CZĘŚĆ 7 — Senzeni Na

Czternastego dnia rewolucji Arkademu Bogdanowowi śniło się, że wraz z ojcem siedzi na drewnianej skrzyni przed małym ogniskiem na skraju polany. Było to coś w rodzaju wieczornego spotkania przy ogniu w lesie, chociaż zaledwie sto metrów od ogniska Arkady widział długie niskie budynki Ugoły o blaszanych dachach. Mężczyźni wyciągali dłonie w kierunku źródła jasności i ciepła, a ojciec Arkadego po raz kolejny opowiadał o swoim spotkaniu z irbisem. Było wietrznie i płomienie poruszały się w gwałtownych podmuchach. Nagle rozdzwonił się gdzieś za nimi alarm przeciwpożarowy.

W rzeczywistości zadzwonił budzik Arkadego, nastawiony na czwartą rano. Bogdanów wstał i wziął gorący prysznic. Przed oczyma znów pojawił mu się obraz ze snu. Odkąd zaczęła się rewolta, nie spał zbyt wiele, a właściwie tylko drzemał w wolnych chwilach po kilka godzin. Prawie wszystko, co mu się śniło, stanowiły niemal zupełnie wolne od zniekształceń wspomnienia z dzieciństwa, których na jawie nie przypominał sobie od lat. Dziwiło go, jak wiele mieści się w ludzkiej pamięci i jakie to osobliwe, że człowiek potrafi tak wiele wspomnień zgromadzić, a tak niewiele z nich przywołać. Może nawet, rozmyślał Arkady, wszyscy pamiętamy każdą sekundę naszego życia, ale sporo z tego przywołać możemy jedynie podczas snów, które zapominamy natychmiast po przebudzeniu? Czy musi tak być? A co się stanie, kiedy ludzie zaczną żyć dwieście albo trzysta lat?

Nagle pojawiła się Janet Blyleven. Była zaniepokojona.

— Wysadzili w powietrze Nemesis. Roald przeanalizował zapis wideo i twierdzi, że z pewnością użyli do tego bomb wodorowych.

Poszli do dużego budynku zarządu miasta Carr, gdzie Arkady spędził większość czasu w ostatnich dwóch tygodniach. Byli tam już Aleks i Roald; oglądali wideo. W pewnej chwili Roald powiedział głośno:

— Ekran, wyświetl jeszcze raz kasetę numer jeden.

Obraz chwilę migotał, potem się ustabilizował i pojawiła się gęsta siatka gwiazd na tle czarnej przestrzeni. W środku ekranu tkwiła ciemna nieregularna planetoida, widoczna raczej jako plama w obłoku zimnobarwnych gwiazd. Obraz utrzymywał się przez kilka chwil, następnie po jednej stronie planetoidy pojawiło się białe światło, po czym planetoida w jednej sekundzie wybuchła i rozproszyła się.

— Szybka robota — zauważył Arkady.

— Teraz pokażą to samo z innego ujęcia. Z dalszej kamery.

Filmik pokazał planetoidę jako podłużne ciało, na którym można było zauważyć srebrne pęcherzyki automatycznego urządzenia naprowadzającego. Nagle pojawiła się biała błyskawica, a kiedy na ekran powróciło czarne niebo, nie było już na nim planetoidy; migotanie gwiazd w prawym rogu ekranu wskazało kierunek, w którym poleciały odłamki. Taki był koniec. Później nie działo się już nic. Nie pojawiła się żadna ognista biała chmura, nie rozległ nawet najmniejszy odgłos wybuchu; kompletnie nic. Tylko dziwny, jakby blaszany głos sprawozdawcy trajkotał coś o końcu, jaki spotkał marsjańskich buntowników, o dniu Sądu Ostatecznego; usprawiedliwiał też koncepcję obrony strategicznej. Czworo przedstawicieli pierwszej setki skupionych nadal przy ekranie podejrzewało, że atak na Nemesis nastąpił z bazy księżycowej Amexu; pociski wystrzelone zostały przez wyrzutnię szynową.

— Nigdy nie przychylałem się do tej idei — oświadczył Arkady. — Obustronnie gwarantowana destrukcja, która znowu niszczy wszystko…

Na te słowa odezwał się Roald:

— Ale jeśli mamy do czynienia z obustronnie gwarantowaną destrukcją, jedna strona zwykle traci swoją siłę i możliwości…

— Nie straciliśmy nic ze swojej siły. A oni cenią ten świat tak samo jak my. Po prostu teraz wrócimy do obrony szwajcarskiej. — Zniszczyć, co się da, a potem uciec w las i na wzgórza i przejść do partyzantki. Ruch oporu. Ten pomysł bardzo się Arkademu podobał.

— Poważnie nas osłabili — powiedział z przekonaniem Roald. Był zwolennikiem skierowania Nemesis ku Ziemi.

Arkady skinął głową. Trudno było zaprzeczyć, że z równania wypadł jeden z elementów, ale Rosjanin nie był wcale pewien, czy zmieniła się przez to równowaga sił. Nemesis nie była zresztą pomysłem Bogdanowa. Poddał go pod rozwagę Michaił Jangieł, a grupa zajmująca się planetoidami uznała ideę za własną. Teraz wielu z nich nie żyło; zabiła ich główna eksplozja albo mniejsze wybuchy planetoidowego pasa. Dzięki Nemesis udało im się wywołać wrażenie, że rewolucjoniści mają zamiar dokonać masowych zniszczeń na Ziemi. Arkady uważał ten pomysł za kiepski.

Jednak takie było życie podczas rewolucji. Nikt już nad niczym nie panował, niezależnie od tego, co mówili ludzie. Dla większości z nich tak było nawet lepiej, zwłaszcza tutaj na Marsie. W pierwszym tygodniu walka była ostra, przede wszystkim dlatego, że w ubiegłym roku UNOMA i konsorcja ponad-narodowe przysłały tu spore siły bezpieczeństwa, które szybko zajęły wiele dużych miast. Mieli nadzieję, że uda im się je utrzymać na całej planecie, ale okazało się, że zbuntowanych grupek jest więcej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ponad sześćdziesiąt miast i stacji połączyło się i wspólnie ogłosiło niepodległość; powstańcy wypadli z laboratoriów albo zeszli ze wzgórz i po prostuje przejęli. Obecnie sytuacja się więc zmieniła. Ziemia znajdowała się po niewidocznej stronie słońca, a najbliższy kursowy wahadłowiec zniszczono, więc to siły bezpieczeństwa musiały się bronić. Zarówno w miastach, jak i poza nimi.

Otrzymali właśnie telefoniczną wiadomość z elektrowni. Obsługa miała tam jakieś problemy z komputerami i wiele osób domagało się, żeby Arkady przyszedł do nich i sam rzucił na wszystko okiem.

Bogdanów opuścił więc budynek zarządu miasta i poszedł przez Park Menlo do elektrowni. Było tuż po wschodzie słońca i większa część krateru Carra tonęła jeszcze w mroku. O tej godzinie tylko zachodnia ściana i wysokie betonowe budynki elektrowni były oblane słonecznym światłem. W zimnym porannym słońcu ich ściany wydawały się zupełnie żółte; tory magnetyczne, które biegły w górę ściany krateru, wyglądały jak złote wstążki. Na ocienionych ulicach życie dopiero się budziło. Wielu buntowników przyjechało tu z innych osad albo z kraterowych wyżyn i spali teraz w parku na trawie. Ludzie powoli siadali, nadal opatuleni w śpiwory. Oczy mieli podpuchnięte, włosy w nieładzie. Nocne temperatury nie pozwalały łatwo zasnąć, a o świcie śpiących budził chłód. Niektórzy, nie wychodząc ze śpiworów, przykucnęli wokół piecyków. Dmuchali w dłonie, przygotowywali dzbanki z kawą i samowary z herbatą, a od czasu do czasu patrzyli ku zachodowi, by sprawdzić, o ile posunęło się słoneczne światło. Kiedy ujrzeli Arkadego, zaczęli do niego machać, a niektórzy nawet go zatrzymywali i pytali, co sądzi na temat ostatnich nowin, albo udzielali mu rad. Arkady odpowiadał im wszystkim wesoło. Znowu czuł się dobrze, znowu miał poczucie wspólnoty i wrażenie, że są tu razem w nowej przestrzeni. Każdy stawiał teraz czoło tym samym problemom, wszyscy byli równi i wszystkich — pomyślał, patrząc na spiralę, która jarzyła się pod dzbankiem z kawą — rozżarzył ten sam wolnościowy ogień.

Szedł i czuł się coraz lżejszy, a po drodze nagrywał własne wrażenia na plik dziennikowy naręcznego notesiku komputerowego.

— Ten park przypomina mi słowa, które powiedział Orwell o Barcelonie, kiedy była w rękach anarchistów… To jest euforia nowej umowy społecznej, powrotu do dziecięcego marzenia o sprawiedliwości, od którego wszyscy zaczynaliśmy…

Nagle zadzwonił jego naręczny komputerek i na maleńkim ekranie pojawiła się twarz Phyllis. Jej widok rozdrażnił Arkadego.

— Czego chcesz? — warknął.

— Nemesis nie istnieje — odparła. — I wobec tego chcemy, żebyście się poddali, zanim stanie się coś gorszego. To jest bardzo proste, Arkady: poddajcie się albo zginiecie.

Ledwie się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem. Przyszło mu do głowy, że Phyllis zachowuje się jak nikczemna i złośliwa czarownica z filmu o krainie Oz, pojawiając się niespodziewanie w jego kryształowej kuli.

— Tu się nie ma z czego śmiać! — krzyknęła. Nagle dostrzegł na jej twarzy przerażenie.

— Wiesz, że nie mieliśmy nic wspólnego z Nemesis — oznajmił. — Ten wybuch nie wyrządził nam żadnej szkody.

— Jak możesz być aż takim głupcem! — wrzasnęła.

— To nie głupota. Słuchaj, powiedz swoim szefom, że jeśli spróbują odbić wolne miasta, zniszczymy wszystko na Marsie. — Obrona szwajcarska.

— Sądzisz, że cokolwiek tutaj ma dla nich jakieś znaczenie?! — krzyknęła. Wargi miała aż sine ze strachu, ajej maleńki obraz wyglądał jak prymitywna murzyńska maska uosabiająca boginię wściekłości.

— Ależ zapewniam cię, że ma. Słuchaj, Phyllis, jestem tylko wierzchołkiem góry lodowej całej tej sprawy. Za mną stoi potężne podziemie, którego nie jesteś w stanie zobaczyć. Jest naprawdę spore, a jego przedstawiciele mają środki, aby odpowiedzieć na wasz atak, jeśli tylko zechcą.

Phyllis najwyraźniej opuściła rękę, ponieważ obraz na małym ekranie Arkadego zakołysał się gwałtownie, a następnie pokazał podłogę.

— Zawsze byłeś głupcem — rozległ się jej głos. — Już na Aresie.

Połączenie zostało przerwane.

Arkady szedł dalej, krzątanina w mieście nie wydawała mu się już tak radosna jak wcześniej. Skoro Phyllis jest czymś tak bardzo przestraszona…

Pracownicy elektrowni byli pochłonięci poszukiwaniem usterki. Parę godzin temu poziom tlenu w mieście zaczął gwałtownie wzrastać, a urządzenia alarmowe w żaden sposób tego nie zasygnalizowały. Jakiś technik odkrył tę sprawę całkowicie przypadkowo.

Arkady zabrał się wraz z nimi do pracy. Po mniej więcej trzydziestu minutach znaleziono przyczynę. W komputerze działał, wgrany przez nieznaną osobę, program dezinformujący. Skasowali go, ale Tati Anochin wciąż nie był zadowolony.

— Słuchajcie — powiedział głośno — to był sabotaż, a tlenu na zewnątrz nadal jest więcej niż to wskazują odczyty. Zdaje się, że teraz prawie czterdzieści procent.

— Nic dziwnego, że wszyscy dziś rano są w takim dobrym nastroju.

— Ja nie. Poza tym nastrój to przestarzały mit.

— Jesteś pewien? Więc sprawdź jeszcze raz program, przejrzyj kody identyfikacyjne i zobacz, czy czegoś innego jeszcze nie zmieniono.

Arkady skierował się z powrotem do biur zarządu miasta. Był już w połowie drogi, kiedy usłyszał nad głową głośny trzask. Podniósł oczy i zobaczył małą dziurę w kopule. Powietrze nagle zabarwiło się opalizującym blaskiem, mieniło się wszystkimi barwami tęczy, jak gdyby miasto znalazło się w środku wielkiej mydlanej bańki. Jaskrawy błysk i głośny huk sprawiły, że Arkady zaczął biec. Walcząc z bezwładem własnego ciała ujrzał, jak wszystko wokół się zapala; ludzie płonęli jak pochodnie, a tuż przed oczyma Bogdanowa zapaliło się jego własne ramię.

Zniszczenie marsjańskiego miasta nie jest specjalnie trudne. W każdym razie nie trudniejsze niż wybicie okna albo przebicie balonu.

Nadia Czernieszewska odkryła ten fakt, tkwiąc w pułapce — w budynku zarządu namiotowego miasta Lasswitz, które przedziurawiono pewnej nocy tuż po zachodzie słońca. Wszyscy mieszkańcy, którzy przeżyli, kulili się teraz w biurowcu albo w pomieszczeniach elektrowni. Przez trzy dni spędzali czas dość monotonnie: parę razy wychodzili na zewnątrz, aby reperować namiot albo bez końca oglądali telewizję, usiłując się dowiedzieć, co się dzieje. Ale ziemskie wiadomości zajmowały się własnymi wojnami, które wybuchały obecnie niemal wszędzie na rodzimej planecie, i niezwykle rzadko przekazywano — zawsze bardzo krótkie — raporty na temat zniszczonych na Marsie miast. Kiedyś Nadia usłyszała, że w wiele sklepionych kraterów trafiły samonaprowadzające pociski, co zwykle było poprzedzone przeprogramowaniem atmosferycznych dozowników i nadmiernym nasyceniem atmosfery miasta tlenem albo innymi gazami powietrznymi. Pociski powodowały wybuchy o różnej sile — od trawiących mieszkańców tlenowych pożarów przez potężne podmuchy, które w jednej chwili zrywały całe kopuły, aż po ogromne eksplozje, zdolne nawet wydrążyć nowy krater. Używane wyłącznie przeciwko ludziom zapalniki tlenowe były najczęstsze i zostawiały przeważnie niemal zupełnie nietkniętą infrastrukturę i mieszkańców spalonych na popiół.

Zniszczenie miasta namiotowego było jeszcze łatwiejsze. Większość namiotów przekłuły lasery z baz na Fobosie, w elektrownie niektórych trafiono pociskami dalekiego zasięgu, inne obiekty szturmowały różne rodzaje sił zbrojnych, zajmując porty kosmiczne, burząc miejskie mury bojowymi roverami lub — w rzadkich przypadkach — dokonując powietrznego desantu komandosów.

Nadia oglądała wstrząsające filmy wideo, w których tak wyraźnie widoczny był strach operatorów kamer, że na ten widok jej żołądek kurczył się w małą kulkę wielkości włoskiego orzecha.

— Co oni wyczyniają, testują na nas nowe metody walki? — krzyknęła.

— Wątpię — odpowiedział Jeli Zudow. — Prawdopodobnie po prostu jest tu wiele grup, a każda stosuje wobec nas inną strategię. Niektórzy chcieliby wyrządzić jak najmniejsze szkody, inni najwyraźniej mają ochotę wszelkimi sposobami zabić tak wielu spośród nas, jak to tylko możliwe. Oczywiście po to, aby zrobić więcej miejsca dla nowej fali emigracji.

Nadia odwróciła się od ekranu. Czuła mdłości. Wstała i wyszła do kuchni, gdzie usiadła, zgięta wpół bólem żołądka. Była zrozpaczona i strasznie chciała zrobić coś pożytecznego. W kuchni ktoś włączył generator i kilka osób podgrzewało w mikrofalowej kuchence mrożoną kolację. Nadia postanowiła im pomóc i zaczęła roznosić zgromadzonym w korytarzu grupkom posiłek. Brudne, dawno nie myte twarze, pokryte tu i ówdzie czarnymi pęcherzami odmrożeń. Niektórzy ludzie mówili z ożywieniem, inni siedzieli jak posągi albo spali, oparci o siebie nawzajem. Większość stanowili mieszkańcy Lasswitz, ale spora liczba przyjechała tu z okolicznych miast namiotowych albo innych kryjówek, które zostały zniszczone z powietrza lub zaatakowane przez siły lądowe.

— To jest idiotyczne — tłumaczyła jakiemuś sękatemu małemu człowieczkowi stara Arabka. — Moi rodzice byli w punkcie Czerwonego Półksiężyca w Bagdadzie akurat wtedy, kiedy Amerykanie go zbombardowali. Jeśli ktoś ma przewagę w powietrzu, nie zdołasz go pokonać! Naprawdę! Dlatego musimy się poddać. I to poddać się szybko, póki mamy na to szansę!

— Ale komu? — spytał ze znużeniem w głosie człowieczek. — Wobec kogo? I jak?

— Każdemu, my wszyscy i, rzecz jasna, przez radio! — Kobieta popatrzyła na Nadię, która wzruszyła ramionami.

Potem jej naręczny notesik komputerowy zapikał i na ekraniku pojawiła się twarz Saszy Jefremowej. Bełkotała coś blaszanym, zniekształconym przez naręczny telefon głosem. Nadia wsłuchała się w jej słowa i zrozumiała, że na północ od miasta wyleciała w powietrze stacja wodna. Studnia, której powierzchnia się teraz odsłoniła biła właśnie jak fontanna w iście artezyjskiej erupcji wody i lodu.

— Zaraz tam będę — szepnęła zszokowana Nadia. Miejska stacja wodna wykorzystywała niższy kraniec wielkiej warstwy wodonośnej Lasswitz. Jeśli znacząca część tej warstwy przedarła się na powierzchnię, pomyślała Rosjanka, zarówno stacja wodna, jak i miasto oraz cały kanion, w którym się znajdują, znikną w katastrofalnej powodzi. W dodatku tylko dwieście kilometrów w dół stoku Syrtis i Isidis znajdowało się Burroughs, które również może zalać woda. Burroughs! Mieszkało tam zbyt wiele osób, by można je było ewakuować, zwłaszcza teraz, kiedy stało się przytułkiem dla ludzi uciekających przed wojną; po prostu nie było innego miejsca, gdzie można by się udać.

— Musimy się poddać! — nalegała w korytarzu arabska kobieta. — Wszyscy musimy się poddać!

— Nie sądzę, żeby to się w tej chwili udało — odrzekła Nadia i pobiegła do śluzy powietrznej budynku.


Nadia na wpół świadomie poczuła ogromną ulgę, że wreszcie może działać, że nie musi się już dłużej kulić w zamkniętym budynku i oglądać na ekranie katastrof i klęsk. Że może coś zrobić, cokolwiek. Sama zaledwie sześć lat wcześniej najpierw sporządziła plany, a potem nadzorowała budowę Lasswitz, była więc osobą kompetentną, która powinna sobie poradzić z powstałym problemem. To namiotowe miasto było wielkości Nikozji; osobno postawiono tu farmę i elektrownię, a dość daleko na północ zbudowano stację wodną. Wszystkie budowle leżały na dnie dużego rowu tektonicznego, który przecinał powierzchnię ze wschodu na zachód. Nazywano go Kanionem Arena. Jego ściany były niemal pionowe, wysokie na pół kilometra. Stację wodną umieszczono ledwie paręset metrów od północnej ściany kanionu, tuż pod imponującym nawisem. Nadia, jadąc wraz z Saszą i Jelim do stacji wodnej, szybko nakreśliła im swój plan:

— Sądzę, że możemy zwalić tę skalną ścianę na stację i jeśli nam się uda, obsunięcie się stoku powinno wystarczyć do zatkania wycieku.

— Czy powódź nie zabierze po prostu ze sobą skał osuwiska i nie ruszy z nimi dalej? — spytała Sasza.

— Jasne, że zabierze, jeśli nastąpi wybuch całej warstwy wodonośnej. Ale jeśli przed nami będzie tylko odkryty szyb, a my go nakryjemy, wypływająca woda zamarznie w osuwisku, co powinno… mam taką nadzieję… utworzyć dostatecznie ciężką zaporę, aby powstrzymać powódź. Ciśnienie hydrostatyczne w tej formacji jest tylko trochę większe niż litostatyczne ciśnienie skały, która się nad nią znajduje, toteż wylew artezyjski nie jest na szczęście wysoki. Gdyby był wyższy, już bylibyśmy martwi.

Zatrzymała rover. Przez szyby wszyscy dostrzegli leżące pod chmurą rzadkiej zmrożonej pary szczątki stacji wodnej. Ku nim jechał podskakując z pełną prędkością jakiś łazik, toteż Nadia włączyła przednie światła i nastawiła radio na ogólne pasmo. Była to załoga stacji wodnej, Angela i Sam, oboje rozwścieczeni wydarzeniami ostatniej godziny. Kiedy jadąc obok opowiedzieli do końca wszystkie zdarzenia, Nadia przedstawiła im swój pomysł.

— To może się udać — odparła po krótkim namyśle Angela. — W każdym razie na pewno nic mniejszego nie jest w stanie powstrzymać teraz tej wody. Tryska jak szalona.

— Musimy się pospieszyć — dodał Sam. — Woda “połyka” skałę w niewiarygodnym tempie.

— Jeśli nie nakryjemy tej szczeliny — oświadczyła Angela z dziwnym, niezdrowym entuzjazmem — wylew będzie wyglądał jak wtedy, gdy Atlantyk przedarł się przez cieśninę Gibraltar i zalał basen Morza Śródziemnego. To była kaskada trwająca dziesięć tysięcy lat.

— Nigdy o tym nie słyszałam — odrzekła Nadia. — Pojedźcie z nami do urwiska i pomóżcie uruchomić roboty.

W trakcie jazdy Nadia skierowała wszystkie miejskie roboty budowlane z hangaru do podnóża północnej ściany i poleciła im się ustawić obok stacji wodnej. Kiedy oba rovery dojechały na miejsce, okazało się, że kilka szybszych robotów przybyło już tam przed nimi; reszta przesuwała się po dnie kanionu ku pierwszej grupce. U podnóża urwiska było małe pochyłe zbocze, które górowało nad pojazdami jak ogromna zamarznięta fala, połyskująca w południowym świetle. Nadia uruchomiła maszyny do prac ziemnych i buldożery i poleciła im oczyścić drogę przez pochyłość. Kiedy automaty skończyły pracę, przyszła pora na roboty tunelowe; mogły teraz zacząć wiercić bezpośrednio w urwisku.

— Zobaczcie — odezwała się Nadia, wskazując na areologiczną mapę kanionu, którą wywołała na ekranie pojazdu. — Za całym tym wiszącym fragmentem znajduje się spora luka. Powinna spowodować niewielkie załamanie się krawędzi ściany… Widzicie tę trochę niższą półkę na wierzchołku? Jeśli zsynchronizujemy wszystkie wybuchy, dostaniemy się na dno tej luki i z pewnością uda nam się zrzucić ten nawis, nie sądzicie?

— Nie wiem — odparł Jeli. — Ale na pewno warto spróbować.

Dotarły do nich właśnie powolniejsze roboty, przywożąc cały zestaw pozostałych po budowie fundamentów miasta ładunków wybuchowych z detonatorami czasowymi. Nadia zajęła się programowaniem maszyn, które miały przekopać do dna urwiska i niemal przez godzinę nie istniało dla niej nic poza pracą. Wreszcie oznajmiła:

— Wracamy do miasta i ewakuujemy mieszkańców. Nie mam pewności, jak duża część urwiska spadnie, a nie chcemy chyba wszystkich pogrzebać. Zostały nam cztery godziny.

