawany w 2057, również w tamtym mieście, poza lokalem w biurowcu, nie miał swego pokoju.

Teraz był rok 2059 i Frank znowu przyjechał do Burroughs. Przydzielono mu pokój piętro niżej niż kiedyś. Wszedł do niego, rzucił na podłogę bagaż, rozejrzał się i głośno zaklął. Chcieli, by był tu osobiście… Też coś! Jak gdyby czyjaś fizyczna obecność gdziekolwiek czyniła obecnie jakąkolwiek różnicę! To absurdalny anachronizm, pomyślał, ale cóż, tacy są tutejsi ludzie! Kolejna staroświecka cecha, której nie umieją się pozbyć. Tak wiele osób ciągle żyło jak małpy, mimo że otaczała je wielka, wspaniała nowoczesność i mimo że posiadały ogromną, nową, niemalże boską władzę.

Do pokoju wszedł Slusinski. Chociaż akcent miał czysto nowojorski, Frank zawsze nazywał go Jeevesem, ponieważ wyglądał jak aktor o tym nazwisku, z pewnego serialu BBC.

— Jesteśmy jak karły w jakiejś ogromnej maszynie budowlanej — ze złością odezwał się Frank. — W jednej z tych naprawdę dużych koparek. Siedzimy w kabinie, mając za zadanie przesunąć wielką hałdę, i zamiast wykorzystywać możliwości naszego urządzenia, wychylamy się przez okno i kopiemy w powierzchni łyżeczkami do herbaty. A podczas pracy komplementujemy się nawzajem, jak to wspaniale wykorzystujemy fakt, że jesteśmy tak wysoko nad ziemią.

— Rozumiem — odparł ostrożnie “Jeeves”.

Ale prawda była taka, że Frank mógł sobie zrzędzić w najlepsze, a i tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Znowu był w Burroughs i znowu musiał się rzucić w kołowrót pracy, spiesząc się ciągle, odbywając cztery spotkania na godzinę, biorąc udział w naradach, na których mówiono mu to, co już wiedział, czyli, że UNOMA używa teraz traktatu jako papieru toaletowego. Jej przedstawiciele zaaprobowali sytem księgowania, który miał gwarantować, że wszystkie zyski z górnictwa dzielone będą między członków Zgromadzenia Ogólnego. Tak samo miało być po uruchomieniu kosmicznej windy. Tysiącom emigrantów przyznawali status “niezbędnego personelu”. Ignorowali zdanie różnych lokalnych grup i stowarzyszeń, między innymi lekceważyli również koalicję “Nasz Mars”. Większości tych posunięć dokonywano w imię windy, która dostarczała mnóstwa pretekstów, trzydzieści pięć tysięcy kilometrów pretekstów, sto dwadzieścia miliardów dolarów pretekstów. I w sumie właściwie nie była wcale specjalnie kosztowna w porównaniu z budżetami wojskowymi państw w poprzednim stuleciu. A większa część funduszów na windę potrzebna była tylko w pierwszych latach — na znalezienie planetoidy i umieszczenie jej na właściwej orbicie oraz na zamontowanie urządzenia wytwarzającego kabel. Gdy fabryczka już “połknęła” planetoidę i “wypluła” kabel, wszystko zaczęło się kręcić samo. Wykonawcom pozostawało jedynie czekać, aż kabel urośnie do wystarczającej długości, aby mogli go wreszcie zainstalować w odpowiednim położeniu. Całe to przedsięwzięcie stanowiło prawdziwą finansową gratkę!

I także prawdziwy pretekst, by łamać postanowienia traktatu, kiedy tylko wydawało się to korzystne.

— Niech to cholera! — krzyknął Frank pod koniec któregoś długiego dnia w pierwszym tygodniu po powrocie do pracy. — Dlaczego UNOMA działa w taki sposób?

“Jeeves” i reszta jego pracowników uznała to pytanie za retoryczne i nikt się nie odezwał, nikt nie podsunął odpowiedzi. W końcu Frank przebywał przecież tak długo z dala od nich; obawiali się go teraz. Musiał odpowiedzieć sobie na to pytanie sam:

— Jak sądzę, chodzi o zwykłą ludzką chciwość. Chcą jak najwięcej zarobić na całym projekcie.

Przy kolacji tego wieczoru w małym bistro Frank spotkał Janet Blyleven, Ursulę Kohl i Włada Taniejewa. Jedząc oglądali wiadomości z Ziemi na barowym telewizorze. Działo się aż nazbyt wiele. Kanada i Norwegia przyłączyły się do planu popierającego zahamowanie przyrostu ludności. Oczywiście, nie mówiono o kontroli populacji, takie określenie było zakazane, ale właściwie tak trzeba byłoby określić ten program, gdyby ktoś chciał nazwać rzecz po imieniu. A jego postanowienia, rzecz jasna, znowu obracały w tragedię życie zwykłych ludzi na całym świecie: jeśli jedno państwo lekceważyło postanowienia ONZ w tej kwestii, pobliskie trzęsły się ze strachu, że zostaną zalane napływem emigrantów. Znowu zwierzęcy, małpi strach! Tymczasem Australia, Nowa Zelandia, Skandynawia, Azania, Stany Zjednoczone, Kanada i Szwajcaria uznały imigrację za nielegalną, a w Indiach w ciągu roku liczba ludności wzrosła o osiem procent. Chociaż akurat w tym państwie najprawdopodobniej tego typu problemy rozwiązywał głód. I tak się zapewne działo w wielu krajach na Ziemi. Czterech Jeźdźców Apokalipsy to doprawdy niezły pomysł na kontrolę populacji. Dopóty aż… Program przerwała nagle reklama popularnej margaryny dietetycznej, której organizm nie trawił, więc gładko przesuwała się przez jelita i wydalana była na zewnątrz. “Nareszcie możecie jeść wszystko, co chcecie!” — głosił slogan.

Janet wyłączyła telewizor.

— Zmieńmy temat.

Siedzieli przy stoliku z opuszczonymi głowami. Każde patrzyło w swój talerz. Okazało się, że Wład i Ursula wyjechali z Acheronu i byli w drodze do Elysium, gdzie wybuchła epidemia gruźlicy.

— Kordon sanitarny poszedł w rozsypkę — wyjaśniła Ursula. — Niektóre z wirusów przywiezionych przez emigrantów na pewno się zmutują albo przenikną do naszych systemów odpornościowych.

Znowu wpływ Ziemi. Nijak nie można było od niej uciec.

— Źle się dzieje tam na dole! — dodała Janet.

— Tak jest od lat — odparł szorstko Frank. Na widok twarzy starych przyjaciół stał się bardziej rozmowny. — Nawet przed kuracją nadzieje na dłuższe życie były w bogatych państwach prawie dwa razy większe niż w biednych. Pomyślcie o tym! Ale w dawnych czasach biedni byli naprawdę biedni, nie zastanawiali się nad przyszłością, żyli z dnia na dzień. A teraz w każdym sklepiku na rogu jest odbiornik telewizyjny i oni wszyscy widzą, co się dzieje… A mianowicie, że ich atakuje AIDS, a bogaci mają gerontologiczną kurację. Co za tym idzie, biedni umierają młodo, a bogaci żyją wiecznie! Czują się, jak gdyby byli inną rasą! Dlaczego więc mieliby się wahać? Nie mają przecież nic do stracenia.

— A wszystko do zyskania — pokiwał głową Wład. — Jeśli im się uda, mogą żyć tak jak my.

Wszyscy czworo pochylili się nad filiżankami z kawą. W pomieszczeniu panował półmrok. Sosnowe meble pokrywała ciemna patyna, wszędzie widać było plamy, nacięcia, kurz niedbale starty ręką… Frank miał przez chwilę wrażenie, że jest tak samo jak dawniej, tak samo jak w jeden z tamtych wieczorów dawno temu, kiedy byli jedynymi ludzkimi istotami na tym świecie, kiedy było ich niewielu, przybyłych w tym samym czasie. Wszystko pasowało, z wyjątkiem ich samych — Frank zmrużył oczy, rozejrzał się i dostrzegł w twarzach swoich przyjaciół znużenie, na ich głowach siwe włosy; były to pomarszczone twarze starych ludzi. Od tamtych chwil minęło jednak sporo czasu, uświadomił sobie, i rozproszyli się po planecie; podróżowali i działali tak jak on, żyli w ukryciu jak Hiroko albo… byli martwi jak John… Nieobecność Johna nagle wydała się czymś strasznym, niby wielki, ziejący otworem krater, na którego stożku kulą się posępni ludzie, próbując ogrzać ręce. Na tę myśl wstrząsnął nim dreszcz.

Później Wład i Ursula poszli spać, a Frank siedział odrętwiały, patrząc na Janet. Jak często pod koniec długiego, wypełnionego pracą dnia, tak i teraz czuł się niemal sparaliżowany, jakby już nigdy nie był w stanie się poruszyć.

— Gdzie jest teraz Maja? — spytał, chcąc zatrzymać przy sobie Janet dla towarzystwa. Ona i Maja były dobrymi przyjaciółkami w czasach Hellas.

— Och, jest właśnie w Burroughs — odparła Janet. — Nie wiedziałeś? Nie.

— Zajmuje stare mieszkanie Samanthy. Może cię unika…

— Co takiego?

— Jest na ciebie nieźle wkurzona.

— Na mnie? — Jasne. — Janet przyglądała mu się przez półmrok sali, w której rozlegał się ciągły, cichy szum. — Chyba o tym wiesz.

Frank zastanawiał się przez chwilę, jak bardzo powinien być wobec niej szczery, po czym zapytał:

— Nie! Dlaczego miałaby być na mnie zła?

— Och, Frank — mruknęła Janet. Pochyliła się na krześle: — Przestań się wygłupiać! Zachowujesz się, jakby ktoś cię nieźle zdzielił pałką przez łeb! Znamy się nie od dziś, no i byliśmy tu przez cały czas, widzieliśmy wszystko, co się zdarzyło! — Kiedy Frank cofnął się przed nią, Janet również odchyliła się do tyłu i dodała spokojnie: — Musisz przecież wiedzieć, że Maja cię kocha. Że zawsze cię kochała.

— Mnie? — spytał słabym głosem. — Chyba raczej Johna.

— Tak, tak, jasne… Tylko że John był zawsze zbyt łatwym przeciwnikiem. Kochał Maję tak po prostu, bez oczekiwań i problemów, i to było niezwykle czarujące. Dla Mai jednak zbyt łatwe. Ona lubi partnerów trudnych. Takich jak ty…

Frank potrząsnął głową.

— Nie sądzę.

Janet zaśmiała się z niego.

— Wiem, że się nie mylę, mówiła mi o tym wiele razy! Zwłaszcza od czasu konferencji na temat traktatu. Była na ciebie naprawdę wściekła… a ona zawsze dużo mówi, kiedy jest wściekła…

— Ale dlaczego była wściekła?

— Ponieważ ją odrzuciłeś! Odrzuciłeś ją, chociaż kręciłeś się wokół niej przez tyle lat. Przyzwyczaiła się do tego, uwielbiała to… Walczyłeś o jej uczucie w tak romantyczny sposób. Przyjmowała to za rzecz naturalną, a jednocześnie kochała cię za to. I podobało jej się, że jesteś taki potężny. A kiedy John umarł, kiedy mogła ci wreszcie w pełni okazać swoje uczucie i przystać na twoją propozycję, ty odesłałeś ją do diabła. Była wściekła! A ona potrafi się gniewać bardzo długo.

— To, co mówisz… — Frank z całych sił usiłował nad sobą zapanować. — To zupełnie nie pasuje do tego, jak ja sobie interpretuję wszystko, co się wydarzyło…

Janet wstała z zamiarem odejścia i kiedy mijała Franka, pogłaskała go po głowie.

— W takim razie może powinieneś z nią o tym porozmawiać.

Odeszła.

Przez długą chwilę Frank siedział bez ruchu całkowicie oszołomiony, dotykając lśniącej poręczy krzesła. Zupełnie nie mógł skupić myśli. W końcu zrezygnował i postanowił pójść spać.


Spał źle, a pod koniec długiej nocy przyśnił mu się kolejny sen o Johnie. Znajdowali się w długich, wysokich, przewiewnych komorach na stacji kosmicznej podczas długiego, szcześciotygodniowego pobytu w 2010 roku i wirowali właśnie w sztucznie wytworzonej marsjańskiej grawitacji. Byli młodzi i silni. John w kółko powtarzał:

— Czuję się jak superman, to jest naprawdę wspaniała grawitacja, czuję się jak nadczłowiek! Mogę tu zrobić wszystko! — Przebiegał kolejne okrążenia, biegał po korytarzach otaczających stację. — Wszystko się zmieni na Marsie, Frank. Wszystko!

— Nie. — Każdy krok był jak ostatnie wybicie w trójskoku. Hop, hop, hop, hop.

— Tak! Wszystko polega na tym, aby biec wystarczająco szybko.

Idealny obraz otoczonych jakby malowanymi chmurkami kropek — zachodnie wybrzeże Madagaskaru. Słońce brązowiło leżący poniżej ocean.

— Wszystko wygląda tak pięknie stąd, z góry.

— Zbliż się, a zobaczysz zbyt wiele — wymamrotał Frank.

— Albo za mało.

Było zimno i spierali się na temat temperatury. John pochodził z Minnesoty i jako chłopiec sypiał przy otwartym oknie. A Frank trząsł się z zimna, puchową kołdrę naciągał na ramiona, stopy miał jak z lodu.

Potem grali w szachy i Frank wygrał. John roześmiał się.

— Jak głupio — powiedział.

— Co masz na myśli?

— Gry nic nie znaczą.

— Jesteś pewien? Czasami życie wydaje mi się grą.

John potrząsnął głową.

— W grach istnieją zasady, a w życiu zasady ciągle się zmieniają. W życiu możesz zrobić ruch gońcem, aby dać mata czyjemuś królowi, a ten ktoś może się pochylić i wyszeptać coś w ucho twojemu gońcowi… i nagle nie masz już gońca, twój goniec zaczyna grać dla tamtego, a w dodatku porusza się tak jak wieża. I jesteś skończony.

Frank skinął głową. Sam kiedyś nauczył tego Johna.

Galimatias: posiłki, szachy, rozmowy, widok toczącej się Ziemi. Czuli się tak, jak gdyby nigdy nie żyli inaczej. A głosy z Houston były jak ich AL Niepokoje ludzi z Ziemi zdawały się absurdalne. Sama planeta była taka piękna, taka niezwykła była jej powierzchnia i tak malownicze okrywające ją chmury.

— Nigdy nie chcę wrócić na dół. Tu jest chyba nawet lepiej, niż będzie na Marsie, nie sądzisz?

— Nie.

Skulony, drżący, słuchał opowieści Johna z dzieciństwa. Dziewczęta, sport, marzenia o kosmosie. Frank rewanżował się historyjkami o Waszyngtonie i lekcjami z Machiavellego, aż przyszło mu do głowy, że już wystarczy, że już nauczył Johna wystarczająco dużo. W końcu przyjaźń to tylko swego rodzaju mikropolityka. Alę później, po jakimś czasie… w następnym sennym obrazie… rozmawiał, przerywał na chwilę, drżał, mówił o ojcu, który zupełnie pijany wracał z któregoś baru w Jacksonville, o Priscilli i jej platynowoblond włosach, o jej twarzy jak z okładki magazynu mody. To już najwyraźniej nic dla niego nie znaczyło, małżeństwo z rozsądku, dla kariery, dla życiorysu… małżeństwo po to, aby psychiatrom zdawał się normalny, aby nie zatrzymali go na dole, na Ziemi… No i poza wszystkim to nie była jego wina. Mimo wszystko to on został opuszczony. To jego zdradzono.

— Brzmi kiepsko. Nic dziwnego, że nie lubisz ludzi, Frank.

Chalmers pomachał ku dużej błękitnej kropce pod nimi. Byli tutaj. Przypadkowo machnął w kierunku Przylądku Igielnego.

— Pomyśl o tym, co się dzieje tam na dole.

— To historia, Frank. Możemy to zrobić lepiej.

— Możemy? Naprawdę?

— Tylko poczekaj, a sam zobaczysz.


Obudził się ze ściśniętym żołądkiem i kompletnie spocony. Wstał i wziął prysznic. Pamiętał już tylko jeden fragment snu — Johna, który mówił: “Poczekaj, a sam zobaczysz”. Żołądek ciążył Frankowi jak kamień.

Po śniadaniu odłożył widelec i zamyślił się. Później przez cały dzień był roztargniony. Chodził, jak gdyby nadal jeszcze śnił, zastanawiając się od czasu do czasu nad związkiem snu i życia. Czyjego egzystencja nie była podobna do snu? Wszystko przesadnie oświetlone, dziwaczne, stanowiące symbol czegoś innego?

