CZĘŚĆ 5 — Wkraczamy do historii

W laboratorium rozlegał się cichy szum. Biurka, stoły i ławki pozastawiane były przeróżnymi przedmiotami, na białych ścianach wisiało mnóstwo wykresów, schematów i rycin, a wszystko lekko wibrowało w jaskrawym, sztucznym oświetleniu. Pomieszczenie wyglądało jak każde inne laboratorium: było dość czyste, ale jednocześnie dziwnie nieporządne. Ponieważ na dworze zapadła już noc, pojedyncze okno znajdujące się w rogu było w tej chwili czarne i odbijało się w nim wnętrze.

Budynek świecił pustkami. Jedynie nad jednym z biurek pochylało się właśnie dwóch mężczyzn w laboratoryjnych fartuchach, aby popatrzeć na ekran komputera. Niższy z nich wystukał palcem jakieś polecenie na klawiaturze i obraz na ekranie zmienił się. Na czarnym tle pojawiły się zielone serpentyny, które wiły się we wszystkie strony, stwarzając ostrą iluzję trójwymiarowości, jak gdyby ekran był kostką. Był to obraz spod mikroskopu elektronowego, a pole obserwacji w rzeczywistości miało zaledwie kilka mikronów średnicy.

— Widzisz, to jest coś w rodzaju plazmidowej reperacji genów — oświadczył niższy naukowiec. — Zlokalizowaliśmy już pęknięcia wyjściowych nici DNA. Teraz syntetyzujemy właściwe sekwencje. Kiedy wprowadzi się do komórki wiele takich odcinków, rozpoznają one punkty pęknięć i wiążą się z właściwymi nićmi DNA.

— Jak je wprowadzacie? Stosujecie transformację? A może elektroporację?

— Transformację. Wyznaczonym do reperacji komórkom wstrzykuje się także dodatkowe substancje i podane odcinki DNA trafiają do odpowiedniego miejsca.

— In vivo?

— Tak.

Drugi naukowiec zagwizdał cicho.

— A więc możecie naprawić co tylko chcecie? Na przykład jakiś błąd podziału komórkowego…

— Zgadza się.

Dwaj mężczyźni zapatrzyli się w serpentyny na ekranie, falujące niczym młode pnącza winorośli na wietrze.

— Masz jakieś dowody?

— Czy Wład pokazywał ci myszy w następnym pokoju?

— Taak.

— Te myszy mają już piętnaście lat.

Mężczyzna znów gwizdnął.

Weszli do sąsiedniego pomieszczenia, mrucząc coś do siebie. Ich rozmowę zagłuszał szum maszyn. Wysoki naukowiec zajrzał ciekawie do klatki, gdzie pod drewnianymi wiórami oddychały futrzane kulki. Wychodząc badacze wyłączyli światła w obu pomieszczeniach. W pierwszym laboratorium jarzył się tylko migoczący ekran mikroskopu elektronowego, rzucając zielony poblask na całą salę. Mężczyźni podeszli do okna. Nadal rozmawiali ściszonymi głosami. Wyjrzeli na zewnątrz. Niebo powoli zabarwiało się purpurą wschodzącego słońca, gwiazdy znikały jedna po drugiej. Na horyzoncie widniało olbrzymie, czarne masywne cielsko, gigantyczny wulkan w kształcie kopca o płaskim wierzchołku. Był to Olympus Mons, największa góra w Układzie Słonecznym.

Wysoki naukowiec potrząsnął głową.

— To wszystko zmienia, wiesz o tym, prawda?

— Tak, wiem.


Z dna szybu niebo wyglądało jak jaskrawo-różowy pieniążek. Szyb był okrągły, miał kilometr średnicy i siedem kilometrów głębokości, jednak z dołu wydawał się o wiele węższy i głębszy. Perspektywa często płata figle ludzkiemu oku.

Tak jak ten ptak, lecący właśnie w dół — okrągła różowa kropka na niebie. Wyglądał na tak dużego… Tylko że to wcale nie był ptak.

— Hej — powiedział John. Dyrektor szybu, Etsu Okakura, Japończyk o owalnej twarzy, zmierzył go czujnym wzrokiem i przez dwie szybki ich hełmów John dostrzegł jego nerwowy uśmiech. Jeden ząb Japończyka wyraźnie różnił się kolorem od pozostałych.

Okakura zadarł głowę w górę.

— Coś spada! — zawołał szybko, a potem dodał: — Uciekajmy!

Odwrócili się i ruszyli biegiem. John szybko sobie uzmysłowił, że z połyskującego czarnego bazaltu powierzchni usunięto wprawdzie większość luźnych skał, ale nie uczyniono najmniejszego wysiłku, aby wyrównać dno szybu. Im szybciej biegł, tym większą przeszkodę stanowiły miniaturowe kratery i maleńkie urwiska. Ta pospieszna rejterada uświadomiła mu z całą wyrazistością, że nie jest już młodzieniaszkiem, że dawno zatracił dawną zwinność; z każdym krokiem czuł się coraz bardziej zmęczony, z trudem pokonywał nierówności podłoża. Biegł po nieznanym terenie najszybciej jak potrafił, co jakiś czas podskakując i potykając się, ale nie przystając ani na moment. Taki szaleńczy bieg nie mógł trwać zbyt długo i w końcu Boone zahaczył o coś butem, stracił równowagę i runął, uderzając się o chropowaty kamień; wyrzucił przed siebie ramiona, aby ocalić przed rozbiciem szybkę hełmu. Wcale nie pocieszył go fakt, że Okakura także upadł. Na szczęście ta sama grawitacja, która spowodowała ich upadek, dała im także więcej czasu na ucieczkę — spadający obiekt jeszcze nie dotarł do powierzchni. Podnieśli się więc szybko z ziemi i ruszyli dalej. Okakura jednak znów upadł.

I wtedy John spojrzał za siebie i zobaczył jaskrawą, metaliczną plamę, która uderzyła w skałę. W tym samym momencie rozległ się potężny huk, jakby zerwał się huragan. Na wszystkie strony rozprysnęły się srebrne odłamki; niektóre poleciały w ich kierunku. John zatrzymał się i wpatrzył w powietrze oczekując następnych odprysków. Nie było słychać najmniejszego dźwięku.

Potem przez powietrze przeleciał duży cylinder hydrauliczny i trzasnął najpierw jednym, potem drugim końcem w ziemię z lewej strony, aż obaj podskoczyli. Nawet nie zauważyli, że się zbliża.

Następnie wszystko znieruchomiało. Mężczyźni prawie przez minutę tkwili nieruchomo, później Boone się poruszył. Czuł pot na całym ciele. Mieli na sobie skafandry ciśnieniowe; ogrzane do czterdziestu dziewięciu stopni Celsjusza dno szybu było w tej chwili najprawdopodobniej najgorętszym miejscem na Marsie, a przecież izolacja skafandra przystosowana była do ochrony przed zimnem. John zrobił ruch, aby pomóc Okakurze podnieść się, ale w porę się powstrzymał; przypuszczalnie Japończyk woli wstać sam, niż mieć wobec Boone’a gin, za pomoc. Jeśli John rzeczywiście rozumiał właściwie to japońskie pojęcie.

— Rozejrzyjmy się — zaproponował więc tylko.

Okakura podniósł się i ruszyli z powrotem po twardym czarnym bazalcie. Szyb był tak głęboki, że jego budowniczowie już dawno temu przedarli się do litego podłoża skalnego; na dobrą sprawę pokonali około dwudziestu procent drogi przez litosferę. Na dnie było strasznie duszno; wyglądało na to, że zupełnie zawodzi w tych warunkach uszczelnienie skafandrów. System klimatyzacyjny walkera Boone’a dostarczał rurą powietrze, toteż tak bardzo pożądany chłód docierał jedynie do twarzy i płuc. Różowe, obramowane ciemnymi ścianami szybu niebo nad ich głowami połyskiwało niezwykle jaskrawo. Słońce oświetlało tylko krótką, stożkowatą część ściany szybu. W środku lata słońce mogłoby się przedrzeć aż do dna, ale oni znajdowali się na południe od Zwrotnika Koziorożca. Byli tu zawsze w cieniu, zawsze na dole.

Zbliżyli się do wraku. Był to automatyczny samochód-wywrotka. Miał za zadanie transportować skały drogą, która wiła się spiralnie w ścianie szybu. Kawałki spadającej wywrotki zmieszały się z dużymi głazami narzutowymi; niektóre odłamki zostały odrzucone nawet sto metrów od miejsca upadku. A sto metrów dalej gruz był znacznie rzadszy; cylinder, który przeleciał obok nich, musiał zostać wystrzelony pod sporym ciśnieniem.

Stos magnezu, aluminium i stali, wszystko strasznie powykrzywiane. Magnez i aluminium częściowo się stopiły.

— Sądzi pan, że spadł z samej góry? — spytał Boone.

Okakura nie odpowiedział. John spojrzał na niego i zauważył, że Japończyk świadomie unika jego wzroku. Prawdopodobnie był bardzo przerażony.

— Musiało minąć dobre trzydzieści sekund od chwili, gdy ją zobaczyłem, do momentu, w którym spadła — zauważył Boone.

Przy przyspieszeniu około trzech metrów na sekundę do kwadratu czas ten był wystarczający, aby lecący przedmiot mógł osiągnąć prędkość graniczną. Samochód spadał więc z prędkością mniej więcej dwustu kilometrów na godzinę. Na szczęście! Na Ziemi lot tak dużego przedmiotu trwałby mniej niż połowę tego czasu i wywrotka mogłaby spaść prosto na nich. Do diabła, na pewno by ich trafiła, gdyby John szczęśliwie w odpowiednim momencie nie spojrzał w górę. Dokonał szybkich obliczeń. Wywrotka znajdowała się prawdopodobnie mniej więcej w połowie szybu, gdy ją dostrzegł. Musiała więc już spadać od jakiegoś czasu.

Boone kręcił się w szczelinie między ścianą szybu i stosem złomu. Samochód wylądował na prawym boku, natomiast lewy był zdeformowany niemal nie do poznania. Okakura wspiął się na wrak, a gdy znalazł się kilka stóp nad ziemią, bez słowa wskazał na czarną plamę za lewym przednim kołem. John wdrapał się w ślad za Japończykiem, pomagając sobie przy tym stalowym pazurem rękawicy przymocowanym do wskazującego palca prawej dłoni. Czarny osad z wyglądu przypominał sadzę. Boone wiedział, co to oznacza. Wybuch azotanu amonowego. Korpus wywrotki wygiął się w tym miejscu, jak gdyby został uderzony potężnym młotkiem.

— To musiał być spory ładunek — zauważył Amerykanin.

— Tak — odparł Okakura i odchrząknął. Najwyraźniej jest potwornie przestraszony, ocenił John. Nic dziwnego, skoro “pierwszy człowiek na Marsie” o mało nie zginął, gdy znajdował się pod jego opieką. No i, rzecz jasna, on sam również cudem uniknął śmierci. Trudno powiedzieć, który z tych faktów przeraził Japończyka bardziej. — Wystarczający, aby zepchnąć wywrotkę z drogi.

— No cóż, mówiłem panu, że na planecie zanotowano już kilka przypadków sabotażu.

Okakura zmarszczył brwi.

— Ale kto? I dlaczego?

— Nie wiem. Czy ktoś w pana zespole miał może ostatnio jakieś problemy, hmm… No, z własną psychiką?

— Nie. — Twarz Japończyka była idealnie obojętna. John jednakże bardzo dobrze wiedział, że na Marsie w każdej grupie większej niż pięć osób zwykle znajduje się co najmniej jedna, która przeżywa tego typu trudności, a miasteczko przemysłowe Okakury liczyło pięciuset mieszkańców.

— To jest już szósty przypadek, jaki widziałem — dodał John. — Chociaż nigdy jeszcze nie otarłem się tak blisko o śmierć. — Roześmiał się.

W pamięci pojawił mu się obraz różowego nieba i wypełniającej go kropki przypominającej ptaka. — Nietrudno przymocować bombę do wywrotki, a potem ją zepchnąć. Czas wybuchu można ustalić dokładnie za pomocą zegara albo wysokościomierza…

— Chodzi panu o “czerwonych” — Okakura odetchnął z ulgą. — Słyszeliśmy o nich. Ale przecież… — Wzruszył ramionami. — To szaleństwo.

— Tak, to prawda. — John ostrożnie zeskoczył z wraku samochodu. Ruszyli po dnie szybu do czekającego na nich pojazdu. Okakura przełączył się na inny kanał i zaczął rozmawiać z ludźmi na górze.

John zatrzymał się na środku, aby się po raz ostatni rozejrzeć. Naprawdę trudno było ocenić wysokość szybu. Mroczne światło i pionowe ściany przywiodły mu na myśl katedrę, ale każda katedra, jaką kiedykolwiek zbudowano, wyglądałaby jak domek dla lalek, gdyby postawić ją na dnie tego ogromnego wykopu. Niemal nadrealny rozmiar tej dziury sprawił, że John aż zamrugał i doszedł do wniosku, że zbyt długo stał z odchyloną głową.