— Na Boga, Nadiu!

— Cztery godziny. — Wystukała na klawiaturze ostatnią komendę i uruchomiła rover. Angela i Sam podążyli za nią, pokrzykując radośnie.

— Najwyraźniej nie żałujecie, że wyjeżdżamy — odezwał się Jeli.

— Do diabła, tu było tak nudno! — odparła Angela.

— Nie sądzę, żeby w najbliższym czasie wam groziła nuda — przygryzł jej Jeli.

Ewakuacja była trudna. Wielu z mieszkańców miasta nie chciało wyjeżdżać, a miasto nie posiadało wystarczającej liczby łazików. W końcu jednak wszyscy jakoś się upchnęli w pojazdach i wyruszyli drogą transponderową do Burroughs. Lasswitz opustoszało. Nadia przez godzinę próbowała się skontaktować z Phyllis przez telefon satelitarny, ale kanały komunikacyjne zostały najwyraźniej zniszczone lub zablokowane. Zostawiła więc wiadomość bezpośrednio na satelicie: “Jesteśmy cywilami. Znajdujemy się w Syrtis Major i próbujemy zapobiec zalaniu Burroughs przez formację wodonośną Lasswitz. Nie atakujcie nas!” Pomyślała, że jest to swego rodzaju kapitulacja.

Do Nadii, Saszy i Jeliego w roverze dołączyli Angela i Sam i całą grupą ruszyli w górę stromymi górskimi drogami urwiska na południowy stożek Kanionu Arena. Przed nimi wznosiła się imponująca północna ściana, a poniżej na lewo leżało miasto, które wyglądało z daleka niemal normalnie; jednakże gdy się spojrzało na prawo, jasne było, że coś jest nie w porządku. Na środku stacji wodnej widniało pęknięcie, a z niego wielki biały gejzer strzelał mętnym wodnym pióropuszem jak pęknięty hydrant przeciwpożarowy, a potem opadał na rumowisko brudnych, czerwonobiałych lodowych bloków. Ta dziwaczna masa przesuwała się w tempie widocznym gołym okiem, na krótko ukazując czarną wodę, która gwałtownie zamarzała w parę; białe mgły wysnuwały się z czarnych pęknięć, a potem płynęły z wiatrem w dół kanionu. Skała i pył powierzchni Marsa były tak odwodnione, że kiedy woda je opryskiwała, wydawały się wybuchać w gwałtownych reakcjach chemicznych. Gdy woda płynęła po suchej ziemi, wielkie chmury pyłu strzelały w powietrze i mieszały się ze zmrożoną parą.

— Saxowi będzie się to podobać — ponuro mruknęła Nadia.

O wyznaczonej godzinie z podstawy północnej ściany wystrzeliły cztery pióropusze dymu. Potem przez wiele sekund nic więcej się nie działo, aż obserwatorzy zaczęli jęczeć z rozczarowania. Jednak nagle w pewnej chwili urwisko drgnęło i nawis skalny zaczął się zsuwać powoli i majestatycznie. Następnie z podnóża skalnej ściany podniosły się gęste chmury dymu, a wreszcie — niczym woda spod oderwanej od lodowca lodowej góry — strzeliły w górę fragmenty skalnych ejektamentów. W tym momencie pojazdem wstrząsnął głuchy ryk i Nadia ostrożnie wycofała rover z południowego stożka. Zanim widok odcięła im ciężka chmura pyłu, dostrzegli jeszcze w ułamku sekundy, jak stację wód przykrywa szybko spadająca krawędź osuwiska.

Angela i Sam zaczęli wznosić okrzyki radości.

— Jak się dowiemy, że się udało? — spytała praktycznie Sasza.

— Poczekamy, aż opadnie pył i będziemy mogli spojrzeć jeszcze raz — odparła Nadia. — Jeśli powódź się zatrzymała, nie powinno już być ani otwartej wody, ani w ogóle żadnego ruchu.

Sasza skinęła głową. Siedzieli, spoglądali w dół na stary kanion i czekali. Nadia nie myślała o niczym, a kiedy przez głowę przelatywały jej jakieś myśli, były zwykle ponure. Wiedziała, że potrzebuje więcej ruchu i działania, niż było jej dane w ostatnich kilku godzinach, i ponad wszystko pragnęła zagubić się w pracy, aby nie pozostawało jej czasu na rozmyślanie; podczas każdej, nawet najkrótszej przerwy jej umysł wypełniały bowiem obrazy tragicznej sytuacji: zrujnowane miasta, tysiące trupów, zniknięcie Arkadego. Najwyraźniej nikt już nad tym wszystkim nie panował. I chyba nikt również nie miał żadnego planu, jak z tego wybrnąć. Oddziały policyjne niszczyły kolejne miasta, aby stłumić rebelię, a buntownicy niszczyli je, aby ją podtrzymać. Efekt końcowy będzie taki, że wszystko zostanie całkowicie zrujnowane, pomyślała Nadia. Praca całego życia zostanie po prostu wysadzona w powietrze na jej oczach! I to bez żadnego powodu! Zupełnie bez powodu.

Nie, nie mogła sobie pozwolić na rozpacz. Musiała się skupić na tym, co pozytywne: tam na dole osuwisko na szczęście zasypywało stację wodną, a pędząca w górę szybu woda została zablokowana i zamarzła, tworząc prowizoryczną tamę. Co będzie dalej, trudno powiedzieć. Jeśli ciśnienie hydrostatyczne w warstwie wodonośnej jest wystarczająco wysokie, może się zdarzyć nowy wybuch, ale jeśli zapora okaże się dostatecznie mocna… Cóż, nic więcej nie da się już zrobić. Chociaż, gdyby zabezpieczyli ją czymś, gdyby stworzyli jakiś zawór bezpieczeństwa i obniżyli ciśnienie w tamie osuwiska…

Wiatr powoli rozpraszał pył. Towarzysze Nadii cieszyli się. Gdy pył zupełnie opadł, okazało się, że stacja wodna zniknęła, przykryta świeżymi, czarnymi kamieniami, które spadły z północnej ściany. Jej stożek wzbogacił się o nowy łuk. Ale wszystkie kamienie upadły blisko siebie i nie wszędzie było ich tak wiele, jak Nadia się spodziewała. Sama formacja wciąż istniała, a warstwa skały leżąca na stacji wodnej nie była zbyt gruba. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że powódź się zatrzymała. Woda nie ruszała się, tkwiąc w postaci klocowatego, brudnobiałego pasa, niczym lodowiec spływający do środka kanionu. A wokół niego podnosiło się bardzo niewiele zmrożonej pary. Ale…

— Zjedźmy z powrotem do Lasswitz i obejrzyjmy formację na monitorach — zaproponowała Nadia.

Zjechali więc na dół drogą w ścianie kanionu i dotarli do garażu Lasswitz. Ruszyli pustymi ulicami w walkerach i hełmach. Centrum badawcze warstwy wodonośnej znajdowało się obok biura zarządu. Niesamowicie wyglądało opustoszałe teraz miasto, w którym spędzili ostatnie kilka dni.

W centrum przejrzeli odczyty komputerowe pomiarów wykonanych przez szeregi podziemnych czujników. Wiele z nich już nie funkcjonowało, ale te, które działały, wskazywały, że ciśnienie hydrostatyczne wewnątrz warstwy wodonośnej jest wyższe niż kiedykolwiek przedtem i nadal rośnie. Nagle, jak gdyby dla podkreślenia sytuacji, pod stopami zebranej grupki lekko zatrzęsła się podłoga. Żadne z nich nigdy dotąd nie przeżyło czegoś takiego na Marsie.

— Cholera! — zaklął Jeli. — Na pewno zaraz znowu wybuchnie!

— Będziemy musieli wydrążyć szyb odpływowy — powiedziała Nadia. — Coś w rodzaju ciśnieniowego zaworu bezpieczeństwa.

— Co się stanie, gdy wybuchnie tak samo jak ten główny? — spytała Sasza.

— Jeśli umieścimy go na wyższym końcu formacji wodonośnej albo w połowie, aby przechwycił pewną część wypływu, może się udać. Powinno działać tak dobrze jak pewna stara stacja wodna, którą ktoś wysadził w powietrze, a która w innym razie świetnie funkcjonowałaby nadal — ironicznie wyrzuciła z siebie jednym tchem rozgoryczona Nadia, po czym potrząsnęła głową. — Musimy zaryzykować. Jeśli się nam powiedzie, będzie wspaniale, gdy nam się nie uda, możemy spowodować wybuch… Ale jeżeli nic nie zrobimy, stacja i tak wybuchnie.

Nadia poprowadziła małą grupkę przyjaciół główną ulicą do magazynu robotów w garażu i usiadła w centrum dowodzenia. Znowu zajęła się programowaniem. Standardowe wiercenie, aby wywołać maksymalny wybuch odgradzający. Woda powinna podejść do powierzchni pod ciśnieniem artezyjskim, a potem zostałaby skierowana do rurociągu, który z ich polecenia zbudowałyby roboty, i wyprowadzona poza region Kanionu Arena. Nadia wraz z przyjaciółmi obejrzała mapy topograficzne i przeprowadziła wiele symulacji odpływu wody do kanionów równoległych do Areny na północ i południe. Stwierdzili, że dział wodny jest ogromny, cała kraina wygląda tu jak olbrzymia misa, na której dnie leży Burroughs. Doszli do wniosku, że gdziekolwiek wyprowadzą wodę — zwłaszcza tak dużą jej ilość — i tak spłynie ku miastu. Musieliby ją posłać rurami przez prawie trzysta kilometrów, aby wydostała się poza Syrtis i dotarła do następnej niecki.

— Słuchajcie — zasugerował Jeli — skierujmy ją ku Nili Fossae, wtedy popłynie prosto na północ do Utopia Planitia i zamarznie na północnych wydmach.

— Saxowi musi się niezwykle podobać ta rewolucja — powtórzyła po raz kolejny Nadia. — Bez pytania kogokolwiek o zgodę robimy teraz rzeczy, których UNOMA nigdy by nie zaaprobowała.

— Tylko że równocześnie wiele z jego projektów obraca się wniwecz — zauważył Jeli.

— Jak sądzę, i tak mu się to opłaci. “Czysty zysk”, jak mawia Sax. Cała ta woda na powierzchni…

— Zapytamy go.

— Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziemy mieli okazję.

Jeli przez chwilę milczał, a potem spytał:

— A tak naprawdę, dużo jest tu tej wody?

— Wiecie co? Tu nie chodzi tylko o Lasswitz — wtrącił nagle Sam. — Niedawno słyszałem w wiadomościach, że wysadzono także formację wodonośną Lowella. Był to podobno tak duży wybuch, jak te, które powstały przy tworzeniu się kanałów odpływowych. Ta woda nasączy miliardy kilogramów regolitu, a do końca nie wiadomo, jak dużo jej jest. Nie mogę w to wszystko uwierzyć.

— Ale po co oni to robią? — spytała Nadia.

— To jest najlepsza broń, jaką mają, jak sądzę.

— Nie wydaje mi się wcale taka dobra! Nie mogą nijak kierować własnymi poczynaniami ani ich powstrzymać!

— No tak, ale nikt inny również nie zdoła tego zrobić. Wyobrażacie to sobie? Zniknęły zapewne całe miasta na stoku pod Lowellem: Franklin, Drexler, Osaka, Galileo, może nawet i Silverton. To były miasta ponad-narodowców. Powódź może też zalać wiele miast górniczych przy kanałach…

— Więc obie strony atakują infrastrukturę — oznajmiła posępnie Nadia.

— To prawda.

Musiała się wziąć do pracy, nie miała wyboru. Skłoniła ich, by zajęli się znowu programowaniem, i resztę tego dnia oraz cały dzień następny spędzili przy komputerach, kierując zespoły robotów do drążenia terenu. Cały czas kontrolowali pracę urządzeń automatycznych. Wiercenie nie było trudne: należało tylko dopilnować, by ciśnienie w warstwie wodonośnej nie spowodowało wybuchu. A zbudowanie rurociągu, który miał przesłać wodę na północ, było jeszcze prostsze, operacje te od lat zostały całkowicie zautomatyzowane. Jednak dla pewności uruchomili większą niż zwykle liczbę maszyn. Rurociąg miał biec na północ, do koryta kanionu i dalej znowu na północ. Nie było potrzeby włączać pomp; ciśnienie artezyjskie samo bez trudu powinno regulować przepływ wody, ponieważ kiedy opadnie na tyle nisko, aby powstrzymać wypchnięcie cieku z kanionu, niebezpieczeństwo wybuchu przy niższym końcu niemal przestanie istnieć.

Rozpoczęli więc operację. Najpierw magnezowe urządzenia rozkruszające zaczęły czerpać miał, a potem tworzyć kawałki rury. Następnie podnośniki widłowe i dźwigi zaczęły przenosić te fragmenty do zbieraka. Wyglądało to niesamowicie: ogromne maszyny wielkości budynków parły do przodu, unosząc części rury, które później układały jedna za drugą; rurociąg rozwijał się w zaskakującym tempie. Za tamtymi jechały już kolejne olbrzymy, uzupełniając rurę o przyniesione przez siebie fragmenty, a całość owijały warstwą izolacji aerosiatkowej, wykonanej z odpadów rafineryjnych. A kiedy wreszcie pierwszy segment rurociągu został ogrzany i mógł działać, ludzie uznali, że system jest gotowy do akcji; mieli nadzieję, że tak samo łatwo budowa będzie przebiegała przez następne trzysta kilometrów. Rurociąg powinien powstawać z prędkością mniej więcej kilometra na godzinę, na okrągło przez kolejne doby — dwadzieścia cztery i pół godziny każdego dnia i nocy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za około dwanaście dni rura znajdzie się w Nili Fossae. W tym tempie rurociąg zadziała niezwykle szybko po wydrążeniu szybu i przygotowaniu go. Jeżeli tama osuwiskowa wytrzyma tak długo, nie powinno się zdarzyć nic nieprzewidzianego.

Burroughs było bezpieczne, a właściwie będzie bezpieczne, o ile cała operacja uda się. Tak czy owak, nie pozostało im tu już nic do zrobienia. Mogli wyruszyć w drogę. Tylko dokąd powinni się udać? Nadia siedziała zgięta nad podgrzaną w kuchence mikrofalowej kolacją, obserwując na ekranie informacje z Ziemi i słuchając towarzyszy spierających się o ich interpretację. Nagle sposób, w jaki ich rewolucję przedstawiano na rodzimej planecie, wydał jej się straszny: nazywano ich ekstremistami, komunistami, wandalami, sabotażystami, “czerwonymi”, terrorystami. Nigdy nie padały słowa “powstanie” czy “rewolucja”, słowa, które połowa Ziemian (przynajmniej połowa) mogłaby zaaprobować. Nie, uważano ich tylko za wyobcowaną bandę szalonych niszczycieli i terrorystów. Nie poprawiało to nastroju Nadii, ponieważ czuła, że opis ten zawiera w sobie trochę prawdy. I to ją bardzo złościło.

— Powinniśmy dołączyć do jakiejś grupy i walczyć! — oświadczyła Angela.

— Ja już nie mam ochoty z nikim walczyć — odrzekła twardo Nadia. — To jest głupie i nie zamierzam tego robić. Będę naprawiać zniszczenia i zapobiegać katastrofom, ale walczyć nie będę!

Przez radio nadeszła do nich wiadomość. W Kraterze Poumiera, około ośmiuset sześćdziesięciu kilometrów od nich, pękła kopuła. Ludność została uwięziona w szczelnie zamkniętych budynkach, gdzie powoli zaczynało brakować powietrza.

— Chcę tam pojechać — oznajmiła Nadia. — Jest tam duży centralny magazyn robotów budowlanych, które mogłyby naprawić kopułę, a potem poreperować także inne uszkodzenia na Isidis.

— Jak się tam dostaniesz? — spytał Sam.

Nadia zastanawiała się chwilę, po czym wzięła głęboki oddech.

— Chyba “ultralekkim”. Na południowym stożku jest pas startowy, widziałam tam kilka tych nowych 16 D. Tak byłoby na pewno najszybciej, a może i najbezpieczniej, kto wie. — Spojrzała na Jeliego i Saszę. — Lecicie ze mną?

— Tak — odparł Jeli, a Sasza skinęła głową.

— Też chcemy z tobą polecieć — stwierdziła Angela. — Zresztą, bezpieczniej będzie się nam poruszać dwoma samolotami.


Tak więc ruszyli w drogę dwoma samolotami zbudowanymi przez fabryczkę lotniczą Spencera w Elysium. Były to najnowsze maszyny, nazywane po prostu 16 D, czteroosobowe, turboodrzutowe, ultralekkie samoloty, o skrzydłach typu delta, wykonane z areożelu i tworzyw sztucznych. Ze względu na ich niezwykłą lekkość nie każdy umiał je bezpiecznie prowadzić. Jeli jednak był doświadczonym pilotem i Angela — jak sama twierdziła — również, zatem następnego ranka, po spędzonej na pustym małym lotnisku nocy, wsiedli w dwie maszyny, przejechali po wąskiej, brudnej drodze startowej i polecieli prosto w słońce. Wzbicie się na wysokość tysiąca metrów zajęło im sporo czasu.

Planeta pod nimi wyglądała na zupełnie nie zmienioną, jej stara, surowa powierzchnia było tylko trochę bielsza na północnych frontach, jak gdyby dotknęła je jakaś plaga pasożytów. I wtedy właśnie znaleźli się nad Kanionem Arena i zobaczyli pędzący w dół stoku brudny lodowiec, prawdziwą ruchomą rzekę połamanych lodowych bloków. Lodowiec rozszerzał się w wielu miejscach, gdzie powódź zatrzymywała się na jakiś czas, tworząc baseny. Lodowe bloki były chwilami czystobiałe, ale częściej zabarwione którymś z marsjańskich odcieni, potem kolor łamał się i wpadał w mieszaninę barw, aż lodowiec stawał się potrzaskaną mozaiką zamrożonych kolorów: barwy cegły, siarki, cynamonu, węgla, śmietany lub krwi… Zalewał płaskie łożysko kanionu aż po horyzont, który znajdował się w odległości jakichś siedemdziesięciu pięciu kilometrów.

Nadia spytała Jeliego, czy mogliby polecieć na północ i obejrzeć budowany przez roboty rurociąg. Skręcili i wkrótce potem odebrali słabą wiadomość radiową na paśmie pierwszej setki od Ann Clayborne i Simona Fraziera, którzy tkwili uwięzieni w pozbawionym kopuły Kraterze Peridiera. Krater znajdował się także na północy, toteż lecieli właściwym kursem.

Ląd, nad którym przelatywali tego ranka, wydawał się odpowiedni dla ekipy robotów; był płaski i chociaż zasypany ejektamentami, nie widać było na nim żadnych małych skarp czy pochyłości, które mogłyby przeszkodzić automatom. Lecieli dalej; po jakimś czasie samoloty dotarły nad region Nili Fossae, który zaczął się bardzo łagodnie: ledwie czterema niezwykle płytkimi nizinami, opadającymi ku północnemu wschodowi; wyglądały jak ślady palców nikłego odcisku czyjejś dłoni. Ale po następnych stu kilometrach na północ podróżnicy dostrzegli pod sobą równoległe rozpadliny, głębokie na pięćset metrów, rozdzielone ciemnym lądem gęsto pokrytym kraterami. Cała kraina wyglądała jak powierzchnia ziemskiego księżyca, a Nadii przypominała również nieporządny teren budowy. Jeszcze dalej na północy czekała ich niemiła niespodzianka: wyglądało na to, że na końcu najbardziej wysuniętego na wschód kanionu, tuż przy miejscu, gdzie łączył się on z Utopią, wybuchła kolejna formacja wodonośna. Jej górny kraniec opadł, tworząc coś w rodzaju dużej pogruchotanej lądowej misy, która wyglądała jak potrzaskana szklana płyta; niżej widoczne były plamy zamarzającej czarnobiałej wody buchającej wprost z rozerwanego gruntu. Rozdzierała powstające lodowe bloki i niosła je w dal na oczach wpatrzonych przyjaciół w parującej powodzi, która wskazywała, że całemu lądowi grozi niebawem następny wybuch. Ta straszna “rana” miała przynajmniej trzydzieści kilometrów szerokości, rozciągała się aż po północny horyzont, a i tam się chyba nie kończyła.

Nadia przez chwilę patrzyła, po czym poprosiła Jeliego, aby podleciał bliżej.

— Chciałbym uniknąć zetknięcia z parą — odparł Jeli, sam zaabsorbowany niezwykłym widokiem.

Większa część białej zmrożonej chmury na wschodzie rozwiewała się, po czym opadała na okolicę, ale wiatr był nierówny i czasami cienka biała chmura wznosiła się prosto w górę, zaćmiewając strugą czarnej wody i białego lodu. Wyciek był tak ogromny, jak jeden z dużych antarktycznych lodowców albo nawet i większy. I najwyraźniej przecinał czerwoną ziemię na dwie części.

— Cholernie dużo wody — zauważyła Angela.

Nadia włączyła się na pasmo pierwszej setki i połączyła z Ann w Peridier.

— Ann, wiesz już o tym? — Opisała zjawisko, nad którym przelatywali. — Ta woda ciągle płynie, lód się porusza i widać olbrzymie łachy otwartej wody. Jest czarna, a miejscami czerwona…

— Słyszycię ją?

— Tak. Odgłos przypomina coś w rodzaju szumu wentylatora, a od czasu do czasu słychać też trzask łamanego lodu. Ale nasz samolot również głośno pracuje… Wiesz, tu jest cholernie dużo wody!

— Hmm — mruknęła Ann. — Ta warstwa wodonośna nie jest zbyt duża w porównaniu z innymi.

— W jaki sposób oni wywołują te powodzie? Czy człowiek może w ogóle rozerwać taką formację?

— Niektóre z nich tak — odrzekła Ann. — Te, w których ciśnienie hydrostatyczne jest większe niż litostatyczne. To one w gruncie rzeczy podnoszą tę skałę w górę, a warstewka wiecznej zmarzliny tworzy swego rodzaju lodową tamę. Jeśli wydrążysz jamę i wysadzisz formację w powietrze. … albo jeżeli ją stopisz…

— Jak?!

— Reaktorem.

Angela gwizdnęła.

— A promieniowanie?! — krzyknęła Nadia.

— Jasne, promieniowanie. Ale czy spojrzałaś ostatnio na swój licznik? Jak sądzę, trzy czy cztery formacje chyba już zniknęły.

— Cholera! — krzyknęła Angela.

— Do tego właśnie doszło. — Ann mówiła tym swoim odległym, głuchym tonem, który przybierała, kiedy była naprawdę wściekła. Odpowiadała na ich pytania związane z powodzią bardzo zwięźle. Między innymi oświadczyła, że tak duża powódź musiała spowodować ogromne wahania ciśnienia. Podłoże skalne zostało rozbite, potem się oderwało i całe ruszyło z prądem w niszczycielskim kataklizmie; miażdżący, kamienny, wypełniony gazami strumień materii. — Czy zamierzacie przylecieć do Peridier? — spytała na koniec, gdy wyczerpali pytania.

— Właśnie skręcamy na wschód — odrzekł Jeli. — Chciałem najpierw ustalić pozycję za pomocą bezpośredniej obserwacji Krateru Fiesienkowa.