Czuł się samotny i bezradny, i tego wieczoru poszedł szukać Mai. Miał wrażenie, że kieruje nim jakiś przymus. Decyzja podjęła się sama poprzedniego wieczoru, kiedy Janet powiedziała: “Ona cię kocha”. Więc szukał Mai, a potem nagle skręcił za róg i znalazł się w jadalni, gdzie od razu ją dostrzegł. Odrzuciła właśnie głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś; jej śmiech jak zwykle rozbrzmiewał ostro i perliście. Maja. Jej włosy były teraz tak samo intesywnie białe jak kiedyś były czarne; wpatrywała się z uwagą w towarzyszącego jej mężczyznę: ciemnowłosego, przystojnego, na oko mniej więcej pięćdziesięcioparoletniego. Tamten się uśmiechał. Rosjanka położyła mu rękę na ramieniu. Był to charakterystyczny dla niej gest, jeden ze sposobów, w jaki okazywała zażyłość; gest ten nic nie znaczył, a w gruncie rzeczy wskazywał nawet, że mężczyzna nie jest jeszcze jej kochankiem, że są raczej zaledwie w trakcie wzajemnego oczarowywanią się. Może poznali się zaledwie kilka minut temu… Chociaż wyraz twarzy mężczyzny sugerował, że zna Maję dość dobrze.

Nagle odwróciła się, zobaczyła Franka i zamrugała oczyma z zaskoczenia. Spojrzała na swego towarzysza i powiedziała doń coś po rosyjsku, nie zdejmując dłoni z jego ramienia.

Frank zawahał się; o mało nie obrócił się na pięcie i nie odszedł. Zaklął pod nosem… Nie był już przecież uczniakiem. Ruszył ostro przed siebie, mijając Maję rzucił krótkie powitanie, ale nie usłyszał, czy któreś z nich mu odpowiedziało. Przez całą kolację Maja trwała przylepiona do boku mężczyzny, nie patrząc w stronę Franka; nie podeszła do niego. Mężczyzna, z wyglądu dość sympatyczny, był najwyraźniej zaskoczony tymi nagłymi względami, zaskoczony, ale i zadowolony. Rzecz jasna, teraz wyjdą i oczywiście spędzą razem noc… Podczas gry wstępnej wszyscy zawsze wydają się tacy mili… A Maja bez skrupułów stale wykorzystywała takich ludzi dla własnych celów. Suka. Miłość… Im więcej o tym myślał, tym bardziej się wściekał. Ależ ona nigdy nie kochała nikogo poza sobą, powtarzał sobie. A w dodatku… to jej spojrzenie, kiedy zobaczyła go przed chwilą; bezsprzecznie przez ułamek sekundy była zadowolona. Może specjalnie zachowywała się tak ostentacyjnie, bo chciała, aby był na nią zły? Czy nie dawała mu znaku, że czuje się zraniona i że pragnie również jego zranić, a jednocześnie, czyjej gesty nie oznaczały w pewien sposób (nieprawdopodobnie zresztą dziecinny), że pragnie tylko jego?

Cóż, jakkolwiek było, niech ją wszyscy diabli. Frank wrócił do swego pokoju, spakował torbę, podjechał metrem na stację kolejową i wsiadł do nocnego pociągu, który jechał na zachód, przez Tharsis do Pavonis Mons.


Przez kilka miesięcy, kiedy wprowadzano kosmiczną windę na odpowiednią orbitę, Pavonis Mons powoli stawało się centralnym punktem Marsa, spychając na dalszy plan Burroughs, tak jak Burroughs niegdyś usunęło w cień Underhill. A ponieważ winda miała wylądować już niedługo, oznaki przyszłej dominacji tej strefy pojawiały się wszędzie. Równolegle do toru magnetycznego pociągu, który wspinał się na strome wschodnie zbocze, zbudowano dwie nowe drogi i cztery potężne rurociągi; wszędzie leżały również szeregi lin i przewodów, linie słupów trakcji mikrofalowej oraz dziesiątki stacji, szlaków towarowych, magazynów i hałd śmieci. A potem, na ostatniej i najbardziej urwistej krzywiźnie przy szczycie stożka wulkanu Frank dostrzegł istne mrowisko namiotów i budynków przemysłowych, które zagęszczało się coraz bardziej ku górze — szeroki stożek zabudowano niemal całkowicie. Między budynkami leżały ogromne tafle generatorów promieniowania słonecznego oraz urządzenia przetwarzające energię mikrofalową ze znajdujących się na orbicie baterii słonecznych. Każdy mijany po drodze namiot stanowił niemalże miasteczko, zatłoczone małymi blokami mieszkalnymi, a w każdym bloku mieszkały prawdziwe tłumy ludzi. I w każdym oknie wisiało pranie. W namiotach w pobliżu toru magnetycznego rosło bardzo niewiele drzew, i miejsce to wyglądało jak miejska dzielnica handlowa. Frank zauważył stragany zjedzeniem, wypożyczalnie kaset wideo, otwarte od frontu sale gimnastyczne, sklepy odzieżowe i nowoczesne samoobsługowe pralnie. Wszędzie na ulicach zalegały sterty śmieci.


Pociąg dojechał do stacji na stożku. Frank wysiadł z wagonu i ruszył do przestronnego namiotu dworcowego. Z południowego stożka rozciągał się rozległy widok na wielką kalderę — ogromne, prawie okrągłe wgłębienie, niemal zupełnie gładkie, z wyjątkiem jednego gigantycznego leja, który biegł od stożka ku północnemu wschodowi. Lej tworzył wielką szczelinę przecinającą kalderę i był śladem po potężnej ubocznej eksplozji. Była to jedyna skaza w konstrukcji, poza nią skalna ściana była zupełnie regularna, a dno kaldery niemal idealnie okrągłe i prawie zupełnie płaskie. Miało sześćdziesiąt kilometrów szerokości i pięć kilometrów głębokości. Wyglądało jak zaczątek gigantycznego moholu. Nieliczne ślady ludzkiej obecności na dnie kaldery były prawie niewidoczne ze stożka i z tej odległości wyglądały jak mrowiska.

Równik planety przebiegał dokładnie przez południowy stożek Pavonis Mons i tam właśnie konstruktorzy zamierzali ulokować dolny koniec windy. Punkt zamocowania był to solidny, brązowobiały betonowy bunkier wzniesiony o kilka kilometrów na zachód od dużego namiotowego miasta otaczającego stację kolejową. Na zachód od bunkra równolegle do stożka pobudowano rząd fabryczek. Stały tam także maszyny do robót ziemnych i leżały stosy materiałów, czekających na przetworzenie; wszystko połyskiwało z fotograficzną klarownością w przezroczystym, bezpyłowym, rzadkim górskim powietrzu pod ciemnośliwkowym niebem. Na nieboskłonie w pobliżu zenitu dostrzec można było wiele gwiazd; widoczne były nawet za dnia.

Nazajutrz po przyjeździe Franka obsługa lokalnego biura jego departamentu zaprowadziła go do bazy windy. Technicy właśnie tego popołudnia zamierzali wychwycić końcówkę liny przytrzymującej kabel windy. Operacja nie była zbytnio widowiskowa, niemniej jednak dość ciekawa. Koniec liny oznaczony był przez małą, zdalnie sterowaną rakietę; podczas jej lotu migotały nieprzerwanie skierowane na wschód dysze, a dodatkowo co jakiś czas wybuchały nagłym blaskiem dysze północne i południowe. Rakieta zniżała się powoli, podtrzymywana przez dźwig, i wyglądała niemal tak jak każdy inny lądujący pojazd, zjedna tylko różnicą: nad rakietą znajdowała się srebrna lina, prosta, wyraźna kreska, która ciągnęła się w górę i widoczna była parę tysięcy metrów ponad rakietą. Obserwując ten widok, Frank odniósł wrażenie, że stoi na dnie morza i spogląda na wielką wędkę spuszczoną ze śliwkowej powierzchni wody, wędkę, do której przywiązano ogniście barwną przynętę. Nagle poczuł ucisk w gardle i nie mógł już dłużej patrzeć, musiał pochylić głowę. Przez chwilę patrzył w dół, głęboko oddychając. Bardzo osobliwe uczucie!

Po zakończeniu operacji oprowadzono Franka po bazie. Dźwig, który przed chwilą pochwycił linę, stał na dnie dużego wgłębienia w betonowym bloku, a właściwie — betonowym kraterze. Na ścianach tego krateru znajdowały się łukowato wygięte srebrne kolumny, na których tkwiły zwoje magnetyczne. Ich zadaniem będzie utrzymywanie końca kabla w amortyzującym wstrząsy tunelu falowym. Kabel powinien się unosić dość wysoko ponad betonowym dnem komory, przytwierdzony za uchwyt swej zewnętrznej części. Tak to w każdym razie miało wyglądać: idealnie zrównoważona orbita i kabel prowadzący z nowego małego księżyca aż do tej konstrukcji. Trzydzieści siedem tysięcy kilometrów długości i zaledwie dziesięć metrów szerokości.

Po zabezpieczeniu linki przytrzymującej, sam kabel można było skierować w dół dość łatwo, nie należało jednak robić tego w sposób gwałtowny, ponieważ powinien wejść w swoją ostateczną orbitę naprawdę bardzo łagodnie, zbliżając się do niej asymptotycznie.

— To będzie jak paradoks Zenona — zauważył Slusinski.

Tak więc dopiero wiele dni po wizycie Franka w bazie, na niebie w końcu pojawił się koniuszek kabla. Przez następne kilka tygodni opadał jeszcze wolniej, stale widoczny na nieboskłonie. Widok był naprawdę niesamowity. Za każdym razem, gdy Chalmers spoglądał w tamtym kierunku, odczuwał lekki zawrót głowy i za każdym wracał do niego obraz oceanicznego dna i wędki, czarnej żyłki zwisającej ze śliwkowej powierzchni.


Frank spędził ten czas, organizując biuro Departamentu Marsa w mieście, które pewnego dnia nazwano Sheffield. Jego ludzie z Burroughs protestowali przeciwko przeprowadzce, ale zignorował ich opinie. Odbywał także spotkania z amerykańską kadrą kierowniczą i twórcami projektu, a wszystkie dotyczyły różnych aspektów konstrukcji i działania windy, problemów Sheffield albo innych miast Pavonis. Amerykanie reprezentowali zaledwie ułamek tutejszej siły roboczej, ale Frank i tak był wiecznie zajęty, ponieważ całkowity projekt był naprawdę ogromny. Amerykanie zresztą wyraźnie przeważali wśród dyrektorów i twórców programów komputerowych związanych z aktualną budową wagoników windy. Wprowadzenie tak wielu rodaków Chalmersa na stanowiska dyrektorskie i kierownicze niewątpliwie stanowiło warte miliardów dolarów mistrzowskie posunięcie i wielu ludzi Franka za to wysoko ceniło, chociaż powinni raczej dziękować jego AI, Slusinskiemu oraz Phyllis.

Sporo Amerykanów mieszkało w leżącym na wschód od Sheffield miasteczku pod namiotem, które zwano Teksasem. Dzielili ten teren z przedstawicielami innych nacji, którym spodobało się to miejsce lub trafili do osady przypadkowo. Frank spotykał się z nimi, kiedy tylko mógł, tak że zanim kabel całkowicie opadł, stanowili już całkiem zorganizowany zespół i prowadzili konsekwentną politykę, albo też — jak mówili niektórzy — tkwili nieodwołalnie pod “pantoflem” Franka. Tak czy owak, byli szczęśliwi, że są tutaj, póki wydawało im to się to warte zachodu. I tak wiedzieli, że są słabsi niż wspólnota Wschodniej Azji, która budowała dachy wagoników windy, czy Unia Europejska konstruująca sam kabel. No i o wiele mniej potężni niż Praxis, Amex, Armscor czy Subarashii.


W końcu nadszedł dzień, w którym kabel miał wylądować. W Sheffield zebrały się gigantyczne tłumy, aby zobaczyć operację wychwytu; hala dworcowa była wprost zapchana ludźmi, ponieważ rozciągał się z niej wspaniały widok na podstawowy kompleks, popularnie nazywany “gniazdem”.

Po kilku godzinach nad głowami zgromadzonych zawisło dno czarnego filaru. Im bardziej się zbliżał do celu, tym wolniej się poruszał. Kabel nie wydawał się dużo większy niż lina przytrzymująca, wisząca na niebie zaledwie kilka dni temu, a był z pewnością o wiele mniejszy niż człon napędowy rakiety “Energia”.

Kabel tkwił teraz na niebie idealnie pionowo, jednakże ponieważ był wąski (a skrót perspektywiczny dodatkowo zniekształcał obraz), wydawał się niewiele wyższy niż spory wieżowiec. Bardzo błyszczący, strzelisty wieżowiec zbudowany w powietrzu. Pień czarnego drzewa, wyższy niż nieboskłon.

— Powinniśmy się znajdować teraz tuż pod nim, w “gnieździe” — powiedział jeden z ludzi Franka. — Kiedy już wyląduje, pod kablem będzie chyba dość wolnej przestrzeni, prawda?

— Nie bierzesz pod uwagę pola magnetycznego — zauważył Slusinski, nawet na chwilę nie odrywając oczu od nieba.

Po jakimś czasie, gdy kabel odpowiednio się zbliżył, zebrani dostrzegli na jego powierzchni różnego rodzaju wybrzuszenia i srebrne linie. Szczelina pod kablem stawała się coraz węższa, aż ostatecznie jego koniec zniknął w głównym kompleksie i wśród zgromadzonego w hali tłumu nagle rozległy się szmery rozmów. Ludzie mówili coraz głośniej, a jednocześnie bacznie obserwowali ekrany telewizyjne; kamery wewnątrz “gniazda” pokazywały, że kabel zatrzymał się i zawisł dziesięć metrów ponad betonową podłogą. Następnie zbliżyły się do niego zakończone szczypcami dźwigi i uchwyciły go kilka metrów nad podstawą, tworząc coś w rodzaju kołnierza. Cała operacja odbywała się w sennie powolnym tempie, a kiedy się wreszcie zakończyła, okazało się, że “gniazdo” zyskało nagle niezbyt pasujący do całego pomieszczenia czarny dach.

Kobiecy głos oznajmił przez megafony:

— Kosmiczna winda została zabezpieczona.

Przez chwilę zgromadzeni wiwatowali. Odeszli od ekranów i zaczęli zaglądać przez ściany namiotu. Kabel nie wyglądał już tak dziwnie jak wtedy, gdy zwisał z nieba; stanowił teraz po prostu kolejny przykład absurdalnej marsjańskiej architektury. Bardzo wąska i niezwykle wysoka czarna strzelista wieża. Łodyga fasoli. Szczególna, ale wcale nie niepokojąca.

Tłum wybuchnął tysiącem rozmów i rozproszył się.

Wkrótce po tym wydarzeniu winda rozpoczęła pracę. Przez te wszystkie lata, kiedy roboty wytłaczały kabel z planetoidy, która stała się księżycem (nazwano go Clarke), tkając go jak pajęczą sieć, zbudowały również linie wysokiego napięcia, przewody zabezpieczające, generatory, nadprzewodzące tory magnetyczne, stacje remontowe, rakiety, których zadaniem było wprowadzanie kabla na odpowiednią pozycję, zbiorniki na paliwo i schrony ratunkowe, umieszczone na kablu co kilka kilometrów. Prace te postępowały w tym samym tempie co budowa samego kabla, więc niemal natychmiast po jego wylądowaniu czterysta wagoników ruszyło w górę i w dół niczym robactwo pasożytujące na długim włosie. Już kilka tygodni później można się było udać na orbitę i bezpiecznie wrócić na powierzchnię Czerwonej Planety.

Z kolei z góry zaczęły przybywać pierwsze transporty, towary i ludzie, przywiezione tu przez ziemskie floty kursowych wahadłowców — dużych kosmicznych statków, które poruszały się w systemie ZiemiaWenusMars, używając trzech planet i ziemskiego Księżyca jako grawitacyjnych dźwigni. Promy te w iście szaleńczym tempie przerzucały kolejne przesyłki z Ziemi na Marsa i z Marsa na Ziemię. Każdy z trzynastu statków towarowoosobowych mógł pomieścić tysiąc osób i każdy przybywał pełen. Na Clarke’u stale więc wysiadały strumienie ludzi, którzy następnie wsiadali do wagoników wind, opuszczali się na powierzchnię Czerwonej Planety, lądowali w “gnieździe” i masowo wpływali w hale Sheffield. Rozglądali się wokół niepewnie i zdezorientowani, z wytrzeszczonymi oczami przepychali się przez tłum na stacji kolejowej i tłoczyli w pociągach. Wysiadali przeważnie w miastach namiotowych Pavonis; roboty konstruowały te namioty wystarczająco szybko, aby udzielić schronienia kolejnym grupom, a dwa nowe rurociągi zapewniały na Pavonis zapasy wody, pompowanej z formacji wodonośnej Compton pod Noctis Labyrinthus. Emigranci nie mieli więc problemów z zainstalowaniem się na nowej planecie.