Wsiedli do łazika i ruszyli w górę drogą wykutą w bocznej ścianie. Gdy dojechali do pierwszej windy, wysiedli z auta i przeszli do klatki wyciągu. Przejechali kawałek w górę, potem wysiedli i przeszli do następnej windy. Jeszcze siedem razy przesiadali się w ten sposób z jednego dźwigu do drugiego. Narastająca powoli jasność wydawała się znacznie jaskrawsza od zwykłego światła dziennego. Po drugiej stronie szybu John cały czas widział ścianę przeciętą podwójną spiralą dwóch dróg: jak wodne znaki w ogromnej wywierconej przez człowieka dziurze. Dno szybu niknęło w ciemnościach, nie dostrzegał już nawet wywrotki.

Gdy jechali dwiema ostatnimi windami, otaczał ich już regolit — najpierw megaregolit, wyglądający jak popękane skalne podłoże, a potem regolit właściwy, którego skała, żwir i lód ukryte były za betonowym zabezpieczeniem: wygładzoną, wygiętą ścianą, przypominającą zaporę i ukośnie odchyloną tak daleko w tył, że ostatnia winda była w istocie koleją zębatą. Zapuścili się w górę tym ogromnym kominem — “odpływem z wanny Wielkiego Człowieka”, jak go kilka godzin temu w drodze na dół nazwał Okakura — i w końcu wydostali się na powierzchnię, na zewnątrz, na słońce.

Boone wysiadł i spojrzał w dół. Regolitowe zabezpieczenie wyglądało jak wewnętrzna ściana bardzo łagodnego krateru, po której spiralnie w dół schodziła dwupasmowa droga. Tylko że ten krater nie miał dna. Nazywali go moholem. John widział zaledwie jego niewielki fragment, ponieważ ściana szybu znajdowała się w cieniu i tylko jedna spirala opadającej drogi była w ogóle oświetlona, przypominając coś w rodzaju zawieszonych w powietrzu schodów, prowadzących przez pustkę ku jądru planety.

Trzy olbrzymie samochodywy wrotki, pełne czarnych głazów, parły powoli w górę ugniatając ostatni odcinek drogi. Jak wyjaśnił Johnowi Okakura, ostatnio jazda z dna szybu zabierała im aż pięć godzin. Powodem był bardzo kiepski nadzór, zresztą zmora niemal całego projektu, zarówno produkcji sprzętu, jak i jego obsługi. Mieszkańcy osady musieli kontrolować równocześnie programowanie i wykonanie każdej operacji, a ponadto do ich obowiązków należała konserwacja oraz wykrywanie i usuwanie usterek. A teraz jeszcze zabezpieczenia.

Miasto, nazwane Senzeni Na, rozciągało się na dnie najgłębszego kanionu regionu Thaumasia Fossae. Najbliżej wylotu znajdował się park przemysłowy, gdzie wytwarzano większość sprzętu do prac eksploatacyjnych i przetwarzano fragmenty skalnej ściany tuż przy wylocie, ponieważ zawierała śladowe ilości pewnych cennych metali.

Boone i Okakura weszli do stacji na obrzeżu kanionu, zmienili skafandry ciśnieniowe na kombinezony powleczone warstwą miedzi i ruszyli ku jednemu z przezroczystych tuneli spacerowych, które łączyły wszystkie budynki w mieście. W tunelach było chłodno, ale słonecznie i chodziło się w ubraniach pokrytych na zewnątrz cienką warstwą folii w kolorze miedzi, stanowiących najnowsze japońskie odkrycie w badaniach nad odpornością materiałów na promieniowanie. Miedziane istoty, kręcące się po przezroczystych rurach, skojarzyły się Boone’owi z farmą gigantycznych mrówek. W górze chmura ciepłych wyziewów kolonii zamarzała, potem strzelała jak para z otwartego zaworu; następnie chwytały ją bardzo silne wiatry i rozwiewały w długą, rozpłaszczoną i rozciągniętą smugę.

Właściwe kwatery mieszkalne miasta zbudowano na południowo-wschodniej ścianie kanionu. Duży prostokątny odcinek urwiska zastąpiono szkłem, za nim znajdowała się wysoka otwarta hala, a na jej końcu pięć pięter tarasowo usytuowanych mieszkań.

Mężczyźni przeszli przez halę i Okakura powiódł Johna w górę do biur zarządu miasta, które znajdowały się na piątym piętrze. Po drodze dołączali do nich ludzie. Wszyscy wyglądali na bardzo poruszonych. Rozmawiali między sobą i wypytywali Okakurę. Całą grupą przeszli przez biura i wyszli na zewnętrzny balkon. John obserwował uważnie, jak Japończyk w ojczystym języku opisuje zebranym zdarzenie. Kilku spośród słuchaczy najwyraźniej się zdenerwowało, a większość unikała spojrzenia Johna. Czy sama bliskość nieszczęścia wystarczała, aby zaciągnąć wobec kogoś giril Okakura koniecznie chciał sprawdzić, czyjego współziomkowie nie czują się czasem skompromitowani albo coś w tym rodzaju. Hańba jest dla Japończyka czymś strasznym i dyrektor szybu wyglądał na coraz bardziej zrozpaczonego i nieszczęśliwego, jak gdyby uznał, że wypadek wydarzył się z jego winy.

— Macie chyba świadomość, że wybuch mógł spowodować zarówno obcy, jak i ktoś stąd — odezwał się odważnie John, a potem zaczął im przedstawiać swoje pomysły dla zapewnienia lepszego bezpieczeństwa w przyszłości: — Obrzeże kanionu stanowi idealną barierę. Zainstalujcie tu system alarmowy i kilku ludzi ze stacji będzie mogło pilnować zarówno całego osiedla, jak i wind. Możliwe, że okaże się to stratą czasu, ale trzeba być przygotowanym na kolejne ataki.

Okakura spytał nieśmiało, czy Boone domyśla się, kto mógłby być odpowiedzialny za sabotaże. John wzruszył ramionami.

— Przykro mi, ale nie mam pojęcia. Przypuszczam, że ludzie przeciwni kopaniu moholi.

— Ależ mohole są już wykopane — zauważył jeden z Japończyków.

— Wiem. Może chodzi o symboliczny protest. — Uśmiechnął się. — Tyle że gdyby wywrotka spadła komuś na głowę, nie byłby to zbyt ładny symbol.

Zebrani poważnie pokiwali głowami. John żałował, że nie ma takich jak na przykład Frank zdolności do nauki języków obcych — bardzo by mu to pomogło w porozumieniu się z tymi ludźmi. Trudno mu było ich zrozumieć, trudno odgadnąć, co naprawdę myślą.

Zapytali go z troską, czy nie chciałby się położyć.

— Nic mi się nie stało — odparł. — Samochód przecież chybił. Później będziemy musieli go sobie dobrze obejrzeć, ale dzisiejszy dzień chciałbym spędzić zgodnie z planem.

Okakura wraz z grupką mężczyzn i kobiet oprowadził Johna po mieście i Boone z przyjemnością wizytował laboratoria i salki konferencyjne, świetlice i jadalnie. Kiwał co jakiś czas głową, ściskał kolejne dłonie i witał się ze wszystkimi, których spotykał, aż doszedł do wniosku, że poznał już chyba ponad połowę mieszkańców Senzeni Na. Większość nie słyszała jeszcze o wypadku w szybie, ale wszyscy cieszyli się, że go widzą; byli szczęśliwi, mogąc uścisnąć mu dłoń, zamienić z nim kilka słów, pokazać mu coś albo po prostu na niego popatrzeć. To się zdarzało wszędzie, gdzie się zjawiał, i przypominało o nieprzyjemnych latach męczącej sławy między jego pierwszą wyprawą i drugą.

W końcu jednak była to część jego pracy. Najpierw godzinę naprawdę pracował, potem przez cztery godziny pełnił funkcję “pierwszego człowieka na Marsie”. Codzienna rutyna. A kiedy popołudnie zmieniło się w wieczór i całe miasto zgromadziło się na bankiecie wydanym z okazji jego wizyty, usadowił się wygodnie i cierpliwie odgrywał swoją rolę. Oznaczało to, że musiał się na siłę wprawić w dobry nastrój, co tego dnia nie było łatwe. Poprosił więc o przerwę, poszedł do łazienki w przydzielonym sobie pokoju i połknął kapsułkę ze środkiem wyprodukowanym w Acheronie przez grupę medyczną Włada. Był to lek — nazywany przez medyków megaendorfiną — stanowiący mieszankę wielu syntetycznych endorfin i środków nasennych, stworzonych na bazie struktur substancji, które medycy odkryli badając ludzki mózg. Działał jak najlepszy narkotyk i niezwykle poprawiał samopoczucie.

John wrócił na bankiet o wiele bardziej zrelaksowany. Rozpierała go energia. A przecież dopiero co uniknął śmierci, umykając w panice jak dzikus! Dodatkowa dawka endorfin mogła zdziałać cuda. Lekko przechodził od stolika do stolika, zadając ludziom pytania. Zgromadzonym sprawiało to przyjemność i dawało im poczucie, że biorą udział w niezwykłym wydarzeniu. Johnowi podobało się to zajęcie, była to ta część jego pracy, która czyniła życie znakomitej osobistości znośniejszym, a gdy zadawał pytania, ludzie jeden przez drugiego rwali się do odpowiedzi. To było doprawdy osobliwe wrażenie, wyglądało, jakby usiłowali zniwelować ten odczuwany intuicyjnie brak równowagi, wszak oni wiedzieli o nim tak wiele, podczas gdy on nie wiedział o nich prawie nic. Toteż odpowiednio zachęceni często po pierwszej ostrożnej odpowiedzi wybuchali zupełnie niespodziewanie potokiem osobistych, czasem nawet zadziwiająco niedyskretnych informacji: opowiadali o codziennych drobiazgach, o najbliższych planach, zwierzali się.

John spędził więc ten wieczór poznając szczegóły życia w Senzeni Na. (”Pyta pan, co tu robimy?” — dyskretny uśmieszek.) Potem odprowadzili go do dużego gościnnego apartamentu. Ściany pokojów były grube, wyłożone prawdziwym bambusem, a łóżko najprawdopodobniej wyciosane z jednego pnia. Kiedy Boone znalazł się sam, podłączył do telefonu urządzenie kodujące i zadzwonił do Saxa Russella.


Russell przebywał w nowej siedzibie Włada, kompleksie badawczym wbudowanym w niezwykłe podłużne pasmo wzgórz w kształcie żebra, które znajdowało się w Acheron Fossae na północ od Olympus Mons. Sax spędzał tam teraz cały swój czas, jak uczniak studiując inżynierię genetyczną. Przekonał się bowiem już jakiś czas temu, że biotechnologia stanowi klucz do terraformowania, i postanowił się podszkolić, by móc się aktywnie zaangażować w tę część kampanii, mimo że dotąd zajmował się prawie wyłącznie fizyką. Nowoczesna biologia była dziedziną niezwykle ekspansywną i chętnie korzystała z doświadczeń innych nauk, toteż wielu fizyków szczerze jej nienawidziło, mieszkańcy Acheronu twierdzili jednak, że Sax szybko się uczy i John nie miał powodu, by w to nie wierzyć. Sax sam trochę drwił z własnych studiów, ale widać było, że ogromnie się w nie zaangażował. Opowiadał o nich przez cały czas.

— W tym tkwi sedno sprawy — mówił. — Chcemy uzyskać wodę i azot z powierzchni oraz dwutlenek węgla z powietrza, potrzebujemy więc biomasy.

Aby ją odkryć, niemal non stop przesiadywał przy ekranie komputera i w laboratoriach.

Słuchał raportu Boone’a ze swoim zwykłym niewzruszonym wyrazem twarzy. Wygląda jak parodia naukowca, pomyślał John. Nosi nawet fartuch laboratoryjny. Kiedy John patrzył na charakterystyczne mrużenie oczu Russella, przypomniał sobie anegdotkę, którą opowiadał roześmianym słuchaczom na jakimś przyjęciu jeden z asystentów Saxa. Dotyczyła pewnego tajemniczego eksperymentu, który wyszedł nieco na opak. Setce szczurów laboratoryjnych wstrzyknięto mianowicie środek pobudzający inteligencję. Gryzonie rzeczywiście stały się genialne, po czym zbuntowały się, uciekły z klatek, schwytały głównego badacza, związały go i za pomocą wymyślonej na poczekaniu metody wszczepiły w jego ciało swe umysły. Tym naukowcem był właśnie Saxifrage Russell, który stał teraz naprzeciw Johna w białym fartuchu, z wykrzywioną twarzą, mrużąc jak zwykle oczy; chorobliwie ciekawski maniak pracy laboratoryjnej. Jego umysł stanowił sumę mózgów stu hiperinteligentnych szczurów, “które nadały mu piękne kwieciste imię… to był taki ich dowcip, rozumiecie?”

To wiele wyjaśniało. John uśmiechnął się, kiedy skończył relacjonować ostatnie wydarzenia, a Sax zadarł z zainteresowaniem głowę, by na niego spojrzeć.

— Sądzisz, że ta wywrotka miała cię zabić?

— Nie wiem.

— Jacy ci się wydali tamtejsi ludzie?

— Przerażeni.

— Podejrzewasz, że są w to zamieszani?

John wzruszył ramionami.

— Wątpię. Prawdopodobnie po prostu boją się nawet myśleć o tym, co jeszcze może im się przydarzyć. Sax szybko zamachał ręką.

— Tego typu sabotaż w żaden sposób nie może przeszkodzić planom dotyczącym terraformowania — zauważył łagodnie.

— Wiem.

— Kto to robi, John?

— Nie mam zielonego pojęcia.