— Dobry pomysł.

Lecieli dalej. Zdumiewająca, mętna powódź opadła za horyzontem i znowu lecieli nad swojską starą mieszaniną fragmentów skalnych i piasku. Wkrótce na horyzoncie przed nimi pojawił się Peridier, niska, mocno zerodowana ściana krateru. Kopuła nad miastem zniknęła, poszarpane kawałki szkieletu rozleciały się na boki i potoczyły we wszystkie strony na wał krateru, jak pęknięty strąk z nasionami. Tor magnetyczny biegnący z miasta na południe odbijał promienie słoneczne i wyglądał niczym powierzchniowa żyła srebra. Oba samoloty przeleciały ponad łukiem ściany krateru i Nadia przez lornetkę obserwowała ciemne budowle na powierzchni, przeklinając niskim, słowiańskim zawodzeniem. Jak to się stało? Kto to zrobił? I dlaczego? Pytania bez odpowiedzi. Dolecieli do zewnętrznego pasa startowego na dalekim wale krateru. Żaden hangar nie funkcjonował, więc musieli się ubrać i pojechać małymi łazikami do miasta na stożku.

Wszyscy mieszkańcy Peridier, którzy przeżyli, ukryli się w elektrowni. Nadia i Jeli przeszli przez śluzę powietrzną i serdecznie uściskali Ann i Simona, po czym zostali przedstawieni innym “uwięzionym”. Było ich tam około czterdziestu. Żyli z zapasów zgromadzonych na wypadek niebezpieczeństwa i toczyli bezustanną walkę, aby podtrzymywać wymianę gazową w zaplombowanych budynkach.

— Co się właściwie stało? — spytała Angela. Opowiedzieli jej całą historię. Mówili wszyscy naraz i często przerywali sobie nawzajem, niczym grecki chór. Wyjaśnili, że jedna eksplozja rozerwała kopułę jak balon, powodując natychmiastową dekompresję, która wysadziła w powietrze wiele budynków miasta. Na szczęście elektrownia była specjalnie zabezpieczona i oparła się katastrofie, wyrównując wewnętrzne ciśnienie dzięki własnym zapasom powietrza, toteż ci, którzy znajdowali się wewnątrz, przeżyli. Natomiast ludzie na zewnątrz, na ulicach albo w innych budynkach, nie mieli tyle szczęścia.

— Gdzie jest Peter? — spytał Jeli, wstrząśnięty i przerażony.

— Na Clarke’u — odparł szybko Simon. — Dzwonił do nas na początku rewolucji. Próbował załatwić sobie miejsce w którymś z wagoników jadących na dół, ale kontroluje je policja, której jest chyba mnóstwo na orbicie. Dotrze do nas, jak tylko będzie mógł. Zresztą na górze jest teraz bezpieczniej, więc lepiej, żeby nie spieszył się tak bardzo z powrotem.

Słowa te sprawiły, że Nadia znowu pomyślała o Arkadym. Niestety, nic nie mogła zrobić, więc otrząsnęła się prędko i wzięła do pracy: odbudowy Peridier. Najpierw spytała ocalałych, czy mają jakieś pomysły, a kiedy wzruszyli tylko ramionami, zasugerowała, żeby na razie postawić namiot dużo mniejszy niż kopuła, używając brezentu zmagazynowanego w składach budowlanych na lotnisku. Przechowywano tam również wiele robotów starszego typu, więc wydawało się, że przy odbudowie ludzie nie będą musieli zbyt często używać własnych rąk. Mieszkańcy bardzo się zapalili do pracy, zwłaszcza że wcześniej nie mieli pojęcia o zawartości magazynów na lotnisku. Dowiedziawszy się o tym, Nadia potrząsnęła głową.

— Wszystko jest w aktach — powiedziała później do Jeliego. — Wystarczyło sprawdzić. Tylko oni po prostu w ogóle się nad tym nie zastanawiali. Siedzieli przed telewizorami, oglądali kolejne programy i czekali nie wiadomo na co.

— Cóż, zapewne byli w szoku po eksplozji kopuły, Nadiu. Zresztą, najpierw musieli sprawdzić, czy budynek jest bezpieczny.

— Domyślam się.

Istotny był jeszcze jeden fakt: było wśród nich bardzo niewielu inżynierów i specjalistów budowlanych. Mieszkańcy Peridier byli przeważnie areologami lub górnikami ze skarpy. Wszystko zbudowały im roboty, a w każdym razie tak przypuszczali. Trudno powiedzieć, po jakim czasie zaczęliby sami odbudowę, gdyby do miasta nie przyleciała Nadia z przyjaciółmi. Teraz powiedziała im, co mają zrobić, a potem dyrygowała wszystkimi, popędzając szczególnie leniwych, więc wkrótce cała grupa pogrążyła się w gorączkowej pracy. Przez kilka dni Nadia pracowała po osiemnaście albo dwadzieścia godzin dziennie i dość szybko położono nowe fundamenty. Wtedy do akcji wkroczyły dźwigi namiotowe i zajęły się szkieletem oraz rozwinięciem powłoki. Teraz wystarczał już tylko niewielki dozór, toteż po pewnym czasie zniecierpliwiona Nadia spytała towarzyszy z Lasswitz, czy chcą z nią lecieć. Zgodzili się, toteż mniej więcej po tygodniu pobytu wszyscy ruszyli w dalszą drogę, a do samolotu Angeli i Sama dołączyła Ann z Simonem.


Kiedy lecieli na południe, w dół stoku Isidis ku Burroughs, w głośnikach radiowych zaklekotała nagle zaszyfrowana wiadomość. Nadia przekopała się przez swoje bagaże i znalazła torbę z materiałami, które dał jej Arkady. Wybrała plik, którego potrzebowała, i wgrała go do AI samolotu. Wiadomość przeszła przez program dekodujący Arkadego i po kilku sekundach komputer monotonnym tonem wydeklamował rozszyfrowaną informację:

— UNOMA zajęła Burroughs i zatrzymuje wszystkich, którzy przybywają do miasta.

W obu samolotach, lecących na południe przez puste różowe niebo, zapadło milczenie. W dole równina Isidis opadała stokiem na lewo.

Nagle odezwała się Ann:

— Uważam, że i tak powinniśmy tam polecieć. Możemy im powiedzieć osobiście, aby zaprzestali ataków.

— Nie — oświadczyła Nadia. — Chcę mieć stałą możliwość pracy. A jeśli nas tam zamkną… Poza tym, dlaczego sądzisz, że wysłuchają tego, co im powiesz?

Ann nie odpowiedziała.

— Możemy polecieć do Elysium? — spytała Nadia Jeliego.

— Tak.

Skręcili więc na wschód. Lecieli, ignorując radiowe pytania kontroli ruchu powietrznego z Burroughs.

— Nie polecą za nami — oznajmił Jeli z przekonaniem. — Wiecie co? Radar satelitarny pokazuje, że w górze i wokół nas jest sporo samolotów, zbyt wiele, aby mogli lecieć za wszystkimi. Zresztą pewnie straciliby tylko masę czasu, ponieważ podejrzewam, że większość z tych samolotów to pułapki. Ktoś wysłał w górę całe mnóstwo bezzałogowych, zdalnie sterowanych samolotów, aby pomieszać UNOMIE szyki. Powinno nam to znacznie ułatwić przelot.

— Ktoś włożył w to naprawdę sporo wysiłku — mruknęła Nadia, patrząc na obraz radaru. W południowym kwadrancie jarzyło się pięć czy sześć kropeczek. — Czy to ty, Arkady? A jeśli tak, co jeszcze ukryłeś przede mną? — szepnęła do siebie.

Przypomniała sobie detonator radiowy, który znajdował się w jej torbie.

A może Arkady wcale niczego nie ukrywał. Może po prostu nie chciałam tego widzieć, pomyślała.


Dolecieli do Elysium i wylądowali w pobliżu Południowej Fossy, największego zadaszonego kanionu na Marsie. Stwierdzili, że ciągle jest nad nim dach, ale tylko dach, ponieważ — jak się okazało — miasto zostało zupełnie rozhermetyzowane, zanim przebito kopułę. Mieszkańcy, uwięzieni w kilku nietkniętych budowlach, próbowali utrzymać przy życiu farmę. Wybuchła też elektrownia i wiele innych budynków w samym mieście. Było więc naprawdę sporo pracy, ale jednocześnie znajdowała się tu lepsza baza dla odbudowy i bardziej przedsiębiorcza ludność niż grupa w Peridier. Nadia rzuciła się więc w wir pracy, tak jak przedtem, zdecydowana wypełnić działaniem każdą chwilę doby, z wyjątkiem krótkich godzin, które poświęcała na sen. Nie mogła znieść bezczynności. Po głowie krążyły jej stare melodie jazzowe; nie były może zbyt odpowiednie do pracy, ale żaden standard jazzowy ani bluesowy nie mógł pasować do tego zadania i do tego miejsca, a już na pewno nie “Po słonecznej stronie ulicy”, “Pensy spadające z nieba”, czy “Pocałunek we śnie”…

W tych szalonych, gorączkowych dniach na Elysium Nadia zaczęła zauważać, jak wiele sił mają roboty. Musiała przyznać, że przez te wszystkie lata budowania nigdy naprawdę i w pełni nie spróbowała wykorzystywać ich możliwości; nie było zresztą takiej potrzeby. Jednak teraz należało wykonać setki różnych prac, o wiele więcej i o wiele trudniejszych niż mógł realizować jakikolwiek człowiek, nawet działając z pełnym zaangażowaniem i wysiłkiem. Doprowadziła więc system pracy robotów aż do — jak mawiali programiści — “granicy krwawienia”, a wtedy dostrzegła, jak wiele mogą dokonać. Nadal starała się ze wszystkich sił zrobić jeszcze więcej i sporo nad tym rozmyślała. Na przykład: zawsze uważała teleoperację za działanie zasadniczo lokalne, ale wcale tak nie musiało przecież być. Używając satelitów retransmisyjnych mogła kierować buldożerem nawet z drugiej półkuli i teraz, kiedy tylko udało jej się uzyskać połączenie, tak właśnie postępowała. I takie były te jej wypełnione aktywnością dni. Na jawie nie przestawała pracować ani na sekundę; pracowała przy jedzeniu, w łazience czytała raporty i programy, a zasypiała dopiero wtedy, kiedy powalało ją zmęczenie. Trwając w tym nie kończącym się amoku pracy Nadia powtarzała wszystkim, że robi tylko to, co do niej należy, i nie zważała ani na ich protesty, ani na własne samopoczucie. Jej obsesyjna, szaleńcza koncentracja i całkowita kontrola nad każdą sytuacją sprawiały, że ludzie spełniali Nadii polecenia bez szemrania.

Mimo wysiłków, sami niewiele umieli zrobić. Po kilku ich próbach sprawą zawsze musiała się zająć Nadia. Jeśli więc akurat nie spała, spędzała niemal cały swój czas przy komputerze, starając się zwiększyć wydajność systemu poza “krwawiącą granicę”. Tymczasem Elysium wyprodukowało ogromną armię robotów konstrukcyjnych, można więc było walczyć z wieloma pilnymi problemami jednocześnie.

Większość kłopotów dotyczyła kanionów na zachodnim stoku Elysium. Wszystkie zadaszone kaniony zostały w jakimś stopniu rozerwane, ale ich elektrownie nadal działały. W każdej osadzie znajdowała się spora liczba ocalałych, którzy teraz chowali się w rozmaitych budowlach funkcjonujących dzięki awaryjnym generatorom. Tak było na przykład w Południowej Fossie. Kiedy pokryto ten kanion, ogrzano i wypełniono powietrzem, Nadia podzieliła zebranych na zespoły i wysłała je na poszukiwania mieszkańców zachodniego stoku. Zabrano ich później i przywieziono do Południowej Fossy, a potem wszystkim przydzielono zadania. Załogi naprawiające dachy przemieszczały się z kanionu do kanionu, a uwolnieni mieszkańcy ruszali do pracy niżej, przygotowując osady do wypełnienia powietrzem. Teraz Nadia mogła się zająć innymi sprawami: programować maszyny narzędziowe i prowadzić rozruch automatycznych monterów wzdłuż popękanych rurociągów z Chasma Borealis.

— Kto to wszystko zrobił? — spytała którejś nocy z oburzeniem, oglądając na ekranie telewizyjnym rejestrację wybuchu wodnego rurociągu.

Pytanie samo wyrwało jej się z ust; w gruncie rzeczy bowiem nie chciała znać na nie odpowiedzi. Nie miała ochoty zastanawiać się nad rzeczywistością i skupiała się tylko na swoim bieżących kłopotach, takich jak pęknięty rurociąg na wydmach. Jeli najwyraźniej nie miał o tym wszystkim pojęcia, ponieważ zupełnie poważnie jej odpowiedział:

— Trudno powiedzieć. Ziemskie programy informacyjne prawie wcale już o nas nie mówią, czasem tylko pojawia się jakaś sporadyczna migawka. Pewnie sami również nie wiedzą, co o tym myśleć. Zdaje się, że kilka następnych wahadłowców ma przywieźć zbrojne oddziały ONZ, które otrzymają zadanie przywrócenia na Marsie porządku. Większość nowin dotyczy jednak Ziemi, wiesz… wojna na Środkowym Wschodzie, Morze Czarne, Afryka i co tam jeszcze. Spora część przedstawicieli Klubu Południowego atakuje państewka związane z konsorcjami, a Grupa Siedmiu oświadczyła, że zamierza stanąć w ich obronie. W Kanadzie i Skandynawii użyto broni biologicznej…

— I może tutaj również — przerwała mu Sasza. — Widzieliście ten filmik z Acheronu? Coś się tam niewątpliwie zdarzyło, ponieważ wszystkie okna osiedla wypadły z ram, a ziemia pod “żebrem” pokryła się przedziwnymi naroślami… Nikt nie chce się do nich zbliżyć, aby sprawdzić, co to jest…

Nadia nie słuchała i całkowicie się skupiła na problemach związanych z rurociągiem. Kiedy się otrząsnęła z zamyślenia, stwierdziła, że wszystkie roboty pracują teraz przy odbudowie miast, a fabryczki pracowicie konstruują kolejne buldożery, maszyny do robót ziemnych, samochodywywrotki, koparki, dźwigi, walce parowe, ramiarki, czerparki podkładowe, zgrzewarki, betoniarki, maszyny wytwarzające plastyk oraz budujące dachy, słowem, wszystko, co było potrzebne. Stworzony przez nią system działał pełną parą i Nadia nie miała przy nim już nic do roboty. Oznajmiła więc przyjaciołom, że nadszedł czas, by udać się w dalszą drogę, a Ann, Simon, Jeli i Sasza natychmiast zdecydowali się jej towarzyszyć, Angela i Sam natomiast postanowili zostać, ponieważ spotkali w Południowej Fossie znajomych.

Piątka przyjaciół wsiadła w dwa samoloty i znowu odleciała. “Tak się powinno dziać wszędzie — zapewniał Jeli. — Gdy się spotykają przedstawiciele pierwszej setki, nie powinni się już rozdzielać”.


Oba samoloty skierowały się na południe, ku Hellas. Przelatując nad moholem Tyrrhena, leżącym obok Hadriaca Patera, na krótko wylądowali; moholowe miasto zostało przedziurawione, a jego mieszkańcy, by rozpocząć odbudowę, potrzebowali pomocy. Nie mieli do dyspozycji robotów, ale Nadia stwierdziła, że do rozpoczęcia operacji wystarczą jej własne programy, komputer i wciąż sprawny miejscowy kondensator atmosferyczny. Ta generacja maszyn automatycznych stanowiła kolejny aspekt ich siły. Kondensator był bez wątpienia powolniejszy, a jednak w ciągu miesiąca te trzy komponenty współpracowały tak wspaniale, że niemal z samego piasku stworzyły posłuszne “bestie”: najpierw wytwórnie części, potem urządzenia montażowe, wreszcie same roboty budowlane, maszyny, które składały się z połączonych fragmentów, tak duże jak miejski blok i wykonujące swoją pracę prawie bez udziału ludzi. Naprawdę piekielna była ta ich nowa moc.

Niestety, cała praca okazywała się zupełną drobnostką w obliczu niszczycielskiej siły człowieka. Pięcioro podróżników latało samolotami od jednej ruiny do drugiej i w każdym następnym nowym miejscu znowu niemal drętwieli na widok zniszczeń i śmierci. Nie znaczy to, że nie dostrzegali niebezpieczeństwa, które groziło im samym; od chwili, gdy minęli szereg zniszczonych samolotów w korytarzu powietrznym HellasElysium, zaczęli latać tylko nocami, co było z wielu względów niebezpieczniej sze niż latanie w dzień, ale Jeli twierdził, że trudniej ich wykryć, ponieważ samoloty typu 16 D są niemal niewidoczne dla radarów i jedynie najdokładniejsze detektory podczerwieni mogą je wytropić. Wszyscy członkowie grupy zdecydowali więc, że wolą nieco zaryzykować, lecąc w nocy, niż zostać zauważonym w dzień, chociaż akurat Nadia zupełnie się nie przejmowała kwestią bezpieczeństwa i wolałaby lecieć w świetle dziennym. Żyła chwilą, ale jej myśli rozpraszały się, ilekroć próbowała się skupić na danym momencie. Była oszołomiona widokiem strat, przerażało ją, że tak wiele na Marsie zniszczono, i starała się jak najbardziej zdystansować od całego świata. Nie chciała już odczuwać żadnych emocji, pragnęła tylko pracować. Z kolei Ann, jak zauważyła Nadia, czuła się jeszcze gorzej. Musi się bardzo martwić o Petera, pomyślała Rosjanka. Chociaż na pewno i ona jest przerażona skalą zniszczeń tego świata — dla niej oznaczało to nie tyle uszkodzenie wielu ludzkich budowli, ile szkody uczynione na samej marsjańskiej powierzchni: powodzie, nieodwracalne zmiany tworów areologicznych, śnieg i radiacja. Poza tym nie mogła — jak Nadia — rzucić się w wir pracy i w ten sposób oderwać się od myśli o sytuacji. Jej praca polegała właściwie na studiowaniu tego zniszczenia. Toteż nie robiła nic lub — czasem — próbowała pomagać Nadii; poruszała się wówczas jak automat.

Dzień po dniu cała piątka naprawiała najprzeróżniejsze uszkodzenia — mosty, rurociągi, szyby, elektrownie, tory magnetyczne, miasta. Żyli w świecie, który Jeli nazwał “światem automatów”, a ich życie polegało na rozkazywaniu robotom, jak gdyby byli właścicielami niewolników, czarodziejami albo bogami, a maszyny, którym wydawali polecenia, pracowały nad przywróceniem świetnej przeszłości i starały się poskładać to, co zostało rozbite i rozerwane przez ludzi. Operatorzy mogli więc sobie pozwolić na luksus pośpiesznych działań i nie musieli bez końca kontrolować swoich “podwładnych”. Czasami wydawało im się niewiarygodne, jak szybko udawało się rozpocząć kolejną budowę i lecieć dalej.

— Na początku było Słowo — powiedział ze znużeniem pewnego wieczoru Simon, wystukując polecenia na konsoletce swojego naręcznego komputerka.

Dźwig, który miał naprawić most, zakołysał się na tle zachodzącego słońca. Po chwili mogli już polecieć dalej w nieznane.

Zaczęli właśnie programować naprawę agregatu i zabezpieczenie odpadów radioaktywnych z trzech stopionych reaktorów. Tkwili bezpiecznie za horyzontem, wykonując wszystko za pomocą teleoperacji. Obserwując akcję, Jeli czasami zmieniał kanał i oglądał wiadomości. Pewnego razu pokazano ujęcia z orbity: dzienny obraz pełnej tarczy półkuli Tharsis. Widać było wszystko z wyjątkiem zachodniego odgałęzienia. Z tej wysokości nie można było dostrzec żadnego śladu płynącej wody, ale głos niewidocznego komentatora twierdził, że zalane zostały wszystkie stare kanały odpływowe, które biegły na północ z Marineris do Chryse, po czym na ekranie pojawiło się zdjęcie teleskopowe, na którym można było dojrzeć białaworóżowawe pasy w tym regionie. Więc w końcu doczekali się na Marsie czegoś w rodzaju legendarnych kanałów.

Nadia przełączyła wiadomości z powrotem na kanał monitora i wrócili do pracy. Tak wiele rzeczy zniszczono, myślała, i tak wiele osób zabito, ludzi, którzy mogliby żyć tysiąc lat… żadnej wiadomości od Arkadego… Minęło już dwadzieścia dni od jego zaginięcia. Niektórzy sugerowali, że może jest zmuszony się ukrywać, aby uniknąć śmierci z orbity. Nadia jednak już w to nie wierzyła, chyba że w momentach najwyższego pożądania i bólu, dwóch uczuć, które od czasu do czasu mimo szaleńczej pracy szarpały jej ciałem. Nienawidziła i bała się tej mieszaniny uczuć: pożądanie wywoływało prawdziwie fizyczny ból, a ból znowu wyzwalał żądzę — gorącą, dziką, niepohamowaną żądzę, l nic już nie wydawało się takie jak przedtem. Jakże bolesne to pożądanie! Powtarzała sobie bez końca, że jeśli będzie pracowała wystarczająco ciężko, nie będzie miała na nie czasu. Ani chwili czasu na myślenie albo czucie.

Lecieli nad mostem spinającym brzegi Harmakhis Vallis na wschodniej granicy Hellas. Widzieli ten basen pod sobą. Roboty naprawcze znajdowały się w dobudówkach na wszystkich głównych mostach i można je było adaptować do pełnej rekonstrukcji przęseł, chociaż wykonywały takie zadanie bardzo powoli. Podróżnicy uruchomili je, a wieczorem, po skończeniu programowania, usiedli w kabinie samolotu nad podgrzanym w mikrofalowej kuchence spaghetti. Jeli włączył kanał ziemskiej telewizji. Nie było widać niczego, z wyjątkiem układu przesuwających się pasków. Próbował przełączać kanały, ale na wszystkich obraz był taki sam. I wszędzie słychać było tępe buczenie — szum zakłóceń atmosferycznych.

— Czyżby również Ziemię wysadzili w powietrze? — spytała Ann.

— Nie, nie sądzę — odparł Jeli. — Po prostu ktoś blokuje obraz. Słońce znajduje się obecnie między nami i nimi i wystarczy zakłócić działanie satelity komunikacyjnego, aby przerwać połączenie.

Wpatrzyli się posępnie w szumiący ekran. W ostatnich dniach na lewo i prawo cichły lokalne areosynchroniczne satelity komunikacyjne; były wyłączane, a może uszkadzane, trudno powiedzieć. Pozbawieni ziemskiego programu, poczuli się teraz tak, jak gdyby znaleźli się w ciemnościach. Wykorzystanie naziemnego połączenia radiowego było bardzo ograniczone ze względu na wąski horyzont i brak jonosfery; zasięg tego typu urządzeń był w gruncie rzeczy niewiele większy niż interkomów w walkerach. Aby się przedrzeć przez blokadę, Jeli wypróbowywał szereg stochastycznych wzorców rezonansowych, ale niczego nie usłyszał. Po chwili zrezygnował, chrząknął i wystukał funkcję samoposzukiwania. Radiowy głos to się oddalał, to przybliżał w eterze, a gdy Rosjanin choćby lekko chciał wyregulować stację, słychać było tylko wyładowania atmosferyczne i inne odgłosy: trzaski zakodowanych rozmów lub stale odpływające fragmenty dziwacznej, niezrozumiałej muzyki. Pozbawione twarzy głosy trajkotały w niemożliwych do rozpoznania językach, jak gdyby Jeli odniósł sukces tam, gdzie SETI się nie udało, i w końcu — co akurat teraz nie miałoby zupełnie żadnego znaczenia — otrzymał wiadomości z gwiazd. Prawdopodobnie była to po prostu mieszanina różnych kanałów z górniczych planetoid. W każdym razie przekaz był całkowicie niezrozumiały. Grupce przyjaciół wydało się nagle, że są zupełnie sami na powierzchni Marsa — pięcioro ludzi w dwóch maleńkich samolocikach.