Natomiast w “gnieździe” po drugiej stronie kabla ładowano na pędzące w górę wagoniki rafinowane metale, platynę, złoto, uran i srebro. Następnie wagoniki kołysząc się wjeżdżały na tor magnetyczny i pędziły w górę, powoli przyspieszając, aż do osiągnięcia swej pełnej prędkości trzystu kilometrów na godzinę. Pięć dni później przybywały na wierzchołek kabla i hamowały w śluzach powietrznych wewnątrz balastowej planetoidy Clarke, kloca węglowego chondrytu, który teraz poprzecinany był tunelami z setkami wewnętrznych komór i zabudowany na zewnątrz rozmaitymi budynkami, tak że wyglądał bardziej jak statek kosmiczny albo miasto niż trzeci księżyc Marsa. Było to niezwykle ruchliwe miejsce. Stale przewalała się przez nie procesja nadlatujących i odlatujących statków. Ludzie byli tu w ciągłym ruchu, przebywali na Clarke’u zaledwie chwilę lub pracowali tu jako kontrolerzy ruchu używający najpotężniejszych istniejących AL Chociaż większość operacji związanych z kablem kontrolowano za pomocą komputera i w sposób automatyczny, do kierowania i nadzorowania tranzytu potrzeba było również wielu ludzi rozmaitych profesji.

Natychmiast pojawili się także, rzecz jasna, przedstawiciele wszelkich mediów, a i oni byli wiecznie w ruchu. Mimo że budowa trwała dziesięć lat, wydawało się teraz, że wraz z wylądowaniem kabla winda kosmiczna zrodziła się w jednej chwili, niczym Atena.


Jednak był też pewien problem. Frank dowiedział się, że jego ekipa coraz więcej czasu musi poświęcać nowo przybyłym do Sheffield przedstawicielom obu płci. Od razu po przylocie trafiali do jego biura i nerwowo, a czasem głośno i ze złością bez końca trajkotali, skarżąc się na tłok, na złe warunki, niewystarczającą ochronę policyjną lub nieodpowiednie jedzenie. Któregoś dnia Frank zauważył grubego mężczyznę o czerwonej twarzy, w baseballowej czapeczce na głowie, który wskazywał palcem na swoich rozmówców i mówił:

— Prywatne towarzystwa ochrony przychodzą do nas z górnych namiotów i proponują nam opiekę, ale to są zwykłe gangi, a to, co proponują, nazwałbym wymuszeniem! Nie mogę podać państwu nawet mojego nazwiska, ponieważ wtedy dowiedzą się, że do was przyszedłem! To znaczy… nie sądziłem, że tu również działa podziemie! Właśnie przed takimi jak oni przecież uciekliśmy z Ziemi…

Frank zaczął krążyć po biurze, gotując się z wściekłości. Czuł, że wszystko, co mówi mężczyzna, jest prawdą, choć nie potrafił tego sprawdzić, gdyż potrzebowałby do tego własnej policji i to dość licznej. Kiedy mężczyzna wyszedł, Chalmers próbował podpytać na ten temat swoich ludzi, ale nie powiedzieli mu nic nowego, co jeszcze bardziej spotęgowało jego gniew.

— Płaci wam się właśnie za to, abyście się dowiadywali dla mnie takich rzeczy. To jest wasza praca! A wy siedzicie tu cały dzień i nic nie robicie poza wiecznym oglądaniem dzienników z Ziemi!

Odwołał wszystkie zaplanowane na ten dzień spotkania, których było trzydzieści siedem.

— Leniwi, niekompetentni dranie — oznajmił głośno, wychodząc z biura. Poszedł na stację kolejową i wsiadł do lokalnego pociągu jadącego w dół wzgórza, aby samemu się przyjrzeć całej sprawie.

Gdy zjeżdżali, pociąg zatrzymywał się co kilometr w małych komorach powietrznych z nierdzewnej stali, które służyły za stacje kolejowe dla miasteczek namiotu. Frank wysiadł na jednej z nich; znaki w śluzie mówiły, że osada nazywa się El Paso. Przeszedł przez otwarty luk pasażerskiej komory powietrznej.

Przynajmniej widok jest stąd piękny, nie można zaprzeczyć, pomyślał. Z wielkiego wschodniego stoku wulkanu biegł kolejowy tor magnetyczny i rurociągi, a po obu ich stronach stały setki namiotów, które wyglądały jak mydlane bańki. Przezroczysty materiał starszych namiotów ustawionych wyżej na stoku stawał się powoli coraz bardziej purpurowy. Z elektrowni obok stacji dochodził głośny szum wentylatorów, który łączył się z wysokim terkotem ustawionego gdzieś generatora hydrazynowego. Ludzie mówili tu po hiszpańsku i angielsku. Frank zadzwonił do biura i polecił swojej ekipie zatelefonować do mieszkania mężczyzny, który skarżył się na gangi, i który mieszkał właśnie w El Paso. Mężczyzna był w domu i Chalmers umówił się z nim na spotkanie w kawiarence obok stacji, dokąd natychmiast poszedł i usiadł przy najbliższym stoliku. Było tu pełno gości płci obojga. Jedli i rozmawiali jak w każdym innym tego typu miejscu na świecie. Małe elektryczne samochodziki z szumem przesuwały się tam i z powrotem wąskimi uliczkami, przeważnie obładowane wysokimi stosami kartonów i skrzyń. Budynki obok stacji miały trzy piętra i zbudowano je z prefabrykatów: wzmocnionego stalą betonu pomalowanego na biało i niebiesko. Od stacji przez całą główną ulicę biegły dwa rzędy posadzonych w donicach młodych drzewek. Małe grupki ludzi siedziały na astrodarni, bez celu wędrowały od sklepu do sklepu lub spieszyły z plecakami i walizami ku stacji. Wszyscy wyglądali na trochę zdezorientowanych albo niepewnych, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć albo nie nauczyli się jeszcze chodzić po tutejszej powierzchni.

Mężczyzna pojawił się w kawiarni wraz z całym tłumkiem swoich sąsiadów. Wszyscy mieli niewiele ponad dwadzieścia lat i byli zbyt młodzi — tak się przynajmniej mówiło — aby w ogóle przebywać na Marsie. Może kuracja mogłaby naprawić szkody wyrządzone przez promieniowanie i dokładnie odtworzyć ich zniszczone tkanki… Ale któż mógł to wiedzieć na pewno, póki nie spróbuje? Króliki doświadczalne, tym właśnie byli. Jak zawsze.

Frank dziwnie się czuł, stojąc wśród nich. Wyglądał jak starożytny patriarcha; odnosili się do niego z mieszaniną szacunku i protekcjonalności, tak jak traktuje się dziadka. Zirytowany tym faktem, zaproponował im spacer, chciał, aby mu pokazali okolicę. Młodzi ludzie poprowadzili go więc wąskimi uliczkami. Coraz bardziej oddalali się od stacji. Frank zauważył, że między wyższymi budynkami znajdują się długie rzędy baraków: placówki badawcze, stacje wodne albo przytułki tymczasowe dla uchodźców. Było ich całe mnóstwo. Zbocze wulkanu pospiesznie zniwelowano i na dwu — albo trzystopniowym stoku stało teraz wiele baraków. Młodzi ludzie powiedzieli Frankowi, że z powodu nachylenia stoku musieli starannie ustawiać łóżka, a w kuchni zachowywać szczególną ostrożność.

Chalmers spytał, czym się tu zajmują. Większość odpowiedziała, że pracują w Sheffield dla przedsiębiorstwa przeładunkowego. Rozładowywali wagoniki windy i przenosili towary na pociągi. Miały tę pracę wykonywać automaty, ale — co było zaskakujące — sporo pracy wciąż jeszcze pozostawało dla ludzi. Potrzebni byli operatorzy ciężkiego sprzętu, programatorzy robotów, monterzy urządzeń, kierowcy maszyn i robotnicy budowlani. Większość tych nowych znajomych Franka rzadko wychodziła na powierzchnię, a niektórzy nigdy tam nie byli. Na Ziemi wykonywali pracę podobnego rodzaju albo byli bezrobotni. Tu znaleźli dla siebie życiową szansę. Prawie wszyscy chcieli wrócić któregoś dnia na rodzimą planetę, ale sale gimnastyczne były zatłoczone, wstęp do nich drogi, a ćwiczenia pochłaniały zbyt wiele czasu, powoli więc możliwość powrotu coraz bardziej się od tych ludzi oddalała. Mówili z dziwnym południowym akcentem, którego Frank nie słyszał od dzieciństwa; czuł się, jak gdyby słuchał głosów z poprzedniego stulecia albo wręcz z epoki elżbietańskiej. Czy ludzie doprawdy ciągle mówili w ten sposób? W telewizji nigdy tego nie słyszał.

— Wy wszyscy jesteście tutaj już tak długo, że nie przeszkadza wam ciągłe przebywanie wewnątrz — oznajmił jeden z nich, dziwnie zniekształcając niemal każde słowo — ale my nie możemy tego znieść.

“Ni mużemy tego zniść!”

Frank zajrzał do kuchni.

— Co jadacie? — zapytał.

Ryby, jarzyny, ryż, tofu. Wszystko to przychodziło w paczkach. Nie skarżyli się, uważali takie jedzenie za dobre. Och, ci Amerykanie, osobnicy o najbardziej w historii ludzkości spaczonym guście i smaku! Niech mi ktoś da cheeseburgera! Martwili się natomiast zupełnie innymi sprawami: ciągłym uwięzieniem, brakiem prywatności, teleoperacją, tłokiem. I problemami, które z tego wynikały.

— Cały ekwipunek ukradziono mi następnego dnia po przylocie.

— Mnie też.

— I mnie.

Kradzieże, napady, wymuszenia. Wszyscy zgodnie oświadczyli Frankowi, że przestępcy pochodzą z innych miast namiotowych. Twierdzili, że to głównie Rosjanie. W każdym razie ludzie rasy białej, mówiący dziwnym językiem. Wśród kryminalistów byli też czarni, ale nie tak wielu jak na Ziemi.

Powiedzieli też, że tydzień temu zgwałcono kobietę.

— Żartujecie!? — krzyknął z przerażeniem Frank.

— Jak pan śmie mówić, że żartujemy! — krzyknęła z oburzeniem jakaś kobieta.

W końcu odprowadzili go z powrotem na stację. Frank zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Zupełnie nie wiedział, co im powiedzieć. Zgromadził się przed nim spory tłumek: niektórzy go rozpoznali i przyłączyli się do grupy, innych przywołano lub przyciągnięto.

— Zobaczę, co da się zrobić — mruknął i szybko wszedł do śluzy.

Podczas powrotnej jazdy pociągiem bezmyślnie zaglądał do namiotów. Jedno miasteczko składało się z budowli przypominających trumny. Styl tokijski. Musiało tu być o wiele tłoczniej niż w El Paso i Frank zastanowił się nad tym, czy mieszkańcy tej osady się tym przejmują. Chyba nie. Niektórzy byli przyzwyczajeni do tego, że się ich traktuje jak łożyska kulkowe. Właściwie większość ludzi na Ziemi tak żyła. Tylko że przecież na Marsie miało być zupełnie inaczej!

Frank wrócił do Sheffield i idąc przez halę na stożku zapatrzył się na cienką pionową linię kosmicznej windy. Był tak zamyślony, że nie dostrzegał innych przechodniów, a na niektórych nawet wpadał. W pewnej chwili zatrzymał się i rozejrzał po tłumie. Kręciło się tu około pięciuset osób, obcych ludzi, żyjących własnym życiem. Kiedy ta planeta tak się zmieniła? Na początku byli przecież tylko wysuniętą placówką naukową, stanowili garstkę badaczy, rozproszonych po tym świecie, na którym powierzchnia lądu była taka sama jak na Ziemi: Eurazja, Afryka, Ameryka, Australia i Antarktyda, wszystko dla nich. Cały ten ląd był tu nadal, a jaka jego część znajdowała się pod namiotami i została przystosowana do życia? Dużo mniej niż jeden procent. A co mówiła UNOMA? Że jest już tutaj milion ludzi, a kolejne miliony są w drodze. Miała to być kraina bez jakiegokolwiek nadzoru i bez przestępstw, a okazała się przestępczym światem bez policji. Milion ludzi i żadnych praw z wyjątkiem praw konsorcyjnych. Liczył się tylko wynik finansowy. Zminimalizuj koszty, zmaksymalizuj zyski. Obracaj łagodnie setkami swoich łożysk kulkowych.


Tydzień później zastrajkowali mieszkańcy kilku namiotowych osad na południowym stoku. Frank usłyszał tę nowinę po drodze do biura, gdy zadzwonił do niego Slusinski. Strajkujące namioty zamieszkiwali w większości Amerykanie. Ludzie z biura Franka byli przerażeni.

— Zamknęli stacje kolejowe i nie pozwalają nikomu odjechać, nie można ich więc kontrolować, chyba że uszkodzimy awaryjne komory powietrzne…

— To ty się zamknij, Slusinski.

Frank pojechał południowym torem magnetycznym do strajkujących namiotów, lekceważąc obiekcje asystenta. Polecił nawet sporej grupie swoich ludzi, aby na dole do niego dołączyli.

Ekipa zajmująca się bezpieczeństwem Sheffield stała na stacji, ale Frank kazał im wsiąść do pociągu i odjechać. Zrobili to po krótkiej naradzie z zarządem miasta. Przy wejściu do śluzy Chalmers przedstawił się i poprosił, aby pozwolili mu wejść do środka. Był sam, więc go przepuścili.

Gdy pojawił się na głównym placu namiotu, otoczyło go morze wściekłych twarzy.

— Wyłączcie kamery — zasugerował. — Porozmawiamy bez świadków.

Usłuchali. Było tu tak samo jak w El Paso; ludzie mówili z innym akcentem, ale skarżyli się na te same problemy. Dzięki swojej poprzedniej wizycie Frank domyślał się, co chcą mu powiedzieć, mógł więc przemówić, nie czekając na ich żale. Spojrzał na nich posępnie i dostrzegł, że jego kompetencja zrobiła na nich spore wrażenie. Są po prostu młodzi, pomyślał.

— Słuchajcie, wasza sytuacja jest rzeczywiście zła — powiedział wreszcie po godzinie rozmowy. — Ale jeśli będziecie przez długi czas strajkować, jedynie ją pogorszycie. Przyślą tu korpus bezpieczeństwa, a wtedy nie będzie to już zabawa w złodziei i policjantów, ale życie w prawdziwym więzieniu. Przekazaliście nam swoje postulaty, więc teraz powinniście spuścić z tonu i negocjować. Powołajcie komitet, który będzie was reprezentował, i zróbcie listę skarg i żądań. Udokumentujcie wszystkie przypadki przestępstw, po prostu spiszcie je i każcie ofiarom podpisać oświadczenia. Zrobię z tego dobry użytek, wierzcie mi. Następny krok należy do UNOMY i do Ziemi, ponieważ tutaj złamano postanowienia traktatu. — Przerwał, aby odpocząć. — Tymczasem wracajcie do pracy! Łatwiej można w ten sposób zabić czas niż siedząc tu w zamknięciu. Jeśli podejmiecie pracę, zadziała to na waszą korzyść podczas negocjacji. A jeśli nie wrócicie do pracy, mogą wam odciąć dostawę żywności i to was wykończy. Lepiej, żebyście zrobili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy będziecie wyglądać na rozsądnych negocjatorów.

I w ten sposób strajk się skończył. Część tłumu zgotowała nawet Frankowi owację, kiedy wracał na stację.

Z trudem tłumił w sobie ślepą furię; w pociągu odmówił rozmów ze swoimi ludźmi i nie reagował na ich znaczące spojrzenia, w których czaiło się idiotyczne pytanie. Nakrzyczał tylko na szefa służb bezpieczeństwa, nazywając go arogantem i głupcem.

— Gdybyście wy, skorumpowani dranie, działali jak należy, ten strajk by się nie zdarzył! Po co tu jesteście, u diabła!? Dlaczego ludzie są napadani w namiotach? Po co płacą za ochronę? Gdzie jesteście, kiedy to wszystko się zdarza!?

— To nie należy do naszych kompetencji — odparł mężczyzna; jego wargi były sine ze strachu.

— Do cholery, daj pan spokój! A co należy do waszych kompetencji? Tylko wasze bezdenne kieszenie? — Mówił tak długo, aż ludzie z bezpieczeństwa wstali i wyszli z pojazdu. Byli na niego tak samo wściekli, jak on na nich, ale zbyt zdyscyplinowani czy przestraszeni, aby mu odpowiedzieć.