— To może być Ann, nie sądzisz? Może stała się kolejnym prorokiem, jak Hiroko czy Arkady, może ma zwolenników, program i tak dalej…

— Ty również masz zwolenników i program — przypomniał Saxowi John.

— Ale ja im nie każę niczego niszczyć ani zabijać ludzi.

— Niektórzy uważają, że próbujesz zniszczyć całego Marsa. Że ludzie z pewnością będą umierać w rezultacie terraformowania. W nieuniknionych wypadkach.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Tylko zwracam ci uwagę. Próbuję ci uzmysłowić powody, dla których ktoś może to robić.

— Sądzisz więc, że to Ann.

— Albo Arkady, Hiroko, a może ktoś, o kim nigdy nie słyszeliśmy.

Z jednej z nowych kolonii. Teraz jest tu wielu ludzi, Sax. I wiele różnych frakcji.

— Wiem. — Sax podszedł do stołu, podniósł poobijany stary kubek z kawą i jednym haustem wypił jego zawartość. Po chwili powiedział: — Chciałbym, żebyś spróbował się dowiedzieć, kto za tym stoi. Rób swoje. Jedź pogadać z Ann. Przekonaj ją jakoś… — W jego głosie zabrzmiała płaczliwa nuta. — Ja nie mogę już nawet z nią porozmawiać.

John popatrzył na niego, zaskoczony niezwykłą dla Saxa manifestacją uczuć. Ten wziął to milczenie za niechęć i dodał:

— Wiem, że to właściwie nie jest twoja sprawa, ale z tobą wszyscy będą rozmawiać. Praktycznie jesteś jedyną osobą, o której można to powiedzieć. Wizytujesz teraz mohole, ale mógłby ci w tym pomóc twój zespół… Zresztą, możesz je odwiedzać nadal w ramach śledztwa. Naprawdę, nikt inny nie jest w stanie tego dokonać. Nie mamy tu przecież prawdziwej policji, do której można by się zwrócić z tym problemem. Chociaż myślę, że jeśli takie rzeczy nadal się będą zdarzały na Marsie, UNOMA z pewnością przyśle nam swoich specjalistów.

— Albo zrobią to szefowie ponad-narodowych konsorcjów… — zastanowił się głośno Boone. Znowu miał przed oczyma wywrotkę spadającą z nieba. I wtedy podjął decyzję. — W porządku, Sax. Porozmawiam z Ann. A potem powinniśmy się zebrać i pomówić o ochronie wszystkich prac związanych z terraformowaniem. Jeśli uda nam się szybko skończyć z sabotażami, może UNOMA nie będzie się wtrącać.

— Dzięki, John.

Boone wyszedł na balkon apartamentu. Halę wypełniały sosny z Hokkaido i zimne powietrze było aż gęste od intensywnego zapachu żywicy. Postaci w miedzianych kombinezonach kręciły się między drzewami. John zastanowił się nad nową sytuacją. Już od dziesięciu lat pracował dla Russella. Zarządzał moholami i reprezentował grupę zajmującą się terraformowaniem na zewnątrz, zajmował się kontaktami z prasą i wszystkim, co wiązało się z propagowaniem ich programu; znajdował w tej pracy przyjemność, ale nie opanował nawet w najmniejszym stopniu żadnej z nauk zaangażowanych w program, nie zależały więc od niego decyzje merytoryczne. Wiedział, że wiele osób postrzega go zaledwie jako marionetkę, myśli o nim jako o sławnym podróżniku rzuconym na pożarcie ziemskim dziennikarzom i naukowcom, uważa, że jest durnym kosmicznym “fizolem”, prostakiem, któremu raz się powiodło i całe życie czerpie korzyści z tego jednego wyczynu. John wcale się tym nie przejmował, wiedział, że zawsze będą istnieli ludzie, którzy sięgają człowiekowi zaledwie do kolan i próbują wszystkich przyciąć do swojego rozmiaru. To było nieuniknione, ale uważał, że w jego wypadku naprawdę się mylą. Miał świadomość swej władzy i znał swoje możliwości; były spore, chociaż być może tylko on sam dostrzegał je w całej pełni, gdyż polegały na umiejętności odbywania nie kończącego się szeregu spotkań twarzą w twarz. I dopiero w czynach ludzi widział wpływ, jaki na nich wywarł. Jego moc tkwiła zarówno w jego wizji, przenikliwości i bystrości umysłu, jak i w umiejętności przekonywania, a także możliwości swobodnego przemieszczania się, wykorzystywania własnej sławy, licznych wpływów… Może i dla niektórych był marionetką, ale mimo wszystko stał na czele, wskazując innym drogę.

Poza tym miał ochotę na to nowe zadanie. Miał już pewne przeczucia i podejrzenia. Zadanie było delikatne, trudne, może nawet ryzykowne… ale przede wszystkim było frapujące. Stanowiło nowe wyzwanie, a John takie właśnie lubił najbardziej. Wrócił do pokoju i położył się do łóżka. (”Tu spał sam John Boone!”) Przyszło mu do głowy, że teraz będzie nie tylko pierwszym człowiekiem, jaki wylądował na Marsie, ale również pierwszym tutejszym detektywem. Uśmiechnął się na tę myśl i po raz ostatni przed zaśnięciem w jego nerwach rozżarzyła się megaendorfina.


Ann Clayborne robiła pomiary geodezyjne w górach otaczających Basen Argyre, John musiał więc wynająć szybowiec, aby polecieć do niej z Senzeni Na.

Następnego dnia rano wstał wcześnie i windą balonową udał się do miejsca cumowania sterowca stacjonarnego unoszącego się stale nad miastem. Z windy spojrzał w dół na zapierające dech w piersiach rozległe kaniony Thaumasii. Potem wsiadł do nieruchomego sterowca, z którego opuścił się do kabiny pilota jednego z szybowców przymocowanych do podwozia ogromnego balonu. Zabezpieczył się, a później odczepił szybowiec i maszyna natychmiast zaczęła opadać jak kamień, dopóki John nie wprowadził jej w prąd termiczny moholu, który podrzucił ją gwałtownie w górę. Udało mu się opanować maszynę i duży, a jednocześnie pajęczo lekki statek wszedł w ostre wirowanie wznoszące. Lot szybowcem kojarzył się Johnowi z jazdą na bańce mydlanej nad ogniskiem i uwielbiał to!

Na wysokości pięciu tysięcy metrów pióropusz chmury spłaszczył się i zaczął się rozciągać na wschód. John pikował, wychodząc z korkociągu, a potem skierował się na południowy wschód. Od momentu, gdy wyczuł maszynę, jej prowadzenie zaczęło mu sprawiać wielką przyjemność, wręcz bawił się lotem. Jednak, jeśli chciał dotrzeć do Argyre, musiał pamiętać, aby ostrożnie wykorzystywać siłę wiatrów.

Celował w rozmazany, żółty blask słońca. Wiatr dmuchał maszynie w skrzydła. John spojrzał w dół. Ląd był w kolorze ciemnej czerwonawej rdzy, która na horyzoncie przechodziła stopniowo w coraz jaśniejszy oranż. Leżący na południu górzysty, dziki teren, usiany tysiącami wypukłości i kraterów, miał surowy, pierwotny, księżycowy wygląd, charakterystyczny dla stref silnie bombardowanych meteorytami. John uwielbiał latać nad takimi krainami i teraz pilotował niemal podświadomie, koncentrując uwagę na powierzchni planety. Czuł się doprawdy niezwykle, gdy tak siedział wyprostowany i leciał, czując wiatr jakby pod łokciami, obserwując ziemię i nie myśląc o niczym konkretnym. Miał sześćdziesiąt cztery lata, był rok 2047 (czyli dla niego “Mrok dziesiąty”) i od prawie trzydziestu lat był najsłynniejszym żyjącym człowiekiem. A ostatnio najszczęśliwszy czuł się właśnie podczas takich samotnych lotów.

Dopiero po godzinie zaczął rozmyślać o swoim nowym zadaniu. Musiał nad sobą bardzo panować, aby nie ulec fantazjom na temat staroświeckiego detektywa ze szkłem powiększającym i cygarem albo nowoczesnego tajniaka z pistoletem automatycznym. Część pracy mógł przecież wykonać już podczas lotu. Zadzwonił do Saxa i spytał go, czy mógłby podłączyć swój AI do plików emigracyjnych UNOMY i danych dotyczących podróży po planecie, nie pozostawiając po tej operacji żadnych śladów i nie zawiadamiając o tym “firmy”. Sax natychmiast wszystko sprawdził, po czym oddzwonił i powiedział Johnowi, że powinno się udać. Boone przesłał mu więc zestaw pytań i kontynuował lot. Godzinę później gwałtownie zamrugało czerwone światło na konsolecie komputera, który nazywał Pauline, informując, że właśnie przesyłane są nowe dane. John poprosił AI o różnego rodzaju analizy, a potem obejrzał na ekranie wyniki.

Dane dotyczące przemieszczania się po planecie trochę go zmieszały, ale miał nadzieję, że kiedy porówna je z miejscami, gdzie zdarzyły się akty sabotażu, dojdzie do jakichś wniosków. Oczywiście wiedział, że istnieje wiele nie notowanych osób, o których ruchach UNOMA nie ma pojęcia, między innymi cała ukryta kolonia Hiroko. A któż mógł wiedzieć, co Hiroko i jej ekipa myślą o projektach terraformowania? Mimo wszystko John sądził, że warto się przyjrzeć tym danym.

Na horyzoncie przed nim wyrosło nagle Nereidium Montes. Mars nigdy nie był planetą specjalnie aktywną tektonicznie, toteż pasma górskie stanowiły tu rzadkość. Te, które istniały — co z tej wysokości wyraźnie rzucało się w oczy — były przeważnie ogromnymi stożkami kraterów, pierścieniami materii wyrzuconej przez tak potężne uderzenia meteorytów, że gruzy spadały na powierzchnię w dwóch lub trzech ułożonych koncentrycznie kręgach szerokich na wiele kilometrów i niezwykle poszarpanych. Hellas i Argyre jako największe baseny pouderzeniowe miały również najpotężniejsze obszary górskie. Spośród pozostałych pasm jedynie Phlegra Montes na stoku Elysium było prawdopodobnie fragmentaryczną pozostałością takiego basenu, zalanego później lawą z wulkanów Elysium, ale mogło też być starożytnym Oceanus Borealis. Co jakiś czas wśród pierwszej setki wybuchały na ten temat dyskusje, ale Ann — dla Johna ostateczny autorytet w tego typu kwestiach — nigdy nie wyraziła jednoznacznej opinii na ten temat.

Nereidum Montes tworzyły północne obrzeże Argyre, teraz jednak Ann i jej zespół badali właśnie stożek południowy, Charitum Montes. Boone skorygował swój kurs na południe i wczesnym popołudniem szybował już nisko nad rozległą, płaską równiną Basenu Argyre. Po pogórzu pokrytym śladami intensywnych uderzeń meteorytowych dno tego basenu wydało mu się niemal idealnie równe. Była to płaska, żółtawa równina okolona dużą krzywizną stożków górskiego pasma. Z miejsca, w którym się znajdował, John obejmował wzrokiem około dziewięćdziesiąt stopni łuku stożka, co zupełnie wystarczało, aby uświadomić sobie siłę uderzenia, które uformowało kiedyś Argyre. Widok był zdumiewający. Przeleciał już nad tysiącami marsjańskich kraterów, znał więc gigantyczne rozmiary niektórych areologicznych tworów, ale Argyre wymykała się wszelkim porównaniom. Na przykład dość spory krater nazwany imieniem Galle’a z pewnością okazałby się nie większy niż krosta, gdyby go umieścić na stożku Argyre! Musiała uderzyć w to miejsce co najmniej planeta, pomyślał John. Albo… przynajmniej cholernie duża planetoida.

W południowo-wschodnim wygięciu stożka, na dnie basenu przy pogórzu Charitum, Boone spostrzegł cieniutką białą kreseczkę pasa lądowiska. Na takim pustkowiu twory ludzkie były łatwe do zauważenia — wyróżniały się regularnością kształtów, wyglądały niczym latarnia morska na tle morza i lądu. Z ogrzewanych słońcem wzgórz podnosiły się silne prądy termiczne i John skręcił maszyną w dół, wykorzystując sprzyjający wiatr. Gwałtownie tracił wysokość, czemu towarzyszył przeciągły szum; skrzydła szybowca wibrowały w szalonym pędzie. Spadam jak skała, jak ta planetoida, pomyślał z uśmiechem Boone i zaczął podchodzić do lądowania. Wykonał imponujący skręt i osiadł na pasie z maksymalną precyzją, na jaką pozwalały warunki, świadom swojej reputacji świetnego lotnika, którą, rzecz jasna, przy każdej sposobności starał się potwierdzać. Uważał to za część swojej pracy.

Jednak kiedy wysiadł z maszyny i dotarł do zaparkowanych przy lądowisku przyczep, okazało się, że w środku są tylko dwie dziewczyny i żadna nie obserwowała jego przylotu. Oglądały właśnie telewizyjne wiadomości z Ziemi. Gdy przechodził przez wewnętrzny luk śluzy, obie podniosły oczy i skoczyły na równe nogi, aby go powitać. Powiedziały mu — obie były Brytyjkami i mówiły z bardzo twardym i niezwykle czarującym północno-europejskim akcentem — że Ann wraz z ekipą wyruszyła w góry do jednego z górskich kanionów, prawdopodobnie nie więcej niż dwie godziny jazdy stąd. John zjadł z nimi obiad, a potem wziął rovera i wyruszył szlakiem wiodącym przez rozpadlinę do Charitum. Po mniej więcej godzinie posuwania się w górę szczeliną, wyglądającą jak płaskodenne łożysko starego potoku, dotarł do ruchomej przyczepy, przed którą zaparkowane były trzy łaziki. Widok ten skojarzył mu się z pustynnym barem w Mojave.