Uczucie to było nowe i bardzo szczególne, a w następnych dniach, kiedy odbiorniki telewizyjne i radiowe nadal były głuche i puste, zaczęło się jeszcze bardziej nasilać. Zrozumieli, że dalej będą się poruszać pozbawieni jakichkolwiek informacji. Uznali tę sytuację za absolutnie niezwykłą, nie tylko na tle doświadczeń na Marsie, ale w ogóle w kontekście całego swojego życia. I szybko doszli do wniosku, że odczuwają utratę elektronicznej sieci informacyjnej jak nagły brak jednego ze zmysłów.

Nadia co jakiś czas spoglądała na swój naręczny notesik komputerowy, na którym — aż do chwili awarii łączności — w każdej chwili mógł się pojawić obraz Arkadego albo twarz innego przedstawiciela pierwszej setki, wypowiadającego tak bardzo oczekiwane słowa: “Jesteście już bezpieczni”. Podniosła oczy znad maleńkiego pustego kwadracika ekranu, rozejrzała się po otaczającej ją krainie i cała planeta wydała jej się nagle o wiele większa, dziksza i bardziej pusta niż kiedykolwiek przedtem. To było naprawdę przerażające uczucie. W zasięgu jej wzroku nie było nic, z wyjątkiem postrzępionych wzgórz w rd/awym kolorze. Nawet wtedy, kiedy lecieli samolotami o świcie, szukając jednego z zaznaczonych na mapie małych pasów do lądowania, które — gdy na nie spojrzeć z góry — przypominały małe brązowe wiązki linii. Ogromny świat! A oni byli w nim sami. Nawet nawigacja okazała się trudna, gdy pozbawiono ich pomocy satelity: musieli używać dróg transponderowych. dokonywać obliczeń i ustalać pozycje za pomocą bezpośredniej obserwacji; patrzyli więc niespokojnie w dół na półmrok świtu, aby dostrzec następny pas startowy na tym dzikim, pustym lądzie. Kiedyś cały ranek strawili na szukaniu pasa startowego w pobliżu Dao Vallis. Potem pewnej nocy Jeli podążał wzdłuż torów magnetycznych: leciał nisko w ciemnościach, obserwował srebrniejące wstążeczki, wijące się pod samolotem w blasku gwiazd, i sprawdzał transponderowe sygnały na mapach.

Wreszcie — podążając za torem magnetycznym prowadzącym do Low Point Lakefront — dolecieli nad szerokie niziny Basenu Hellas. Nagle w padającym horyzontalnie czerwonym świetle, na tle długich cieni wschodzącego słońca pojawiło się na horyzoncie, w zasięgu ich wzroku, morze potrzaskanego lodu. Wypełniało całą zachodnią część Hellas. Morze! Morze na Marsie!

Tor magnetyczny, za którym lecieli, biegł prosto w lód. Zamarzniętą linię brzegową tworzyły poszczerbione lodowe płyty o barwie czarnej, czerwonej, białej, niebieskiej, a nawet intensywnej jadeitowej zieleni — wszystkie kolory zgromadzone razem, pomieszane, jak gdyby pływowa fala rozgniotła wcześniej kolekcję motyli Wielkiego Człowieka i rozrzuciła setki okazów na jałowej pustej plaży. Zamarznięte morze rozciągało się aż po horyzont.

Po długiej chwili milczenia i kontemplacji tego dziwnego zjawiska, pierwsza odezwała się Ann:

— Musieli rozbić formację wodonośną Hellespontus. Była naprawdę duża, więc spłynęła do Low Point.

— Jeśli tak, to mohol Hellas musi być całkowicie zatopiony! — krzyknął Jeli.

— Tak. A woda na dnie grzeje się. Prawdopodobnie będzie wystarczająco ciepła, aby powierzchnia jeziora nie zamarzła. Trudno zresztą powiedzieć. Powietrze jest zimne, ale turbulencja tu spora. Jeśli powierzchnia zamarznie, pod nią na pewno woda będzie płynąć. Z pewnością są tu silne prądy konwekcyjne. Ale sama tafla…

— Zaraz to wszystko zobaczymy — przerwał jej Jeli. — Będziemy nad nim przelatywać.

— Powinniśmy wylądować — zauważyła Nadia.

— Cóż, wylądujemy, kiedy będziemy mogli. Poza tym wszystko się najwyraźniej trochę uspokaja.

— Wydaje ci się tak tylko dlatego, że jesteś odcięty od wszelkich informacji.

— Hm.

Jak się okazało, musieli przelecieć nad całym jeziorem i wylądowali dopiero na jego drugim brzegu. Ten poranek z pewnością zapamiętają jako jeden z najbardziej niesamowitych. Dziwnie było tak lecieć nisko nad pogruchotaną powierzchnią. Trochę przypominała Morze Arktyczne, ale istniała pewna istotna różnica: ten lodowy ciek był zmrożony jak otwarte drzwi zamrażarki i pokolorowany na wszystkie barwy tęczy; przewagę miała oczywiście czerwień, ale od czasu do czasu można było dostrzec — najbardziej rzucające się w oczy — błękity, zielenie i żółcie, żywo kontrastujące punkty, które wyróżniały się na tym ogromnym obszarze chaotycznej mozaiki.

A w samym środku jeziora, w miejscu, z którego — choć lecieli dość wysoko — nie było widać brzegu w żadnym kierunku, znajdowała się olbrzymia chmura pary, wysoka na tysiące metrów. Oblatując ostrożnie tę chmurę, podróżnicy zobaczyli, że lód pod powierzchnią połamany jest w góry i tafle. Były mocno zbite i unosiły się na zmąconej, parującej czarnej wodzie. Kiedy nad nimi przelatywali, widzieli, jak zabrudzone góry lodowe obracają się wokół własnej osi, zderzają ze sobą, przewracają do góry dnem, wywołując potężne, spiętrzone czerwonoczarne fale; po chwili ściany wodne znowu opadały, na powierzchni rozchodziły się kręgi, a wszystkie lodowe góry podskakiwały niczym korki.

W obu samolotach panowało milczenie, a wszyscy pasażerowie z ogromną uwagą oglądali ten bardzo niemarsjański spektakl. W końcu, dwa razy okrążywszy w ciszy ten parowy słup, polecieli na zachód ponad potrzaskanym bezmiarem wody.

— Sax musi naprawdę uwielbiać tę rewolucję — zauważyła Nadia, tak jak już wiele razy przedtem, przełamując w ten sposób milczenie. — Czy sądzicie, że sam również bierze w niej udział?

— Wątpię — odrzekła Ann. — Prawdopodobnie nie ryzykowałby tak głupio utraty poparcia ziemskich inwestorów. W ten sposób straciłby możliwość obserwowania systematycznego rozwoju swego projektu, a także kontrolę nad nim. Ale jestem pewna, że na wszystkie wydarzenia patrzy z punktu widzenia użyteczności dla terraformowania. Zupełnie go nie interesuje, ilu ludzi umiera, co zostaje zniszczone albo kto rządzi. Ważne jest jedynie, jak całość oddziałuje na jego projekt.

— To dla niego tylko swego rodzaju interesujący eksperyment — dodała Nadia.

— Tak, chociaż niezwykle trudno nad nim zapanować — odparła Ann. Nie mogły się powstrzymać i obie głośno się roześmiały.


O wilku mowa… Wylądowali na zachód od nowego morza (Lakefront zostało najprawdopodobniej zatopione) i spędzili cały dzień na odpoczynku. Następnej nocy, podążając wzdłuż toru magnetycznego biegnącego na północny wschód ku Marineris, przelecieli nad transponderem, który nadawał sygnał SOS w alfabecie Morse’a. Do świtu okrążyli transponder i wylądowali na samym torze, tuż za jakimś unieruchomionym roverem. Obok niego, w walkerze, stał nie kto inny, tylko właśnie Sax i manipulował przy transponderze, wysyłając prośbę o pomoc.

Wsiadł do samolotu i powoli zdjął hełm. Mocno mrugał oczyma, usta miał zaciśnięte, jak zwykle zachowywał się uprzejmie. Był najwyraźniej bardzo zmęczony, ale jednocześnie — jak określiła go później w rozmowie z Nadia Ann — wyglądał jak szczur, który dopiero co zjadł kanarka. Mówił mało. Okazało się, że tkwił w pojeździe na torze magnetycznym od trzech dni. Nie mógł odjechać, ponieważ tor magnetyczny już nie działał, a w łaziku brakowało zapasowego paliwa. Potwierdził też domysły przyjaciół, że Lakefront zostało całkowicie zalane wodą.

— Jechałem właśnie do Kairu — opowiadał — aby się spotkać z Frankiem i Mają, którzy uważają, że należałoby zebrać tam całą pierwszą setkę, wybrać spośród nas swego rodzaju pełnomocników do negocjacji z policją UNOMY i poprzez nich kazać ONZ zaprzestać niszczenia Marsa. — Sax wyruszył więc w drogę i znalazł się u podnóża Hellespontusa, kiedy termiczna chmura moholu Low Point nagle zmieniła kolor na żółty i wystrzeliła pióropuszem dwadzieścia tysięcy metrów w niebo. — Miała kształt grzyba, jak przy eksplozji nuklearnej, tyle że mniejszą czapę — oświadczył. — Gradient temperaturowy nie jest tak ostry w tutejszej atmosferze.

Opuścił więc Hellespontus, zawrócił i dojechał aż do krańca basenu. Tam zobaczył część powodzi. Woda spływająca z północy do basenu była czarna, ale z każdą sekundą stawała się coraz bielsza, niemal momentalnie lodowaciejąc na dużych odcinkach, z wyjątkiem okolic Lakę front, gdzie wrzała.

— Wyobrażacie sobie? Wyglądała jak woda na piecu. Termodynamika była tam chwilowo dość złożona, ale woda ochładzała mohol dość szybko i…

— Zamknij się, Sax. Nie chcę tego słuchać — burknęła Ann.

Sax uniósł brwi i odszedł, by spróbować naprawić odbiornik radiowy w samolocie.


Lecieli dalej. Było ich teraz sześcioro: Sasza i Jeli, Ann i Simon, Nadia i Sax; sześcioro przedstawicieli pierwszej setki, zgromadzonych razem, jak gdyby za pomocą siły przyciągania. Tej nocy mieli sobie mnóstwo do powiedzenia, więc wymieniali opowieści, informacje, plotki i domysły. Jednakże Sax nie mógł dodać wielu szczegółów do ogólnego obrazu. Był odcięty od wszelkich informacji równie długo jak oni. Nadia znowu się wzdrygnęła i poczuła tak, jak gdyby straciła któryś ze zmysłów, po czym zdała sobie sprawę z tego, że mają do czynienia z problemem, którego nie sposób rozwiązać.

Następnego ranka o wschodzie słońca wylądowali na pasie startowym Bakhuysen, gdzie zatrzymało ich dwunastu ludzi uzbrojonych w pistolety policyjne. Nie celowali w nich wprawdzie, ale eskortowali szóstkę przyjaciół dość ceremonialnie do hangaru zbudowanego w ścianie krateru.

W hangarze znajdowało się więcej osób i z każdą chwilą tłum rósł. W końcu było ich około pięćdziesięcioro, z czego jakieś trzydzieści osób stanowiły kobiety. Kiedy odkryli tożsamość podróżników, stali się idealnie uprzejmi, nawet przyjaźni.

— Musimy po prostu sprawdzać, z kim mamy do czynienia — wyjaśniła jedna z nich, rosła kobieta mówiąca z silnym akcentem z Yorkshire.

— A kim wy jesteście? — spytała śmiało Nadia.

— Jesteśmy z Korolowa Jeden — odparła tamta. — Uciekliśmy z więzienia.

Zabrali podróżników do jadalni i podali im obfite śniadanie. Kiedy wszyscy usiedli, niektórzy spośród gospodarzy zaczęli podnosić magnezowe dzbanki i sięgać przez stół, aby nalać sąsiadom z przeciwka sok jabłkowy, a tamci nalewali kolejnym osobom, póki wszyscy nie zostali obsłużeni. Po śniadaniu obie grupy wymieniły wrażenia z ostatnich dni. Grupka obecnych mieszkańców Bakhuysen uciekła z Korolowa Jeden pierwszego dnia rewolty i ruszyła na południe. Jej członkowie planowali dotrzeć aż w okolice bieguna południowego.

— Tam znajduje się spora baza buntowników — powiedziała im kobieta z akcentem Yorkshire (która, jak się okazało, była w rzeczywistości Finką). — Bo widzicie, tam są te zdumiewające warstwowe tarasy z nawisami, które wykorzystuje się jako otwarte po bokach jaskinie. Są w większości bardzo długie i naprawdę dość szerokie. Idealne, aby się ukryć i zupełnie niewidoczne z satelity, a jednocześnie jest w nich nieco powietrza. Można tam żyć jak ludzie kromaniońscy. Myślę, że jest tam cudownie. — Najwyraźniej w Korolowie wiele mówiono o tych długich jaskiniach i wielu więźniów zgodziło się tam ruszyć, jak tylko zacznie się rewolucja.

— Więc jesteście z Arkadym? — spytała Nadia.

— Z kim?

Okazało się, że byli wyznawcami teorii zmarłego przed kilku laty biologa Schnellinga, który był w Korolowie czymś w rodzaju “czerwonego” mistyka. Najpierw prowadził wykłady komputerowe, niezwykle popularne na Tharsis, a po uwięzieniu znalazł wielu uczniów wśród więźniów w Korolowie. Najprawdopodobniej uczył ich swego rodzaju marsjańskiego komunalizmu opartego na zasadach lokalnej biochemii. Grupa, która dotarła do Bakhuysen, nie była co do tego zbyt pewna, ale teraz znajdowali się już przecież na zewnątrz i mieli nadzieję nawiązać kontakt z innymi oddziałami buntowników. Udało im się uzyskać połączenie z ukrytym satelitą, zaprogramowanym do wywoływania zdalnie kierowanych mikrowybuchów; zdołali także przez krótki czas monitorować kanał używany przez siły bezpieczeństwa na Fobosie. Mieli więc trochę wiadomości. Mówili, że siły policyjne ponad-narodowców UNOMY — przybyłe niedawno ostatnim kursowym wahadłowcem — wykorzystują Fobosa jako stację nadzoru terenowego i punkt wypadowy do ataków na Marsa. Te same siły kontrolują windę, Pavonis Mons i większą część Tharsis. W obserwatorium na Olympus Mons również wybuchł bunt, ale zbombardowano je z orbity. Ponad-narodowe siły bezpieczeństwa okupują niemal całą Wielką Skarpę, co dzieli planetę na dwie części. A wojna na Ziemi nadal trwa; najbardziej krwawe walki toczą się w Afryce, Hiszpanii i na granicy amerykańskomeksykańskiej.

Byli więźniowie uważali, że nie warto już próbować się przedostać do Pavonis.

— Albo was aresztują, albo zabiją — oświadczyła Sonja.

Kiedy jednak podróżnicy zdecydowali, że tam polecą, uciekinierzy dokładnie opowiedzieli im wszystko, co wiedzieli na temat nocnego lotu na zachód.

— Zapamiętajcie — dodali na koniec ludzie z Bakhuysen — że bezpieczne miejsce to stacja meteorologiczna w Południowym Margaritifer. Zajmują ją bogdanowiści.

Serce Nadii zabiło mocniej, kiedy usłyszała to słowo. Nie potrafiła ukryć swych uczuć. Ale ta informacja o niczym jeszcze nie świadczyła. Nadia wiedziała, że Arkady ma wielu przyjaciół i zwolenników, z których większość nie znała miejsca jego pobytu. Ale i tak nie mogła zasnąć tego dnia. Żołądek znowu ciążył jej jak kamień. W nocy, po zachodzie słońca, czuła się naprawdę szczęśliwa, że wraca do samolotu i odlatuje. Buntownicy z Bakhuysen zaopatrzyli ich w hydrazynę, mieszankę tlenową i suszoną żywność. Obciążone samoloty z trudem oderwały się od ziemi i ruszyły w kierunku zachodnim.


Nocne loty szóstki przyjaciół zaczęły przybierać dziwnie rytualny charakter. Podróżnicy czuli się jak na nowej i wyczerpującej wyprawie badawczej na obcą planetę. Samoloty były tak lekkie, że wręcz trzepotały w porywach zachodnich wiatrów dominujących. Czasami podskakiwały dziko dziesięć metrów w górę i w dół, toteż nawet ci, którzy nie pilotowali, i tak nie mogli spać zbyt długo — po każdym nagłym opadnięciu albo wzniesieniu się maszyny wszyscy w ciemnej małej kabinie natychmiast się budzili; nad nimi za oknem było czarne niebo i gwiazdy, a pod nimi znajdował się tylko bezgwiezdny czarny świat.

Podczas lotu prawie się do siebie nie odzywali. Piloci garbili się nad przyrządami i całą energię zużywali na utrzymanie pozycji obok drugiego samolotu. “Ultralekkie” leciały przed siebie z lekkim warkotem. Nad ich długimi, giętkimi skrzydłami lamentował wiatr. Na zewnątrz było sześćdziesiąt stopni poniżej zera, ciśnienie wynosiło tylko sto pięćdziesiąt milibarów, a powietrze nadal było trujące. W dole majaczyła czarną plamą planeta, na której nie było gdzie się schronić. Nadia przez jakiś czas pilotowała, potem przeszła na tył i położyła się. Długo obracała się z boku na bok i wierciła, próbując zasnąć. Czasem do jej uszu docierał z radia trzask transpondera, co przypomniało jej dawne czasy, kiedy wraz z Arkadym lecieli podczas burzy na sterowcu “Grot Strzały”. Widziała wtedy oczyma wyobraźni Rosjanina, jak czerwonobrody i nagi kroczy po ogołoconym wnętrzu maszyny, jak odrywa panele boazerii, by je wyrzucić za burtę, jak się śmieje, otoczony aureolą wszechobecnego wirującego pyłu. Nagle 16 D wykonał ruch i Nadia ocknęła się z tych myśli; poczuła nieprzyjemny strach. Pomyślała, że gdyby znowu pokierowała trochę samolotem, poczułaby się lepiej, ale Jeli pragnął pilotować tak samo jak ona, przynajmniej przez pierwsze parę godzin swojej wachty. Nie miała więc nic do roboty, mogła jedynie obserwować drugą maszynę, która — jeśli wszystko było w porządku — znajdowała się zawsze o kilometr na prawo od ich samolotu. Co jakiś czas udawało im się skontaktować przez radio z tym drugim 16 D, ale przeszkadzały zakłócenia, musieli więc ograniczyć rozmowy do minimum: rozmawiali jedynie co godzinę, sprawdzając, czy wszystko w porządku, lub co jakiś czas — jeśli któryś z samolotów zostawał nieco w tyle — pytali jedni drugich o przyczynę opóźnienia. Gdy tak lecieli przez martwą, ciemną noc, czasami wydawało im się, że zawsze tak właśnie wyglądało ich życie i mieli kłopoty z przypomnieniem sobie, jak im się żyło przed rewoltą. Jak długo to już trwa? — zastanawiali się. Naprawdę tylko dwadzieścia cztery dni? Trzy tygodnie? Czuli się tak, jakby minęło już co najmniej pięć lat.

Nadszedł ranek i niebo za nimi zaczęło się zabarwiać czerwienią; wysoko położone pierzaste chmury stawały się z wolna purpurowe, rdzawe, karmazynowe lub lawendowe, a potem szybko przybierały postać metalowych strużyn na różowym niebie. Niesamowita fontanna słonecznych promieni przelewała się przez skalne stożki i skarpy, a podróżnicy z uwagą obserwowali okolicę pod sobą, jak zjawy przesuwając się ponad krostowatym, zacienionym krajobrazem, szukając śladów lądowiska w pobliżu toru magnetycznego. Po tak długo trwającej nocy wydawało im się prawie niemożliwe, że pomyślnie dolecą dokądkolwiek, ale nagle dostrzegli w dole połyskujący tor magnetyczny, na którym mogli wylądować w razie niebezpieczeństwa. Dobrze widoczne były również transpondery i kiedy porównali ich pozycję z mapami, okazało się, że ich nawigacja była dokładniejsza niż im się zdawało.

Każdego ranka widzieli teraz pod sobą ocienioną wstęgę, tak bardzo pożądaną jasną wiązkę idealnie płaskiej taśmy. Pikowali, lądowali, hamowali, pewnie kołowali na pasie, po czym wyłączali silniki i opadali na siedzenia. Nareszcie podczas snu nie przenikała ich już ta drażniąca wibracja. Spokojnie pogrążali się w ciszy kolejnego dnia.


Tego ranka wylądowali na pasie startowym obok stacji Margaritifer. Do dwóch samolocików natychmiast podeszła grupka ludzi. Było ich około tuzina: mężczyźni i kobiety, którzy powitali przybyszów z dziwnie przesadnym entuzjazmem. Ściskali i całowali ich bez końca, śmiejąc się przy tym przez cały czas. Sześcioro przyjaciół stało blisko siebie; byli bardziej wystraszeni tym wylewnym powitaniem niż ostrożnym przyjęciem, które spotkało ich dnia poprzedniego. Komitet powitalny nie omieszkał zaraz na początku włączyć laserowych czytników na nadgarstkach przybyłej szóstki, aby ich zidentyfikować. Kiedy AI potwierdziło, że przybysze są rzeczywiście przedstawicielami pierwszej setki, wybuchły owacje. Kiedy prowadzono gości przez śluzę powietrzną do wspólnych jadalni, sporo osób z orszaku podchodziło do ustawionych w pobliżu zbiorniczków i szybko wdychało ich zawartość — mieszaninę tlenku azotawego, który miał działanie rozweselające, oraz aerozolowy preparat pandorfiny. Po takiej dawce mieszkańcy Margaritifer długo i niezbyt mądrze się zaśmiewali.

Jeden z nich, szczupły Amerykanin o pociągłej twarzy, przedstawił się Nadii:

— Jestem Steve, pracowałem z Arkadym na Fobosie w dwunastym Mroku, a potem razem z nim działałem na Clarke’u. Większość z nas zresztą tam z nim pracowała. Kiedy wybuchła rewolucja, byliśmy akurat w Schiaparellim…

— Wiesz może, gdzie w tej chwili znajduje się Arkady? — spytała natychmiast Nadia.

— Ostatnio słyszeliśmy, że przebywa w Carr, ale teraz jest już poza siecią, więc trudno to sprawdzić.

Inny mężczyzna, wysoki i chudy Amerykanin, powłócząc nogami podszedł do Nadii, położył jej rękę na ramieniu i powiedział:

— Nie zawsze jesteśmy tacy… zadowoleni z siebie! — Roześmiał się.

— Oczywiście, że nie! — zgodził się Steve. — Tylko dzisiaj obchodzimy święto. Nie słyszeliście o nim?

Pewna rozchichotana kobieta podniosła twarz znad stołu i krzyknęła:

— Dzień Niepodległości! Czternasty roku czternastego!