Gdy znalazł się w swoim biurze w Sheffield, długo spacerował z pokoju do pokoju, pokrzykując na pracowników. Potem zaczął telefonować. Sax, Wład, Janet. Wyjaśnił im sytuację i każde z nich doradziło mu to samo, więc przyznał, że jest to jedyna droga wyjścia. Musiał polecieć na górę, na wierzchołek windy i porozmawiać z Phyllis.

— Załatwcie mi rezerwację — polecił swoim ludziom.


Wagonik windy wyglądał jak stary dom w Amsterdamie: był wąski i wysoki, zakończony u góry jasnym pomieszczeniem o przezroczystych ściankach i kopulastym sklepieniu, które przypominało Frankowi baniaczek na Aresie. Drugiego dnia podróży dołączył do innych pasażerów wagonika (tym razem tylko dwudziestu, najwyraźniej nie było zbyt wielu chętnych na jazdę tą trasą) i wspólnie wjechali małą wewnętrzną windą wagonika trzydzieści pięter w górę do owej przezroczystej nadbudówki, aby stamtąd obserwować mijanie Fobosa. Pomieszczenie to było szersze niż właściwa winda, toteż rozciągał się z niego widok również w dół, toteż Frank spojrzał na łukowatą linię horyzontu planety. Była o wiele bielsza i grubsza niż ostatnim razem, gdy ją widział. Ciśnienie doszło już do stu pięćdziesięciu milibarów, co było naprawdę imponującym osiągnięciem, nawet jeśli atmosfera składała się jedynie z trującego gazu.

Nadal czekali na pojawienie się małego księżyca, a Frank obserwował znajdującą się pod nim planetę. Pajęcza strzała kabla kierowała się prosto w dół na powierzchnię, a Chalmers miał wrażenie, jak gdyby wraz ze współpasażerami wznosił się wysoką, wąską rakietą, obcą i dziwną w swej smukłości i długości, rozciągała się bowiem kilka kilometrów w dół pod jego stopami i kilka w górę nad jego głową. Tak to wyglądało z kabla. Kulista, pomarańczowa powierzchnia Marsa wydawała się stąd niemal tak czysta i nietknięta stopą ludzką jak kiedyś, przed wieloma laty, gdy mieli na niej wylądować po raz pierwszy, wydawała się zupełnie niezmieniona pomimo ich usilnych starań. Aby to ujrzeć, trzeba było po prostu unieść się nad nią wystarczająco wysoko.

Wtedy właśnie jeden z pilotów wskazał Fobosa, brudnobiały obiekt na zachód od windy. Po dziesięciu minutach już znalazł się nad nimi, pędząc obok z zadziwiającą szybkością, wielki szary ziemniak poruszający się szybciej niż obserwatorzy nadążali obracać głowy. Nagle świsnęło i zniknął. Pasażerowie w nadbudówce gwizdali, krzyczeli, a potem rozgadali się, wymieniając wrażenia. Frank przez tę krótką chwilę, kiedy pojawił się księżyc, zdołał dostrzec jedynie kopułę nad Stickney, migoczącą jak klejnot w skale, tor magnetyczny otaczający środek Fobosa jak obrączka ślubna i jakieś jaskrawosrebrne bryły. Tylko tyle szczegółów zapamiętał z tego zamazanego obrazka. Pilot powiedział, że księżyc przelatywał w odległości pięćdziesięciu kilometrów od nich z prędkością siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę. Nie była to wcale specjalnie duża prędkość, z taką właśnie uderzało w planetę sporo meteorytów. Cóż, może nie jest specjalnie duża, pomyślał Frank, ale dla mnie zupełnie wystarczy.

Zjechał z powrotem na dół i wszedł do jadalni.

Próbował sobie utrwalić w pamięci obraz pędzącego Fobosa. Ludzie przy stoliku obok niego rozmawiali o wyrzuceniu księżyca w górę, aby sprzągł swoją orbitę z Dejmosem. Był teraz poza pętlą, niczym nowe Azory; był całkowicie niepotrzebny i stanowił jedynie niedogodność dla kabla.

Phyllis twierdziła kiedyś, że i Marsa czeka podobny los w Układzie Słonecznym, jeśli nie zostanie zbudowana winda, która wejdzie w jego studnię grawitacyjną. Jeśli jej nie zbudujemy, mówiła, górnicy będą omijać Marsa i jego księżyce, wybierając eksploatację bogatych w metale planetoid, które nie mają takiej przeszkody. A dalej są księżyce Jowisza, Saturn, inne planety zewnętrzne…


Teraz na szczęście nie istniało już to niebezpieczeństwo.

Piątego dnia zbliżyli się do Clarke’a i wyhamowali. Była to planetoida o szerokości dwóch kilometrów, węglowy kloc, który miał obecnie kształt sześcianu. Każdy centymetr jego powierzchni zniwelowano i pokryto betonem, stalą i szkłem. Kabel wsunął się dokładnie w sam środek tego składowiska. Po obu stronach złącza, w miejscach, gdzie kabel stykał się z księżycem, znajdowały się wgłębienia, wystarczająco duże, aby mogły się przez nie przecisnąć wagoniki windy.

Winda wślizgnęła się do jednej z takich szczelin i łagodnie się zatrzymała na czymś w rodzaju pionowej stacji metra. Pasażerowie wysiedli i rozeszli się różnymi tunelami Clarke’a. Na Franka czekał jeden z asystentów Phyllis, który powiózł go małym samochodzikiem przez zatłoczone tunele o skalnych ścianach. Jechali w kierunku biura Phyllis, które znajdowało się po stronie księżyca widocznej z Marsa. Ściany budynku były zbudowane ze szkła i zielonego bambusa. Chociaż na księżycu panowała niemal mikrograwitacja i bardzo powoli przylecieli tu z Marsa, aby ustać na tej podłodze i poruszać się po niej, należało nałożyć obuwie magnetyczne. Dość staroświecka metoda poruszania się przy braku grawitacji, ale można się było tego spodziewać w miejscu tak ściśle “związanym” z Ziemią. Przy drzwiach Frank zmienił więc buty na magnetyczne ślizgacze i podążył do apartamentów Phyllis Boyle.

Akurat kończyła rozmowę z jakimiś mężczyznami.

— To jest nie tylko tani i prosty sposób wyniesienia się z grawitacyjnej studni, ale także system przesyłania ładunków, który znajdzie zastosowanie w całym Układzie Słonecznym! To jest nadzwyczajny przykład nowoczesnej techniki, nie sądzicie?

— Tak! — odpowiedzieli mężczyźni.

Phyllis wyglądała mniej więcej na pięćdziesiątkę. Mężczyźni po szumnym przedstawieniu się Frankowi — byli przedstawicielami Amexu — wyszli i Chalmers został sam z Phyllis.

— Radzę ci — powiedział — lepiej przestań używać tego nadzwyczajnego przykładu nowoczesnej techniki do zalewania Marsa setkami emigrantów albo winda wybuchnie ci w pewnej chwili w twarz i stracisz lądowisko.

— Och, Frank — roześmiała się.

Naprawdę ładnie się starzała: srebrne włosy, ślicznie zachowana twarz, której zmarszczki dodawały jedynie uroku, świetna figura. Wyglądała bardzo elegancko w rdzawym kombinezonie, a złota biżuteria, której miała na sobie niemało, razem ze srebrnymi włosami otaczała ją metalicznym połyskiem. Nawet okulary miały złote druciane oprawki. Patrząc przez nie na Franka wydawała się dystansować od tego miejsca; zachowywała się tak, jak gdyby na nosie miała wideookulary i jej uwagę całkowicie zaprzątały płaskie obrazy wyświetlane na wewnętrznej stronie szkieł.

— Nie możesz ich wysyłać na planetę w takim tempie — dodał Frank. — Nie mamy tam odpowiedniej infrastruktury, ani materialnej, ani kulturalnej. Powstają więc okropne, dzikie kolonie, które wyglądają jak obozy dla uchodźców albo miejsca pracy przymusowej. Dowiedzą się o tym na Ziemi, a wiesz, że oni zawsze dokonują analogii z ziemską sytuacją. Kiedyś to się na tobie zemści.

Phyllis patrzyła w jakiś punkt mniej więcej trzy stopy przed Frankiem.

— Większość ludzi nie widzi tego w ten sposób — ogłosiła takim tonem, jak gdyby przemawiała w sali pełnej słuchaczy. — To jest po prostu kolejny krok na drodze do pełnego wykorzystania Marsa przez ludzkość. On jest nasz i musimy z tego faktu skorzystać. Na Ziemi panuje rozpaczliwe przeludnienie, a tempo umieralności stale się zmniejsza. Powinniśmy wykorzystać naszą wiedzę i zapał, aby stworzyć ludzkości nowe możliwości. Zawsze tak było… Być może rzeczywiście ci pierwsi pionierzy cierpią pewne niewygody, ale one nie będą trwały wiecznie. My żyliśmy w znacznie gorszych warunkach, kiedy przylecieliśmy na Marsa.

Zaskoczony tym kłamstwem, Frank przyjrzał się jej bacznie, ale Phyllis natychmiast znów spuściła oczy. Powiedział więc tylko pogardliwie:

— Wcale mnie nie słuchasz!

Myśl ta przeraziła go i zamilkł.

Przez chwilę usiłował opanować gniew, wpatrując się przez przezroczysty sufit w widocznego nad ich głowami Marsa. Wirując wraz z nim, mieli stąd zawsze widok na Tharsis, a z tej odległości cała planeta wyglądała jak obrazek na jednej ze starych fotografii — pomarańczowa kula ze wszystkimi znajomymi plamkami na tak dobrze mu znanej półkuli: wielkie wulkany, Noctis, kaniony, teren chaotyczny, a wszystko wydawało się nie tknięte ludzką ręką i stopą.

— Kiedy byłaś ostatni raz na Marsie? — spytał ją.

— LS sześćdziesiąt. Latam tam regularnie — uśmiechnęła się.

— Gdzie się zatrzymujesz na planecie?

— W hotelu UNOMY.

Gdzie pracujesz, dodał w myślach, nad łamaniem ONZ-owskiego traktatu.

Cóż, to była jej praca, takie właśnie zadanie wyznaczyła jej UNOMA. Dyrektor kosmicznej windy, a jednocześnie główny łącznik między Organizacją Narodów Zjednoczonych i koncernami wydobywczymi. Kiedy przestanie pracować dla ONZ, pewnie każde z konsorcjów ponad-narodowych natychmiast zaproponuje jej kierownicze stanowisko. Była króIową windy. A winda była teraz mostem, kołem napędowym dla niemal całej marsjańskiej gospodarki. Phyllis miała do dyspozycji kapitał wszystkich konsorcjów, z którymi zdecydowała się współpracować.

Nie ulegało wątpliwości, że tak właśnie jest. Widać to było po sposobie, w jaki Phyllis kręciła się w ślizgaczach po połyskującym szkliście pokoju, po tym jak się uśmiechała, drwiąc sobie z pogardliwych uwag Franka. Cóż, pomyślał, nigdy nie grzeszyła zbytnią mądrością. Zacisnął zęby. Najwidoczniej nadszedł czas, aby zaczął używać dobrych starych Stanów Zjednoczonych jako młota kowalskiego, czas sprawdzić, czyjego stary kraj ma jeszcze jakąś siłę.

— Większość ponad-narodowców ma ogromne holdingi w Stanach — oznajmił. — Jeśli amerykański rząd zdecyduje się zamrozić ich fundusze, powołując się na fakt łamania przez nie traktatu, to spowolni ich działania i niektórych nawet doprowadzi do bankructwa.

— Nie udałoby ci się — odparła Phyllis. — Doprowadziłbyś w ten sposób do bankructwa raczej rząd.

— To, co mówisz, przypomina straszenie martwego faceta stryczkiem. Kilka zer więcej w gigantycznej liczbie to tylko kolejny poziom nierzeczywistości, nic ponadto. Nikt nie może sobie wyobrażać, że chodzi tu o coś więcej. A jedynymi, którym się zdaje, że tak jest, są właśnie przedstawiciela zarządców twoich konsorcjów ponad-narodowych. Mają pieniądze, ale nikt już o nie nie dba. Mógłbym w minutę przekonać o tym Waszyngton, a wtedy bardzo szybko zobaczyłabyś konsekwencje tego posunięcia. Jakakolwiek będzie reakcja, zniszczy twoją grę. — Frank gniewnie machnął ręką. — I w pewnej chwili ktoś inny zajmie te pokoje, a ty… — nagle intuicja podsunęła mu dokończenie tego zdania: — wrócisz do Underhill.

Phyllis przez długą chwilę zastanawiała się nad jego słowami, po czym ze wzgardą rzuciła ostro:

— Nikt nie zdoła o niczym przekonać Waszyngtonu. Na Ziemi panuje prawdziwy chaos. Grząskie piaski. Mów sobie, co chcesz, ja będę wykonywać swoją robotę i zobaczymy, kto ma większy wpływ.

Przeczłapała w ślizgaczach przez pokój, otworzyła drzwi i głośno powitała czekającą za drzwiami grupkę oficjeli z ONZ.


Tak, uświadomił sobie Frank, przylot na górę był zupełnie niepotrzebną stratą czasu. Zresztą wcale go to nie zaskoczyło; w przeciwieństwie do tych, którzy mu doradzili tę wycieczkę, nie wierzył, że Phyllis mogłaby postąpić rozsądnie. Zachowywała się niczym religijny fundamentalista — interesy stanowiły dla niej część religii; te dwa dogmaty wzajemnie się popierały, były cząstkami tego samego układu. Rozsądek się nie liczył. Mogła uwierzyć, że Ameryka nadal posiada jakąś siłę, ale najwyraźniej nijak nie potrafiła sobie wyobrazić, że jakąkolwiek władzę ma Frank. Dość! Udowodni jej, jak bardzo się myli.

W drodze powrotnej kosmiczną windą Frank sporządził plany trzydziestu półgodzinnych wideospotkań na piętnaście godzin każdego dnia. Informacje, jakie miał dla Waszyngtonu, szybko wciągnęły go w nie kończące się pasmo kolejnych rozmów telefonicznych, którym — ze względu na odległość — towarzyszyło opóźnienie transmisyjne. Rozmawiał ze swoimi ludźmi w departamentach Stanu i Handlu oraz z szefami innych liczących się resortów. Wkrótce również nowy prezydent miał mu udzielić “audiencji”. Tymczasem Frank wysyłał wiadomość za wiadomością, wysłuchiwał odpowiedzi, wysuwał argumenty, uczestniczył w sporach, odpowiadał na wszystkie pytania i sam je zadawał. Takie “opóźnione” rozmowy były trudne i wyczerpujące. Miał wrażenie, że sytuacja na Ziemi przypomina domek z kart, z których wiele się pogięło.

Tuż przed końcem podróży, patrząc w dół, na kabel, którego spód tkwił w sheffieldskim “gnieździe”, Chalmers nagle poczuł się naprawdę dziwnie — przeszyła go jakaś fala energii. Wrażenie szybko ustąpiło, a po chwili namysłu Frank doszedł do wniosku, że jego organizm musiał zareagować w ten sposób na hamowanie wagonika, który otarł się w pewnym momencie o jedno g. Na tę myśl przyszedł mu do głowy dziwny obrazek: długie molo, mokre nierówne deski srebrnie połyskujące rybią łuską. Nawet wydało mu się, że czuje słony rybi zapach. Jedno g! Zabawne, jak dobrze pamięta je jego ciało.

Kiedy Frank wrócił do Sheffield, wpadł znowu w swój stały kołowrót wysyłania wiadomości i analizowania odpowiedzi; dzielił się informacjami ze starymi przyjaciółmi i nowymi osobami, które powoli rosły w siłę. Szukał u nich wszystkich poparcia, argumentował, spierał się i kłócił. W pewnym momencie, gdy z wolna kończyła się już północna jesień, Frank odbywał około pięćdziesięciu konferencji naraz. Czuł się jak szachista grający symultanicznie z całą salą przeciwników. Po trzech tygodniach takiego życia sytuacja wreszcie zaczęła wracać do normy, przede wszystkim dzięki niezwykłemu zainteresowaniu prezydenta Incaviglii, który chciał zdobyć wpływ na Amex, Mitsubishi i Armscor, toteż postanowił przekazać prasie oświadczenie, że jego zamiarem jest sprawdzenie zarzutów łamania traktatu.

Reakcja była natychmiastowa także na giełdzie. A już dwa dni później konsorcjum windy oznajmiło, że wśród ziemskiego społeczeństwa chęć zamieszkania na Marsie jest tak wielka i powszechna, że niestety chwilowo popyt przewyższa możliwości. Na początek podniesiono, oczywiście, ceny, ale i tak trzeba było zwolnić na jakiś czas tempo emigracji, póki na powierzchni nie zbuduje się większej liczby miast i automatycznych maszyn budowlanych.