Przyczepa była pusta, a ślady stóp prowadziły z obozowiska w różnych kierunkach, toteż po chwili zastanowienia Boone wspiął się na pagórek leżący na zachód od obozu i usiadł na jego szczycie. Tam położył się i zasnął, aż obudziło go zimno przenikające przez walkera. Wtedy usiadł, położył sobie na języku kapsułkę megaendorfiny i obserwował, jak czarne cienie wzgórz przesuwają się powoli na wschód. Zaczął analizować zdarzenia w Senzeni Na, przebiegając w myślach wszystko, co miało miejsce przed wypadkiem i kilka godzin po nim. Przypominał sobie spojrzenia ludzi i słowa swoich rozmówców. Nagle uświadomił sobie, że obraz spadającej wywrotki jeszcze teraz powoduje u niego przyspieszenie tętna.

Niemal w tym samym momencie w rozpadlinie między leżącymi na zachodzie wzgórzami pojawiły się miedziane figurki. John wstał i zaczął schodzić z pagórka. Spotkał się z nimi na dole przy przyczepie.

— Co tu robisz? — spytała Ann na kanale pierwszej setki.

— Chcę porozmawiać.

Chrząknęła i rozłączyła się.

Nawet bez niego przyczepa byłaby zatłoczona. Usiedli w głównej sali stykając się kolanami, podczas gdy Simon Frazier podgrzewał sos do spaghetti i gotował wodę na makaron w małej kuchennej wnęce. Jedyne okno przyczepy wychodziło na wschód i jedząc, obserwowali cienie gór przesuwające się ponad dnem wielkiego basenu. John przywiózł ze sobą półlitrową butelkę lokalnego koniaku z Utopii. Otworzył ją jeszcze przed kolacją, co wywołało okrzyki aprobaty. Kiedy areolodzy sączyli trunek, zmywał naczynia (”naprawdę chcę” — odpowiedział na protesty) i pytał, jak przebiegają badania. Szukali śladów starożytnych okresów lodowcowych. Znalezienie ich poparłoby ten model wczesnej historii planety, który zakładał istnienie oceanów wypełniających niziny.

Tylko czy Ann, pomyślał John słuchając opowieści naukowców, rzeczywiście chciałaby znaleźć ślady przeszłości oceanicznej? Przecież wtedy przyczyniłaby się do potwierdzenia modelu, który lansuje zespół zwolenników terraformowania: twierdzenie, że starają się przywrócić na Marsie jedynie wcześniejszy stan rzeczy, znalazłoby poparcie dowodowe. Narzucało się więc podejrzenie, że tak naprawdę może wcale nie pragną niczego odnaleźć. Czy w związku z tym Ann nie była uprzedzona do całego przedsięwzięcia? Cóż, pewnie tak, byłoby to zupełnie zrozumiałe. Może nie do końca świadomie, może podświadomie — ale przecież, ostatecznie, świadomość jest w nas tylko czymś w rodzaju cieniutkiej litosfery, pod którą znajduje się duże, gorące jądro. Każdy dobry detektyw powinien zawsze mieć to w pamięci.

Jakkolwiek było, wszyscy przebywający w przyczepie — a byli to przecież wspaniali areolodzy — zgodnie twierdzili, że nie znaleźli żadnych śladów zlodowacenia. Znajdowały się tu głębokie baseny przypominające lodowcowe cyrki, wysokie doliny w klasycznym dla dolin polodowcowych kształcie litery “U” oraz pewne konfiguracje kopuł i ścian, które mogły powstać w rezultacie obróbki glacjalnej. Wszystkie te osobliwości terenu zauważono już kilkadziesiąt lat temu na zdjęciach satelitarnych i ponieważ towarzyszyło im kilka jaskrawych pobłysków, niektórzy badacze sądzili, że mogą to być refleksy szczątkowego lodowca, pozostałego jeszcze w najbardziej osłoniętych od wiatru partiach dolin. Ale tu nie było żadnych moren: ani bocznych, ani dennych, nie było też najmniejszych śladów obróbki ani linii przejściowych, gdzie mogłyby wystawać nawet z najwyższych poziomów starożytnego lodu nanatuki. Nie znaleziono niczego. Według ekipy Ann był to kolejny przypadek tego, co nazywali “areologią niebiańską”, pseudonauki powstałej kiedyś na Ziemi opartej na wczesnych analizach zdjęć satelitarnych powierzchni Marsa i obrazów z teleskopów. Do “areologii niebiańskiej” należała teoria marsjańskich kanałów, a także wiele mniej znanych kiepskich hipotez, które badali teraz areolodzypraktycy i, niestety, większość z teoryjek wobec znajdowanych na powierzchni śladów ewolucji planety załamywała się, czy też, jak mawiała grupa Ann, “wyrzucano je do kanału”.

Teoria lodowcowa jednakże, a także model oceaniczny, którego była częścią, najdłużej przetrwała w świadomości ludzkiej, okazała się bardziej “odporna na fakty” niż inne. Po pierwsze dlatego, że prawie każdy model kształtowania planety sugerował, iż prawdopodobnie kiedyś było na niej wiele wody, która odpowietrzyła się i ulotniła do atmosfery, a później musiała gdzieś opaść. A po drugie, pomyślał John, dlatego że istniało wiele osób, których potwierdzenie hipotezy oceanicznej podniosłoby na duchu, rozwiewając ich wątpliwości co do tego, czy terraformowanie jest posunięciem etycznym. Natomiast przeciwnicy terraformowania… Nie, wcale nie był zaskoczony, że grupa Ann niczego nie odkryła. Pobudzony nieco koniakiem i zirytowany nieprzyjaznym zachowaniem Ann, John krzyknął z kuchni:

— A jeśli istniały tu lodowce zupełnie niedawno, powiedzmy, jakiś miliard lat temu? Zdaje mi się, że sporo czasu potrzeba, aby na powierzchni pozostał jakikolwiek przekonujący ślad, na przykład pobłysk lodowcowy, moreny czy nanatuki. Widoczne gołym okiem wielkie i niezwykłe formy rzeźby terenu nie są dowodem, jak rozumiem. Zgadza się?

Ann, która dotąd milczała, odezwała się nagle:

— Formy rzeźby terenu, charakterystyczne dla rzekomego zlodowacenia, nie są wcale niezwykłe. Wszystkie są zupełnie pospolite w kategoriach marsjańskich, ponieważ wszystkie zostały uformowane przez spadające z nieba skały. Każda formacja ukształtowała się w ten właśnie sposób, dziwaczne kształty ogranicza jedynie kąt stoku. — Ann nie piła koniaku, odmówiła, gdy Boone chciał jej nalać, co go bardzo zaskoczyło, a teraz ze zdegustowaną miną wbiła wzrok w podłogę.

— Ale chyba nie doliny w kształcie “U”? — prowokował dalej John.

— Tak, takie doliny również.

— Problem w tym, że model oceaniczny jest rzeczywiście trudny do obalenia — odezwał się cicho Simon. — Można nigdy nie znaleźć żadnego dowodu na przeszłość lodowcową, jak to się właśnie dzieje w naszym wypadku, ale to nie przekreśla definitywnie tej hipotezy.

Gdy John skończył sprzątać w kuchni, poprosił Ann, aby poszła z nim obejrzeć zachód słońca. Zawahała się, w jej oczach pojawiła się niechęć, obserwacja zachodzącego nad Czerwoną Planetą słońca należała jednak do jej rytuałów, o czym wiedzieli wszyscy z pierwszej setki, więc wprawdzie z grymasem na twarzy i posyłając Johnowi nieprzyjazne spojrzenia, ale w końcu zgodziła się.

Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Boone poprowadził Ann w górę na ten sam szczyt, na którym drzemał kilka godzin temu. Ponad otaczającymi dwoje ludzi czarnymi zębatymi grzbietami niebo zakreślało łuk w kolorze śliwkowym. Nad tym łukiem rodziły się nagle powodzie gwiazd. John stał obok Ann, a ona patrzyła gdzieś w bok. Nierówny horyzont nie był aż tak niezwykły, przypominał nieco niektóre ziemskie krajobrazy. Ann była od Johna trochę wyższa; chuda, kanciasta sylwetka. John lubił ją, ale nawet jeśli Ann kiedyś odwzajemniała jego sympatię — odbyli w przeszłości wiele miłych pogawędek — przestała go cenić, kiedy zaczął pracować z Saxem. Bez względu na to, co robisz, mówiło jej twarde spojrzenie, jesteś moim wrogiem, ponieważ wybrałeś terraformowanie.

Cóż, była to prawda. John wskazał na niebo. Ann dotknęła swego naręcznego notesu komputerowego i nagle Boone usłyszał w słuchawce jej głośne westchnienie.

— O co chodzi? — spytała, nie patrząc w jego stronę.

— O przypadki sabotażu — odparł.

— Tak myślałam. Jak przypuszczam, Russell uważa, że to moja sprawka.

— Wprost tego nie…

— Czy myśli, że jestem idiotką? Co on sobie wyobraża? Miałabym liczyć na to, że taki malutki wandalizm powstrzyma was od waszych chłopięcych zabaw?

— Cóż, nie jest wcale malutki. Było już sześć poważnych wypadków i w wyniku każdego mogli zginąć ludzie.

— Zrzucanie zwierciadeł z orbity może zabić ludzi?

— Jeśli akurat są konserwowane, to tak. Ann prychnęła pogardliwie.

— Co jeszcze się zdarzyło?

— Wczoraj z drogi w szybie moholowym strącono wywrotkę, która wylądowała prawie na mojej głowie. — Usłyszał, jak Ann ciężko łapie oddech. — To już trzecia wywrotka. A tamto zwierciadło zostało wprawione w ruch wirowy właśnie w chwili, gdy znajdowała się na nim jedna z konserwatorek i musiała odbyć samotną podróż na stację, co zajęło jej ponad godzinę. Ledwie przeżyła. Potem wyleciał w powietrze skład materiałów wybuchowych przy moholu w Elysium zaledwie w minutę po tym, jak cała załoga stamtąd wyszła. No i wszystkie porosty w Underhill zabił wirus, który zaatakował całe laboratorium.

Ann wzruszyła ramionami.

— Czego się spodziewałeś po GEM-ach? To mógł być przypadek, jestem zaskoczona, że nie umierają częściej.

— To nie był wypadek.

— Cała ta rozmowa do niczego nas nie doprowadzi. Czy Russell uważa mnie za kompletną kretynkę?

— Wiesz, że tak nie jest. Chodzi mu po prostu o uzyskanie funduszy. Zainwestowano już w ten projekt mnóstwo ziemskich pieniędzy, ale potrzeba jeszcze więcej. A wypadki to zła reklama, która może przekreślić dotychczasowy wysiłek.

— Może i tak — powiedziała Ann. — Powinieneś jednak posłuchać siebie, gdy mówisz takie rzeczy. Ty i Arkady jesteście chyba największymi orędownikami nowej marsjańskiej społeczności. Wy dwaj i może jeszcze Hiroko. Jednak jeśli Russell, Frank i Phyllis nadal będą w taki sposób sprowadzać tu ziemski kapitał, całość wymknie się wam spod kontroli. Dla ludzi z Ziemi będzie to zwykły interes, a wszystkie twoje idee pójdą w zapomnienie.

— Dochodzę do przekonania, że w gruncie rzeczy wszyscy pragniemy dla tej planety mniej więcej tego samego — oświadczył John. — Chcemy wykonywać dobrą robotę w dobrym miejscu. Po prostu każde z nas kładzie nacisk na różne kwestie, to wszystko. Gdybyśmy tylko skoordynowali nasze wysiłki i działali jako zespół…

— Nie chcemy tych samych rzeczy dla tej planety! — oburzyła się Ann. — Wy chcecie zmienić Marsa, a ja nie. Proste, prawda? Właśnie to nas dzieli.

— Cóż… — John zająknął się, słysząc gorycz w jej głosie. Szli powoli dokoła wzgórza, poruszając się jakby w skomplikowanym tańcu, który imitował rozmowę. Czasami stawali twarzą w twarz, a czasami obracali się do siebie plecami. Ale głos Ann zawsze był tuż przy jego uchu, a jego głos przy uchu Ann. John lubił rozmowy prowadzone w hełmach i wykorzystywał ich specyfikę, wiedząc, że głos słyszany w słuchawce może być przekonujący, pieszczotliwy i hipnotyczny. — To niestety wcale nie jest takie proste. To znaczy… uważam, że powinnaś pomagać tym spośród nas, których poglądy są najbliższe twoim, a zwalczać tylko te naprawdę skrajnie przeciwstawne.

— Ależ ja tak postępuję.

— l dlatego właśnie przychodzę cię zapytać, co wiesz o wypadkach sabotażu. To ma sens, prawda?

— Nic o nich nie wiem. Ale życzę im powodzenia.

— Osobiście?

— Co masz na myśli?

— Śledziłem twoje posunięcia w ostatnich paru latach: zawsze byłaś blisko każdego wypadku, byłaś w każdym miejscu najpóźniej na miesiąc przed każdym zdarzeniem. Senzeni Na odwiedziłaś kilka tygodni temu po drodze tutaj, zgadza się?