— Patrzcie, patrzcie na to — odezwał się naraz Steve i wskazał na ekran telewizora.

Na ekranie zamigotał obraz kosmicznej przestrzeni i nagle cała grupa zaczęła wrzeszczeć i wznosić okrzyki. Jak wyjaśnił Steve, udało im się znaleźć kodowany kanał z Clarke’a. Nie potrafili wprawdzie odszyfrować nadawanych wiadomości, ale używali go jak latarni morskiej, aby ustawiać optyczne teleskopy stacji. Obraz z teleskopu przesyłano na ogólny kanał telewizyjny i stąd ten widok: czarne niebo przetykane mnóstwem gwiazd, a na środku kształt, który wszyscy już dawno nauczyli się rozpoznawać — ociosana, metaliczna planetoida, z której w dół odchodził kabel.

— Teraz spójrzcie! — krzyczeli w stronę zaskoczonych podróżników. — Tylko spójrzcie!

Znowu ryknęli, kilka głosów zaczęło nieskładnie odliczać wstecz, poczynając od stu. Ci, którzy nawdychali się helu z tlenkiem azotawym, stanęli pod ekranem śpiewając:


Przebyliśmy miliony mil

Dla owych kilku szczęsnych chwil

Aby odmienić nasz zły los,

By ujrzeć czarownika z Oz,

Z krainy Oz!

Przekład Ewy Rojewskiej-Olejniczuk


Nadia uświadomiła sobie, że cała drży. Skandowanie stawało się coraz głośniejsze, aż przemieniło się w jednolity wrzask.

— Zero!

W tym momencie między planetoidą i kablem pojawiła się szczelina i nagle Clarke zniknął z ekranu. Niemal tak samo szybko — cieniutki jak pajęczyna — zniknął z pola widzenia kabel.

Dzikie wiwaty wypełniły pomieszczenie, przynajmniej na chwilę, zaraz bowiem dał się słyszeć okrzyk rozpaczy. Była to Ann, która zerwała się na równe nogi, zakrywając sobie usta dłońmi zaciśniętymi w pięści.

— On już na pewno jest na dole! — wrzasnął do Ann Simon, usiłując przekrzyczeć ogólną wrzawę. — Nasz syn na pewno jest już bezpieczny! Przecież tak wiele tygodni minęło, odkąd stamtąd do nas dzwonił!

Powoli się uciszało. Nadia znalazła się przy boku Ann, naprzeciwko Simona i Saszy. Nie wiedziała, co powiedzieć. Ann wydawała się zupełnie odrętwiała, a z jej szeroko otwartych oczu wyzierało czyste szaleństwo.

— Jak wam się udało zerwać kabel? — spytał Sax.

— Cóż, szczerze mówiąc, nie można go było zerwać — odparł Steve.

— Zerwaliście kabel?! — wrzasnął Jeli.

— Cóż, właściwie nie. Po prostu oddzieliliśmy go od Clarke’a, tylko tyle. Ale efekt jest ten sam i kabel spada.

Grupa znowu zaczęła wiwatować, chociaż tym razem jakoś słabiej. Steve wyjaśnił podróżnikom, przekrzykując hałas:

— Samego kabla nie można raczej przeciąć. Zrobiony jest z drutu grafitowego, a w środku biegną dwie spirale diamentowego żelu otoczone siatką galwanizowanej gąbczastej powłoki. Na stacjach co sto kilometrów znajdują się uzbrojone jednostki ochrony, a i wagoników pilnie strzegą siły bezpieczeństwa. Arkady zasugerował więc, żebyśmy działali na samym Clarke’u. Widzicie, kabel przechodzi prosto przez powierzchniową skałę do fabryczek we wnętrzu planetoidy i jego końcówka została przytwierdzona zarówno fizycznie, jak i w sposób magnetyczny do skały planetoidy. Tak więc wylądowaliśmy na Clarke’u z gromadą naszych robotów i ładunkiem materiału z orbity, wkopaliśmy się do wnętrza i umieściliśmy na zewnątrz obudowy kabla i wokół magnetycznego generatora bomby termiczne. A dziś zdetonowaliśmy je wszystkie naraz i skała roztopiła się w tym samym czasie, kiedy zostały przerwane magnesy. Clarke jest jak pocisk, więc się ześlizgnął z samego koniuszka kabla dokładnie tak, jak przewidzieliśmy! Wybraliśmy taką chwilę, aby odleciał jak najdalej od Słońca i w dodatku dwadzieścia cztery stopnie z płaszczyzny ekliptyki! Cholernie trudno będzie go teraz wytropić i schwytać. Przynajmniej mamy taką nadzieję!

— A sam kabel? — spytała Sasza.

Znów wybuchły wiwaty, więc dopiero po długiej chwili, kiedy trochę się uciszyło, Sax odpowiedział:

— Spada. — Stał przy konsolecie komputera, wystukując coś szybko na klawiaturze, ale Steve krzyknął do niego:

— Mamy dane dotyczące opadania, jeśli chcesz. Są dość skomplikowane, wiele częściowych równań różniczkowych.

— Wiem — mruknął Sax.

— Nie mogę w to uwierzyć — oznajmił Simon. Ciągle obejmował Ann i popatrywał niepewnie na zgromadzonych. Był ponury i wzburzony. — Przecież uderzenie zabije wielu ludzi!

— Prawdopodobnie nie — odpowiedział mu ktoś. — Ale zginą przede wszystkim przedstawiciele policji ONZ. Nie powinieneś ich żałować, ponieważ używali windy, aby się dostać na naszą planetę i zabijać mieszkańców Marsa.

— Peter prawdopodobnie już od tygodnia czy dwóch jest na dole — powtórzył Simon z naciskiem, patrząc na Ann. Jej twarz była kredowobiała.

— Może — odparła.

Niektórzy słyszeli tę rozmowę i ucichli. Inni nie chcieli słuchać i nadal hałasowali.

— Nie wiedzieliśmy — powiedział Steve do Ann i Simona. Jego triumfalna mina zniknęła bez śladu i teraz marszczył z niepokojem brwi. — Gdybyśmy wiedzieli, mogliśmy spróbować się z nim skontaktować. Ale nie wiedzieliśmy. Przykro mi. Miejmy nadzieję… — przełknął ślinę. — Miejmy nadzieję, że nie było go na górze.

Ann wróciła do stolika i ciężko usiadła. Simon wiercił się ze złością u jej boku. Oboje udawali, że nie usłyszeli tego, co powiedział Steve.

Radio podawało coraz więcej wiadomości, ponieważ kontrolujący pozostałe satelity komunikacyjne otrzymali informację o zerwaniu kabla. Niektórzy ze świętujących buntowników zajęli się więc nasłuchem i nagrywaniem. Inni radośnie bawili się dalej.

Saxa ciągle pochłaniały równania na ekranie.

— Posuwa się na wschód — zauważył w pewnym momencie.

— To prawda — odrzekł Steve. — Zatoczy najpierw wielki łuk, bo niższa część pociągnie całość w dół, potem reszta podąży za tamtą.

— Ile to zajmie czasu?

— Trudno powiedzieć, ale sądzimy, że pierwszy obrót potrwa około czterech godzin, drugi mniej więcej godzinę.

— Więc się obróci dwa razy!? — krzyknął Sax.

— Cóż, wiesz, jak to jest, kabel ma przecież trzydzieści siedem tysięcy kilometrów długości, a obwód równika wynosi dwadzieścia jeden tysięcy. Więc musi się obrócić prawie dwa razy.

— Ludzie na równiku powinni chyba szybko uciekać — mruknął Sax.

— No, nie na samym równiku — odrzekł Steve. — Wpływ Fobosa spowoduje, że kabel zboczy nieco z równika. Jak bardzo, nie wiemy. Jest to najtrudniejsze do obliczenia, ponieważ nie mamy pojęcia, w którym miejscu kabel się wahnął, zanim zaczął opadać.

— Spadnie na północ czy na południe?

— Powinniśmy się dowiedzieć w ciągu następnych kilku godzin.

Sześcioro podróżników patrzyło bezradnie na ekran. Po raz pierwszy od ich przylotu tutaj w Margaritifer panowała zupełna cisza. Ekran pokazywał tylko gwiazdy. To był najdogodniejszy punkt do śledzenia spadającej windy. Kabel, którego długości nikt nigdy nie widział w stopniu większym niż ułamkowy, teraz stał się zupełnie niewidoczny. Czy też może raczej stał się widoczny jedynie jako opadająca linia ognia.

— To za wiele dla mostu Phyllis — rzekła Nadia.

— To za wiele dla Phyllis — dodał Sax.


Mieszkańcom Margaritifer dość łatwo udawało się lokalizować i przechwytywać różnego rodzaju przekazy satelitarne, toteż doszli do wniosku, że potrafią również odszukać informacje nadawane na wielu satelitach policyjnych. Ze szczątkowych wiadomości wyłapanych na rozmaitych kanałach zdołali stworzyć częściowe sprawozdanie z upadku kabla. Ekipa UNOMY z Nikozji donosiła na przykład, że kabel spadał na północ od nich, kładąc się na powierzchnię planety tak gwałtownie, jak gdyby miał przeciąć obracającą się planetę na pół. Skoro było to na północ od nich, więc równocześnie — na południe od równika. Przerywany zakłóceniami, wystraszony męski głos z Sheffield prosił Nikozję o potwierdzenie tej informacji, część kabla bowiem — jak donosił głos — z wielkim hukiem spadła już przez pół miasta i na rząd namiotów na wschód od niego, w dół całego stoku Pavonis Mons oraz przez wschodnie Tharsis, miażdżąc strefę szerokości dziesięciu kilometrów. Sytuacja mogła być jeszcze gorsza, ale na szczęście powietrze na tej wysokości było bardzo rzadkie. Teraz mieszkańcy Sheffield, którym udało się uniknąć śmierci, chcieli wiedzieć, czy — aby przeżyć — powinni uciekać na południe czy też próbować obejść kalderę i skierować się na północ.

Nie otrzymali odpowiedzi. Jeden z kanałów radiowych należących do rewolucjonistów poinformował o kolejnych ucieczkach z Koralowa, na południowym stożku Melas Chasma w Marineris. Kabel opadał teraz tak szybko, że jednym uderzeniem mógł pogruchotać wszystko wokół. Pół godziny później włączyło się na kanał radiowy kierownictwo wierceń w Aureum. Przez ich teren przeszła pouderzeniowa fala dźwiękowa i powierzchnia zmieniła się w hałdę połyskującego gruzu; rumowisko rozciągało się od horyzontu po horyzont.

W następnej godzinie nasłuchujący nie usłyszeli żadnych nowych poważnych informacji, jedynie pytania, spekulacje i plotki. Potem jeden z mężczyzn ze słuchawkami na uszach wyprostował się na krześle, popatrzył na resztę, podniósł kciuki w górę i przełączył kanał na interkom. Jakiś głos przekrzykiwał wyładowania atmosferyczne:

— Wybucha! Spadł w ciągu około czterech sekund, spalił się od góry do dołu, a kiedy uderzył w ziemię, cała powierzchnia pod naszymi stopami zadrżała! Będziemy tu mieli kłopoty z wyciekiem. Zdaje się, że jesteśmy około osiemnastu kilometrów na południe od miejsca uderzenia i dwadzieścia pięć kilometrów na południe od równika, a resztę, mamy nadzieję, możecie sobie obliczyć sami. Spłonął na całej długości! Wyglądał jak biała linia przecinająca niebo na połowę! Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Gdy zamknę oczy, ciągle jeszcze widzę jaskrawozielone obrazy. … Był niczym opadająca powoli zestrzelona gwiazda… Czekaj, mam Jorgego na wewnętrznym, jest na dworze i mówi, że kabel wystaje tu zaledwie trzy metry ponad niego. Tu jest tylko miękki regolit, więc kabel zarył się… samą siłą uderzenia. Podobno w niektórych miejscach wbił się tak głęboko, że gdyby go zasypać ziemią, powierzchnia byłaby zupełnie równa. A w innych miejscach jest tylko lekko wybrzuszona… ma jakieś pięć czy sześć metrów. Taki widok, jak sądzę, ciągnie się przez setki kilometrów! Mamy tu coś w rodzaju nowego Wielkiego Chińskiego Muru.

Potem otrzymali telefon z Krateru Escalante’a, położonego dokładnie na równiku. Jego mieszkańcy ewakuowali się na pierwszą wiadomość o zerwaniu Clarke’a, ale niestety ruszyli na południe, więc upadek kabla nadal im zagrażał. Teraz, jak donosili, kabel wybucha w zetknięciu z powierzchnią i wysyła w niebo gejzery stopionej skały — podobne do wulkanicznej lawy fajerwerki, które strzelają łukiem w górę w panujący o świcie półmrok; a kiedy opadają na ziemię, są matowoczarne.

Sax ostatnio już w ogóle nie odchodził od swojego ekranu i teraz mamrotał coś przez zaciśnięte zęby. Jednocześnie pisał i czytał. Jak powiedział w pewnej chwili, za drugim razem prędkość spadania kabla wzrosła do dwudziestu jeden tysięcy kilometrów na godzinę, czyli prawie sześciu kilometrów na sekundę; tak więc wszystkim, którzy znajdowali się w jego pobliżu, zagrażało niebezpieczeństwo, i to śmiertelne, o ile nie stali na jakimś wzniesieniu w odległości wielu kilometrów. Widok musiał być niezwykły: coś w rodzaju uderzenia meteorytu przelatującego z jednego horyzontu na drugi w niecałą sekundę. Jak bomba akustyczna.

— Wyjdźmy i popatrzmy — zaproponował Steve, spoglądając z poczuciem winy na Ann i Simona.

Wielu mieszkańców Margaritifer ubrało się w skafandry i ruszyło na zewnątrz. Podróżnicy jednakże zadowolili się obrazem wideo z zewnętrznej kamery, na przemian z migawkami z satelitów. Filmiki wykonane na nocnej stronie powierzchni były spektakularne; pokazywały płonącą wygiętą kreskę, która wyglądała jak ostra krawędź białej kosy, usiłującej rozciąć planetę na dwoje.

Trudno im się było skoncentrować i nie mogli zrozumieć tego, co widzą. Jedynie wyczuwali, co się naprawdę dzieje. A wszystko z powodu wyczerpania. Byli zmęczeni już kiedy wylądowali, a teraz ledwo trzymali się na nogach; w dodatku nie sposób byłoby w tej chwili spać. Pojawiało się coraz więcej migawek z dziennej strony planety, które pochodziły zapewne z automatycznych kamer umieszczonych w zdalnie sterowanych samolotach bezzałogowych. Pokazywały poczerniałe, jeszcze parujące rejony spustoszonej powierzchni planety, regolit rozrzucony na boki w dwóch długich równoległych hałdach ejektamentów, kanały wypełnione czymś czarnym; czerń ta przemieszana była ze stopionymi fragmentami powierzchni; była tym dziwniejsza, im uderzenie było silniejsze, a w końcu kamera przesłała widok rowu ciągnącego się od horyzontu po horyzont. To coś w rowie, jak zapewniał Sax, musiało być surowymi czarnymi diamentami.

Uderzenia w ostatniej półgodzinie opadania były tak silne, że cała powierzchnia daleko na północ i na południe wyglądała na zupełnie spłaszczoną. Wiele osób twierdziło, że nikt, kto znalazł się wystarczająco blisko, aby zobaczyć upadek końcowych fragmentów kabla, nie mógł przeżyć; eksplodowała nawet większość kamer samolotów bezzałogowych. Przez ostatnie tysiące kilometrów akt ten nie miał więc żadnych świadków.

W pewnej chwili nadszedł nieco opóźniony zapis z zachodniej strony Tharsis, ukazujący drugie przejście kabla przez ten wielki stok. Filmik był króciutki, ale bardzo poruszający: biały płomień na niebie i wybuch na zachodnim zboczu wulkanu. Potem pojawiło się kolejne ujęcie z automatycznej kamery w Zachodnim Sheffield, które pokazało wybuchający kabel niemal dokładnie na południu, a następnie wydarzyło się coś w rodzaju trzęsienia ziemi albo uderzenia dźwiękowego, po czym cała część Sheffield, która znajdowała się na stożku, spadła, osuwając się powoli na dno kaldery pięć kilometrów niżej.

Później pojawiło się wiele różnych migawek, pokazujących roztrzaskaną planetę, ale wszystkie okazały się jedynie “powtórkami” i pokazywały to, co obserwatorzy już widzieli: obrazy zniszczeń. Na tym skończyły się wszelkie przekazy satelitarne.

Minęło pięć godzin, odkąd zaczęło się spadanie. Sześcioro podróżników opadło na fotele. Niektórzy jeszcze patrzyli na ekran, inni już nie, ale wszyscy byli jednakowo zmęczeni — zbyt zmęczeni, by cokolwiek odczuwać, zbyt zmęczeni, by myśleć.

— Taak — odezwał się nagle Sax. — Teraz mamy drugi równik, który wygląda dokładnie tak jak wyobrażałem sobie ten ziemski, gdy miałem cztery lata. Duża czarna linia biegnąca niemal idealnie prosto dookoła planety.

Ann spojrzała na niego z taką goryczą, iż Nadia zlękła się, że kobieta wstanie i uderzy go. Na szczęście nikt się nie poruszył. Jedynie ekrany wciąż migotały, a głośniki syczały i trzaskały.


Obejrzeli tę nową, wysuniętą na południe linię równika osobiście drugiej nocy lotu do Shalbatana Vallis. W ciemności wyglądała jak szeroki prosty czarny pokos i prowadziła na zachód. Kiedy nad nią lecieli, Nadia patrzyła w dół przygnębiona. Winda nie była jej projektem, ale stanowiła czyjąś pracę i ta praca została teraz zniszczona. Nie było już mostu łączącego ich z Ziemią.

Poza tym ta czarna linia oznaczała również grób. Na powierzchni zginęło wprawdzie niewiele osób — jedynie te, które znajdowały się na wschodnim stoku Pavonis — ale zabita została większość, jeśli nie wszyscy, ludzi w windzie, co oznaczało wiele tysięcy trupów. I niemal wszyscy oni prawdopodobnie znajdowali się akurat w tej części kabla, która uderzyła w atmosferę i spłonęła.

Gdy przelatywali nad szczątkami, Sax przechwycił nowe wideo z upadku. Ktoś już zdołał zmontować filmik prezentujący w układzie chronologicznym wszystkie obrazy przesyłane do sieci na żywo albo w godzinach, które nastąpiły natychmiast po kolizji. W tym bardzo dobrze skrojonym montażu kolejne migawki ukazywały wybuchającą na powierzchni ostatnią część kabla. Strefa uderzenia była jedynie ruchomą białą plamą, która wyglądała jak skaza na taśmie; żadne wideo nie było w stanie zarejestrować takiego rozbłysku. Jednakże w montażu niektóre ujęcia puszczono w zwolnionym tempie i przetworzono na wszelkie możliwe sposoby, a ostatnią klatkę rozciągnięto do granic możliwości, dzięki czemu można było dostrzec szczegóły, które byłyby niemożliwe do zauważenia na żywo. Podróżnicy zobaczyli więc, że kiedy kabel przecinał niebo, najpierw obnażył się płonący grafit, a potem z nieba rozświetlonego zachodzącym słońcem spłynęła majestatycznie rozżarzona podwójna spirala diamentu.

Było już wtedy oczywiste, że winda stała się grobem ludzi, którzy nią podróżowali; z pewnością wszyscy się spalili. Jednak Nadii z trudem przychodziło myślenie o nich, gdyż obraz był tak nieskończenie dziwny i piękny, i wyglądał jak widmo jakiegoś fantastycznego DNA, DNA wyłuskanego z makroświata, zrobionego z czystego światła, makroświata, który teraz wkraczał w nasz kosmos, aby zakiełkować na jałowej planecie…

Nadia oderwała wzrok od ekranu i przeszła na fotel drugiego pilota, aby spojrzeć na drugi samolot. Potem całą długą noc patrzyła w okno, niezdolna zasnąć, niezdolna wyrzucić z myśli obrazu tego diamentowego lądowania. Ta noc wydała jej się najdłuższą nocą ich dotychczasowej podróży. Stanowiła nieskończoną wieczność w oczekiwaniu na świt.

Ale noc w końcu minęła — kolejna noc w ich życiu — i wreszcie nadszedł świt. Wkrótce po wschodzie słońca wylądowali na pasie startowym wybudowanym dla potrzeb rurociągu nad Shalbataną i spotkali się z grupą uciekinierów, którzy wcześniej pracowali przy rurociągu, a teraz zostali tu uwięzieni. Ci ludzie nie mieli żadnych poglądów politycznych, chcieli jedynie przeczekać, aż wszystko wróci do normalności. Nadia uznała to nastawienie za niezbyt pokrzepiające, więc próbowała ich zmusić, aby wyszli na zewnątrz i naprawili rurociąg. Zrobiła to jednak jakby tylko z obowiązku, ponieważ nie wierzyła, że uda jej się ich przekonać.


Jeszcze tego wieczoru odlecieli, znowu niemal uginając się pod ciężarem zapasów, w które zaopatrzyli ich gospodarze. O świcie wylądowali na opuszczonym pasie Krateru Carra. Jeszcze przed ósmą Nadia, Sax, Ann, Simon, Sasza i Jeli znaleźli się na zewnątrz w walkerach i ruszyli w górę na stożek krateru.

Nad miastem nie było już kopuły i najwyraźniej musiał tam wybuchnąć jakiś pożar. Wszystkie budynki stały wprawdzie nietknięte, ale były osmalone. Prawie wszystkie okna rozbiły się lub stopiły. Ściany z tworzyw sztucznych pogięły się i zdeformowały; beton poczerniał. Wszystko pobrudzone było kopciem, a wszędzie na powierzchni leżały porozrzucane hałdy sadzy, małe stosy czarnego węgla. Wyglądało to jak widmo Hiroszimy. Tak, to były ciała. Szczątki ludzi, którzy zginęli, próbując uciekać chodnikami i ulicami.

— Powietrze miasta przesadnie utleniono — wysunął przypuszczenie Sax.

W takiej atmosferze ludzka skóra i ciało były palne i łatwo mogły się zająć ogniem. To właśnie przydarzyło się pierwszym astronautom programu “Apollo”, których umieszczono w testowanej kapsule wypełnionej czystym tlenem: kiedy wybuchł ogień, spalili się jak parafina.

To samo stało się tutaj. Wszyscy na ulicach zapewne zapalili się jak pochodnie i kręcili się rozpaczliwie wokół własnej osi — można to było ocenić po rozłożeniu zwałów sadzy.

Sześcioro przyjaciół zeszło, trzymając się blisko siebie, do zaciemnionej wschodniej ściany krateru. Pod kopułą ciemnoróżowego nieba zatrzymali się przy pierwszej grupce poczerniałych ciał, a potem szybko ruszyli dalej. Zaglądali do otwartych budynków, pukali do wszystkich zamkniętych drzwi i nasłuchiwali przy ścianach za pomocą urządzenia stetoskopowego, które miał przy sobie Sax. Nie było słychać żadnego dźwięku, z wyjątkiem uderzeń ich własnych serc, głośnych i szybkich pod “miedzianymi” gardłami.

Nadia błądziła po mieście, oddychając zgrzytliwymi sapnięciami. Zmuszała się, by oglądać mijane ciała, z czarnych stosów węgla próbując oszacować wzrost ludzi. To jest jak Hiroszima albo Pompeje, pomyślała. Ludzie byli teraz wyżsi; a jednak nadal palili się doszczętnie, do samych kości, które zmieniały się w cienkie, czarne pałeczki.