Frank po raz pierwszy usłyszał o tym w programie informacyjnym, który oglądał któregoś wieczoru w bistro podczas samotnej kolacji. Uśmiechnął się.

No cóż, suko… teraz zobaczymy, kto jest lepszy w zapasach w grząskim piasku. — Skończył jeść i ruszył na przechadzkę wzdłuż stożkowej hali. Wiedział, że wygrał dopiero jedną bitwę, a wojna zapowiadała się na bezwzględną i długą. Niemniej musiał przyznać, że zwycięstwo nawet w jednej małej bitwie jest bardzo przyjemne.


W samym środku północnej zimy zbuntowali się mieszkańcy najstarszego amerykańskiego namiotu na wschodnim stoku. Wyrzucili całą wewnętrzną policję UNOMY i zamknęli się od środka. Mieszkający w pobliżu Rosjanie poszli natychmiast w ich ślady.

Podczas krótkiej rozmowy Slusinski nakreślił tło tych wydarzeń. Frank dowiedział się, że obie grupki pracowały dla filii Armscoru, zajmującej się budową dróg. Pewnej nocy na obie osady napadli azjatyccy bandyci, którzy przecięli materię namiotów i zabili po trzech mężczyzn w każdym. Wielu innych poraniono nożami. Zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie twierdzili, że napastnikami byli rozwścieczeni yakuzi, chociaż Frankowi opis ich wyglądu skojarzył się raczej z pracownikami ochrony Subarashii, małą armią, która składała się przeważnie z Koreańczyków. W każdym razie na scenie natychmiast pojawili się przedstawiciele UNOMY i stwierdzili, że napastnicy uciekli, a w namiotach aż wrze od buntowniczych nastrojów. Zaplombowali więc oba namioty i odmawiali wypuszczenia kogokolwiek na zewnątrz. Mieszkańcy osad, oburzeni, że stali się więźniami, siłą otworzyli śluzy i spawarkami zniszczyli tor magnetyczny biegnący przy ich stacjach. W zamieszkach zginęło wielu ludzi po obu stronach, policja UNOMY w odpowiedzi wysłała do środka regularne oddziały szturmowe, a wtedy robotnicy w dwóch namiotach poczuli się naprawdę uwięzieni.

Rozwścieczony i zdegustowany tym wszystkim Frank pojechał osobiście załagodzić sytuację. Tym razem musiał zignorować nie tylko zwykłe obiekcje swoich własnych ludzi, ale także zakaz, który wydał nowy przedstawiciel UNOMY (Helmuta odwołano na Ziemię). Kiedy znalazł się na stacji, czekała go jeszcze bezpośrednia rozmowa z szefem policji UNOMY, a nie było to zadanie łatwe. Nigdy przedtem tak bardzo nie starał się wykorzystać charyzmy pierwszej setki i rozzłościła go już sama konieczność. Musiał też ominąć policjantów, co już zupełnie doprowadziło do go szału: zwariowany starzec przebijający się przez wszystkie możliwe siły ochrony, jakie stworzyła ludzka cywilizacja. Wiedział jednak, że tym razem nikt nie zdoła go powstrzymać.

Na monitorach tłum w namiocie wyglądał naprawdę paskudnie, ale Frank nakrzyczał na nich przed śluzą i w końcu wpuścili go do środka. Natychmiast otoczyli go wściekli mieszkańcy osady, młodzi mężczyźni i kobiety. Chalmers przeszedł przez wewnętrzny luk komory powietrznej i odetchnął gorącym, zastałym powietrzem. Wiele osób zaczęło krzyczeć tak głośno, że nie mógł im niczego wyjaśnić, ale potem niektórzy stojący najbliżej rozpoznali go i byli wyraźnie zaskoczeni, że go tutaj widzą. Paru z nich wiwatowało.

— Dobra! Rzeczywiście tu jestem! — krzyknął. — Kto przemówi w waszym imieniu?

Nie mieli rzecznika. Frank zaklął ze złością.

— Ależ z was głupcy! Jeśli chcecie walczyć z tym systemem, musicie się nauczyć działać w odpowiedni sposób, w przeciwnym razie cała wasza sprawa spali na panewce. I jak zawsze nie osiągnięcie zupełnie niczego.

Parę osób coś odkrzyknęło, ale większość chciała usłyszeć, co Frank ma im do powiedzenia. Nadal nikt nie wysuwał się do przodu, aby mówić w ich imieniu, więc Chalmers wrzasnął:

— W porządku, będę mówił do was wszystkich! Siadajcie, a jeśli ktoś zechce się odezwać, niech wstaje, żebym go widział!

Nie usiedli, nadal stali bez mchu otaczając go tłumnie na postrzępionej astrodarni głównego placu osady. Chalmers balansował, stojąc na odwróconej skrzyni w samym środku. Było późne popołudnie i cienie padały daleko po wschodnim stoku na stojące niżej namioty. Na początek Frank spytał, co się stało, i wiele osób opisało mu nocny atak i potyczkę na stacji.

— Zostaliście sprowokowani — podsumował, kiedy skończyli. — Chcieli, abyście zrobili głupi ruch, i wy go zrobiliście, to jest jedna z najstarszych znanych sztuczek. Zmusili was do zabicia wielu ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z napaścią, i teraz jesteście zwykłymi mordercami, których ujmie policja. Zachowaliście się głupio!

Tłum zaszemrał, przeklinając go gniewnie, chociaż niektórych tak zaskoczyły jego słowa, że długo milczeli z otwartymi ze zdziwienia ustami.

— Ta tak zwana policja sama to wszystko wywołała! — odezwał się głośno jakiś mężczyzna.

— Może i tak — odparł Chalmers — ale was zaatakowały doborowe oddziały, a nie jacyś przypadkowi rozwścieczeni Japończycy. Powinniście byli zauważyć różnicę, trzeba było zadać sobie odrobinę trudu i przyjrzeć im się! Sami wsunęliście przeciwnikowi broń w rękę, z czego UNOMA chętnie skorzystała. I teraz znajdujecie się po przeciwnej stronie barykady, a przynajmniej macie przeciwko sobie wielu z tamtej strony. Ale korpusy narodowe z pewnością opowiedzą się po waszej stronie… Musicie się więc nauczyć z nimi współpracować, musicie zrozumieć, kto jest waszym sprzymierzeńcem, i działać wraz z nim! Nie wiem, dlaczego na tej planecie tak niewielu ludzi potrafi coś takiego zrobić. Czyżby lot z Ziemi uszkadzał mózg albo coś w tym rodzaju…

Niektórzy roześmiali się nerwowo. Frank spytał o warunki panujące w namiotach i usłyszał te same uwagi, co podczas poprzednich rozmów. Również tym razem mógłby niemal zamiast nich wymieniać skargi. Gdy skończyli mówić, opisał im rezultat swojej wyprawy na Clarke’a.

— Dostałem moratorium na temat emigracji. Oznacza ono coś więcej niż tylko czas na zbudowanie większej liczby miast. Oznacza początek nowej fazy współpracy między Stanami Zjednoczonymi a Organizacją Narodów Zjednoczonych. W końcu w Waszyngtonie zrozumieli, że ONZ pracuje na korzyść ponad-narodowców, więc teraz muszą popierać traktat. To jest dla Waszyngtonu świetny interes i nie mogą pokpić tej sprawy. Traktat jest teraz częścią batalii między zwykłymi ludźmi i konsorcjami ponad-narodowymi. Was również wciągnięto w tę bitwę, ponieważ zostaliście zaatakowani, i teraz powinniście się zastanowić, przeciwko komu walczyć i jak się połączyć z waszymi sojusznikami!

Patrzyli na niego ponuro, co było z pewnością zrozumiałe, i Frank dodał:

— Wiecie, co? W końcu i tak zwyciężymy. Nas jest przecież więcej niż ich.

Tylko marchewka. A co do kija, zawsze było łatwo straszyć i karać takich bezradnych ludzi jak ci.

— Słuchajcie, jeśli narodowym rządom nie uda się szybko uspokoić sytuacji, jeśli zaczną się kolejne rozruchy na Marsie, jeśli wszystko zacznie się komplikować… powiedzą: “Hm, niech to diabli, niech ponad-narodowcy sami sobie rozwiązują własne kłopoty kadrowe. Są w tym lepsi”. A wiecie chyba, co to będzie dla was oznaczało.

— Mamy już tego dość! — krzyknął któryś z tłumu.

— Wiem — odrzekł Frank. Podniósł w górę palec. — Więc macie plan, jak to zakończyć? Tak czy nie?

Trochę czasu trwało, póki zdołał ich namówić na porozumienie. Rozbroić się, współpracować, organizować, wnieść petycję do amerykańskiego rządu o pomoc, o sprawiedliwość — taki był jego projekt. W końcu oddali się w jego ręce, ale dopiero po długiej rozmowie. I nie wypuścili go, póki im solennie nie obiecał, że przekaże wszystkie ich skargi, że postara się naprawić wszelkie zło. Że nie będzie już niesprawiedliwości. To było śmieszne i nieprzyjemne zadanie, ale Frank zacisnął usta i przyrzekł wszystko, czego chcieli. Na koniec poradził im jeszcze, jak rozmawiać z mediami, opowiedział o technikach arbitrażowych i pouczył, jak zorganizować odpowiednie komórki i komitety, jak wybrać przywódców. Byli takimi ignorantami! Młodzi mężczyźni i kobiety, których nauczono, że należy być ostrożnymi i apolitycznymi. Technicy i robotnicy. Zdawało im się, że nie lubią polityki, a w gruncie rzeczy, nie mając o niczym pojęcia, stawali się po prostu marionetkami w rękach tych, którzy nimi rządzili. Tak było zawsze. Ich głupota przerażała Chalmersa i nie mógł się powstrzymać, aby na nich nie nakrzyczeć.

Gdy wreszcie wyszedł ze śluzy, powitały go owacje.


Na stacji była również Maja. Wyczerpany, bez słowa patrzył na nią z niedowierzaniem. Powiedziała, że obserwowała całą jego akcję na wideo. Frank potrząsnął głową. Ci głupcy wewnątrz nawet się nie potrudzili, aby unieszkodliwić wewnętrzne kamery, może nawet nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Więc świat widział to wszystko. Maja wpatrywała się w Chalmersa z podziwem, jak gdyby uspokajanie zdenerwowanych robotników kłamstwami i sofistyką było objawem najwyższego bohaterstwa. Tak prawdopodobnie uważała. W gruncie rzeczy przyjechała tu, aby posłużyć się tą samą techniką w rosyjskim namiocie, ponieważ nikt nie mógł dojść z jego mieszkańcami do ładu i ponieważ sami poprosili o spotkanie z nią. Z przewodniczącą koalicji “Nasz Mars”. Też coś! Wygląda na to, pomyślał Frank, że Rosjanie są najwyraźniej jeszcze głupsi od Amerykanów.

Maja chciała, aby Chalmers jej towarzyszył, a on był zbyt zmęczony, aby się zastanawiać, czy powinien. Zgodził się więc z lekkim grymasem niezdecydowania na twarzy. Po prostu łatwiej było pójść niż tłumaczyć jej, dlaczego nie chce tego zrobić.

Wsiedli w pociąg, pojechali do następnej stacji, minęli straż i weszli do środka. W namiocie rosyjskim panował tłok jak w mrowisku i wrzało w nim jak w ulu.

— Masz trudniejsze zadanie niż ja — odezwał się Frank, rozejrzawszy się dokoła.

— Rosjanie są do tego przyzwyczajeni — odparła. — Te namioty niewiele się różnią od moskiewskich mieszkań.

— Tak, tak. — Rosja stała się czymś w rodzaju ogromnej Korei, w której stosowano ten sam brutalnie sprawny kapitalizm “siłowy”. Była absolutnie stayloryzowana, a pod cieniutką warstewką demokracji i łatwego dostępu do dóbr konsumpcyjnych ukrywała się rządząca junta. — To zadziwiające, jak mało trzeba zrobić, aby pociągnąć za sobą głodujący lud…

— Przestań, Frank, proszę cię.

— Po prostu o tym pamiętaj, a wszystko się uda.

— Pomożesz mi czy nie? — zapytała ostrym tonem.

— Tak, tak, jasne.


Centralny plac pachniał toru, barszczem i smażeniną, a tłum był tu o wiele bardziej niesforny i dużo głośniejszy niż w amerykańskim namiocie. Każdy uważał się za przywódcę buntu, wszyscy mówili naraz, zawzięcie dyskutując. Było tu o wiele więcej kobiet niż wśród Amerykanów. Rosjanie zdołali odczepić pociąg od toru magnetycznego i to rozgrzało im krew, wręcz palili się do dalszego działania. Maja musiała używać ręcznego megafonu, a przez cały czas, gdy stojąc na krześle przemawiała do nich, tłum wokół niej falował. Wielu uczestników strajku głośno się kłóciło i ignorowało Tojtowną, jak gdyby była pianistą w podrzędnej spelunce.

Frank w ostatnich latach mocno zaniedbał swój rosyjski, toteż teraz nie mógł zrozumieć większości okrzyków, które tłum wznosił w kierunku Mai, ale jej odpowiedzi były dla niego dość jasne. Tłumaczyła zebranym emigracyjne moratorium, mówiła o automatycznej fabryczce do budowy nowych miast, o dostawach wody i o konieczności dyscypliny. Obiecywała lepsze życie, które miało nadejść, gdy wszystko zostanie odpowiednio uporządkowane. Frank przypuszczał, że jest to klasyczna “babuszkowa” przemowa, która jakoś uspokoi zebranych, ponieważ wielu Rosjan wolało spokój niż bunt; pamiętali, co naprawdę oznaczają i jak się kończą społeczne niepokoje i — oczywiście — bali się następstw. A można im było wiele obiecać, wszystko wydawało się wiarygodne: ostatecznie, był to przecież duży świat, rzadko zaludniony, bogaty w liczne surowce, dobre automatyczne projekty, programy komputerowe, wzorce genów…

W jednym wyjątkowo głośnym momencie dyskusji Chalmers odezwał się do Mai po angielsku:

— Pamiętaj o kiju.

— Co? — warknęła.

— O kiju. Trzeba ich trochę postraszyć. Nie tylko marchewka, także kij.

Skinęła głową, podniosła megafon i powiedziała im o trującym i śmiertelnie lodowatym powietrzu. Tłumaczyła, że mogą tu żyć tylko dzięki namiotom, dzięki dostawom elektryczności i wody. Powiedziała o zagrożeniach, które czekały ich na zewnątrz i które były zupełnie nieznane na Ziemi.

Była szybka, zresztą jak zawsze. Prędko wróciła więc do obietnic. Tak i tak, kij i marchewka, szarpnięcie za smycz i jej poluźnienie, a potem znowu maleńkie ostrza kolczatki wbijające się w szyje. Aż w końcu Rosjanie również się uspokoili.

Gdy później wracali pociągiem do Sheffield, Maja przez całą drogę mamrotała coś z nerwową ulgą. Twarz miała zarumienioną, oczy błyszczące, kurczowo trzymała Franka za ramię i nagle odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się dziwnie. Ta jej nerwowa inteligencja, ta przykuwająca uwagę fizyczna obecność… Frank musiał być naprawdę wyczerpany albo o wiele bardziej wstrząśnięty niż sądził… Ale może przyczyną jego zachowania było spotkanie z Phyllis. Tak czy owak, czuł jak jego ciało rozgrzewa się dzięki niej, czuł się tak, jak gdyby wchodził do sauny po mroźnym dniu spędzonym na zewnątrz, czuł ulgę, że może zrezygnować z czujności i wielki spokój.

— Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła — mówiła gwałtownie Maja — naprawdę jesteś taki dobry w trudnych sytuacjach, taki pewny, zrozumiały i zdecydowany. Ludzie ci wierzą, ponieważ nie próbujesz im się przypochlebiać ani nie łagodzisz prawdy.

— To właśnie zawsze działa najlepiej — odparł, spoglądając przez okno na mijane namioty. — Zwłaszcza, kiedy ich łechtasz i okłamujesz.

— Daj spokój, Frank.

— To prawda. Sama jesteś w tym dobra.