Wsłuchał się w oddech Ann. Była wściekła.

— Używają mnie jako przykrywki — wymamrotała i dodała coś jeszcze, czego nie usłyszał.

— Kto?!

Obróciła się do niego plecami.

— Powinieneś spytać Kojota o to gówno, John.

— Kojota?

Roześmiała się krótko.

— Nie słyszałeś o nim? Ludzie mówią, że chodzi po marsjańskiej powierzchni bez walkera. Skacze to tu, to tam, czasami w jedną noc obiega całą planetę. Znał samego Wielkiego Człowieka, kiedyś w dawnych, dobrych starych czasach. To wielki przyjaciel Hiroko. l wielki wróg terraformowania.

— Spotkałaś go?

Nie odpowiedziała.

— Słuchaj — mruknął po chwili milczenia — będą ginąć ludzie. Niewinni i przypadkowi.

— Niewinni ludzie będą ginąć, kiedy stopi się wieczna zmarzlina i ziemia zacznie się załamywać pod naszymi stopami. Z tym również nie mam nic wspólnego. Po prostu wykonuję swoją pracę. Próbuję skatalogować to, co się tutaj znajdowało, zanim przybyliśmy.

— Może. Tyle że jesteś najsłynniejszą ze wszystkich “czerwonych”. I z tego powodu sabotażyści musieli się z tobą skontaktować. Szkoda, że ich nie zniechęciłaś. Można było uratować kilka ludzkich istnień.

Ann odwróciła się ku Johnowi. Szybka jej hełmu odbijała zachodni horyzont, górna część była purpurowa, dolna intensywnie czarna; granica między dwoma kolorami była poszarpana i nierówna.

— Jeśli zostawicie tę planetę w spokoju, również uratujecie kilka żywotów. Tego właśnie chcą. Gdybym sądziła, że to coś pomoże, John, sama bym cię zabiła.


Po tym oświadczeniu Ann niewiele już mogli sobie powiedzieć, toteż w drodze powrotnej w dół, do przyczepy, Boone próbował poruszyć inny temat.

— Jak sądzisz, co się stało z Hiroko i resztą?

— Zniknęli.

John potoczył oczyma.

— Rozmawiała z tobą o tym?

— Nie. A z tobą?

— Nie. Nie sądzę, aby porozumiała się z kimkolwiek spoza swojej grupy. Czy wiesz, dokąd się udali? Nie.

— Jak ci się zdaje, dlaczego to zrobili?

— Prawdopodobnie chcieli się po prostu od nas uwolnić. Stworzyć coś nowego, od podstaw. To samo, czego chcecie ty i Arkady. Tyle że wy tylko mówicie, że tego chcecie, a oni chcieli naprawdę.

John potrząsnął głową.

— Jeśli nawet im się uda, stworzą to jedynie dla dwudziestu osób. Ja zamierzam stworzyć to dla wszystkich.

— Może mają większe poczucie rzeczywistości od ciebie.

— Może. Zapewne przekonamy się niebawem. Istnieje więcej niż jedna droga, aby tego dokonać, Ann. Musisz to przecież rozumieć…

Nie odpowiedziała.

Kiedy wchodzili do przyczepy, podniosły się na nich wszystkie oczy. Ann natychmiast wycofała się do wnęki kuchennej i zaczęła tam coś z hałasem przestawiać. Nie zamierzała pomóc Johnowi. Boone usiadł na poręczy kanapy i znowu rozpytywał areologów o ich pracę: o poziom wód gruntowych w Argyre i w ogóle o południową półkulę. Duże baseny były niewysokie, ale zostały odwodnione podczas formujących je uderzeń meteorytowych i wydawało się, że wody planetarne powinny się w większości przesączyć na północ. Nikt nigdy nie potrafił wyjaśnić, dlaczego półkule północna i południowa tak bardzo się od siebie różnią. To była największa tajemnica, prawdziwy problem dla areologii. Być może odpowiedź na to pytanie była właśnie kluczem do wyjaśnienia wszystkich innych zagadek związanych z marsjańskim krajobrazem, tak samo jak teoria tektoniki płyt wyjaśniła kiedyś tak wiele ziemskich problemów geologicznych. Niektórym naukowcom marzyło się, by powtórnie wykorzystać to wyjaśnienie geotektoniczne i założyć, że stara skorupa Marsa sama się przesunęła na półkulę południową; opuściła północ, aby utworzyć nową powłokę, a potem, kiedy planeta się ochładzała, cała zamarzła w obecny kształt, stopując wszelkie procesy tektoniczne.

Ann uważała tę hipotezę za absurdalną; w jej opinii półkula północna była tylko największym ze wszystkich basenem uderzeniowym, ostatnim tworem epoki Noachian. Twierdziła, że prawdopodobnie mniej więcej w tym samym okresie podobnej siły uderzenie oderwało ziemski Księżyc od ich ojczystej planety. Areolodzy omawiali przez chwilę różne aspekty tego problemu, a John słuchał, zadając od czasu do czasu jakieś neutralne pytanie.

Następnie włączyli telewizor na wiadomości z Ziemi i obejrzeli krótki program poświęcony górnictwu i rozpoczętym w Antarktyce odwiertom naftowym.

— Właśnie przeciwko temu walczymy — odezwała się z kuchni Ann. — Przez prawie sto lat powstrzymywali się przed eksploatacją Antarktyki, od czasu Międzynarodowego Roku Geofizycznego i pierwszego traktatu. A kiedy tutaj zaczęło się terraformowanie, wszystko się zawaliło. Na Ziemi kończyła się akurat ropa naftowa, państwa Klubu Południowego były biedne, a tuż obok nich leżał cały kontynent pełen ropy naftowej, gazu i minerałów, traktowany przez bogate kraje z północy jak park narodowy. I nagle biedne Południe zobaczyło, że te same bogate państwa z północy zaczynają rozgrzebywać Marsa, więc powiedziały sobie: “Co, u diabła, wy możecie rozdzierać całą planetę, a my mamy chronić tę leżącą obok nas górę lodową, obfitującą w zasoby, których rozpaczliwie potrzebujemy? Akurat!” Naruszyli więc postanowienia układu antarktycznego i zaczęli prowadzić wiercenia. I nikt nie kiwnął w tej sprawie palcem. Znika właśnie ostatnie naturalne miejsce na Ziemi.

Podeszła do grupy, usiadła przed ekranem i utkwiła wzrok w kubku parującej gorącej czekolady.

— Jest tego więcej, jeśli chcesz — powiedziała do Johna opryskliwie.

Simon rzucił mu współczujące spojrzenie, a inni popatrzyli szeroko otwartymi oczyma, z przerażeniem obserwując walkę między dwojgiem przedstawicieli pierwszej setki. Coś takiego! John niemal się roześmiał na widok ich wytrzeszczonych oczu. Wstał, by nalać sobie kubek czekolady, pochylił się szybko i pocałował Ann w czubek głowy. Ann zesztywniała, a Boone ruszył do kuchni.

— Każde z nas chce czegoś innego dla Marsa — stwierdził swobodnie, zapominając, że niedawno, na wzgórzu, powiedział Ann coś zupełnie przeciwnego. — Ale jesteśmy tutaj, nie ma nas wielu i to jest nasze miejsce. Robimy z nim, co chcemy, jak mówi Arkady. Tobie nie podoba się to, czego pragną Sax czy Phyllis, im nie podoba się to, czego ty chcesz, a Frankowi nie podoba się to, co robią wszyscy poza nim samym… Poza tym co roku przyjeżdża tu coraz więcej ludzi popierających takie czy inne stanowisko, przeważnie nie mając o tym zielonego pojęcia. Słowem, za jakiś czas może się tu zrobić paskudnie. W rzeczywistości wszystko naprawdę zaczęło się paskudzić od tego niszczenia sprzętu. Możesz sobie wyobrazić, żeby to się zdarzyło w Underhill?

— Grupa Hiroko musiała zbierać wyposażenie przez cały czas pobytu w Underhill — odparła Ann. — Musieli tak postępować, inaczej nie mogliby się w taki sposób ulotnić.

— Taak, być może. Ale nie narażali niczyjego życia. — Przed oczyma Johna znów ukazał się przejmujący obraz wywrotki spadającej szybko w dół szybu. Odruchowo pociągnął łyk gorącego kakao i poparzył sobie usta. — Cholera! Tak czy owak, kiedy ogarnia mnie zniechęcenie, przypominam sobie, że takie postępowanie jest całkowicie naturalne. To znaczy. … czymś zupełnie normalnym jest walka między ludźmi. Tylko że teraz walczymy o Marsa. Chodzi mi o to, że obecnie ludzie nie walczą dlatego, że są Amerykanami, Japończykami, Rosjanami czy Arabami albo z powodu wyznania, rasy, płci czy czegoś tam jeszcze… Walczą ze sobą, ponieważ chcą takiej czy innej marsjańskiej rzeczywistości. Tylko to się liczy. A więc jesteśmy już w połowie drogi… — Zerknął z ukosa na Ann, która wpatrywała się w podłogę. — Rozumiesz, o co mi chodzi?

Spojrzała na niego badawczo.

— Znaczenie ma niestety ta druga połowa.

— W porządku, może i tak. Ty zawsze wszystko przesądzasz z góry. To niby ludzka rzecz, tylko że musisz wziąć pod uwagę, jaki wywierasz na nas wpływ, Ann. To właśnie dzięki tobie zmieniło się podejście ludzi do tego, co tutaj robimy. Do diabła, kiedyś często Sax i wiele innych osób mówiło, że pragną zrobić wszystko, co tylko możliwe, aby jak najszybciej i jak najwięcej terraformować: chcieli tak nakierować grupę planetoid, aby uderzyły prosto w planetę, chcieli użyć bomb wodorowych, aby wywołać powstanie wulkanów i tak dalej. Mieli setki zwariowanych pomysłów! Teraz dzięki tobie i twoim zwolennikom wiele z tych planów wzięło w łeb. Zmieniły się poglądy na to, jak terraformować i jak daleko się przy tym posunąć. A ja osobiście uważam, że możemy przecież znaleźć rozwiązanie kompromisowe — z jednej strony dokonać zmian zabezpieczających nas choć częściowo przed promieniowaniem oraz wzbogacić biosferę i powietrze tak, abyśmy mogli tu oddychać albo przynajmniej nie umrzeć natychmiast po wyjściu na powierzchnię, a z drugiej strony jak największą część tego świata pozostawić w stanie niezmienionym. — Ann przewróciła oczyma na to stwierdzenie, ale John kontynuował, nie zważając na nią: — Nikt nie pragnie zmienić tej planety w dżunglę, nawet gdyby istniały ku temu możliwości! Wierz mi. Zawsze będzie tu zimno, a płaskowyż Tharsis wciąż będzie sterczeć nad powierzchnią, tak więc w efekcie ogromna część Marsa pozostanie nietknięta ludzką ręką. I tak się stanie poniekąd dzięki tobie.

— Tak, tak, tylko kto mnie zapewni, że po zrobieniu pierwszego kroku nie zamarzy wam się następny?

— Może niektórzy rzeczywiście zechcą posunąć się dalej, ale obiecuję ci, że osobiście będę próbował ich powstrzymać. Naprawdę! Nie zgadzam się z tobą, ale rozumiem twój punkt widzenia. Kiedy przeleci się nad tym pogórzem, jak ja to zrobiłem dzisiaj, człowiek uświadamia sobie, że nie potrafi przestać kochać tego świata takim, jaki jest. Ludzie próbują zmienić tę planetę, ale ona również przez cały ten czas zmienia ich. Wszystko się zmienia: i wrażliwość, z jaką się patrzy na jakieś miejsce, i poczucie piękna jakiegoś krajobrazu. Czy wiesz, że gdy pierwsi koloniści zobaczyli Wielki Kanion, pomyśleli, że jest brzydki jak cholera, ponieważ nie wyglądał jak Alpy. Wiele czasu musiało minąć, aby dostrzegli jego piękno.

— Tylko najpierw go zmienili — zauważyła ponuro Ann.

— No niby tak. Ale któż z nas może wiedzieć, co nasze dzieci będą uważały za piękne? Ich poglądy z pewnością będą się opierać na znanych im widokach, a ta planeta to jedyne miejsce, które będą znać. Terraformując ten świat, musimy więc mieć świadomość, że on jednocześnie areoformuje nas.

— Areoformowanie? — mruknęła Ann i nikły półuśmieszek mignął na jej twarzy. John dostrzegł to z radością. Od lat nie widział u Ann takiego uśmiechu, a naprawdę ją lubił i uwielbiał patrzeć, jak się uśmiecha.

— Podoba mi się to słowo — dodała, po czym wycelowała w niego palec i oświadczyła stanowczo: — Będę cię trzymać za słowo, Johnie Boone! Będę pamiętać, co powiedziałeś dziś wieczorem!

— Ja również — odparł.


Reszta wieczoru minęła znacznie spokojniej, a następnego ranka Simon odprowadził Johna w okolice pasa startowego, do rovera, którym Boone zamierzał pojechać na północ. I wtedy Simon, który zwykle żegnał go zaledwie uśmiechem i uściskiem ręki, rzadko wypowiadając coś więcej ponad: “Miło cię widzieć”, nagle powiedział poważnie:

— Naprawdę doceniam to, co mówiłeś wczoraj wieczorem. Sądzę, że to bardzo podniosło ją na duchu. Zwłaszcza, co powiedziałeś o naszych dzieciach. Bo widzisz, John… Ann jest w ciąży.