Podeszła do pierwszych szczątków człowieka, którego wzrost pasował do szukanej przez nią osoby, i stała chwilę, przypatrując się uważnie. Potem zbliżyła się, znalazła spalone prawe ramię i zdrapała czteropalczastą rękawiczką grzbiet kości nadgarstka, aby znaleźć punktowy kod identyfikacyjny. Dostrzegła go i oczyściła, a następnie przejechała po nim swoim laserem jak sprzedawca przy kasie sprawdzający cenę zakodowaną na metce produktu. Odczytała nazwisko: Emily Hargrove.

Poszła dalej i sprawdziła kolejną “prawdopodobną” hałdę. Thabo Moeti. Okazało się to łatwiejsze niż porównywanie uzębienia z kartami dentystycznymi. I o wiele mniej przerażające.

Była już bardzo rozkojarzona i zdrętwiała, kiedy doszła do zwału sadzy w pobliżu budynku zarządu miasta. Zwęglone ciało tkwiło tu samotnie, a jego prawe ramię było tak wykręcone, że nie musiała go w ogóle obracać. Wystarczyło oczyścić etykietkę i sprawdzić laserem. Odczytała nazwisko: Arkady Nikołajewicz Bogdanów.


Lecieli na zachód jeszcze przez jedenaście dni, w ciągu dnia chowając się pod specjalnymi “nie wykrywalny mi” osłonami lub w schronach wraz z ludźmi, których spotykali po drodze. Nocami natomiast podążali szlakiem transponderów albo zgodnie ze wskazówkami udzielonymi przez ostatnią spotkaną grupę osób. Chociaż grupki te zwykle wiedziały o istnieniu i miejscu pobytu innych, stanowczo nie należały do jednego ruchu oporu; nie były też w żaden sposób skoordynowane. Niektórzy mieli nadzieję dostać się na południową czapę polarną, tak jak więźniowie z Korolowa, inni nigdy nie słyszeli o tym azylu. Jedni uważali się za bogdanowistów, drudzy ogłaszali się zwolennikami innych przywódców, a jeszcze inni żyli w komunach: religijnych, eksperymentalnie utopijnych czy też nacjonalistycznych. Ci ostatni próbowali się kontaktować ze swoimi rządami na Ziemi. Niektórzy stanowili zwykłe gromady ocaleńców. Nie mieli żadnych programów, byli po prostu ofiarami wojny.

Pewnego razu szóstka podróżników wylądowała akurat przy samym Korolowie, ale nie próbowali wejść do środka, gdyż zobaczyli przed włazami do śluz nagie zamarznięte ciała strażników; wielu z nich umarło w pozycji stojącej jak posągi.

Po Korolowie nie spotykali już nikogo. Radia i telewizory były martwe i głuche od czasu zestrzelenia satelitów, tory magnetyczne — puste, a Ziemia znajdowała się po drugiej stronie Słońca. Krajobraz wydawał się takim samym jałowym pustkowiem, jak przed przybyciem pierwszej setki; jedyną różnicę stanowiły rozciągające się gdzieniegdzie łachy wodnego lodowca. Lecieli dalej i czuli się tak, jak gdyby byli jedynymi ludźmi na tym świecie, jedynymi, którzy przeżyli.

Dziwny szum brzęczał Nadii w uszach. Przyszło jej do głowy, że musi mieć związek z wentylatorami samolotu. Sprawdziła je, ale nic nie stwierdziła. Przyjaciele dawali jej zadania do wykonania, aby nie miała czasu na myślenie, ale równocześnie nie sprzeciwiali się jej samotnym przechadzkom, które odbywała zwykle tuż przed startem i bezpośrednio po lądowaniu. Sami czuli oszołomienie po tym, co ujrzeli w Carr i Korolowie, i żadne z nich nie starało się specjalnie jej pocieszać, z czego zresztą była zadowolona. Ann i Simon ciągle zamartwiali się losem Petera, a Jeli i Sax zapasami jedzenia, które z dnia na dzień topniały; magazyny samolotu niemal zupełnie już opustoszały.

Arkady nie żył i dla Nadii nic innego nie miało znaczenia. Rewolta wydawała jej się teraz bardziej niż kiedykolwiek dotąd jedynie marnotrawstwem dóbr i energii, nie ukierunkowanym spazmem wściekłości, głupim, dziecinnym aktem ludzkiej złośliwości: “W ostateczności sami się zniszczymy, byle wam pokrzyżować plany”. I teraz najwyraźniej buntownicy wpadli we własne sidła. Cały ich świat został zniszczony! Poprosiła przyjaciół, aby oznajmili na jednym z ogólnych kanałów radiowych, że Arkady nie żyje. Sasza pomogła jej przekonać innych.

— Może ta wiadomość przyspieszy zakończenie tej bezsensownej wojny — powiedziała Sasza.

Sax jednak potrząsnął przecząco głową.

— Powstania tak naprawdę przeważnie nie mają przywódców — wyjaśnił. — Poza tym prawdopodobnie nikt nie uwierzy w śmierć Bogdanowa.

Jednak kilka dni później okazało się, że niektórzy ludzie usłyszeli informację i w nią uwierzyli. Szóstka przyjaciół otrzymała przerywaną zakłóceniami odpowiedź od Aleksa Żalina.

— Słuchaj, Sax, to nie jest rewolucja amerykańska, francuska, rosyjska ani angielska. To są wszystkie te rewolucje naraz! Wielka wszechświatowa rewolucja! Cały nasz świat pogrążony jest w rewolcie, a pamiętaj, że świat ten powierzchnią lądów dorównuje Ziemi… Zaledwie kilka tysięcy osób próbuje stłumić ten nieszczęsny bunt, a większość z nich ciągle znajduje się w kosmosie, skąd mają niby dobry widok, ale bardzo łatwo ich zranić. A jeśli buntownicy zdołają pokonać wojska w Syrtis, natychmiast wybuchnie takie samo powstanie w Hellespontusie. Wyobraź sobie siły powietrzne próbujące zdławić rewolucję w Kambodży, a jednocześnie także na Alasce, w Japonii, Hiszpanii i na Madagaskarze. Jak to zrobisz? Nie uda ci się. Żałuję tylko, że Arkady Nikołajewicz nie dożył. Gdyby to zobaczył, miałby…

Połączenie nagle się przerwało. Może był to zły znak, a może nie. Ale nawet Aleks nie potrafił ukryć nury goryczy i żalu w głosie, gdy mówił o tym, że brakuje Arkadego. To było naturalne, Arkady bowiem był kimś więcej niż tylko przywódcą politycznym — był bratem wszystkich ludzi, ich najlepszym przyjacielem, pierwotną siłą, głosem sumienia każdego człowieka, jego podstawowym, “wrodzonym” poczuciem tego, co piękne, czyste i sprawiedliwe.

Nadia z całych sił usiłowała zapanować nad smutkiem. W nocy zajmowała się nawigacją, w ciągu dnia spała, ile się dało. Schudła. Jej włosy stały się zupełnie białe, wszystkie ciemniejsze pozostawały na szczotce. Nie chciało jej się mówić, miała wrażenie, że jej gardło i wnętrzności jakby zastygły. Czuła się jak kamień i dlatego też nie była w stanie płakać. Zamiast tego starała się jak najwięcej działać. Spotykani ludzie zwykle nie mogli się z podróżnikami podzielić jedzeniem, ponieważ mieli go tak niewiele, że ledwie starczało dla nich samych. Szóstka przyjaciół musiała więc sobie narzucić bardzo ostry reżim żywnościowy, dzieląc każdy posiłek na połowę.

Wreszcie trzydziestego drugiego dnia podróży z Lasswitz, po przebyciu około dziesięciu tysięcy kilometrów, dolecieli do Kairu, miasta leżącego na południowym stożku Noctis Labyrinthus, a obecnie przy najbardziej na południe wysuniętym odcinku leżącego kabla.


Kair znajdował się w praktyce pod pełną kontrolą UNOMY, czemu nikt w mieście nie starał się zresztą zaprzeczyć. Jak cała reszta dużych miast namiotowych, tak i to leżało bezradne pod laserami orbitujących policyjnych statków UNOMY, które co jakiś czas przecinały niebo w ostatnim miesiącu. Na początku wojny większość mieszkańców Kairu stanowili Arabowie i Szwajcarzy, obecnie przynajmniej w tym mieście przedstawiciele obu tych narodowości wydawali się jedynymi, którzy nie chcieli się mieszać w rewoltę i próbowali po prostu przeżyć.

Teraz jednak poza sześciorgiem podróżników przybyło tu jeszcze wielu innych uchodźców. Setki ich już wcześniej zjechało z Tharsis po zniszczeniu Sheffield i pozostałych osad na Pavonis; inni przyjechali z Marineris, przedzierając się przez labirynt Noctis. Miasto było niemal poczwórnie zaludnione; tłumy ludzi mieszkały i spały na ulicach i w parkach, elektrownia była straszliwie przeciążona, kończyła się zarówno żywność, jak i gazy do mieszanki powietrznej.

O tych szczegółach powiedziała przybyłym przyjaciołom jakaś pracownica pasa startowego, która nadal uparcie wykonywała swoje zadania, chociaż nie funkcjonowały już żadne niemal urządzenia lotniska. Wskazała im miejsce do zaparkowania między wielkimi samolotami przy końcu pasa startowego, po czym poleciła ubrać się w skafandry ’i przejść do muru miasta, odległego o kilometr od lotniska. Nadia poczuła niedorzeczny strach na myśl o zostawieniu obu 16 D. Jej zdenerwowanie rosło z każdym krokiem. Tym razem nie uspokoił jej widok śluzy powietrznej, zwłaszcza gdy zauważyła, że większość osób w mieście chodzi w walkerach i nosi w dłoniach hełmy. Byli najwyraźniej przygotowani na to, że w każdej chwili może nastąpić rozhermetyzowanie namiotu.

Podróżnicy poszli do biura zarządu miasta, gdzie znaleźli Franka i Maję, a także Mary Dunkel i Spencera Jacksona. Przywitali się z ulgą, ale nie mieli czasu na opowieści o wszystkich przeżytych dotąd przygodach. Frank pracował cały czas przed ekranem. Sądząc po odgłosach, przemawiał do kogoś, kto znajdował się na orbicie, toteż ledwie spojrzał na przybyłych, wykręcił się od uścisków i dalej coś tłumaczył, wpatrując się w ekran, machnąwszy tylko ręką na znak, że dostrzegł ich przybycie. Najwyraźniej wdarł się do jakiegoś funkcjonującego systemu łączności, a może nawet kilku, ponieważ tkwił przed ekranem i mówił raz do jednej osoby, raz do innej przez następne pełne sześć godzin, przerywając jedynie na chwilę, aby napić się wody albo wykonać kolejne połączenie; ledwie łypał na starych towarzyszy. Wyglądał, jakby rozsadzała go permanentna wściekłość; przez cały czas rytmicznie zaciskał szczęki. A jednak był w swoim żywiole, wyjaśniając i wykładając rozmaite kwestie, przymilając się lub odgrażając, zadając pytania, a potem niecierpliwie komentując otrzymane odpowiedzi. Innymi słowy: mataczył i postępował w swoim starym stylu, tyle że tym razem był zdenerwowany i zły, cierpki i zawzięty; może nawet odczuwał także lekki strach.

W końcu się rozłączył, rozparł w fotelu i teatralnie odetchnął, po czym wstał sztywno i ruszył ku przyjaciołom, aby się z nimi przywitać. Na chwilę ze współczuciem położył rękę na ramieniu Nadii. Poza tym jednym gestem był dla całej szóstki dość obcesowy i zupełnie nie interesowało go, jak zdołali się dostać do Kairu. Chciał tylko wiedzieć, kogo i gdzie spotkali po drodze, jak bardzo mieszkańcy Marsa są rozproszeni i jakie są zamiary różnych małych grupek. Parę razy wracał do ekranu i kontaktował się z grupami, których pozycje podali mu podróżnicy. Jego możliwości komunikacyjne oszołomiły przybyszów, którzy sądzili, że wszyscy są tak samo odcięci jak oni.

— Połączenia UNOMY — wyjaśnił Frank i przesunął dłonią po zarośniętym podbródku. — Udostępnili mi niektóre kanały.

— Dlaczego? — spytał Sax.

— Ponieważ próbuję zakończyć tę nonsensowną wojnę. Staram się wynegocjować zawieszenie broni, potem powszechną amnestię, a na końcu odbudowę z pomocą wszystkich zespolonych sił.

— A pod czyim kierownictwem?

— Oczywiście UNOMY. No i biur narodowych.

— I myślisz, że UNOMIE wystarczy zawieszenie broni? — zapytał Sax. — A buntownicy poprzestaną tylko na całkowitej amnestii?

Frank przytaknął lakonicznie.

— Cóż, nie podoba im się to, podobnie jak wspólna odbudowa. Ale sytuacja jest tak zła, że nie mają wyboru. Od chwili upadku kabla wybuchły następne cztery formacje wodonośne. Wszystkie znajdowały się na równiku i niektórzy twierdzą, że to właśnie jest główną przyczyną ich uszkodzenia.

Ann potrząsnęła głową na te słowa, co Frank przyjął z zadowoleniem.

— Więc zostały rozbite, byłem tego pewien… Roztrzaskali jedną przy ujściu Chasma Borealis, aby zalała tamtejsze wydmy.

— Ciężar czapy polarnej prawdopodobnie wyzwoli spore ciśnienie — dodała Ann.

— Czy wiesz, co się stało z grupą “Acheron”? — spytał Franka Sax.

— Nie. Najwyraźniej zniknęli. Obawiam się, że mogło im się przydarzyć to, co Arkademu. — Spojrzał na Nadię, po czym zacisnął ze smutkiem usta. — Muszę wrócić do pracy.

— A co się dzieje na Ziemi? — spytała Ann. — Co ONZ mówi o tym wszystkim?

— Mars to nie naród, ale jedno ze światowych bogactw naturalnych — zacytował Frank z powagą. — Mówią, że nie można pozwolić, by maleńki procent ludzkości, który tutaj żyje, kontrolował tak duże zasoby naturalne, podczas kiedy cała Ziemia ma potworne kłopoty z surowcami.

— Jest w tym pewnie trochę prawdy — usłyszała Nadia własny głos. Był jakiś zgrzytliwy i przypominający krakanie. Wydało jej się nagle, że nie odzywała się od wielu dni.

Frank wzruszył ramionami, a wtedy odezwał się Sax:

— Przypuszczam, że stało się tak dlatego, iż dali ponad-narodowcom wolną rękę. Ich siły bezpieczeństwa tutaj liczą chyba więcej osób niż cała policja ONZ.

— Zgadza się — odrzekł Frank. — Narody Zjednoczone musiały się trochę pomęczyć, aby zebrać swoje siły pokojowe.

— Najwidoczniej nie mają nic przeciwko temu, że ktoś inny odwala za nich brudną robotę.

— Jasne, że nie.

— Ale co się dzieje na samej Ziemi? — spytała Ann.

Frank wzruszył ramionami.

— Zdaje się, że Grupa Siedmiu przejęła władzę. — Potrząsnął głową. — Chociaż naprawdę trudno powiedzieć z takiej odległości.

Podszedł do ekranu, aby przeprowadzić kolejne rozmowy. Pozostali rozeszli się: niektórzy poszli coś zjeść, posprzątać lub spać, inni zaczęli się dzielić informacjami o losie przyjaciół, znajomych i pozostałych przedstawicieli pierwszej setki oraz omawiać wiadomości nadchodzące z Ziemi. W niektórych krajach Południa siedziby konsorcjów ponad-narodowych zostały zaatakowane, a kilka zostało nawet zniszczonych przez grupy biedoty, ale kierownictwo natychmiast zwróciło się o pomoc do Grupy Siedmiu i wojska “wielkiej siódemki” przejęły kontrolę, zajmując się ochroną wszystkich przedstawicielstw. Obecnie od wielu dni toczyły się rozmowy. Była to już dwunasta próba wynegocjowania zawieszenia broni.

Mieszkańcy Marsa mieli więc niewiele czasu, aby spróbować przywrócić istniejący przed rebelią stan rzeczy. Kiedy jednak przyjaciele weszli do centrum łączności, okazało się, że Frank nadal tam siedzi i najwyraźniej jest jeszcze bardziej wściekły. Tkwił w czymś, co można by nazwać nie kończącym się koszmarem ekranowej dyplomacji, ale po wielu godzinach dyskusji potrafił już tylko w kółko i bez końca powtarzać te same kwestie natarczywym, pogardliwym, rozgoryczonym tonem. Przestał się przypochlebiać rozmówcom i teraz starał się wyłącznie narzucić im swoje zdanie i wolę. Jego siła tkwiła jedynie w starych kontaktach z Amerykanami i osobistej znajomości z niektórymi przywódcami powstania, ale to nie miało większego znaczenia wobec rozgrywających się zdarzeń i braku łączności. Obie te kwestie stawały się na Marsie coraz mniej ważne w sytuacji, gdy codziennie siły UNOMY i konsorcjów ponad-narodowych przejmowały jedno miasto za drugim. Nadii wydawało się, że Frank — dostrzegając słabość swojej pozycji — próbuje teraz załatwiać wszelkie sprawy jedynie siłą własnego gniewu. Stwierdziła też, że nie może znieść jego towarzystwa; czuła się wystarczająco podle bez jego straszliwej goryczy.

Dzięki pomocy Saxa Chalmersowi udało się przesłać niezależny sygnał na Ziemię: połączył się ze stacją Wega i polecił przebywającym tam technikom, aby przekazywali wiadomości w obie strony. To oznaczało, że między transmisją informacji a jej odbiorem upłynie wprawdzie kilka godzin, ale w ciągu dwóch następnych długich dni Frank wymienił z Sekretarzem Stanu, Wu, pięć zakodowanych wiadomości, a podczas nocnego czekania na odpowiedzi pracownicy Wegi zapełniali telekomunikacyjną pustkę taśmami z programami informacyjnymi z Ziemi. Przekazy nie były nowe, ale mieszkańcy Marsa jeszcze ich nie widzieli. Natychmiast zauważyli, że wszystkie raporty odnoszące się do sytuacji na Czerwonej Planecie — a nie było ich zbyt dużo — przedstawiają tutejsze powstanie jako mały, niegroźny bunt wywołany przez zwyczajny element kryminalny, głównie przez więźniów, którzy uciekli z Korolowa. Podawano, że wpadli w szał, poczynili wielkie szkody w infrastrukturze i zabili sporą liczbę Bogu ducha winnych obywateli. W raportach duży nacisk kładziono na wideomigawki pokazujące ciała zamarzniętych nagich strażników przed Korolowem oraz satelitarne zapisy wybuchów formacji wodonośnych. Tylko niektóre, nieco bardziej sceptycznie nastawione stacje zaznaczały, że zarówno te, jak i wszystkie inne nagrania z Marsa dostarczyła UNOMA, w związku z czym kilka rozgłośni w Chinach i Niderlandach kwestionuje ich prawdziwość. Nie mieli jednak alternatywnych zapisów zdarzeń, toteż ziemskie media przeważnie szerzyły tę ponad-narodową wersję. Kiedy Nadia zwróciła na to uwagę pozostałym, Frank prychnął.

— Oczywiście, że tak — odrzekł z pogardą. — Przecież ziemskie wiadomości tak naprawdę należą do ponad-narodowców. — To mówiąc wyłączył dźwięk.

Siedzący za nim na bambusowej kozetce Nadia i Jeli instynktownie pochylili się do przodu, jak gdyby miało im to pomóc w usłyszeniu niemego filmu. Choć byli odcięci od wiadomości z zewnątrz tylko dwa tygodnie, mieli wrażenie, że minął rok, i teraz wpatrywali się bezradnie w ekran i łapczywie wchłaniali każdą pojawiającą się informację. Jeli nawet wstał, aby podkręcić dźwięk, ale gdy dostrzegł, że zmęczony Frank zasnął w swoim fotelu z brodą na piersi, zrezygnował. Kiedy nadeszła wiadomość z Departamentu Stanu, Frank natychmiast się obudził, zwiększył głośność i patrząc na maleńką twarz na ekranie, zgrzytliwym głosem odkrzykiwał odpowiedzi. Potem zamknął oczy i znowu zasnął.

Pod koniec drugiej nocy połączeń przez Wegę Frank wymusił na Sekretarzu obietnicę. Wu zapewnił go, że będzie się domagał, by centrala ONZ w Nowym Jorku przywróciła kanały komunikacyjne na Marsa O4i wstrzymała całą akcję policyjną, póki sytuacja nie zostanie ponownie przeanalizowana. Przyrzekł również, że spróbuje wpłynąć na to, by odwołano na Ziemię wojska konsorcjów ponad-narodowych, chociaż ta ostatnia obietnica — jak pomyślał Frank — była raczej niemożliwa do spełnienia.

Słońce stało już wysoko od paru godzin, kiedy Frank wysłał ostateczne potwierdzenie na Wegę i zakończył rozmowę. Jeli spał na podłodze. Nadia, cała zesztywniała, wstała i poszła się przejść po parku; chciała się rozejrzeć w pełnym świetle. Musiała przechodzić nad śpiącymi w trawie ludźmi, skupionymi dla zachowania ciepła w grupkach po trzy, cztery osoby. Szwajcarzy ustawili duże kuchnie i rzędy szop przy murze miasta; całość wyglądała jak teren budowy i nagle Nadia odkryła, że na ten widok po twarzy ciekną jej łzy. Ruszyła dalej. Miło było spacerować w jasnym świetle dnia.

W końcu wróciła do biura zarządu miasta. Frank pochylał się nad śpiącą na tapczanie Mają. Patrzył na nią chwilę z obojętnym wyrazem twarzy, potem podniósł na Nadię zamglone zmęczeniem oczy.

— Ona jest naprawdę wykończona.

— Wszyscy jesteśmy wyczerpani.

— Masz rację. Jak tam w Hellas?

— Zatopione.

Potrząsnął głową.

— Sax musi uwielbiać tę rewolucję.

— Na początku rzeczywiście tak było, co stale zresztą powtarzałam. Jednak teraz nawet on chyba uważa, że to wszystko za bardzo wymknęło się spod kontroli.

— No tak. — Frank zamknął oczy i Nadii przez chwilę wydawało się, że zasnął. — Przykro mi z powodu Arkadego — odezwał się w końcu.

— Wiem.

Znów zapadło milczenie.

— Maja wygląda teraz jak dziewczynka.

— Może trochę. — Prawda była jednak taka, że Nadia nigdy nie widziała, by Maja wyglądała starzej. Wszyscy dobiegali osiemdziesiątki i niezależnie od kuracji, którą przechodzili, byli starzy — jeśli nie ciałem, to z pewnością umysłem.

— Ludzie z Wegi przekazali, że Phyllis i inne osoby z Clarke’a chcą spróbować się do nich dostać w rakiecie awaryjnej.

— Czy nie znajdują się przypadkiem poza płaszczyzną ekliptyki?

— Teraz tak, ale zamierzają wejść na orbitę Jowisza, obrócić się, a potem dostać tutaj.

— To im zabierze rok albo i dwa, prawda?

— Mniej więcej rok. Miejmy nadzieję, że chybią albo rozbiją się o Jowisza. Lub że nie starczy im jedzenia…

— Zdaje mi się, że nie życzysz najlepiej naszej drogiej przyjaciółce Phyllis.