To była zdecydowana aluzja, ale Maja najwyraźniej jej nie dostrzegła. Istniała nazwa tego tropu w retoryce, ale nie mógł sobie jej przypomnieć. Metonimia? Synekdocha? Tak czy owak, Rosjanka tylko się zaśmiała pochylając się ku niemu i ścisnęła go za ramię. Jak gdyby ich kłótnia w Burroughs nigdy się nie zdarzyła, nie mówiąc o wydarzeniach wszystkich wcześniejszych lat. Maja nie wysiadła w Sheffield, ale pojechała z Frankiem aż do jego przystanku, gdzie wyszli razem na peron. Szła u jego boku przez przepastną stację w stożku, a potem weszła wraz z nim do jego mieszkania. Tam się rozebrała, wzięła prysznic i ubrała w jeden z jego kombinezonów, przez cały czas trajkocząc o wydarzeniach minionego dnia i ogólnej sytuacji, jak gdyby byli ze sobą bez przerwy, jak gdyby wcale się nie rozstawali. Potem wyszli na kolację, zjedli zupę, pstrąga, sałatkę, wypili butelkę wina, a Maja nadal zachowywała się tak, jakby w ten właśnie sposób ona i Frank spędzali wszystkie ostatnie wieczory. Na koniec rozparci na krzesłach popijali kawę i brandy. Dwoje polityków po dniu wypełnionym polityką. Dwoje przywódców.

Wtedy wreszcie się uspokoiła, przestała mówić, usiadła wygodnie i wpatrzyła się we Franka. I, o dziwo, jej wzrok wcale go nie zmieszał, nie wywołał u niego zwykłej nerwowości; miał wrażenie, że chroni go przed wszystkim jakieś pole siłowe. Może czuł się tak właśnie dzięki jej spojrzeniu. Po prostu czasami człowiek jest pewien, że druga osoba naprawdę go lubi.

Maja spędziła z nim noc. Również przez następne dni dzieliła czas między swoją siedzibą biur “Naszego Marsa” i jego mieszkanie, w żaden sposób mu nie tłumacząc, co robi ani co jej zachowanie ma oznaczać. A kiedy nadchodził czas, by udać się do łóżka, rozbierała się bez słowa i kładła się najpierw obok niego, a potem na nim, taka ciepła i opanowana. Dotyk jej całego ciała naraz… I jeśli wtedy Frank rozpoczynał grę wstępną, natychmiast reagowała i odwzajemniała jego pieszczoty; wystarczyło, by dotknął jej ramienia. Jak wchodzenie do sauny! Była tak spokojna, taka łagodna i opanowana. Zadziwiające, zachowywała się jak ktoś inny. Zupełnie nie jak znana mu Maja; ale ta kobieta obok niego, szepcząca bez końca: “Frank, och, Frank”, to jednak z pewnością była ona.

Nigdy o tym nie rozmawiali. Zawsze mówili tylko o ogólnej sytuacji, wymieniali nowiny, które rzeczywiście niosły wiele tematów do rozmów. Niepokoje na Pavonis chwilowo przeszły w stan zawieszenia, ale problemy zdarzały się wszędzie na Marsie. Było ich coraz więcej i coraz gorsze: sabotaże, strajki, rozruchy, prawdziwe bitwy, batalie i potyczki, morderstwa. A wiadomości, które docierały z Ziemi, były jeszcze gorsze: od wydarzeń, które wyglądały jak przykład czyjegoś szubienicznego humoru, aż po sprawy naprawdę przerażające. W porównaniu z tym, co działo się na ich rodzimej planecie, Mars wydawał się oazą spokoju i porządku, krainą małych lokalnych zawirowań dalekich od gigantycznego ziemskiego wiru, który wyglądał dla Franka jak wielki korkociąg, porywający w śmiertelny taniec wszystko, co spotkał na swojej drodze. Na Ziemi wszędzie wybuchały małe wojny. Indie i Pakistan użyły broni nuklearnej w Kaszmirze. Afryka umierała, a bogata Północ poprzestawała na kłótni, komu najpierw udzielić pomocy.

Pewnego dnia Frank i Maja otrzymali wiadomość, że moholowe miasto Hephaesrus, leżące na zachód od Elysium i zamieszkane przez Amerykanów i Rosjan, zostało po prostu opuszczone. Nagle urwał się kontakt radiowy, a kiedy ludzie z Elysium pojechali się rozejrzeć, znaleźli miasto zupełnie puste. W całym Elysium aż się kotłowało z tego powodu, toteż Frank i Maja postanowili pojechać tam osobiście i sprawdzić, czy mogą w jakiś sposób pomóc. Wsiedli więc w pociąg do Tharsis i ruszyli w z wolna gęstniejące powietrze.

Przejeżdżali przez kamienne równiny, łaciate teraz od zasp nigdy nie topniejącego śniegu, ziarnistego, o barwie brudnego różu, śniegu, który — niczym kolorowe cienie — pokrywał ściśle północne stoki wszystkich wydm i skał. Potem wyjechali na lśniące, niesamowicie czarne równiny Isidis, gdzie w cieplejsze letnie dni topiła się wieczna zmarzlina, natomiast gdy powietrze się ochładzało, znowu zamarzała w połyskujące czarne skwarki. Rodząca się tundra… albo i moczary. Za oknami pociągu latały kępki czarnej trawy, może nawet jakieś arktyczne kwiaty. A może tylko śmieci.

Burroughs było ciche i niespokojne, szerokie trawiaste aleje puste, a ich zieleń szokująca jak halucynacja albo powidok wywołany zbyt długim patrzeniem w słońce. Podczas czekania na pociąg do Elysium Frank poszedł do magazynu stacji i poprosił o zwrot zawartości swojego pokoju w Burroughs, przedmiotów, które wcześniej tu zostawił. Magazynier wrócił z jednym wielkim pudłem, zawierającym wyposażenie kawalerskiej kuchni, lampę, kilka kombinezonów i przenośny komputer. Żadna z tych rzeczy nie miała dla Franka najmniejszego znaczenia, toteż włożył mikrokomputer do kieszeni, a resztę wyrzucił na śmietnik. Pomyślał, że były to zmarnowane lata — nie mógł sobie przypomnieć ani jednego dnia z tego okresu. Pertraktacje związane z traktatem wydawały mu się teraz czystym teatrem, jak gdyby ktoś zerwał zasłonę i pół scenografii, ujawniając w ten sposób prawdziwą historię, która toczyła się za sceną, na tylnych schodkach: dwóch mężczyzn wymieniających uścisk dłoni i kiwających sobie głowami.

Rosyjskie biuro w Burroughs chciało, aby Maja popracowała trochę z nimi i pokierowała niektórymi sprawami osobiście, więc Frank zostawił ją w mieście, wsiadł w pociąg do Elysium, a potem przyłączył się do royerowej karawany zmierzającej do Hephaestus. Ludzie w pojeździe byli wyraźnie onieśmieleni jego obecnością, toteż rozdrażniony Frank po pewnym czasie zaczął ich ignorować. Przejrzał swój stary komputerowy szkicownik. Zawierał głównie klasykę literacką i naukową, sporo wpisanych różnego rodzaju książek, a na ich kartach notatki Franka z filozofii i polityki. Sto tysięcy tomów. Obecnie tego typu komputery były sto razy pojemniejsze, chociaż Chalmers uważał to ulepszenie za zupełnie bezcelowe, ponieważ i tak nikt nie miał tu czasu, aby przeczytać choćby jedną książkę. Przeglądając własne notatki zauważył, że w owych czasach był najwyraźniej zafascynowany teoriami Nietzschego. Znalazł wiele zaznaczonych przez siebie myśli tego filozofa. Gdy je teraz odczytywał, zupełnie nie mógł zrozumieć, po co je podkreślał, wszystkie wydawały mu się niepoważne i bzdurne. A potem przeczytał jedną, która wywołała prawdziwy dreszcz: “Jednostka jest, w swojej przyszłości i przeszłości, fragmentem losu, dodatkowym prawem, jedną koniecznością więcej dla wszystkiego, co jest, i wszystkiego, co będzie. Powiedzenie jej «zmień się» oznacza twierdzenie, że wszystko powinno zostać zmienione, nawet to, co się zdarzyło w przeszłości…”

W Hephaestus zainstalowała się już nowa załoga moholu. Przeważnie byli to ludzie, którzy od dłuższego czasu mieszkali na Marsie, technicy i inżynierowie, o wiele bardziej doświadczeni niż nowo przybyli mieszkańcy Pavonis. Frank rozmawiał z wieloma, pytając o tych, którzy zniknęli, i pewnego ranka przy śniadaniu, obok okna z widokiem na nieprzerwany biały pióropusz cieplny moholu, jakaś Amerykanka, która z wyglądu trochę przypomniała Frankowi Ursulę, powiedziała:

— Ci ludzie przez całe życie oglądali filmy wideo. To wychowankowie Marsa. Na Ziemi wierzyli w niego jak w Graala i zrobili wszystko, aby się tutaj dostać. Pracowali latami i oszczędzali, a potem sprzedali cały dobytek, aby mieć pieniądze na przelot, ponieważ wydawało im się, że życie tu będzie takie jak na filmach. A gdy wreszcie przylecieli do tego świata, uwięziono ich w namiotach i kazano wykonywać znowu tę samą pracę, jaką wykonywali na rodzimej planecie i prawdziwy Mars nadal wygląda dla nich tak, jak gdyby ciągle mogli go oglądać jedynie na ekranie telewizyjnym. Więc znikają. Znikają dlatego, że szukają tego, po co tu przybyli!

— Ależ oni nie wiedzą, jakim życiem żyją ci, którzy zniknęli — zaoponował Chalmers. — Tamtym w ogóle nie uda się przeżyć! Kobieta potrząsnęła głową.

— Słyszą plotki. Niektórzy ludzie wracają. Ktoś nagrywa filmiki wideo, które od czasu do czasu można obejrzeć. — Zgromadzone dokoła niej osoby pokiwały głowami. — Widzimy, kto przylatuje tu po nas z Ziemi. Najlepiej uciec, gdy ma się jeszcze ku temu szansę.

Frank potrząsnął głową zaskoczony. Dokładnie to samo mówił mu ciężarowiec w obozie górniczym, ale tym razem — ponieważ mówiła o tym spokojna kobieta w średnim wieku — brzmiało to inaczej, było o wiele bardziej niepokojące.

Tej nocy Frank nie mógł zasnąć, zamówił więc rozmowę z Arkadym i połączono go jakieś pół godziny później. Arkady przebywał właśnie na Olympus Mons w obserwatorium.

— Czego ty właściwie chcesz, Arkady? — krzyknął Frank. — Co ty sobie wyobrażasz? Myślisz, że będzie świetnie, jeśli wszyscy stąd wyruszymy i ukryjemy się w górach?

Arkady uśmiechnął się.

— A po co się twoim zdaniem żyje, Frank? Będziemy tam pracować, aby zaspokajać własne potrzeby, prowadzić różnego rodzaju badania i może nawet trochę terraformować… Będziemy śpiewać i tańczyć, spacerować w słońcu i pracować jak szaleni jedynie dla jedzenia i zaspokojenia naszej własnej ciekawości.

— Ależ to jest niemożliwe! — wrzasnął Frank. — Jesteśmy częścią tamtego świata, nie możemy przed tym wszystkim uciec.

— Nie możemy? Tamten świat to tylko błękitna gwiazda wieczorna, maleńka kropka na naszym niebie. Dla nas teraz jedynie prawdziwa jest ta planeta i nic poza nią.

Frank poddał się, zupełnie wyprowadzony z równowagi. Nigdy nie potrafił rozmawiać z Arkadym. Z Johnem było inaczej, ale wtedy on i John byli przyjaciółmi.

Wrócił pociągiem do Elysium. Masyw Elysium wznosił się nad horyzontem jak ogromne siodło upuszczone na pustynię. Urwiste stoki dwóch wulkanów miały teraz barwę różowawobiałą, były pokryte głębokim śniegiem, tak zbitym, że tworzył firn; jeszcze trochę i staną się lodowcami. Frank zawsze myślał o miastach Elysium jako o przeciwwadze wobec tych, które leżały na Tharsis — wydawały mu się starsze, mniejsze, bardziej funkcjonalne i o wiele rozsądniejsze. Ale teraz znikali tu setkami ludzie; osady te bezsprzecznie stanowiły główną bazę wypadową w nieznane, do kolonii ukrytych w dziczy kraterów.

W Elysium poproszono Chalmersa, aby wygłosił mowę do grupy nowych amerykańskich przybyszy. Byli tu dopiero jeden dzień. Przed oficjalną mową odbyło się nieformalne spotkanie i Frank chodził wśród nich, jak zwykle zadając pytania.

— Oczywiście wyjedziemy, jeśli będziemy mogli — oświadczył mu śmiało jeden z mężczyzn.

Inni natychmiast się wtrącili, mówiąc jeden przez drugiego.

— Powiedziano nam, żebyśmy tu nie przylatywali, jeśli chcemy wychodzić na zewnątrz. Tak to już jest na Marsie, mówili nam.

— Czy oni nas uważają za głupców?

— To wy wysyłacie nam filmy wideo. Wszyscy: i my, i oni oglądamy te same.

— Do diabła, co drugi artykuł mówi o marsjańskim “podziemiu”. Wynika z nich, że “ukryci” są komunistami, nudystami albo różokrzyżowcami…

— Utopistami, karawaniarzami albo prymitywnymi mieszkańcami jaskiń…

— Amazonkami, lamami albo kowbojami…

— Rozumiesz… jest to po prostu projekcja własnych marzeń każdego z mówiących. Ponieważ tutaj jest tak źle…

— Może istnieje jeden uporządkowany “przeciwświat”…

— To jest kolejna mrzonka, uogólniająca…

— Oni są prawdziwymi władcami tej planety, nie sądzisz? “Ukryci”, którymi może kieruje twoja przyjaciółka Hiroko, którzy może mają kontakt z twoim przyjacielem Arkadym, a może nie. Kto to może wiedzieć? Nikt niczego nie wie na pewno, nie na Ziemi…

— To wszystko są tylko opowiastki. A ta akurat jest najlepsza… Miliony ludzi na Ziemi palą się, by zakosztować takiego życia. Wielu z nich chce przylecieć, ale tylko nieliczni się tu dostali. A spory procent tych, którzy zostali w końcu tu wysłani, musiało przejść przez cały proces selekcyjny. Kłamaliśmy, aby tu dotrzeć.

— Tak, tak — wtrącił Frank ponuro. — Wszyscy tak postępowaliśmy. — To mu przypomniało stary dowcip Michela: “Skoro wszyscy i tak zaczną wariować”…

— Sam widzisz! Czego się spodziewaliście?

— Nie wiem. — Frank smutno potrząsnął głową. — Ale to wszystko są mrzonki, urojenia, rozumiecie? Potrzeba pozostania w ukryciu krępuje każdą społeczność, paraliżuje ją. To tylko opowiastki, kiedy się nad tym dobrze zastanowić…

— Ciekawe więc, dokąd twoim zdaniem udają się ci wszyscy, którzy znikają?

Frank z niepokojem wzruszył ramionami, a oni tylko się uśmiechnęli.

Godzinę później ciągle jeszcze się nad tym zastanawiał. Wszyscy przeszli do amfiteatru, który znajdował się częściowo na powietrzu, a zbudowany został z nieruchomych bloków solnych w klasycznym stylu greckim. Półokrąg białych ławek wznoszących się coraz wyżej jedna nad drugą wypełniły tłumy ludzi o uprzedzająco grzecznych twarzach. Czekali na jego mowę, ciekawi tego, co może im powiedzieć przedstawiciel pierwszej setki; był dla nich reliktem przeszłości, postacią historyczną, człowiekiem, który przebywał na Marsie już dziesięć lat, zanim niektórzy z obecnych na widowni w ogóle się urodzili, a jego wspomnienia z Ziemi sięgały czasów ich dziadków. Dzieliła ich rozległa i mroczna przepaść tych wszystkich lat.

Starożytni Grecy najwyraźniej dobrze znali się na akustyce — musiał tylko trochę podnieść głos i wszyscy już go słyszeli. Wygłosił do zgromadzonych dość szablonową mowę, powiedział im niemal to, co zwykle, chociaż wiele słów wykroiły i ocenzurowały aktualne wydarzenia. Całość nie brzmiała zbyt przekonująco, nawet dla niego samego.