— Co? — Boone potrząsnął głową ze zdziwieniem. — Nie powiedziała mi. Czy ty… jesteś ojcem?

— Taa. — Simon wyszczerzył zęby.

— Ile ona ma lat, sześćdziesiąt?

— Tak. To jest trochę przeciąganie struny, jak to się mówi, ale dokonaliśmy tego wcześniej. Wzięli zamrożone piętnaście lat temu jajeczko, zapłodnili je i wszczepili Ann. Zobaczymy, co z tego wyjdzie… Ludzie mówią, że Hiroko jest ostatnio w ciąży przez cały czas, dzieciaki wyskakują z niej jak z inkubatora; ponoć wykorzystuje stale ten sam odcinek C.

— Ludzie mówią wiele rzeczy o Hiroko, ale większość to plotki.

— Może, ale tę nowinę słyszeliśmy od kogoś, kto rzekomo wie to na pewno.

— Od Kojota? — spytał ostro John.

Simon podniósł brwi.

— Jestem zaskoczony, że Ann powiedziała ci o nim.

John chrząknął, nieco zakłopotany. Bez wątpienia z powodu sławy, jaką się cieszył, wiele plotek po prostu nie docierało do jego uszu.

— Dobrze, że to zrobiła. Cóż, tak czy owak… — Boone wyciągnął rękę i mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, zwierając palce w sztywnym, zimnym uścisku. Zwyczaju tego kosmonauci nabrali bardzo dawno temu. — Gratulacje. Dbaj o nią.

Simon wzruszył ramionami.

— Znasz Ann. Zawsze postępuje, jak chce.


Przez trzy dni Boone jechał z Argyre na północ, rozkoszując się piękną okolicą i samotnością. Kilka godzin każdego popołudnia poświęcał na przetrząsanie danych komputerowych; chciał prześledzić szlaki posuwania się po planecie różnych osób i szukał współzależności z miejscami, gdzie zdarzyły się przypadki sabotażu. Wczesnym rankiem czwartego dnia dotarł do kanionów Marineris, leżących jakieś półtora tysiąca kilometrów na północ od Argyre. Wjechał na drogę transponderową północpołudnie i podążył niewysokim wzniesieniem w górę ku południowemu stożkowi Melas Chasma. Tam wysiadł z pojazdu, aby się nieco rozejrzeć.

Nigdy jeszcze nie był w tej części systemu wielkiego kanionu, głównie dlatego, że przed ukończeniem Autostrady Transmarineryjskiej niezwykle trudno było się tu dostać. Olśniewający widok, jaki ukazał się jego oczom, zaparł mu dech w piersiach; urwisko Melas opadało całe trzy tysiące metrów od stożka do dna kanionu, dzięki czemu widoczność ze stożka na północ była równie doskonała jak z szybowca. Przeciwległa ściana kanionu była stąd ledwie widoczna, jej obrzeże ginęło za horyzontem; a między tymi dwiema ścianami skalnymi leżał spory obszar, Melas Chasma, serce całego kompleksu Marineris. W dalekich ścianach błyskały słabo widoczne wyłomy. Znaczyły one wejścia do innych kanionów: lus Chasma — na zachodzie, Candor — na północy, Coprates na wschodzie.

John chodził po nierównym stożku przez ponad godzinę, co chwila przestawiając dwuobiektywowe soczewki w szybce hełmu na coraz dłuższe okresy, aby spenetrować jak najrozleglejszy obszar najpotężniejszego kanionu na Marsie. Gdy patrzył tak na tę czerwoną krainę, przepełniła go euforia. Kopniakiem odrzucał na bok kamienie i obserwował, jak znikają, mówił do siebie i śpiewał, podskakiwał na palcach, jakby niezdarnie tańczył. Potem zreleksowany wsiadł z powrotem do łazika i przejechał krótką odległość wzdłuż obrzeża do miejsca, gdzie się zaczynała droga na skalnej ścianie.

Od tej chwili Autostrada Transmarineryjska stawała się pojedynczą betonową drogą i opadała zakosami z grzbietu ogromnej skalnej pochyłości, która rozciągała się od południowego stożka aż do dna kanionu. Ta niezwykła osobliwość terenu nosiła nazwę Szczytu Genewskiego i wskazywała ze stożka niemal dokładnie kierunek na północ, ku rozpadlinie Candor Chasma. Tak idealnie nadawała się do wykorzystania przez mieszkańców Marsa, tak bardzo przypominała drogę, że wydawała się wręcz rampą skonstruowaną przez jakichś obcych budowniczych dróg.

Jednakże szczyt był niezwykle stromy i aby utrzymać pochyłość trasy w granicach rozsądku, autostrada musiała co rusz skręcać jak prawdziwa górska serpentyna. Wszystko to było doskonale widoczne z góry: tysiąc górskich zakosów wijących się z góry na dół. Droga wyglądała jak żółta nić przeszywająca wybrzuszenie na plamiastym pomarańczowym dywanie.

Boone zjeżdżał po tym fenomenie ostrożnie, raz za razem skręcając kierownicę rovera to w lewo, to w prawo, potem znowu w lewo i znów w prawo, aż w końcu musiał się zatrzymać, aby dać odpocząć mięśniom ramion. Dopiero wtedy zerknął na południową ścianę, którą pozostawił za sobą; była straszliwie urwista, pocięta wyżłobionymi i mocno zerodowanymi wąwozami przypominającymi fraktale. Po chwili ruszył dalej i przez pół godziny wykonywał ostre zakręty w lewo i w prawo, znowu i znowu, póki droga w końcu nie rozwinęła się w prostą rampę ze spłaszczającego się już powoli szczytu, by wreszcie pobiec poziomo i zlać z dnem kanionu. Na dole stało kilka pojazdów.

Okazało się, że należą do ekipy Szwajcarów, którzy właśnie skończyli budowę drogi, i John postanowił spędzić z nimi noc. Było ich około osiemdziesięciu: głównie młodzi, przeważnie żonaci. Mówili po niemiecku, włosku i francusku oraz, na szczęście dla Boone’a, po angielsku z rozmaitymi zabawnymi akcentami. Przywieźli tu ze sobą dzieci i koty, a także przewoźną oranżerię pełną ziół i warzyw ogrodowych. Wkrótce zamierzali stąd odjechać — podróżowali jak Cyganie w taborze utworzonym przeważnie z pojazdów do prac naziemnych — i ruszyć w górę na zachodni kraniec kanionu, aby stamtąd przedostać się przez Noctis Labyrinthus i dotrzeć na wschodni stok Tharsis. A tam będą inne drogi. Mówili, że może wybiorą tę prowadzącą przez płaskowyż Tharsis między Arsia Mons i Pavonis Mons albo pojadą na północ do Echus Overlook. Nie byli jeszcze pewni i Boone odniósł wrażenie, że w gruncie rzeczy zupełnie nie przywiązują wagi do celu podróży. Po prostu zamierzali spędzić resztę życia podróżując po okolicy i budując drogi, nie miało więc dla nich znaczenia, dokąd pojadą następnie. Tacy drogowi Cyganie.

Dopilnowali, aby wszystkie dzieci uścisnęły Johnowi dłoń, a on po kolacji wygłosił do nich krótką mowę, w której chaotycznie i jak zwykle przeskakując z tematu na temat opisał ich nowe życie na Marsie.

— Kiedy widzę was tutaj, moi drodzy, jestem naprawdę szczęśliwy, ponieważ uosabiacie część nowego modelu życia. Możemy tu stworzyć nowe społeczeństwo i uważam, że skoro zmieniamy ten świat za pomocą współczesnej techniki, powinniśmy również zachowywać się jak ludzie nowocześni w sensie społecznym. Nie jestem całkowicie pewien, jak dokładnie powinno wyglądać to nowe społeczeństwo, sprawa nie jest przecież wcale prosta… Wiem jednak, że musi ono powstać, i sądzę, że zarówno wy, jak i wszystkie inne małe grupki mieszkające na powierzchni Marsa podsuwacie nam rozmaite sprawdzone w praktyce propozycje. I dzięki temu pomagacie nam stworzyć podstawy teoretyczne.

Może tak rzeczywiście było, chociaż przede wszystkim John musiał zrobić to sam. Więc mówił dalej i jak zwykle prześlizgiwał się po kolejnych kwestiach, co chwila robił różne dygresje, rozwijając każdą myśl, która przychodziła mu do głowy. A oni słuchali z oczami jarzącymi się w świetle lampy.

Później usiadł wraz z kilkoma osobami wokół jednej zapalonej lampy i rozmawiali przez całą noc. Pewien młody Szwajcar zadał Johnowi wiele pytań na temat jego pierwszej wyprawy na Marsa i początkowych lat przeżytych przez setkę podróżników w Underhill. Boone wyczuł, że oba te wydarzenia najwyraźniej miały dla tej grupy wymiar mityczny, toteż opowiedział im prawdziwą historię — no, mniej więcej prawdziwą — i sprawił, że słuchacze wiele się śmiali. Potem sam zaczął ich wypytywać o Szwajcarię, o ich stosunek do polityki ojczystego kraju. Chciał się przede wszystkim dowiedzieć, dlaczego go opuścili. Jakaś blondynka zaśmiała się, gdy o to spytał, i odpowiedziała pytaniem:

— Czy wiesz, kto to jest Bóógen? — John potrząsnął głową. — To jeden z bohaterów naszego Bożego Narodzenia. Widzisz, do wszystkich domów przychodzi wtedy Sami Claus. Jego pomocnik to właśnie Bóógen; ma płaszcz z kapturem i dźwiga na plecach wielki wór. Sami Claus pyta rodziców, jak sprawowały się ich dzieci przez cały rok, a rodzice przedstawiają mu rejestr uczynków swoich pociech, no wiesz, opowiadają różne przykłady… Jeśli dzieci były grzeczne, Sami Claus daje im prezenty… Ale jeżeli rodzice stwierdzą, że dzieci zachowywały się źle, Bóógen wrzuca je do swego wora i zabiera. Nikt nigdy ich już nie zobaczy.

— Co takiego?! — krzyknął John.

— Tak mówią ludzie. Taka jest Szwajcaria… I właśnie dlatego ja osobiście wybrałam życie na Marsie.

— Czyżby Bóógen cię tu przyniósł?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, kobieta również.

— Oczywiście. Zawsze byłam niegrzeczna. — Spoważniała. — A tutaj nie ma żadnego Bóógena.

Później Szwajcarzy spytali Johna o jego opinię na temat debaty między “czerwonymi” i “zielonymi”, a Boone wzruszył ramionami i streścił im, jak potrafił poglądy “czerwonej” Ann i “zielonego” Saxa.

— Nie sądzę, aby którekolwiek z nich miało rację — oznajmił jakiś mężczyzna. Miał na imię Jiirgen i był jednym z przywódców grupy. Z wykształcenia inżynier, bardziej przypominał dziwaczne skrzyżowanie szwajcarskiego burmistrza z cygańskim królem. Miał ciemne włosy, ostre, wyraziste rysy oraz poważny wyraz twarzy. — Obie strony twierdzą, że są zwolennikami natury. Uważają, że trzeba tak mówić. “Czerwoni” uważają, że Mars, taki jaki jest, stanowi naturę. Ale to nie jest żadna natura, ponieważ ten świat jest martwy. To tylko skała… Tak mówią “zieloni” i twierdzą, że to właśnie oni przynoszą prawdziwą naturę tej planecie poprzez terraformowanie. Tylko że to również nie będzie natura, lecz raczej kultura. No wiecie, ogród… Dzieło sztuki. Natury nie można stworzyć w żaden sposób. Na Marsie w ogóle nie jest możliwe coś takiego jak natura.

— Interesujące! — rzekł John. — Muszę opowiedzieć o tym Ann. Ciekaw jestem, co powie. Ale… — Przez chwilę zastanowił się nad słowami Szwajcara. — Jak w takim razie nazywacie to wszystko? I jak nazywacie to, co robicie?

Jurgen wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

— W ogóle tego nie nazywamy. To jest po prostu Mars.

John pomyślał, że taki punkt widzenia jest prawdopodobnie bardzo szwajcarski. Spotykał w swoich podróżach bardzo wielu przedstawicieli tego narodu i wszyscy byli właśnie tacy. Zdawali się mówić: “Rób swoje, pracuj i nie przejmuj się za bardzo teorią. Rób to, co wydaje ci się właściwe”.

Nieco później, gdy wypili jeszcze kilka butelek wina, spytał ich, czy kiedykolwiek słyszeli o Kojocie. Roześmiali się, a jeden spytał:

— Chodzi ci o tego, który przybył tu przed tobą, prawda? Wybuchnęli głośnym śmiechem, widząc jego minę.

— To tylko taka historyjka — wyjaśnił ktoś. — Jak kanały albo Wielki Człowiek… Albo jak Sami Claus.