— To suka. I jest odpowiedzialna za większość tego całego zamieszania. To ona przyciągnęła tu wszystkich tych ponad-narodowców, obiecując im wszelkie kruszce, jakich tylko zapragną… Ubzdurała sobie, że jest królową Marsa z orszakiem wspierających ją ludzi. Powinnaś ją była widzieć na Clarke’u, jak patrzyła na planetę. Wyglądała jak mały, fałszywy bożek. Własnoręcznie bym ją udusił, gdybym tylko mógł. Żal mi jedynie, że nie widziałem jej, gdy Clarke się oderwał i odleciał! — Zaśmiał się cynicznie.

Na ten dźwięk Maja poruszyła się i obudziła. Pomogli jej się podnieść i we trójkę wyszli do parku, aby zdobyć coś do jedzenia. Znaleźli się wśród ludzi w walkerach, którzy kulili się, kaszleli, zacierali ręce i wydmuchiwali mroźne kłęby przypominające białe kulki bawełny. Bardzo niewielu rozmawiało. Frank przyglądał im się zdegustowany, a kiedy dostał tacę z róshti i tabouli, natychmiast pochłonął swój przydział i zaczął rozmawiać po arabsku ze swoim notesikiem komputerowym na nadgarstku.

— Mówią, że Aleks, Jewgienia i Samantha przemierzają Noctis z moimi przyjaciółmi Beduinami — powiedział Nadii i Mai, kiedy skończył rozmowę.

To była dobra wiadomość. Aleks i Jewgienia — jak słyszeli — przebywali ostatnio w Aureum Overlook, bastionie buntowników, który zniszczył wiele orbitujących statków ONZ, zanim sam został spalony ogniem pocisków z Fobosa. Natomiast o Samancie nikt nic nie słyszał od początku wojny, czyli od miesiąca.

Po południu wszyscy przebywający w mieście przedstawiciele pierwszej setki poszli do północnej bramy Kairu, aby się z nimi przywitać. Północna brama miasta stała na długiej naturalnej pochyłości, biegnącej do jednego z najbardziej na południe wysuniętych kanionów Noctis, rozciągał się więc stąd widok aż na dno kanionu. Na tym właśnie trakcie we wczesnych godzinach popołudniowych pojawiła się karawana roverów. Poruszała się powoli, wzbijając chmury pyłu.

Minęła prawie godzina, zanim pojazdy przejechały ostatnią część pochyłości. Gdy były nie więcej niż trzy kilometry od oczekującej grupy, nagle buchnęły spomiędzy nich wielkie jęzory płomieni i w niebo wzbiły się fontanny ejektamentów. Kilka roverów rozbiło się o ścianę urwiska, inne podleciały wysoko nad rampę i z łoskotem runęły na powierzchnię. Pozostałe gwałtownie się zatrzymały, rozbite i trawione ogniem.

Potem północną bramą wstrząsnęła eksplozja i oczekujący skoczyli ku murom miasta. Na ogólnym kanale rozległy się krzyki i lamenty. Nic więcej się nie działo. Grupka chwilę stała bez ruchu. Tkanina namiotu ciągle jeszcze się trzymała, chociaż wejście do śluzy powietrznej przy bramie najwyraźniej się zatrzasnęło.

Na drodze unosiły się rzadkie pióropusze brązowego dymu. Kierowały się na wschód, niesione przez Noctis pylistym wiatrem. Nadia wysłała automatyczny rover w stronę płonących pojazdów, chcąc sprawdzić, czy ktoś przeżył. W naręcznych komputerkach rozlegały się trzaski zakłóceń i Nadia dziękowała za to Bogu. Co mogliby usłyszeć? Krzyki? Frank klął wściekle w swój komputer. Mówił raz po arabsku, raz po angielsku, bezskutecznie próbując się dowiedzieć, co się zdarzyło. Co z Aleksandrem, Jewgienią, Samanthą… Nadia z przerażeniem obserwowała maleńkie obrazki ukazujące się na jej nadgarstku. Widok, jaki otrzymywała z automatycznych kamer, był przerażający. Pogruchotane rovery. Jakieś ciała. Nikt ani nic się nie ruszało. Jeden pojazd ciągle dymił.

— Gdzie jest Sasza? — dosłyszała wrzask Jeliego. — Gdzie Sasza?

— Była w komorze powietrznej — odpowiedział ktoś. — Wychodziła właśnie, aby się z nimi przywitać.

Zabrali się za otwarcie wewnętrznego luku powietrznej śluzy. Na początku Nadia wystukiwała kolejne znane jej kody, potem zaczęła używać narzędzi i w końcu podłożyła otrzymany od kogoś ładunek wybuchowy. Odsunęli się na chwilę i w tym momencie przy komorze wybuchł mały jak grot kuszy ognik. Zaczęli wyłamywać ciężki luk. Nadia wbiegła do środka pierwsza i uklękła przy Saszy, skulonej w obronnej pozie, z głową ukrytą w kurtce. Nie żyła, jej twarz miała barwę marsjańskiej czerwieni, oczy były martwe i lodowate.

Nadia poczuła, że musi się ruszyć, w przeciwnym razie zamieni się w głaz. Przełamała się więc, podniosła, pobiegła na stację i wsiadła do jednego z miejskich wagoników, którymi przyjechali tu na spotkanie z przyjaciółmi kilka godzin temu. Wagonik ruszył. Nadia nie miała pojęcia, dokąd chce jechać, i wagonik zdawał się sam wybierać kierunek. Z naręcznego komputerka dochodziły ją trzeszczące głosy przyjaciół. Ich zniekształcone krzyki brzmiały jak chaotyczny koncert zamkniętych w klatce świerszczy. Maja płacząc mamrotała coś ze złością po rosyjsku… Nadia pomyślała, że tylko jej przyjaciółka jest wystarczająco twarda, aby zapanować nad strachem i smutkiem.

— To znowu Fobos! — krzyczał słaby głos Mai. — Tam na górze są sami wariaci!

Inni trwali w szoku, ich głosy brzmiały jak AI

— To nie są wariaci! — krzyknął Frank. — Są raczej idealnie racjonalni. Widzą, że zbliża się polityczna ugoda, więc strzelają do wszystkiego, co uznają za istotny element w rozgrywce.

— Mordercy! — darła się Maja. — Faszyści z KGB…

Miejski wagonik zatrzymał się przy budynku zarządu miasta. Nadia wbiegła do środka, do pokoju, w którym zostawiła swój bagaż. Wszystkie jej rzeczy mieściły się teraz w jednym starym błękitnym plecaczku. Grzebała w nim długo, ciągle nieświadoma, czego naprawdę szuka, dopóki jej czteropalczasta, ale nadal jeszcze silna ręka nie dotarła do czegoś w torbie. Natychmiast to wyciągnęła. Detonator Arkadego. Oczywiście! Biegiem wróciła do wagonika i pojechała do południowej bramy. Sax i Frank ciągle rozmawiali. Głos Saxa brzmiał tak samo jak zawsze:

— Wszyscy ci, których położenie znamy, albo są tutaj, albo zostali zabici. Zdaje mi się, że tamci polują w szczególności na przedstawicieli pierwszej setki.

— Naprawdę sądzisz, że starają się nas wyeliminować? — spytał Frank.

— Widziałem ziemskie wiadomości, w których jakiś człowiek oznajmił, że to my wywołaliśmy powstanie. A weź pod uwagę, że już dwadzieścia jeden osób z pierwszej setki zginęło od początku rewolucji, a o czterdziestu zaginął wszelki słuch.

Miejski wagonik podjechał pod południową bramę. Nadia wyłączyła interkom, wysiadła z wagonika, weszła do śluzy i ubrała się: założyła buty, hełm i rękawice. Wypompowała powietrze, sprawdziła śluzę, potem nacisnęła przycisk otwarcia i poczekała, aż komora się opróżni i otworzy. To samo zrobiła tak niedawno Sasza, pomyślała. Od miesiąca były razem, tak wiele wspólnie przeżyły…

Niebawem Nadia znalazła się na zewnątrz, na powierzchni, w blasku światła zamglonego. Czuła nacisk wiatru i pierwsze diamentowe ukąszenia zimna. Przekopywała się przez zaspy piasku i miału; miotały nią we wszystkie strony czerwone kłęby. Pusta, wydrążona kobieta kopiąca krew. Na zewnątrz, za jakąś inną bramą, znajdowały się ciała jej bliskich przyjaciół oraz trupy nieznanych jej osób; ich martwe twarze były purpurowe i obrzmiałe, jak po wypadkach na budowie. Nadia widziała ich już sporo, wiele razy miała do czynienia ze śmiercią i każda była przerażająca, a w dodatku ci tutaj z rozmysłem wywoływali tyle tych straszliwych wypadków, ile mogli! To była wojna; zabijanie ludzi na wszelkie możliwe sposoby. Ludzi, którzy mogli żyć tysiąc lat. Pomyślała o Arkadym i syknęła. Oboje tak często się kłócili w ostatnich latach, przeważnie o politykę. “Twoje plany są zupełnie anachroniczne — mawiała Nadia. — Nie rozumiesz świata”. “Ha! — śmiał się dziko mężczyzna, obrażony jej słowami. — A właśnie że go rozumiem” — mówił z miną tak mroczną, jakiej nigdy przedtem u niego nie widziała. Przypomniała sobie, jak dał jej detonator, dowiedziawszy się o śmierci Johna, kiedy o mało nie oszalał z wściekłości i żalu. “Weź go. Tak na wszelki wypadek — powiedział, gdy odmawiała, za żadne skarby nie chcąc wziąć zdalnego przekaźnika. — Tylko na wszelki wypadek”.

I teraz nadeszła ta chwila. Nadia nie mogła w to uwierzyć. Wyjęła z kieszeni walkera na udzie pudełko, zacisnęła je mocno w dłoni. Fobos wisiał nad zachodnim horyzontem jak popielaty ziemniak. Słońce właśnie zaszło i czerwona poświata wszędzie wokół była tak silna, że Nadia poczuła się, jak gdyby stała we własnej krwi. Przeniknęło ją wrażenie, że jest stworzeniem tak małym jak komórka w ściance jej starego serca, a dokoła przewala się wiatr jej własnego zapylonego osocza. Rozejrzała się. Na lądowisko na północ od miasta opadały jakieś rakiety, na zachodnim niebie jak konstelacja wieczornych gwiazd połyskiwały umieszczone przez ludzi zwierciadła świtu. Zapracowane niebo. Wkrótce zaczną lądować statki ONZ.

Fobos przecinał niebo nad Marsem przez cztery godziny i kwadrans, więc Nadia nie musiała długo czekać. Wzeszedł jako półksiężyc, ale teraz był już wypukły, prawie w pełni, w pół drogi do zenitu; poruszał się ze swą stałą prędkością po ciemniejącym niebie. Nadia dostrzegała słabo świecący punkcik na jego szarym dysku: dwa zadaszone kratery, Siemionow i Lewiejkin. Włączyła zdalny detonator i wystukała kod aktywujący: słowo MANGALA. Poczuła się, jak gdyby sterowała zwykłym odbiornikiem telewizyjnym za pomocą pilota.

Na krawędzi małego szarego dysku wybuchło jaskrawe światło. Potem zapłonęły jeszcze dwa inne blade światełka. Blask stał się jeszczejaskrawszy. Czy naprawdę udało mi się spostrzec, że zwalnia? — zastanowiła się. Prawdopodobnie nie, ale na pewno tak się stało.

Fobos podążał w dół.


Gdy wróciła do Kairu, już się mówiło o jej wyczynie. Rozbłysk był wystarczająco silny, aby zwrócić uwagę wielu osób, które natychmiast — z przyzwyczajenia — skupiły się przed pustymi ekranami telewizyjnymi. Wszyscy wymieniali plotki i domysły. Wiadomość rozchodziła się bardzo szybko, zataczając coraz szersze kręgi. Wiedzieli, co się stało, chociaż nie mieli pojęcia, kto tego dokonał. Nadia mijała kolejne grupki i usłyszała, jak ludzie mówią:

— Fobos został trafiony! Ktoś strzelił w Fobosa! Niektórzy się śmiali.

— Pewnie chcą sprawdzić granicę Roche’a!

Przez chwilę sądziła, że zabłądziła w medinie, ale naraz wyszła prawie bezpośrednio na biuro zarządu miasta. Przed budynkiem stała Maja.

— Hej, Nadiu! — krzyknęła. — Widziałaś Fobosa? Tak.

— Roger mówi, że kiedy byli tam z Arkadym w pierwszym Mroku, zbudowali pod powierzchnią księżyca system ładunków wybuchowych! Czy Arkady ci kiedykolwiek o tym opowiadał? Tak.

Weszły do biura. Maja głośno myślała:

— Jeśli nie zdołają go bardzo szybko wyhamować, spadnie jak pocisk. Zastanawiam się, czy można dokładnie przewidzieć, w które miejsce. Jesteśmy cholernie blisko równika.

— Na pewno się rozerwie i rozsypie w wiele różnych miejsc na planecie.

— To prawda. Ciekawa jestem, co sądzi o tym Sax.

Saxa i Franka znalazły przed jednym ekranem, Jeliego, Ann i Simona przed drugim. Na ekranach widniał obraz z satelity UNOMY, skąd obserwowano Fobosa przez teleskop. Sax mierzył szybkość przesuwania się księżyca nad marsjańskimi krajobrazami, aby ustalić jego prędkość. Na ekranie kopuła Stickney świeciła jak jajko Faberge’a, ale potem ich uwagę przyciągnęła krawędź księżyca, zamazana i pokryta białymi smugami błysków ejektamentów i gazów.

— Spójrzcie, jak dobrze jest zrównoważone parcie — odezwał się Sax. — Jeden zbyt gwałtowny ciąg w jakimś miejscu i cały Fobos się rozleci. A z kolei niezrównoważony ciąg może spowodować wirowanie księżyca, a potem nacisk na całą powierzchnię.

— Widać oznaki stabilizujących pchnięć poprzecznych — oznajmił jego AL — Dysze korygujące — zauważył Sax. — Zmienili Fobosa w jedną wielką rakietę.

— Dokonano tego już w pierwszym Mroku — oświadczyła Nadia. Nie bardzo wiedziała, po co to mówi, ale ciągle nie mogła się opanować, widząc skutki swojego czynu. — Przeważającą część załogi Fobosa stanowili wtedy spece od techniki rakietowej i naprowadzania. Przetworzyli lodowe żyły w płynny tlen i deuter, które następnie zmagazynowali w ustawionych szeregami kolumnach zagrzebanych w chondryt. Na środku zakopano silniki i sterownię.

— Spora rakieta. — Sax kiwał głową, stukając na klawiaturze. — Okres obiegu Fobosa wynosi 27547 sekund, więc porusza się z prędkością… w przybliżeniu 2,146 kilometra na sekundę i aby w miarę bezpiecznie opadł, trzeba by zmniejszyć tę prędkość do… mniej więcej 1,561 kilometra na sekundę. Czyli o 0,585 kilometra na sekundę. Dla masy takiej jak Fobos… Och, potrzeba całe mnóstwo paliwa.

— Ile zwolnił do tej pory? — spytał Frank. Był sinopurpurowy na twarzy, mięśnie szczęki drgały mu pod skórą niczym małe bicepsy. Nadia wiedziała, że jest wściekły, ponieważ nie potrafi przewidzieć następnych wydarzeń.

— Do około jeden przecinek siedem. A te duże silniki rakietowe ciągle płoną. Spadnie… ale nie w jednym kawałku. Opadanie spowoduje rozpad, jestem tego pewien.

— Granica Roche’a?

— Nie, wystarczy siła hamowania aerodynamicznego, a wszystkie te puste komory paliwowe…

— Co się stało z ludźmi, którzy tam byli? — Nadia usłyszała własne pytanie.

— Ktoś mówił, że ponoć wszyscy się wywinęli. Nikt nie próbował ratować księżyca.

— To dobrze — mruknęła Nadia, siadając ciężko na tapczanie.

— Więc kiedy spadnie? — zapytał Frank.

Sax zamrugał oczyma.

— Nie jestem w stanie stwierdzić. To zależy od tego, kiedy i jak się rozpadnie. Ale sądzę, że dość szybko. W ciągu mniej więcej doby. A potem rozsypie się gdzieś wzdłuż równika, prawdopodobnie na dużej przestrzeni. Spowoduje spore kłopoty… Wywoła niezły deszcz meteorytów.

— Uprzątnie niektóre części kabla windy — mruknął słabym głosem Simon. Siedział obok Ann, obserwując ją z niepokojem; Ann patrzyła na ekran Simona ponuro i w żaden sposób nie pokazała po sobie, że słyszy. Nadal nie mieli żadnej wiadomości na temat swego syna Petera. Co jest lepsze, zastanowiła się Nadia: niepewność czy pewność, że ktoś nie żyje? Widok ukochanej osoby w postaci spalonych szczątków, odczytanie z nadgarstka trupa jego nazwiska… Uznała, że lepsza jest niepewność, nawet taka, jaką przeżywa Ann, chociaż zapewne nie wszyscy by się z nią co do tego zgodzili.

— Patrzcie — odezwał się Sax. — Rozpada się.

Dzięki satelitarnej kamerze teleskopowej mieli teraz wspaniały widok. Pierwsza wybuchła, zmieniając się w wielkie czerepy, kopuła nad Stickney, a linie kraterowych dołów, które zawsze znaczyły Fobosa, nagle nadęły się pyłem i rozwarły. Potem mały światek w kształcie ziemniaka jakby zakwitł, a następnie rozpadł się na całe mnóstwo nieregularnych brył. Pół tuzina większych zaczęło się powoli rozpraszać, przeważnie podążając za największym. Jedna bryła odleciała nagle na bok, najwyraźniej zasilana ciągle jeszcze jedną z rakiet, które zostały wbite we wnętrze księżyca. Reszta skał zaczęła się rozpraszać, tworząc nierówny łuk; każda spadała z inną prędkością.

— Chyba znajdujemy się na linii ognia — zauważył Sax, podnosząc oczy. — Największe bryły uderzą wkrótce w atmosferę, a potem już wszystko będzie się działo bardzo szybko.

— Możesz ustalić, gdzie spadną?

— Nie, mam zbyt wiele niewiadomych. Wiem tylko, że gdzieś wzdłuż równika, to wszystko. Jesteśmy prawdopodobnie wystarczająco daleko na południe, aby większość brył nas ominęła, ale trudno przewidzieć efekty rozproszenia.

— Ludzie, którzy są na równiku, powinni się skierować na północ lub na południe — stwierdziła Maja.

— Prawdopodobnie sami o tym wiedzą. Zresztą, upadek kabla zapewne pogonił ich stamtąd dość skutecznie.

Niewiele mogli zrobić poza czekaniem. Żadne z nich nie chciało opuścić miasta i udać się na południe, mieli wrażenie, że są za mało zahartowani na tego rodzaju wysiłek. Droga wydawała im się zbyt ciężka i męcząca, by przejmować się ryzykiem uderzenia, na które się narażali tkwiąc w miejscu. Frank przechadzał się po pomieszczeniu, jego śniada twarz drgała nerwowo z gniewu, aż w końcu nie mogąc znieść czekania, wrócił przed ekran i zaczął wysyłać kolejne sekwencje krótkich, wręcz jadowicie napastliwych wiadomości. Gdy otrzymał pierwszą odpowiedź, aż prychnął.

— Mamy chwilę wytchnienia, ponieważ policja ONZ obawia się wylądować na Marsie, póki to świństwo nie spadnie. Potem rzucą się na nas jak jastrzębie. Twierdzą, że właśnie stąd spowodowano wybuch Fobosa, i denerwują się, że pozornie neutralne miasto wykorzystuje się jako centrum dowodzenia powstania.

— Mamy więc trochę czasu, zanim opadną wszystkie fragmenty księżyca — zauważył Sax.

Podłączył się do sieci UNOMY i otrzymał widok z radaru: chaos fruwających szczątków. Grupce przyjaciół nie przychodziło do głowy nic, co mogliby zrobić, więc trwali w miejscu; jedni siedzieli lub stali, kilka osób chodziło po pomieszczeniu; niektórzy wpatrywali się w ekrany lub jedli zimną pizzę, inni drzemali. Nadia nie poruszała się. Nie miała na nic siły, więc po prostu siedziała zgarbiona, a ściśnięty żołądek tkwił w niej niczym żelazny orzech. Czekała.

Około północy i szczeliny czasowej uwagę Saxa przyciągnął obraz na ekranie. Russell zaczął coś w pośpiechu pisać na kanale Franka i dostał się do obserwatorium na Olympus Mons. A tuż przed świtem, gdy było jeszcze zupełnie ciemno, jedna z kamer obserwatorium przesłała im obraz południowych nizin. Horyzont planety wyznaczała czarna krzywizna, zasłaniająca gwiazdy. Nad nią z zachodniego nieba płonąc i wybuchając opadały dziwne gwiazdy, tak szybko i jaskrawo, jak gdyby były idealnie wycelowanymi piorunami albo gigantycznymi pociskami smugowymi; rozpylały się w rzędach ku wschodowi, pękając w ostatnim momencie przez zderzeniem z powierzchnią. W zetknięciu z ziemią wybuchały jak fosforowe kropelki, przypominając pierwsze chwile eksplozji nuklearnych. Po niecałych dziesięciu sekundach wszystko się skończyło i kamera przedstawiała już tylko czarne pole upstrzone linią jarzących się, żółtych, zaćmionych dymem plam.

Nadia zamknęła oczy i w wyobraźni jeszcze raz widziała kolejne etapy uderzenia. Potem znów spojrzała na ekran. Na niebie nad zachodnim Tharsis falowały na tle przedświtu chmury dymu. Podnosiły się tak wysoko, że wydostawały się z cienia i oświetlało je z wolna wschodzące słońce; wyglądały jak grzyby o bladoróżowych kapeluszach i ciemnoszarych trzonkach. Słońce zsuwało się powoli coraz niżej po niespokojnych “trzonach”, aż w końcu całe chmury zabłysły w świeżym porannym blasku. Potem wysoka kreska “atomowych” chmur — obecnie w barwach żółci i różu — podryfowała przez niebo, które miało delikatny pastelowy odcień indygo: wyglądało to jak koszmar Maxfielda Parrisha, obraz zbyt dziwny i piękny, aby można było w niego uwierzyć. Nadia przypomniała sobie ostatni moment istnienia kabla, widok rozżarzonej podwójnej diamentowej spirali. Jak to możliwe, zastanowiła się, że destrukcja jest taka piękna… Co można z tym widokiem porównać? I czy w ludziach nie ma odrobiny pragnienia, by wiecznie oglądać takie obrazy? A może była to tylko przypadkowa kombinacja pierwiastków, ostateczny dowód, że piękna nie należy rozpatrywać w kategoriach moralnych? Nadia patrzyła na obraz zniszczenia, skupiona na nim całym swym jestestwem i nie potrafiła sobie odpowiedzieć na te pytania.

— Ten upadek może wywołać kolejną globalną burzę pyłową — stwierdził Sax. — Chociaż równocześnie w wartościach bezwzględnych doda sporo ciepła do systemu.

— Zamknij się, Sax — burknęła Maja, a potem odezwał się Frank:

— Teraz kolej na nas, prawda? Teraz w nas uderzą? Jesteśmy następnym celem.

Sax skinął głową.

Opuścili budynek zarządu i wyszli do parku. Ludzie stali tam nieruchomo, obróceni twarzami ku północnemu zachodowi. Panowało milczenie, jak gdyby odprawiali jakiś religijny obrządek. Wyglądali zupełnie inaczej niż osoby oczekujące na zbombardowanie ich przez policję. Teraz był już dzień; niebo miało kolor matowego, przytłumionego pyłem różu.