— Słuchajcie — mówił, na poczekaniu desperacko rewidując swoją przemowę, improwizując, a jednocześnie z uwagą obserwując twarze w tłumie, by natychmiast wychwycić ich reakcję — kiedy przybyliśmy tutaj, znaleźliśmy się w całkowicie innym miejscu, w nowym świecie i to musiało sprawić, że staliśmy się zupełnie innymi istotami niż przedtem. Przestały mieć dla nas znaczenie wszelkie stare dyrektywy z Ziemi. Prawda jest taka, że musimy tu stworzyć nowe marsjańskie społeczeństwo, taka jest kolej rzeczy. Fakt ten wypływa z decyzji, które podejmujemy razem, poprzez kolektywne działanie. Są to decyzje, które podejmujemy w naszym czasie, w obecnych latach, dokładnie teraz, w tej właśnie chwili… Ale jeśli postanowicie uciec na otwartą przestrzeń i przyłączyć się do którejś z ukrytych kolonii, odizolujecie się od nas! Pozostaniecie tacy, jacy byliście, kiedyście tu przybyli, i nigdy nie zdołacie się przeobrazić w przedstawicieli marsjańskiej społeczności. A jednocześnie pozbawicie tych, co pozostaną, waszej wiedzy i wkładu w tę społeczność. Znam to z własnego doświadczenia, wierzcie mi. — Przeszył go nagły ból, co niezwykle go zaskoczyło. — Jak wiecie niektórzy z pierwszej setki zniknęli jako pierwsi, przypuszczalnie pod przywództwem Hiroko Ai. Wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobili, naprawdę nie rozumiem… Ale mogę wam powiedzieć, jak bardzo przez te wszystkie lata tęskniliśmy za genialnym talentem projektowania systemów Japonki. Sądzę, że mogę się posunąć do tego, aby obarczyć ją częściową odpowiedzialnością za obecną sytuację. Jestem bowiem pewien, że spora część problemów, z którymi borykamy się obecnie, wynika właśnie z jej nieobecności przez te wszystkie lata. — Potrząsnął głową, próbując uporządkować myśli. — Pierwszy raz, kiedy zobaczyłem ten kanion, w którym jesteśmy w tej chwili, byłem właśnie z nią. To było w czasie jednej z pierwszych wypraw badawczych na ten teren. Stałem u boku Hiroko Ai, patrzyliśmy w ten kanion, którego dno jest takie nagie i płaskie, i nagle powiedziała: “Wygląda jak podłoga w pokoju”. — Frank popatrzył po słuchaczach, próbując sobie przypomnieć twarz Hiroko. Tak… nie. Jakie to dziwne, pomyślał, że się pozornie pamięta twarze, póki się nie spróbuje spojrzeć na nie w swoim umyśle: wtedy odwracają się. — Tęsknię za nią. Przyjechałem teraz tutaj i nie mogę uwierzyć, że jest to to samo miejsce, toteż… trudno mi uwierzyć, że naprawdę ją znałem. — Przerwał, usiłując się skupić na ich twarzach. — Rozumiecie?

— Nie! — krzyknął ktoś z tłumu.

Był zmieszany, niemniej jednak na sekundę zagotował się w nim stary gniew.

— Mówię, że musimy tu stworzyć nowego Marsa! Mówię, że jesteśmy zupełnie nowymi istotami, że nic tutaj nie jest takie samo! Nic!

Zrezygnowany urwał, zszedł z mównicy i usiadł. Zaczęli przemawiać inni mówcy, słyszał ich monotonne głosy. Przez długi czas siedział nieruchomo, oszołomiony, i wpatrywał się w otwarty koniec amfiteatru, który wychodził na park z rzadko posadzonymi platanami. Za parkiem wznosiły się smukłe białe budynki, ich dachy i balkony również porastały drzewa. Widok był dwukolorowy — zielonobiały.

Nie potrafił im przekazać swoich myśli. Nikt nie mógłby tego zrobić. Tylko czas i sam Mars. A tymczasem będą postępować wbrew własnym interesom i korzyściom. To się zdarzało przez cały czas, ale dlaczego? Dlaczego ludzie są tacy głupi?

Frank opuścił amfiteatr, przemierzył park i wszedł do miasta.

— Jak to się dzieje, że ludzie postępują przeciwko sobie, przeciwko swoim własnym oczywistym materialnym interesom? — zapytał Slusinskiego przez naręczny notesik komputerowy. — To przecież szaleństwo! Marksiści byli materialistami, jak oni to tłumaczyli?

— Ideologią, szefie.

— Ale jeśli świat materialny i nasze metody manipulowania nim determinują wszystko inne, w jaki sposób w ogóle jest możliwa ideologia? Czy oni wiedzieli, skąd pochodzi?

— Niektórzy definiowali ideologię jako urojony związek jakiegoś poglądu z rzeczywistą sytuacją. Twierdzili, że wyobraźnia stanowi w ludzkim życiu potężną siłę.

— Ależ w takim razie wcale nie byli materialistami! — Zaklął z oburzeniem. — Nic dziwnego, że marksizm umarł.

— Cóż, szefie, w rzeczywistości wielu ludzi na Marsie nazywa siebie marksistami.

— Bzdura, cholera! Równie dobrze mogliby się nazwać zoroastrianami, jansenistami albo heglistami.

— Wszyscy marksiści są heglistami, szefie.

— Och, dajmy już temu spokój — warknął Frank i przerwał połączenie.

Urojone istoty w prawdziwym krajobrazie. Nic dziwnego, że Frank zapomniał o kiju i marchewce i wszedł w królestwo nowego istnienia, radykalnej różnicy i całego tego nonsensu. Próbował być Johnem Boonem. Tak, to prawda! Próbował robić to, co robił John. Tylko John był w tym dobry; Frank widział go, jak pracował w tamtym “magicznym” czasie, w tamtych dawnych dniach, zmieniając wszystko jedynie słowami, jedynie tym, jak mówił. Podczas gdy dla Franka słowa kojarzyły się z grudami w ustach. Nawet teraz, kiedy słowa były właśnie tym, czego ci ludzie potrzebowali, kiedy właśnie one były jedyną rzeczą, która mogła ich uratować.


Maja czekała na Franka na stacji w Burroughs. Uściskała go, a on stał sztywno z torbami w rękach. Za namiotem na fiołkoworóżowym niebie falowały niskie, czekoladowe chmury burzowe. Frank nie był w stanie spojrzeć Mai w oczy.

— Byłeś cudowny — powiedziała. — Nikt o niczym innym nie mówi.

— Przez godzinę. — Po której emigranci znikali nadal. To był świat czynu i słowa nie miały większego wpływu na czyny niż szum wodospadu na szybki prąd strumienia.

Pospiesznie ruszył do biura na płasko wzgórzu. Maja szła obok i przez cały czas mówiła, podczas gdy on oglądał na czwartym piętrze jeden z pokoi o żółtych ścianach. Bambusowe meble, kwiecista pościel, obite tapczany. Maja była wesoła, pełna planów i naprawdę z niego zadowolona. Była z niego zadowolona! Tak mocno zacisnął na tę myśl zęby, że aż poczuł ból.

W końcu wstał i ruszył do drzwi.

— Muszę się przejść — wyjaśnił.

Kiedy wyszedł, zobaczył w wyobraźni jej twarz: zraniona i zaskoczona. Jak zwykle.

Zszedł szybko na murawę i ruszył wzdłuż długiego rzędu kolumn Bareissa. Wyglądały jak wyrzucone w górę i schwytane w locie szpilki. Po drugiej stronie kanału usiadł przy okrągłym białym stoliczku ulicznej kafejki i popijał przez godzinę grecką kawę.

Nagle stanęła przed nim Maja.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała. Wskazała na stolik, potem na jego własną nieznośną, nachmurzoną minę. — Czy stało się coś złego?

Patrzył w swoją filiżankę, po czym podniósł oczy na Maję, wreszcie znowu je opuścił. Problem był niemożliwy do rozwiązania. Zdanie samo się wypowiedziało w jego umyśle, a każde słowo miało wielką wagę: “To ja zabiłem Johna”.

— Nic się nie stało — odparł. — O co ci chodzi?

Zacisnęła usta, a jej spojrzenie stało się pogardliwe. Twarz była stara. Mieli teraz prawie osiemdziesiąt lat. Byli na to wszystko zbyt starzy. Po długiej chwili milczenia Maja usiadła naprzeciw.

— Słuchaj — odezwała się powoli. — Nie dbam o to, co się zdarzyło w przeszłości. — Urwała, a on zaryzykował i spojrzał na nią; patrzyła w dół, zatopiona w myślach. — To, co się zdarzyło na Aresie albo w Underhill. Albo gdziekolwiek.

Serce trzepotało mu w piersi jak zwierzątko próbujące szaleńczo wyrwać się z klatki. W płucach czuł zimno. Maja przez cały czas mówiła, ale do Franka nie docierał sens jej słów. Czy wiedziała?! Czy wiedziała, co się stało w Nikozji? To niemożliwe, gdyby wiedziała nie byłoby jej tutaj (doprawdy?). Ale powinna była wiedzieć.

— Rozumiesz? — spytała.

Nie usłyszał, do czego odnosiło się jej pytanie. Nadal wpatrywał się w swoją filiżankę i nagle Maja uderzyła w nią grzbietem dłoni. Filiżanka zabrzęczała i pękła. Biały ceramiczny półokrąg uszka wirując spadł na chodnik.

— Pytałam, czy mnie rozumiesz!?

Jak sparaliżowany wciąż spoglądał na pusty blat stolika. I na brązowe plamy kawy. Maja pochyliła się i zakryła rękami twarz. Skuliła się wstrzymując oddech.

W końcu odetchnęła i podniosła głowę.

— Nie — szepnęła tak cicho, że Frank w pierwszej chwili pomyślał, że mówi do siebie. — Nie mów o tym. Sądzisz, że to wszystko ma dla mnie jakieś znaczenie, i dlatego postępujesz tak, a nie inaczej. Jak gdybym była w stanie przejmować się bardziej przeszłością niż teraźniejszością. — Popatrzyła na niego i uchwyciła jego spojrzenie. — To było ponad trzydzieści lat temu — powiedziała. — Ponad trzydzieści pięć lat minęło od chwili, gdy się poznaliśmy, i trzydzieści od chwili, gdy to wszystko się zaczęło. Nie jestem już tamtą Mają Jekaterinę Tojtowną, nie znam jej, nie wiem, co myślała czy czuła, albo dlaczego tak, a nie inaczej postępowała. To był inny świat, inne życie. To nie ma już teraz dla mnie znaczenia. Nie mam już żadnych uczuć dla tamtej kobiety i dla tamtego czasu. Teraz jestem tutaj i jestem już kimś innym. — Wtuliła kciuk między piersi. — Bo widzisz… ja cię kocham.

Umilkła; jej ostatnie słowa rozchodziły się jak fale na stawie. Nie mógł przestać na nią patrzeć; potem z wysiłkiem oderwał od niej wzrok i podniósł oczy na blade wieczorne gwiazdy nad głową. Usiłował zapamiętać ich położenie. Kiedy powiedziała, że go kocha, Orion stał wysoko na południowym niebie. Frank siedział nadal na twardym metalowym krzesełku. Miał zimne stopy.

— Nie chcę myśleć o niczym innym. Liczy się tylko to — odezwała się znowu Maja.

A więc nie wiedziała. On jednak wiedział, mało tego, on to zrobił. Tylko że, pomyślał Frank, trzeba sobie jakoś radzić z własną przeszłością. Mieli prawie po osiemdziesiąt lat i byli zdrowi. Niektórzy mieszkańcy Marsa liczyli sobie teraz po sto dziesięć lat i byli zdrowi, energiczni, silni. Kto wie, jak długo to jeszcze potrwa? Sporo się jeszcze zdarzy, a własna przeszłość, z którą trzeba żyć, jest coraz pojemniejsza, ciągle składa się na nią więcej zdarzeń. A wszystko, co się zdarzyło, lata ich młodości, straciły na znaczeniu, odsunęli je w mrok własnej niepamięci, Owyschły już wszystkie te niesamowite namiętności, które kiedyś raniły tak głęboko… Czy po tych ranach naprawdę pozostały już tylko blizny? Obyło się bez trwałego kalectwa? Nie przeżyli tysiąca maleńkich amputacji?

Nie, to przecież nie była kwestia materii. Amputacje, kastracje, drążenie duszy; wszystko działo się tylko w wyobraźni. Wyimaginowana wzajemna zależność wobec prawdziwej sytuacji…

— Mózg to zabawna rzecz — mruknął Frank.

Maja podniosła głowę i wpatrzyła się w niego z zaciekawieniem. Nagle zaczął się bać. Przecież każde z nich “było” własną przeszłością, musieli nią “być”, ponieważ w przeciwnym razie byliby niczym; cokolwiek czuli, myśleli albo mówili w chwili obecnej, nie było niczym więcej jak tylko echem przeszłości. Więc jeśli coś mówili, skąd mogli wiedzieć, jakie są ich najgłębsze myśli? Co naprawdę czują, myślą, mówią ich umysły? Nie mogli tego wiedzieć, w każdym razie nie do końca i nie na pewno. Związki międzyludzkie musiały z tego powodu być czymś skrajnie zagadkowym. Każde znajdowało się między dwoma podświadomymi umysłami: własnym i tej drugiej osoby, i cokolwiek człowiek mówił, jakakolwiek powierzchniowa wolna myśl pojawiała się w jego głowie, nie można jej było zaufać. Czy głęboko w swojej podświadomości Maja wiedziała o jego zbrodni, czy też nie miała o niej pojęcia, czy tam w głębi swego umysłu pamiętała mu to, czy o tym zapomniała, poprzysięgła zemstę czy wybaczyła? Nie mógł się tego dowiedzieć. Uświadomił sobie, że nigdy nie będzie tego pewien. To było niemożliwe.

I w dodatku była teraz przy nim. Siedziała naprzeciw niego nieszczęśliwa i wyglądała na tak kruchą, że mógłby ją rozbić jak filiżankę kawy, roztrzaskać, zaledwie raz pstryknąwszy palcami. A gdyby nagle przestał udawać, że jej wierzy… co stałoby się wtedy? Co by się zdarzyło? Czy w ten sposób zniweczyłby jej wysiłki? Znienawidziłaby go za to — za zmuszanie jej do myślenia o przeszłości i przykładania do niej na nowo znaczenia. Cóż… trzeba będzie kontynuować tę grę, trzeba będzie dalej udawać, grać…

Podniósł rękę, przerażony, że ruch ten kojarzy mu się z teleoperacją. Był karłem w kabinie wielkiej koparki. Maszyna była sztywna, drażliwa, obca. Podniesienie, potem szybkie wyrównanie! Na lewo, stop; powrót, stop; wyrównanie. Powoli, łagodnie w dół. Tak bardzo łagodnie na grzbiet jej dłoni. Poklepanie po ręce, bardzo delikatnie. Jej ręka bardzo, bardzo chłodna; taka sama była jego dłoń.

Popatrzyła na niego bezradnie.

— Chodźmy… — Musiał odchrząknąć. — Wracajmy do domu.


Przez całe tygodnie po tej rozmowie Frank czuł się jakoś fizycznie niezgrabny, jak gdyby jego umysł opuścił ciało i musiał nim teraz poruszać z pewnej odległości. Stałe poczucie teleoperacji. Dzięki niej uświadamiał sobie, jak wiele ma mięśni. Czasami znał je tak dobrze, że z łatwością parł przez powietrze, ale przez większość czasu miotał się po okolicy niczym potwór Frankensteina.

Burroughs zalewały złe wiadomości; życie w mieście wydawało się dość normalne, ale ekrany wideo ukazywały sceny ze wszystkich stron planety, w które Chalmers ledwie mógł uwierzyć. Zamieszki w Hellas. Pokryty kopułą krater Nowe Houston ogłosił się niezależną republiką, a w tym samym tygodniu Slusinski przysłał Frankowi kasetę, na której Amerykanie zajmujący pięć hoteli zagłosowali, aby wyjechać z Hellas bez wymaganego pozwolenia na podróż. Chalmers skontaktował się z nowym przedstawicielem UNOMY i kazał pojechać na miejsce oddziałowi ONZ-owskiej policji. Dziesięciu ludzi aresztowało pięćset osób przy użyciu prostego fortelu — przejęli komputer elektrowni namiotu i rozkazali bezradnym mieszkańcom, aby wsiedli do szeregu kolejowych wagoników, zanim z ich namiotu zostanie wypuszczone powietrze. Buntowników odwieziono do Korolowa, które stało się ostatnimi czasy miastemwięzieniem, o czym powszechnie wiedziano wszędzie na Marsie. Trudno było ten fakt ukryć, ponieważ już wcześniej panowała wokół miasta “więzienna” atmosfera, a różne rodzaje więzień istniały już od wielu lat, sekretnie rozproszone po całej planecie.

Chalmers rozmawiał z kilkoma więźniami przez wideotelefony w ich celach; z dwoma lub trzema naraz.

— Sami widzicie, jak łatwo było was pokonać — powiedział im. — Tak to się wszędzie skończy. Systemy wspomagania życia są tak kruche, że nijak nie można się bronić. Nawet na Ziemi wysoko rozwinięta technika militarna sprawia, że stan wyjątkowy można wprowadzić o wiele łatwiej niż kiedyś, ale tutaj takie działanie jest wręcz absurdalnie proste.

— Cóż, udało wam się wziąć nas przez zaskoczenie. To było łatwe odparł mężczyzna około sześćdziesiątki. — Dzięki temu wiemy, że jesteście inteligentni. Ale spróbujcie nas złapać, kiedy wydostaniemy się na wolność. W tej chwili wasz system wspomagania życia jest tak samo słaby dla nas, jak nasz dla was, ale wasz w sposób bardziej widoczny.