Następnego dnia jadąc na północ przez Melas Chasma, John ubolewał, zresztą nie po raz pierwszy, że wszyscy mieszkańcy tej planety nie są Szwajcarami albo przynajmniej nie są do nich podobni. No, gdyby byli choć trochę bardziej szwajcarscy, chociaż w pewnych sprawach… Odbiciem ich miłości do ojczystego kraju był ich sposób życia, racjonalnego, sprawiedliwego, dostatniego i mądrego. Wiedli je wszędzie, gdziekolwiek się znaleźli, ponieważ dla nich znaczenie miał właśnie tryb życia, a nie flaga, wyznanie czy zestaw słów zwany językiem. Ani nawet ten mały górzysty zagon ziemi, który mieli na Ziemi. Napotkana ekipa szwajcarskich budowniczych dróg to byli właśnie — według Boone’a — wymarzeni Marsjanie, przedstawiciele nowego społeczeństwa, ludzie, którzy przenieśli tu swoje życie, a bagaże pozostawili na Ziemi.

John westchnął i zabrał się do jedzenia, podczas gdy łazik toczył się drogą transponderową na północ. Oczywiście, tak naprawdę nie było to wcale takie proste. Ekipa budowniczych to Szwajcarzy wędrowni. Byli swego rodzaju Cyganami, typem Szwajcarów, którzy spędzali większość swego życia poza Szwajcarią. Różnili się od reszty swoich ziomków, ponieważ świadomie wybrali taki właśnie tryb życia. Szwajcarzy, którzy pozostali w domach, bardzo się skupiali na swojej szwajcarskości: uzbrojeni po zęby, ciągle chcieli spełniać rolę agentów i pośredników dla wszystkich oferujących gotówkę; nadal nie należeli do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Chociaż ten ostatni fakt, biorąc pod uwagę, jak duży wpływ UNOMA wywierała w istocie na tutejszą sytuację, uczynił ich nawet bardziej interesującymi dla Johna; wyglądali dla niego “wzorcowo”. Podobała mu się ich umiejętność przystosowania, dzięki której stawali się częścią świata, a jednocześnie jakby trzymali się od niego z dala; mieli niezwykłą zdolność korzystania z czegoś, a równocześnie trzymania się od tego na dystans. Byli przecież małym krajem, ale mieli władzę. Byli doskonale uzbrojeni, ale nigdy nie wtrącali się do żadnych wojen. Czyż nie tego właśnie pragnął dla Marsa? Miał przekonanie, że wiele się można nauczyć od Szwajcarów przy ustanawianiu potencjalnego statusu Marsa.

John spędzał ostatnio sporo czasu na samotnym rozmyślaniu o tym potencjalnym statusie, była to wręcz jego obsesja. Gryzł się, że nie potrafi wymyślić nic poza jakimiś nieokreślonymi pragnieniami. Gdy więc teraz tak intensywnie myślał o Szwajcarii, spróbował poukładać sobie swoje spostrzeżenia i je zapisać.

— Pauline, wyświetl proszę dane encyklopedyczne na temat rządu szwajcarskiego.

Jego rover mijał kolejne transpondery, a John czytał pojawiające się na ekranie informacje. Był rozczarowany, kiedy stwierdził, że w szwajcarskim systemie rządzenia nie ma nic specjalnie niezwykłego. Władzę wykonawczą sprawowała siedmioosobowa rada, wybierana przez parlament. Nie było tam żadnego charyzmatycznego prezydenta, co Boone’owi za bardzo się nie podobało. Parlament, oprócz wyboru Rady Federalnej, robił chyba niewiele — tkwił gdzieś pomiędzy władzą wykonawczą rady i reprezentowaniem woli obywateli. Niezwykłą rolę pełniły w tym kraju inicjatywy społeczne i referenda i Johnowi państwo to skojarzyło się z dziewiętnastowieczną Kalifornią. Szwajcaria była krajem federacyjnym podzielonym na kantony, bardzo zróżnicowane i wyraźnie niezależne, co również osłabiało rangę parlamentu. Jednak autonomia kantonów zakorzeniona była tu od pokoleń, a to coraz bardziej utrudniało działania rządu federalnego. Co wynikało z tych wszystkich informacji?

— Pauline, wywołaj mój plik z przemyśleniami ustrojowymi.

Dopisał kilka zdań do pliku, który stworzył zupełnie niedawno: “Rada Federalna, bezpośrednie inicjatywy społeczne, niewielka władza parlamentu, niezależność lokalna, szczególnie w sprawach kultury”. W każdym razie był to materiał do przemyślenia, kolejne informacje dorzucone do chaosu jego pomysłów. Ich zapisanie zawsze pomagało.

Jechał dalej, przypominając sobie opanowanie budowniczych dróg. Byli dziwni, a ich przekonania stanowiły mieszaninę technicznej nowoczesności i mistycyzmu.

Powitali go tak ciepło… Boone wcale nie uważał tego za rzecz naturalną, nie zawsze się to zdarzało. Kolonie arabskie i żydowskie na przykład, przyjmowały go bardzo cierpko, może dlatego, że uważany był za przeciwnika religii, a może z tego powodu, iż Frank rozpuszczał nieprzychylne dla niego plotki. Johna bardzo zaskoczyło odkrycie, że członkowie pewnej arabskiej karawany twierdzą, iż to właśnie on zakazał budowy meczetu na Fobosie. Kiedy zaprzeczał, mówiąc, że nawet nie słyszał o takim projekcie, tylko popatrzyli na niego bez słowa. Był absolutnie pewny, że to robota Franka. Janet i niektórzy inni przedstawiciele pierwszej setki przestrzegali go zresztą przed Frankiem, który w ten sposób rzucał mu kłody pod nogi. Tak, niewątpliwie istniały grupy, które witały go chłodno — Arabowie, Izraelczycy, ekipy reaktorów nuklearnych, spora część członków zarządów konsorcjów ponad-narodowych… Grupy o ciasnych poglądach, głoszące własne, “prowincjonalne” programy, ludzie, którym nie podobała się szeroka perspektywa, z jakiej patrzył na wszystko John. Niestety, takich ludzi było wielu.

John otrząsnął się z zadumy, rozejrzał dokoła i ze zdziwieniem zauważył, że znajduje się wewnątrz rozpadliny Melas, która wyglądała dokładnie tak samo jak północne równiny. Ten kanion był naprawdę olbrzymi — miał w tym miejscu dwieście kilometrów szerokości — a krzywizna planety była tak ostra, że północne i południowe ściany kanionu, pionowe, wysokie na trzy kilometry, znalazły się całkowicie poza horyzontem. Widok ten trwał nieprzerwanie do następnego ranka, aż północny horyzont niemal się podwoił, a potem rozdzielił na dno niecki i wielką północną ścianę, przeciętą na pół szeroką szczeliną krótkiego kanionu północ-południe łączącego Melas i Candor. Gdy John wjechał w tę szeroką szczelinę, rozpostarł się przed nim zupełnie niesamowity pejzaż. Gdy ludzie wyobrażali sobie siebie stojących na dnie Valles Marmeris, roztaczali przed rozmówcą właśnie tego rodzaju wizję, opisywali niemal dokładnie to, co Boone miał teraz wokół siebie: po obu stronach otaczały go gigantyczne ściany, ciemnobrązowe skalne płyty rozszczepione fraktalnym bezmiarem wąwozów i górskich grani; u stóp tych ścian leżały ogromne odpryski starożytnego obrywu skalnego albo popękane tarasy skamieniałych plaż.

W tej szczelinie szwajcarska droga stanowiła linię zielonych transponderów, wijącą się obok kanionów i łożysk potoków, a całość wyglądała, jak gdyby amerykańską Monument Valley przeniesiono na dno kanionu dwa razy głębszego i pięciokrotnie szerszego niż Wielki Kanion. Widok ten tak bardzo zaskoczył Johna, że nie był w stanie skoncentrować się na czymkolwiek innym i po raz pierwszy w swojej podróży przejechał cały dzień, ani razu nie łącząc się z Pauline.

Dotarłszy na północ poprzecznej szczeliny, wjechał w ogromne zapadlisko Candor Chasma i poczuł się, jak na gigantycznej kopii amerykańskiej Painted Desert. Wszędzie znajdowały się tu wielkie różnobarwne warstwy, pasma purpurowego i żółtego osadu skalnego, pomarańczowe wydmy, czerwone głazy narzutowe, różowe piaski, rowy w kolorze indygo — krajobraz wyglądał naprawdę fantastycznie i porywająco. Jednocześnie był dezorientujący dla oka, ponieważ wszystkie te wściekłe kolory sprawiały, że jadący doliną człowiek zupełnie nie miał pojęcia, co widzi przed sobą, jak duże jest to, co widzi i jak daleko znajduje się wyjście. Olbrzymie płaskowyże, które wydawały się niemal blokować Johnowi drogę, okazywały się z bliska łukowato wykrzywionymi pokładami, które leżały na odległej ścianie skalnej, natomiast małe głazy eratyczne pozornie tkwiące obok transponderów przemieniały się w potężne kaniony położone o pół dnia drogi dalej. W świetle zachodzącego słońca wszystkie te kolory niemal buchały barwami, oczom Johna ukazywało się całe spektrum marsjańskiego świata, płonące, jak gdyby kolor wybuchał wprost ze skały: pojawiały się wszelkie możliwe odcienie od jasnożółtego po ciemno sinopurpurowy. Ach, ta Candor Chasma! John postanowił, że kiedyś tu wróci i dokładnie zbada tę krainę.

Następnego dnia wjechał na solidny stok północnej drogi Ophir, której budowę szwajcarska załoga ukończyła w ubiegłym roku. Podążał wciąż w górę, a potem nagle, nadal zupełnie nie widząc odległego stożka, znalazł się poza krainą kanionów. Jechał obok sklepionych wgłębień łańcucha Ganges Catena, a następnie nad starą znajomą równiną, podążając szeroką drogą na skraju krótkiego horyzontu obok Czarnobyla i Underhill, a następnego dnia dalej na zachód ku Echus Overlook, nowej terraformowanej kwaterze Saxa. Podróż trwała tydzień i John przejechał przez ten czas dwa i pół tysiąca kilometrów.


Sax Russell wrócił z Acheronu do swej własnej siedziby. Miał teraz władzę, nie mogło być co do tego wątpliwości, zwłaszcza od czasu, gdy dziesięć lat temu UNOMA mianowała go oficjalnym kierownikiem naukowym terraformowania. Rzecz jasna, owa dekada wywarła na niego znaczny wpływ, toteż w pewnym momencie bez wahania zwrócił się do Organizacji Narodów Zjednoczonych i konsorcjów ponad-narodowych z prośbą o pomoc przy budowie nowego miasta, które miało stać się centralą całego programu. Umiejscowił to swoje miasto około pięć kilometrów na zachód od Underhill, na skraju urwiska tworzącego wschodnią ścianę rozpadliny Echus. Echus Chasma był jednym z najwęższych i najgłębszych kanionów na planecie, a jego wschodnia ściana była jeszcze wyższa niż południowy Melas. Część, którą Sax wybrał na budowę miasta, stanowiła pionową bazaltową skalną ścianę o wysokości czterech kilometrów.

Zbliżając się do Echus Overlook John dostrzegł na szczycie urwiska jedynie maleńki ślad nowego miasta: ziemię za stożkiem znaczyły rozrzucone tu i ówdzie betonowe schrony, a na północy, nad reaktorem typu Rickrover, wisiała chmura. Kiedy jednak John wysiadł ze swojego łazika, wszedł do jednego ze stożkowych schronów i wsiadł do jednej z wielkich wewnętrznych wind, zauważył, że otoczenie bardziej zaczyna przypominać miasto. Winda opuszczała się o pięćdziesiąt pięter. Zjechał nią do tego poziomu, wysiadł i znalazł kolejną windę, która zawiozła go jeszcze niżej. Takich wind był tu cały szereg i można było nimi dotrzeć aż na samo dno rozpadliny Echus. Zakładając, że jedno piętro ma dziesięć metrów, w ścianie skalnej mogło się pomieścić czterysta pięter. W rzeczywistości na razie zbudowano niewiele, większość pomieszczeń stworzonych do tej pory skupiało się na najwyższych dwudziestu piętrach. Biura Saxa na przykład znajdowały się tuż przy samej powierzchni.

Salka konferencyjna Russella była dużą otwartą komorą, której zachodnia ściana od podłogi po sufit była jednym wielkim oknem. Kiedy John wszedł tam szukając przyjaciela, był środek poranka i okno było już prawie jasne. Spojrzawszy przez nie, Boone dostrzegł daleko w dole zatopione jeszcze w półcieniu dno rozpadliny. Dalej znajdowała się oświetlona słońcem, o wiele niższa od wschodniej, zachodnia ściana Echusa, a za nią wielkie zbocze płaskowyżu Tharsis, wznoszące się wysoko na południe. W połowie jego wysokości tkwiła skalna wypukłość o nazwie Tharsis Tholus, a po lewej stronie ledwie wystawał nad horyzontem purpurowy stożek o płaskim wierzchołku: Ascraeus Mons, najbardziej na północ wysunięty z trójcy wielkich królewskich wulkanów.