Nagle horyzont przecięła ciężko jaskrawa kometa; ludzie w tłumie zaczęli nerwowo łapać oddech, tu i ówdzie rozległy się krzyki. Widok był rzeczywiście niezwykły: opadała ku nim krzywo olśniewająca biała linia. Potem w jednej chwili strzeliła im nad głowami, a następnie zniknęła na wschodnim horyzoncie. Jej przelot nie trwał nawet tak długo, aby któryś z obserwujących zdołał złapać oddech. Po chwili pod stopami zgromadzonych lekko zadrżała ziemia i ciszę rozdarły okrzyki. Na wschodzie wystrzeliła nagle chmura i wzniosła się bardzo wysoko na różowej kopule marsjańskiego nieba. Szczyt jej pióropusza znalazł się na wysokości chyba dwudziestu tysięcy metrów, pomyślała Nadia.

Później na niebie nad głowami ludzi pojawiła się kolejna jaskrawa nitka białego płomienia, ciągnąc za sobą ognisty ogon komety. Za nim pojawiła się następna, a potem jeszcze jedna. Cała ich płonąca wiązka przecięła niebo, potem zaczęły spadać w kierunku wielkiej doliny Marineris. A gdy wreszcie świetlisty deszcz się zakończył, zgromadzeni w Kairze świadkowie tego spektaklu długo jeszcze stali słaniając się na nogach. Byli na wpół oślepieni i ciągle jeszcze mieli przed oczyma jaskrawe linie, ale wiedzieli jedno: po raz kolejny udało im się przeżyć.


— Niebawem pojawią się siły ONZ — powiedział złowrogo Frank. — W najlepszym razie.

— Czy sądzisz, że powinniśmy… — zaczęła Maja. — Czy sądzisz, że my…

— Pytasz, czy będziemy bezpieczni w ich rękach? — spytał kwaśno Frank.

— Może powinniśmy znowu wsiąść do samolotów?

— W świetle dziennym?

— Cóż, może to lepszy pomysł niż zostawanie tutaj! — odcięła się. — Nie wiem jak ty, ale ja nie chcę, by mnie postawiono pod ścianą i rozstrzelano!

— Jeśli to będzie UNOMA, nie zrobią tego — oświadczył Sax.

— Niczego nie możemy być pewni — odrzekła Maja. — Wszyscy na Ziemi sądzą, że to właśnie my jesteśmy prowodyrami.

— Ależ tu nie ma żadnych prowodyrów! — zaprzeczył Frank.

— Tak, tylko że oni będą ich szukać tak długo, aż znajdą — odparła Nadia.

To ich uciszyło.

Wreszcie odezwał się spokojnym głosem Sax:

— Może ktoś uznał, że bez nas będzie im prościej wszystko kontrolować.


Nadeszły kolejne informacje o uderzeniach na drugiej półkuli i Sax zasiadł przed ekranami, aby je śledzić. Ann stała za nim bezradnie i również obserwowała dane; tego rodzaju zderzenia występowały przez całą epokę Noachian i szansa zobaczenia jednego z nich na własne oczy wydała jej się zbyt kusząca, aby z niej zrezygnować. Nawet pomimo faktu, że te kolizje były sztucznie wywołane przez ludzi.

Podczas gdy ci dwoje w milczeniu wpatrywali się w ekran, Maja dalej próbowała namówić całą grupę, aby podjęli jakąś decyzję, aby coś zrobili, na przykład odlecieli albo gdzieś się ukryli. Po prostu, żeby zrobili cokolwiek! Klęła na Saxa i Ann, kiedy nie odpowiadali. Frank poszedł zobaczyć, co się dzieje w porcie kosmicznym. Nadia towarzyszyła mu do drzwi budynku zarządu. Obawiała się, że Maja ma rację, ale nie miała już ochoty jej słuchać. Przed biurowcem pożegnała Franka i chwilę stała w miejscu, patrząc na niebo. Było już popołudnie i w dół stoku Tharsis zaczęły wiać dominujące wiatry zachodnie, przynosząc pouderzeniowy pył. Wyglądał jak dym na niebie wywołany pożarem lasu po drugiej stronie Tharsis. Światło w Kairze pociemniało, kiedy chmury pyłu zasłoniły słońce, a polaryzacja namiotu stworzyła krótkie tęcze i pozorne słońca, jak gdyby cała materia świata rozpadła się na cząstki kalejdoskopu. Skulone postacie pod płonącym niebem. Nadia zadrżała na całym ciele. Gęstsza chmura zakryła słońce jak zaćmienie. Nadia wróciła z zacienionej przestrzeni do środka i ruszyła do biura, które zajmowali przedstawiciele pierwszej setki. Akurat gdy weszła, Sax powiedział:

— Bardzo prawdopodobne, że niebawem zacznie się kolejna globalna burza.

— Mam nadzieję, że rzeczywiście tak się stanie — mruknęła Maja. Przechadzała się po pomieszczeniu tam i z powrotem jak wielki kot po klatce. — Pomogłaby nam uciec.

— Uciec dokąd? — spytał Sax.

Maja syknęła przez zęby.

— Mamy samoloty. Moglibyśmy wrócić do Hellespontus Montes, do kesonowego osiedla.

— Dostrzegą nas.

Na ekranie Saxa pojawiła się twarz Franka. Patrzył na swój komputerek na nadgarstku i obraz drżał.

— Jestem przy zachodniej bramie z burmistrzem. Na zewnątrz stoi kilka niezidentyfikowanych roverów. Zamknęliśmy wszystkie bramy, ponieważ ludzie z roverów nie chcieli się nam przedstawić. Najwyraźniej otoczyli miasto i próbują się dostać z zewnątrz do elektrowni. Nałóżcie walkery i bądźcie gotowi do drogi.

— Mówiłam wam, że trzeba uciekać! — krzyknęła Maja.

— Nie mogliśmy uciekać — odparł Sax. — Tak czy owak, zdaje się, że teraz mamy nie większe szansę niż w zwykłej walce wręcz. Jeśli ktoś od razu będzie się próbował przedrzeć, zostanie zaatakowany. Mają przewagę i pokonają nas samą swoją liczbą. Słuchajcie, cokolwiek się zdarzy, spotkajmy się wszyscy przy wschodniej bramie, dobrze? A teraz… w drogę, róbcie swoje. Frank — odezwał się do ekranu — powinieneś również się tam dostać, jak tylko będziesz mógł. Ja spróbuję wydać pewne polecenia automatycznym urządzeniom elektrowni, co powinno zatrzymać tych ludzi na zewnątrz przynajmniej do zmroku.

Była trzecia po południu, chociaż wszystkim wydawało się, że jest późny wieczór, ponieważ niebo było aż gęste od wysoko położonych, szybko poruszających się chmur pyłu. Ludzie z zewnątrz przedstawili się w końcu jako policja UNOMY i zażądali, aby ich wpuścić do miasta. Frank wraz z burmistrzem Kairu poprosili, by obcy okazali upoważnienie z ONZ z Genewy i zapewnili, że nie użyją w mieście broni. Siły znajdujące się na zewnątrz nie odpowiedziały.

O wpół do piątej po południu w całym Kairze zawyły alarmy. Było oczywiste, że przedarto materię namiotu i to najwidoczniej w sposób katastrofalny, ponieważ na ulicach zaczął nagle zacinać ostry, wschodni wiatr. We wszystkich budynkach rozdzwoniły się syreny ciśnieniowe. Nie było prądu. Natychmiast po przerwaniu powłoki na ulicach zaroiło się od postaci w walkerach i hełmach, które bezładnie biegały tam i z powrotem, próbując się przedostać do bram; co rusz ktoś padał potrącony przez tłum lub powalony przez wiatr. Wszędzie wokół w oknach pękały z trzaskiem szyby, powietrze było pełne ostrych przezroczystych drobinek plastyku. Nadia, Maja, Ann, Simon i Jeli opuścili budynek zarządu miasta i zaczęli się przedzierać ku wschodniej bramie. Zebrały się tam prawdziwe tłumy, toteż panował wielki ścisk. Komora powietrzna była otwarta i ludzie usiłowali się do niej wedrzeć. Wiele osób mogło w tym tumulcie zostać zadeptanych na śmierć, a jeśli śluza powietrzna zablokowałaby się z jakiegoś powodu, wszyscy znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I w dodatku, jeśli się nie włączyło interkomu hełmu na ogólne pasmo, wszystko to działo się w całkowitym milczeniu, z wyjątkiem głuchych odgłosów jakichś dalekich wybuchów. Przedstawiciele pierwszej setki nastawili nadajniki na swój stary kanał i usłyszeli, jak przez zakłócenia i zewnętrzne hałasy przebija się głos Franka.

— Jestem teraz przy wschodniej bramie. Wyjdźcie z tłoku, żebym mógł was znaleźć. — Jego głos był niski i poważny. — Pospieszcie się, na zewnątrz coś się dzieje.

Przyjaciele przebili się przez tłum i zobaczyli Franka tuż przy murze. Machał ręką.

— Chodźcie — powiedziała im prosto w uszy jego odległa postać. — Nie zachowujcie się jak barany, nie ma powodu się grzebać. Skoro przerwano już materiał namiotu, możemy pójść, dokąd chcemy. Niepotrzebne nam śluzy… Chodźmy prosto do samolotów.

— Od razu wam mówiłam… — zaczęła Maja, ale Frank przerwał jej ostro:

— Zamknij się, Maju. Nie mogliśmy przecież odlecieć, zanim to wszystko się zdarzyło, nie pamiętasz?

Zbliżał się teraz zachód słońca, słońce przelewało się przez szczelinę między Pavonis i chmurą pyłu, oświetlając obłoki i rzucając piekielne światło na zniszczony krajobraz. Przez dziury wydarte w namiocie wlewały się do miasta postacie w kombinezonach maskujących. Na zewnątrz stały duże autobusy wahadłowe, które kursowały do portu kosmicznego. Wyłaniały się z nich kolejne oddziały żołnierzy.

Sax zszedł z alejki.

— Nie sądzę, żeby nam się udało dostać do samolotów — oznajmił.

Wtedy nagle z mroku wyszła jakaś postać w walkerze.

— Chodźcie — odezwała się na ich kanale. — Poprowadzę was.

Chwilę patrzyli na nieznajomego.

— Kim jesteś? — zapytał Frank.

— Chodźcie za mną! — Nieznajomy był niski; za szybką jego hełmu dostrzegli radosny, ale i srogi uśmiech. Brązowa pociągła twarz o karaibskich rysach. Mężczyzna wszedł w aleję prowadzącą do mediny. Maja ruszyła za nim jako pierwsza. Wszędzie wokół biegali ludzie w hełmach; ci bez hełmów leżeli nieruchomo na ziemi, martwi albo umierający. Przedstawiciele pierwszej setki słyszeli w słuchawkach bardzo słabe odgłosy syren, a grunt pod ich stopami drżał, jak gdyby zbliżało się trzęsienie ziemi. Poza tym trwała cisza, przerywana tylko ich własnymi chrapliwymi oddechami; od czasu do czasu któreś z nich krzyczało:

— Dokąd?

— Sax, gdzie jesteś?

— Poszedł tam.

I tak dalej. Rozmowy były dziwnie serdeczne, jak na straszliwy chaos, przez który musieli się przebijać. Idąc i rozglądając się dokoła Nadia niemal potknęła się o ciało martwego kota, leżące w przydrożnej trawie. Zwierzątko wyglądało, jak gdyby spało.

Mężczyzna, za którym szli, nucił coś na ich kanale, jakieś stłumione, ciche dźwięki, które brzmiały jak: “bum, bum, badumdum dum”. Nadia pomyślała, że może to być temat Piotrusia z “Piotrusia i wilka”. Ich przewodnik najwyraźniej znał dobrze ulice Kairu, skręcał pewnie i bez zastanowienia w kolejne ciasne, tłumne uliczki mediny. Do muru miasta doprowadził ich w niecałe dziesięć minut.

Przy ścianie dostrzegli dziurę w namiocie, za którą — w mroku, na południowym stożku Noctis — biegały pojedynczo lub w małych grupkach postacie w skafandrach. Nadii ten widok skojarzył się z ruchami Browna.

— Gdzie jest Jeli? — krzyknęła nagle Maja.

Nikt nie wiedział.

Potem Frank wskazał ręką.

— Patrzcie!

W dole wschodniej drogi z Noctis Labyrinthus pojawiło się kilka łazików. Były to bardzo szybkie pojazdy o nieznanym kształcie, które posuwały się w górę, mimo mroku nie zapalając przednich reflektorów.

— Kto to tym razem? — zapytał Sax. Obrócił się, chcąc zapytać o to ich przewodnika, ale mężczyzny już nie było, przepadł gdzieś w bocznych uliczkach miasta.

— Czy jesteście ciągle na częstotliwości pierwszej setki? — zapytał jakiś nowy głos.

— Tak! — odrzekł Frank. — A kim ty jesteś?

Nagle Maja krzyknęła:

— Czy to nie Michel?

— Masz dobre ucho, Maju. Tak, to ja. Wiecie? Chcemy was stąd zabrać, jeśli oczywiście zgodzicie się pojechać. Wydaje nam się, że tamci systematycznie i kolejno eliminują wszystkich przedstawicieli pierwszej setki, którzy wpadną im w ręce. Przyszło nam więc do głowy, że może zechcielibyście się do nas przyłączyć.

— Sądzę, że wszyscy jesteśmy gotowi bez namysłu to zrobić — oświadczył Frank — tylko powiedz mi, Michel, w jaki sposób?

— Cóż, to jest najtrudniejsza część tego przedsięwzięcia… Czy ktoś was przyprowadził do muru miasta?

— Tak!

— Wspaniale. To był Kojot, doskonale wypełnia tego typu zadania. Hmm… poczekajcie chwilę. Postaramy się odwrócić ich uwagę, a wtedy biegnijcie prosto do odcinka muru przed wami.

W ciągu zaledwie kilku minut, które ciągnęły się jak godzina, miastem wstrząsnęły liczne wybuchy. Przyjaciele dostrzegli na północy, w pobliżu portu kosmicznego, jakieś błyski światła. Potem znowu odezwał się Francuz:

— Zapalcie na chwilę światło w kierunku wschodnim.

Sax przysunął się do ściany namiotu i włączył reflektor, na krótko oświetlając stożek okryty tumanami pyłu i dymu. Widoczność spadła do stu metrów lub mniej i wydawała się z każdą chwilą coraz słabsza.

— Pełny kontakt — oświadczył Michel. — Teraz przetnijcie ścianę i wyjdźcie na zewnątrz. Jesteśmy tuż za nią. Ruszymy natychmiast, gdy tylko znajdziecie się w śluzach powietrznych naszych roverów. Bądźcie gotowi. Ilu was jest?

— Sześcioro — odparł Frank po chwili.

— Cudownie. Mamy dwa pojazdy, więc nie będziemy się musieli zbytnio tłoczyć. Kierujcie się po troje do każdego, dobrze? Przygotujcie się, a potem wykonajcie to błyskawicznie.

Sax i Ann zaczęli się wcinać w tkaninę namiotu małymi nożami z przyborników na nadgarskach kombinezonów; początkowo wyglądali jak kociaki usiłujące rozdrapać pazurami fałdy materii, ale szybko zrobili wystarczająco duże otwory, aby mógł się przez nie przecisnąć dorosły człowiek. Sześcioro przyjaciół zaczęło przechodzić na drugą stronę ponad wysokim do pasa murem i nagle znaleźli się na zewnątrz, na wygładzonym regolicie przy skraju ściany. Słyszeli, jak za nimi wybucha elektrownia; błyski rozświetlały zniszczone miasto, przecinając pylistą mgłę jak fotograficzne flesze i zamierając na niebie na krótką chwilę, zanim zniknęły w ciemnościach.

Nagle z pyłu wyłoniły się te same dziwaczne rovery, które widzieli już wcześniej, i z poślizgiem zahamowały przed sześciorgiem oszołomionych, oczekujących postaci. W obu pojazdach momentalnie otworzyły się zewnętrzne luki. Na ten znak grupka przyjaciół rozbiła się na dwie trójki, które weszły do łazików: Sax, Ann i Simon do jednego, Nadia z Mają i Frankiem do drugiego. W chwilę później prawie wszyscy upadli, gdy rover szarpnął i natychmiast pospiesznie zaczął się wycofywać.

— Och! — krzyknęła Maja.

— Wszyscy na pokładzie? — spytał Michel.

Wykrzyknęli po kolei swoje imiona.

— To dobrze. Cieszę się, że jesteście z nami! — oznajmił radosnym głosem Michel. — Jest coraz gorzej. Dmitri i Elena nie żyją, właśnie się dowiedziałem… Zginęli w Echus Overlook.

Zapadła tak głęboka cisza, że dał się słyszeć odgłos opon skrzypiących na żwirowej drodze.

— Te rovery są naprawdę szybkie — zauważył Sax.

— Tak. I mają doskonałe amortyzatory. Świetnie sobie radzą w tego rodzaju sytuacjach. Ale musimy je opuścić, gdy tylko zjedziemy do Noctis. Są zbyt widoczne.

— Macie też pojazdy niewidzialne? — spytał z ironią Frank.

— W pewnym sensie tak.

Po półgodzinie obijania się o ściany śluzy powietrznej, gdy pojazdy na krótko się zatrzymały, przyjaciele mogli wreszcie przejść do głównych pomieszczeń roverów. W jednym znajdował się Michel Duval, obecnie białowłosy i pomarszczony stary człowiek, który patrzył na Maję, Nadię i Franka ze łzami w oczach. Objął ich jedno po drugim, wybuchając niesamowitym, zduszonym śmiechem.

— Zabierasz nas do Hiroko? — spytała Maja.

— Tak, spróbujemy się do niej przedostać. Ale to długa droga, a warunki nie są sprzyjające. Sądzę jednak, że nam się uda. Och, jak się cieszę, że was znaleźliśmy! Nie wiecie, jakim strasznym przeżyciem były te poszukiwania. Rozglądaliśmy się wokół i wszędzie znajdowaliśmy tylko trupy.

— Wiemy — oświadczyła Maja. — Znaleźliśmy Arkadego, a właśnie dziś zginęli Sasza, Aleks, Edvard, Samantha… i chyba również Jeli… Zaledwie parę godzin temu.

— Taak. No cóż, miejmy nadzieję, że nie dopadną już nikogo więcej.

Ekrany łazika pokazywały wnętrze następnego pojazdu, gdzie Ann, Simona i Saxa powitał chłodno młody nieznajomy. Michel obrócił się, spojrzał przez ramię w okno i syknął. Znajdowali się już na szczycie jednego z wielu kanionów tulejowych, które wiodły do Noctis; kraniec kolistego kanionu zniżał się bardzo szybko. Za drogą, opadającą gwałtownie po skalnej ścianie, kiedyś znajdowała się sztuczna pochyłość, która łączyła ten trakt z następnym, ale teraz zniknęła — najwyraźniej wysadzona w powietrze — zarówno rampa, jak i droga.

— Dalej musimy pójść pieszo — odezwał się po sekundzie zastanowienia Michel. — I tak musielibyśmy opuścić te pojazdy na dnie kanionu. To tylko około pięciu kilometrów. Czy wasze skafandry są dobrze wyposażone?

Napełnili zbiorniki z zapasów rovera, z powrotem nałożyli hełmy, po czym wyszli.

Przez chwilę stali patrząc po sobie: sześcioro uciekinierów, Michel i młody kierowca. Cała ósemka natychmiast wyruszyła w drogę. Panowały straszne ciemności, ale reflektorów na hełmach używali tylko podczas trudnego zejścia po popękanym odcinku pochyłości. Gdy znaleźli się na drodze, wyłączyli reflektory i dalej posuwali się w zupełnym mroku stromą, spadzistą ścieżką żwirową, która opadała w sposób naturalny w długim uskoku. Noc była bezgwiezdna i wiatr gwizdał w kanionie, czasami w porywach tak silnych, iż wydawało się, że zepchnie ich w tył. Wyglądało na to, że zaczyna się kolejna burza pyłowa; Sax mamrotał coś o różnicach między burzą równikową i globalną, ale nawet on nie mógł przewidzieć, co się teraz stanie.

— Miejmy nadzieję, że będzie globalna — odezwał się Michel. — Znacznie utrudniłaby im wyśledzenie nas.

— Nie sądzę, aby taka była, szczerze mówiąc… — odpowiedział mu Sax.

— Dokąd się udajemy? — wtrąciła Nadia.

— No cóż, na razie do Aureum Chaos. Mamy tam awaryjną bazę.

Musieli więc przemierzyć całą długość Valles Marineris — pięć tysięcy kilometrów!

— Jak się tam dostaniemy? — krzyknęła Maja.

— W kanionie czekają pojazdy — odrzekł krótko Michel. — Sami zobaczycie.

Droga była urwista, ale jak dotąd udawało im się iść szybkim krokiem, chociaż nie było to proste. Powoli wszystkich zaczynały boleć stawy. Prawe kolano Nadii zaczęło pulsować, a jej odcięty palec zaswędział po raz pierwszy od lat. Czuła pragnienie i było jej zimno w starym walkerze z “diamentowym” systemem grzewczym. Powietrze stało się tak pyliste i mroczne, że znowu musieli włączyć latarki na hełmach. Podskakujące trójkąciki żółtego świata ledwie oświetlały drogę, a kiedy Nadia się odwróciła, pomyślała, że podróżnicy wyglądają jak ławica głębinowych ryb, których świecące punkty jarzą się na wielkim oceanicznym dnie, albo jak górnicy w jakimś płynnym, gęstym od czarnego dymu tunelu. Nadia częścią swej istoty zaczęła się rozkoszować tą sytuacją — to była przecież w końcu jakaś odmiana, coś podniecającego, odczucie raczej fizyczne, a jednak pierwsze pozytywne wrażenie od czasu znalezienia ciała Arkadego. Ogarnęło ją coś w rodzaju upojenia, dziwna przyjemność, uczucie lekkie i nieco irytujące, przypominające trochę ponowne swędzenie utraconego palca.

Nadal był środek nocy, kiedy doszli do dna kanionu — szerokiego “U”, typowego dla wszystkich kanionów Noctis Labyrinthus. Michel podszedł do jednego ze sporych głazów narzutowych, dotknął go palcem, a potem podniósł właz.

— Wsiadajcie — zwrócił się do reszty.

Jak się okazało, w kanionie znajdowały się dwa takie “kamienne” pojazdy. Były to duże rovery, które pokryto cienką warstwą prawdziwego bazaltu.

— Jak sobie radzicie z ciepłem? Czy nie będziemy z jego powodu zbyt widoczni? — zapytał Sax, zaglądając do łazika.

— Magazynujemy całe ciepło w zwojach akumulacyjnych, które co jakiś czas zakopujemy. Nie zostawiamy więc za sobą żadnych śladów.

— Dobry pomysł.

Młody kierowca pomógł im wsiąść do nowych roverów.

— Wynośmy się wreszcie stąd — mruknął, dość obcesowo wpychając przyjaciół jedno po drugim przez luki komór powietrznych. Nagle światło ze śluzy oświetliło jego twarz w hełmie i Nadia zauważyła, że jest to Azjata, mniej więcej dwudziestopięcioletni. Pomagał uchodźcom, nie patrząc im w oczy i zachowywał się tak, jakby był niezadowolony, oburzony, a może przerażony ich towarzystwem.

W pewnej chwili powiedział pogardliwie:

— Następnym razem, kiedy będziecie przygotowywać rewolucję, zróbcie to lepiej.

Загрузка...