— A cóż wy możecie o tym wiedzieć?! Cały system wspomagania życia, który mamy tutaj, jest w gruncie rzeczy w decydującym stopniu zależny od Ziemi. A oni mają do dyspozycji ogromne siły militarne, natomiast my nie. Wy i wszyscy wasi przyjaciele próbujecie żyć na zewnątrz i ten wasz bunt to jakaś mrzonka, coś w rodzaju powieści science fiction z 1776 roku. Mieszkańcy amerykańskiego pogranicza zrzucający jarzmo tyranii… Tylko nie bierzecie pod uwagę, że tutejsza sytuacja jest zupełnie inna! Tego typu analogie są fałszywe i niewłaściwe, ponieważ maskują rzeczywistość, prawdziwą naturę naszej podległości wobec Ziemi i jej władzy nad nami. Czy nie możecie zrozumieć, że to mrzonka?!

— Jestem pewien, że w wielu koloniach były niezłe torysowskie sąsiedzkie kłótnie — odrzekł mężczyzna z uśmiechem. — I rzeczywiście można by znaleźć wiele podobieństw. Ale my nie jesteśmy zwykłymi trybikami w tutejszej maszynie, jesteśmy prawdziwymi jednostkami, w większości zupełnie przeciętnymi, ale są między nami również osoby niezwykłe… Zobaczycie wśród nas Waszyngtonów, Jeffersonów i Paine’ów, gwarantuję to panu. Także Andrewów Jacksonów i Forrestów Mosebych, brutalnych facetów, którzy umieją zdobywać to, czego chcą.

— Ależ to, co mówisz, jest śmieszne! — krzyknął Frank. — To jest fałszywa analogia!

— Cóż, w gruncie rzeczy to bardziej metafora niż analogia. Istnieją różnice, ale zamierzamy je odpowiednio wykorzystać. Nie będziemy strzelać do was z muszkietów zza skalnych ścian.

— Zamiast tego wykorzystacie lasery górnicze? Sądzicie, że stanowi to jakąś różnicę?

Mężczyzna zamachnął się na Franka, jak gdyby kamera w jego celi była komarem.

— Przypuszczam, że prawdziwe pytanie brzmi: czy znajdzie się wśród nas Lincoln?

— Lincoln nie żyje — warknął Frank. — Analogia historyczna jest ostatnim azylem ludzi, którzy nie umieją pojąć aktualnej sytuacji. — Przerwał połączenie.

Nie warto z nimi rozmawiać, pomyślał. Dyskusja wywołała w nim jedynie gniew i sarkazm. Mógł tylko spróbować wpasować ich w krainę fantazji. Tak więc brał udział w tego typu spotkaniach i robił, co mógł. Mówił im o tym, czym jest Mars, jaki ma być, jaka wspaniała czeka go przyszłość — wspaniała społeczność, w swej naturze swoiście i organicznie marsjańska.

— …Mogły się tutaj spalić resztki tych wszystkich odpadków z Ziemi, wszystkie typowo ziemskie nienawiści, wszystkie te martwe obyczaje, które odciągały nas od prawdziwego życia, od aktu stworzenia, który jest jedynym prawdziwym pięknem tego świata, niech to cholera!

Niestety, nic nie pomagało. Chalmers próbował zorganizować spotkania z niektórymi z “zaginionych” i raz rozmawiał z jakąś grupką przez telefon. Poprosił ich wówczas, aby powiadomili Hiroko, jeśli to możliwe, że pilnie musi z nią porozmawiać. Wszyscy jednak twierdzili, że nie wiedzą, gdzie Japonka się obecnie znajduje.

Pewnego dnia jakiś czas później dostał od niej wiadomość — faks z Fobosa. “Lepiej porozmawiaj z Arkadym”, głosiła notatka. Ale Arkady zniknął chwilowo gdzieś w Hellas i nie odbierał telefonów.

— Czuję się, jakbym grał w jakiegoś pieprzonego chowanego! — z goryczą krzyknął Frank do Mai pewnego dnia. — Bawiliście się w tę grę w Rosji? Pamiętam, jak grałem pewnego razu z kilkoma starszymi dzieciakami, zbliżał się właśnie zachód słońca, a z powodu sztormu nad wodą zrobiło się naprawdę ciemno. Chodziłem po pustych ulicach i wiedziałem, że nigdy nie znajdę żadnego z nich.

— Zapomnij o “ukrytych” — doradziła. — Skoncentruj się na tych, których widzisz. “Ukryci” będą cię i tak obserwować. I nie ma znaczenia, że nie możesz ich zobaczyć ani że nie odpowiadają na twoje prośby o spotkanie.

Frank potrząsnął głową.

Potem napłynęła nowa fala emigracji. Chalmers nakrzyczał na Slusinskiego i polecił mu, aby poprosił Waszyngton o wyjaśnienie.

— Widzi pan, szefie, konsorcjum windy najwyraźniej zostało sprzedane i przejęte przez wrogo usposobiony koncern Subarashii, a ponieważ jego aktywa znajdują się na Trynidadzie i Tobago, przedstawiciele konsorcjum już się nie przejmują pytaniami, które zadają im amerykańskie korporacje zaniepokojone rozwojem sytuacji… Mówią, że zdolność infrastruktury budowlanej jest teraz zgodna z umiarkowanym tempem emigracji.

— Niech ich cholera! — zdenerwował się Frank. — Nie mają pojęcia, do czego mogą doprowadzić!

Chodził nerwowo po pokoju, zaciskając zęby. Z jego ust lał się cichy potok słów, monolog.

— Dostrzegacie, ale nie do końca pojmujecie. To jest, jak zwykł mawiać John, część naszej marsjańskiej rzeczywistości. Przylecieliście tu taki kawał drogi, przemierzyliście próżnię… i co was spotkało na końcu tej drogi? Żyjecie w świecie grawitacji, ale ten świat jest zamknięty. Budzicie się w zamkniętych pomieszczeniach, schodzicie do łazienek, a potem przez “zamkniętą aleję” udajecie się do jadalni. Nie możecie wyjść na zewnątrz. To wyzwala waszą agresję, wy aroganckie, nieświadome niczego głupie sukinsyny…

Frank i Maja wsiedli w pociąg jadący z Burroughs i pojechali z powrotem do Pavonis Mons. Przez całą podróż Chalmers siedział przy oknie i obserwował, jak czerwony krajobraz wznosi się i opada; pięć kilometrów płaskiej niziny, potem w górę, czterdzieści kilometrów albo i sto. Tharsis, myślał Frank, to naprawdę spora wypukłość na tej planecie. Wypiętrzyła się kiedyś z wnętrza w potężnym wybuchu. Skojarzyła mu się natychmiast z aktualną sytuacją. Oni, mieszkańcy Marsa, tkwili tu na stoku swego rodzaju wybrzuszenia Tharsis marsjańskiej historii, otoczeni przez duże wulkany, które właśnie się szykowały do erupcji.

Gdy tak rozmyślał, nagle pojawiła się ogromna jak ze snu góra Pavonis. Przypominała mu widziane kiedyś ilustracje Japończyka Hokusai. Frank uświadomił sobie, że nie ma ochoty na rozmowę. Starał się też nie patrzeć na ekran telewizyjny na przedzie wagonu, ale kolejne nowiny i tak obiegały pociąg natychmiast po ich podaniu w wiadomościach. Słyszał urywki rozmów, widział przerażenie na twarzach towarzyszy podróży. Tu nigdy nie trzeba było oglądać telewizji, aby dowiedzieć się o naprawdę ważnych wydarzeniach. Pociąg pędził teraz przez las wyhodowanych w Acheronie sosen. Drzewka były maleńkie, ich kora wyglądała jak czarne żelazo, a pęki igieł — cylindryczne; wszystkie igły były żółte i obwisłe. Frank słyszał co nieco o tej sprawie: powodem były jakieś problemy z glebą, miała zbyt wiele soli czy też za mało azotu, naukowcy sami nie byli pewni. Chalmers dostrzegł dokoła jednego z drzew postaci w hełmach stojące na drabinie; ludzie ci wyrywali chore igły.

— To tak jak ja — mruknął cicho Frank do śpiącej Mai. — Kompletny absurd, bawimy się igłami, podczas kiedy chore są korzenie.

W biurach Sheffield zaczął od spotkań z kolejnymi członkami nowego zarządu windy, jednocześnie konsultując się z Waszyngtonem. Okazało się, że Phyllis nadal jest członkiem zarządu i pomaga Subarashii we wrogim akcie przejęcia kontroli.

Niebawem Frank i Maja dowiedzieli się, że Arkady przebywa w Nikozji, blisko nich, na dole pod stokiem Pavonis. Podobno wraz ze swoimi “wyznawcami” postanowił ustanowić Nikozję wolnym miastem na wzór Nowego Houston. Ostatnio Nikozja stała się sporą bazą wypadową dla “zaginionych”. Można się byłowślizgnąć do tego miasta i nikt już nigdy by o tobie więcej nie usłyszał. To się zdarzało już setki razy, tak często, iż musiał tam z pewnością istnieć jakiś system łącznościowotransportowy, coś w rodzaju kolei podziemnej, której nikt z niewtajemniczonych jeszcze nie zdołał odkryć. W każdym razie, jeśli UNOMA wysłała jakichś agentów, by spenetrowali miasto, żaden nie wrócił nigdy z Nikozji, by opowiedzieć o tym, co ujrzał.

— Pojedźmy tam z nim porozmawiać — zaproponował Frank Mai. — Naprawdę chcę z nim stanąć twarzą w twarz.

— To ci nic nie da — odparła ponuro. Jednak ponieważ miała tam być również Nadia, Maja zgodziła się pojechać.

Całą drogę w dół stoku Tharsis jechali w milczeniu, obserwując mijaną oszronioną skałę. Stacja w Nikozji była otwarta, jak gdyby miasto nie miało najmniejszych problemów. Arkadego i Nadii nie spostrzegli wśród małego tłumku, który na nich czekał; zamiast nich Franka i Maję powitał Aleksandr Żalin. Po drodze do biur zarządu miasta zadzwonili do Arkadego przez wideotelefon; sądząc po otaczającym go słonecznym świetle, Bogdanów musiał się znajdować wiele kilometrów na wschód. A Nadia, jak twierdził, nigdy w ogóle nie była w Nikozji.

Arkady wyglądał tak samo jak zawsze i jak zawsze był wylewny i odprężony.

— To jest szaleństwo — powiedział do niego Frank, wściekły, że nie zdołał doprowadzić do osobistego spotkania. — Nie uda ci się.

— Mylisz się — odrzekł spokojnie Arkady. — Z pewnością nam się uda. — Jego bujna czerwonosiwa broda wyglądała jak rewolucyjny symbol, a sam Arkady przypominał młodego Fidela tuż przez wkroczeniem do Hawany. — Oczywiście byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyś nam pomógł, Frank. Pomyśl o tym!

Potem, zanim Frank zdołał powiedzieć choćby jedno słowo, ktoś niewidoczny na ekranie przyciągnął uwagę Arkadego. Chwilę szeptali po rosyjsku, po czym Arkady znów spojrzał na Chalmersa i powiedział:

— Przykro mi Frank, ale mam robotę. Oddzwonię tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.

— Nie odchodź! — krzyknął Chalmers, ale połączenie już zostało przerwane. — Niech cię cholera!!!

Nagle na ekranie pojawiła się twarz Nadii. Przebywała w Burroughs, ale słyszała całą rozmowę. W przeciwieństwie do Arkadego była spięta, szorstka i najwyraźniej nieszczęśliwa.

— Nie możesz popierać tego, co on robi! — wrzasnął na nią Frank.

— I nie popieram — odparła ponuro Rosjanka. — Właściwie już ze sobą nie rozmawiamy. Ciągle mamy to połączenie telefoniczne, stąd wiem, gdzie teraz jesteś, ale nie używamy go już. Nie ma sensu.

— Nie możesz jakoś na niego wpłynąć? — spytała Maja.

— Nie, już nie.

Frank zauważył, że Mai trudno w to uwierzyć, i to go trochę rozśmieszyło. Jak to, myślała zapewne jego przyjaciółka, ty, Nadiu, będąc kobietą, nie potrafisz wpłynąć na mężczyznę, nie umiesz nim manipulować? Jak to możliwe, Nadiu?


Tę noc spędzili w hotelu blisko stacji. Po kolacji Maja wróciła do biura zarządu miasta, aby pogawędzić z Aleksandrem, Dmitrim i Eleną. Frank nie miał ochoty na tę rozmowę, uważał ją za stratę czasu. Zdenerwowany, udał się więc na spacer wokół starego miasta. Idąc alejkami w pobliżu ściany namiotu, przypominał sobie noc sprzed lat. Zaledwie dziewięć lat upłynęło od chwili, gdy poprzednio przebywał w tym mieście, a miał wrażenie, jak gdyby minęło ich sto. Nikozja wyglądała obecnie na małą miejscowość. Z parku na zachodnim wierzchołku ciągle rozciągał się niezły widok na całe miasto, ale ponieważ w tej chwili było ciemno, Frank niewiele widział.

W lasku platanów, obecnie już zupełnie dojrzałych, Frank minął jakiegoś niskiego mężczyznę, który zatrzymał się i popatrzył uważnie na Franka, stojącego akurat pod uliczną latarnią.

— Chalmers! — krzyknął nieznajomy.

Frank obrócił się. Mężczyzna miał szczupłą twarz, długie poskręcane dredy i ciemną cerę. Z pewnością nie był to nikt mu znany. Jednak na jego widok Frank poczuł dziwny chłód.

— Tak? — warknął ochryple.

Mężczyzna nadal mu się przyglądał. Po dłuższej chwili odezwał się:

— Zdaje się, że mnie nie poznajesz.

— Rzeczywiście. Kim jesteś?

Uśmiech nieznajomego był dziwnie krzywy, jak gdyby jego twarz pękła w miejscu, gdzie łączyły się ze sobą szczęki. Światła uliczne wydawały się również jakoś spaczone, jakby na wpół oszalałe.

— Kim jesteś? — spytał jeszcze raz Frank.

Mężczyzna podniósł palec.

— Ostatnim razem, kiedy się spotkaliśmy, powaliłeś to miasto na kolana. Dziś wieczorem moja kolej. Ha! — Odchodząc wielkimi krokami mężczyzna śmiał się, wydając co jakiś czas ostre “Ha!” w coraz wyższej tonacji.

Gdy Frank wrócił z przechadzki, Maja była już w pokoju i nerwowo chwyciła go za ramię.

— Martwiłam się o ciebie. Nie powinieneś spacerować sam po tym mieście!

— Odczep się. — Podszedł do telefonu, zadzwonił do elektrowni i dowiedział się, że na razie nic się nie dzieje. Następnie połączył się z policją UNOMY i polecił im, by wystawili uzbrojoną straż przy elektrowni oraz stacji kolejowej. Powtarzał polecenie wiele razy kolejnym coraz wyżej postawionym osobom i zanosiło się na to, że za chwilę uda mu się dotrzeć aż do samego nowego przedstawiciela UNOMY, kiedy nagle ekran zgasł. Frank poczuł pod stopami drżenie i jednocześnie w całym mieście rozdzwoniły się wszystkie urządzenia alarmowe. Zgodne denerwujące “Drrryń!”

Po kilku sekundach nastąpił ostry wstrząs i wszystkie drzwi zamknęły się z sykiem; budynek został zaplombowany, a ciśnienie na zewnątrz zaczęło gwałtownie spadać. Frank i Maja natychmiast pobiegli do okna i wyjrzeli. Namiot nad Nikozją opadł, w niektórych miejscach wisiał nad najwyższymi dachami niczym winylowe włókno saranu, w innych falował na wietrze. Pod hotelem i na ulicach ludzie bezskutecznie łomotali do drzwi, przez chwilę biegali, potem przewracali się i kulili w sobie jak tamci przed wiekami w Pompejach. Frank z napięciem odwrócił się od okna. Zacisnął usta tak mocno, że znowu rozbolały go zęby.

Najwidoczniej budynek został zaplombowany na czas. W tle tego całego hałasu Frank słyszał czy też raczej wyczuwał szum generatora. Ekrany wideo były puste i tym trudniej było uwierzyć w to, co się działo za oknem. Twarz Mai była zaróżowiona, ale spokojna.

— Namiot spada!

— Wiem.

— Ale co się stało?

Nie odpowiedział.

Maja zawzięcie usiłowała włączyć ekran.

— Czy próbowałeś już radia?

— Nie.

— No więc? — krzyknęła, zirytowana jego milczeniem. — Wiesz, co się dzieje?

— Tak. Wybuchła rewolucja.

Загрузка...