Saxa nie było w salce konferencyjnej i o ile John go znał, pewnie nigdy nie wyglądał przez to okno. Boone znalazł go natomiast w sąsiednim pomieszczeniu — laboratorium — i pomyślał, że zatopiony w pracy Sax przypomina jeszcze bardziej niż zwykle laboratoryjnego szczura. Russell, zgarbiony, z grymasem na twarzy i wzrokiem wbitym w podłogę, przemawiał beznamiętnym głosem, który brzmiał prawie tak samo jak komputer AL Poprowadził Johna przez cały ciąg laboratoriów, niemal w każdym pomieszczeniu pochylając się, aby spojrzeć w któryś z ekranów albo przyjrzeć się wykresom na papierze milimetrowym. Gdy zwracał się do Boone’a, lekko się ku niemu obracał. Pokoje, przez które przechodzili, zatłoczone były komputerami, drukarkami, monitorami, książkami, zwojami i stosami papierów, dyskietkami, chromatografami gazowymi, spektometrami masy, inkubatorami, okapami wyciągowymi, długimi, zastawionymi szczelnie aparaturą stołami laboratoryjnymi, całymi biblioteczkami. Poza tym na każdej wolnej powierzchni stały rośliny w doniczkach, z których większość stanowiła niemożliwe do rozpoznania bryły, kolczaste sukulenty i tym podobne twory, przez co na pierwszy rzut oka wyglądały, jak zaatakowane jadowitą pleśnią, która wtargnęła do pomieszczeń laboratoryjnych i pokryła wszystko.

— Niezły bałagan panuje w tych twoich laboratoriach — zauważył John.

— Cała ta planeta to jedno wielkie laboratorium — odparł Sax.

John roześmiał się, zdjął z biurka jaskrawożółty kaktus i usiadł na wolnym miejscu. Przypomniał sobie, co mówili ludzie: że Sax już prawie wcale nie wychodzi z tych pomieszczeń.

— Czym się dzisiaj zajmujesz?

— Atmosferą.

Oczywiście. To był problem, który wywoływał u Saxa jeszcze intensywniejsze niż zwykle mruganie oczyma. Kłopot polegał na tym, że chociaż wytwarzane przez naukowców ciepło rzeczywiście zgęszczało atmosferę, to jednak niektóre ich działania związane z dwutlenkiem węgla na nowo ją rozrzedzały. I podczas gdy chemiczny skład powietrza powoli stawał się coraz mniej toksyczny, równocześnie zaczynał się również oddalać od wzorca, ku któremu dążyli: docelowo miał przypominać ten z oranżerii. Tak więc powietrze wciąż na nowo się ochładzało i cały proces ulegał spowolnieniu. Wszędzie ujemne sprzężenie zwrotne niwelowało sprzężenie zwrotne dodatnie. Wprowadzanie wszystkich tych czynników w jakikolwiek znaczący program ekstrapolacyjny było czymś nowym. Ku zadowoleniu Saxa nikt przed nim jeszcze tego nie dokonał, toteż — jak zwykle w takich przypadkach — uciekał się do swego zwykłego rozwiązania: próbował wszystko zrobić sam.

John przechodził wąskimi ścieżkami między wszechobecnym sprzętem, odsuwając stojące na drodze krzesła.

— Wciąż mamy tu za dużo dwutlenku węgla — mówił Sax. — W dawnych czasach “modelarze” po prostu to ignorowali. Chyba każę robotom przenieść fragmenty południowej czapy polarnej do przetwórni Sabatiera. To, co uda nam się przetworzyć, nie wyparuje, będziemy więc mogli wyzwolić tlen i, jak sądzę… robić kostki z węgla. Otrzymamy więcej węglowych kloców niż nam potrzeba. Ustawimy czarne piramidy obok białych.

— Śliczny widoczek.

— Uhmm. — Za Saxem warkotały craye i dwa nowe schillery. Całe laboratorium wypełnione było ich monotonnym basowym buczeniem. Russell powiedział Boone’owi, że te potężne komputery przez większość czasu analizują kolejne konfiguracje rozmaitych uwarunkowań, jednak rezultaty wciąż są mało zachęcające. Obaj dobrze wiedzieli, że na Marsie powietrze będzie jeszcze przez długi czas chłodne i toksyczne.

Sax schodził teraz kolejnym korytarzem, a John podążał za nim. Doszli do jakiegoś pomieszczenia, które wyglądało jak następne laboratorium, tylko że tu znajdowało się łóżko i lodówka w kącie. Wszędzie stały zupełnie przypadkowo ustawione regały; niemal na każdej półce tkwiły rośliny w donicach, dziwaczne plejstoceńskie naroślą, które wyglądały tak jadowicie jak powietrze na zewnątrz. John usiadł na jedynym wolnym krześle, a Sax stał, pochylając się nad jakimś krzewem o wyglądzie muszli. John opisywał swoje spotkanie z Ann.

— Sądzisz, że jest w to zamieszana? — spytał Sax.

— Sądzę, że może wiedzieć, kto bierze w tym udział. Wspomniała o kimś, kogo nazywają Kojot.

— Ach tak, Kojot. — Sax na ułamek sekundy spojrzał na Johna, a raczej na jego stopy. — Chodzi jej o pewną legendarną postać. Wiesz, o tego, który podobno przyleciał z nami Aresem. Mówi się, że ukrywała go Hiroko.

Johna bardzo zaskoczył fakt, że Sax słyszał o Kojocie, i dopiero po dobrej chwili uświadomił sobie, co tak niepokojącego tamten powiedział. Ale wreszcie sobie przypomniał. Przecież którejś nocy Maja zwierzyła mu się, że widziała czyjąś twarz, twarz nieznajomego. Lot był dla Mai ciężkim i stresującym przeżyciem, toteż John zlekceważył jej opowieść, kładąc całe wydarzenie na karb zmęczenia. Ale teraz…

Sax kręcił się po pomieszczeniu. Zapalał światła, popatrywał na komputerowe ekrany i mamrotał coś o środkach bezpieczeństwa. Potem otworzył na moment drzwiczki lodówki i John dostrzegł w środku kolejne kolczaste naroślą. Pomyślał, że albo Sax trzyma tam wyniki swoich eksperymentów, albo jego prowiant cierpi na prawdziwie złośliwy rozrost pleśni. Nagle przyszło mu coś do głowy i przerwał milczenie.

— Można zrozumieć, dlaczego większość napaści miała miejsce na moholach. Są projektem najłatwiejszym do zaatakowania.

Sax przechylił głowę na bok.

— Czyżby?

— Pomyśl o tym. Twoje małe wiatraczki są na przykład wszędzie i nic im nie można zrobić.

— Ludzie je niszczą. Mamy raporty.

— Ile unieszkodliwili, tuzin? A ile jeszcze zostało na powierzchni, sto tysięcy? Zresztą, to są rupiecie, Sax. Śmieci. Twój najgorszy pomysł. — I, w gruncie rzeczy, pomyślał John, niemal zgubny dla całego projektu terraformowania, ponieważ w tajemnicy przed wszystkimi Russell ukrył w niektórych pojemniki z glonami. Wszystkie te glony na szczęście obumarły, ale gdyby tak się nie stało i gdyby ktoś umiał udowodnić Saxowi, że jest odpowiedzialny za szerzenie na Marsie ziemskich form życia, mógł stracić pracę. To przedsięwzięcie doskonale charakteryzowało całe działanie Saxa: po prostu nie zwracając na nic uwagi, parł do przodu. Russell zmarszczył nos.

— Za rok osiągną terawat.

— Mniejsza z tym, rozbicie kilku nie może niczego zmienić. A jeśli chodzi o inne operacje fizyczne, sam pomyśl: czarne glony śnieżne znajdują się na północnej czapie polarnej i nie można ich usunąć… A zwierciadła świtu i zmroku tkwią na orbicie i trudno je stamtąd zrzucić.

— A jednak komuś na Pitagorasie się udało.

— To prawda, ale wiemy, kim jest kobieta, która tego dokonała, i śledzą ją już ci z bezpieczeństwa.

Co z tego, możliwe, że nigdy nie doprowadzi nas do swoich towarzyszy. Być może grupa jest zdecydowana poświęcić jedną osobę na każdy tego typu akt. Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było.

— Taak, ale wystarczy dokonać pewnych niewielkich utrudnień, na przykład staranniej sprawdzać wchodzący personel, i przemycenie narzędzi na pokład okaże się niemożliwe.

— Użyliby tego, co już tam jest — potrząsnął głową Sax. — Lustra są kruche.

— No tak. W każdym razie bardziej kruche niż niektóre inne projekty.

— Te zwierciadła, gdy świeci słońce, dodają trzydzieści kalorii na centymetr kwadratowy — zauważył Sax. — I z dnia na dzień coraz więcej. — Niemal wszystkie transportowce przylatujące z Ziemi stawały się teraz żaglowcami słonecznymi i kiedy wchodziły w marsjański system, przyłączano je do wielkiej kolekcji wcześniej przybyłych statków, parkowano na orbicie areosynchronicznej i tak programowano, aby obracały się wokół własnej osi, toteż na terminatorach odbijały światło, dodając codziennie trochę energii o świcie i o zmroku. Całe to przedsięwzięcie koordynowane było przez biuro Saxa i Russell był z niego bardzo dumny.

— Zwiększymy zabezpieczenie załóg konserwacyjnych i porządkowych — oświadczył John.

— Tak. Oraz bezpieczeństwo na zwierciadłach i moholach.

— Racja. Ale to jeszcze nie wszystko.

Sax lekko rozdął nozdrza.

— Co masz na myśli?

— Cóż, problem w tym, że nie tylko projekty dotyczące stricte terraformowania mogą być potencjalnym celem. To znaczy… na przykład reaktory atomowe są również na swój sposób częścią projektu. Dostarczają ci wiele mocy i wyrzucają z siebie ciepło niczym piece, którymi w istocie są. Gdyby zniszczono choć jeden, pył radioaktywny zagroziłby nam wszystkim. I, że tak powiem, byłby to pył nawet bardziej polityczny niż fizyczny. — Pionowa zmarszczka między oczyma Saxa przedłużyła się prawie do linii włosów. John rozłożył ręce. — To nie moja wina. Tak już po prostu jest.

Sax zwrócił się do komputera.

— AI, zanotuj: Przyjrzeć się zabezpieczeniom reaktora.

— Zanotowane — odparł jeden z schillerów tonem, który trudno było odróżnić od głosu Saxa.

— Ale to nie jest wcale najgorsze — kontynuował John. Sax skrzywił się i spojrzał wściekle na podłogę. — Pomyśl o laboratoriach biotechnologicznych.

Zaciśnięte usta Saxa wyglądały teraz jak cienka pozioma kreska.

— Nowe organizmy tworzy się codziennie — mówił John. — Ktoś mógłby wyhodować coś, co zniszczyłoby całe życie na planecie. Sax zamrugał oczyma.

— Miejmy nadzieję, że żadna z tych osób nie myśli tak jak ty.

— Po prostu próbuję wczuć się w ich rozumowanie.

— AI, zanotuj: Bezpieczeństwo laboratorium biologicznego.

— Oczywiście, Wład, Ursula i cała grupa medyków wszędzie wszczepiają samobójcze geny — dodał Boone — aby powstrzymać zbytni rozwój albo przypadki mutacji. Jednak gdyby ktoś umiał ich roztropnie podejść i stworzyć coś pobudzającego niekontrolowany rozwój, mielibyśmy cholerne kłopoty.

— Tak, rozumiem.

— A więc: laboratoria, reaktory, mohole, zwierciadła. Nie jest tak źle. Sax przewrócił oczyma.

— Cieszę się, że tak myślisz — powiedział. — Porozmawiam o tym z Helmutem. I tak wkrótce będę się z nim widział. Wiesz, wygląda na to, że UNOMA na następnej sesji zamierza zaaprobować projekt kosmicznej windy Phyllis. To by ogromnie zmniejszyło koszty terraformowania.

— Niewątpliwie, ale najpierw trzeba będzie zainwestować ogromne pieniądze.

Sax wzruszył ramionami.

— Musimy tylko pchnąć jakąś planetoidę typu Amor na orbitę, potem postawić automatyczną wytwórnię i uruchomić ją. To nie jest wcale tak kosztowne, jak się z pozoru wydaje.

John wybałuszył na niego oczy.

— Sax, kto za to wszystko płaci?

Sax pochylił głowę i gwałtownie zamrugał.

— Słońce.

John wstał, nagle czując głód.

— Tak, ale Słońce wystawi nam potem rachunek w postaci zwiększonego promieniowania. Pamiętaj o tym.


Telewizja Mangalavid nadawała co wieczór sześciogodzinny blok amatorskich lokalnych filmów wideo. Przez cały ten czas stacja pokazywała przypadkowe, nie opracowane materiały, które John oglądał, gdy tylko miał okazję. Teraz także przygotował sobie w kuchni dużą zieloną sałatkę, usiadł w pokoju z oknem na piętrze mieszkalnym i jedząc wpatrywał się w ekran telewizyjny. Od czasu do czasu rzucał okiem za okno na czerwone słońce zachodzące nad Ascraeusem. Tego wieczoru pierwsze dziesięć minut programu stanowił film nakręcony przez pewną inżynier sanitarną pracującą w zakładach przerabiających odpady w Chasma Borealis. Głos niewidocznej specjalistki był przesadnie entuzjastyczny, ale i nieco monotonny.

“Jakie to miłe, że wszystko, na co tylko mamy ochotę, możemy zanieczyścić pewnymi substancjami, takimi jak: tlen, ozon, azot, argon albo parą czy jakąś biotą. Mamy swobodę działania, jakiej nie mieliśmy w domu, dewastujemy więc po prostu to, co otrzymaliśmy. Tu możemy sobie pofolgować”.

“W domu”, powtórzył za kobietą John. Wszystko jasne — pomyślał. — Nowo przybyła.

Następnie nadano treningową walkę karate, która była jednocześnie zabawna i piękna, a po niej przez dwadzieścia minut jacyś Rosjanie w skafandrach ciśnieniowych grali “Hamleta” na dnie moholu Tyrrhena Patera. Inscenizacja niezwykle wciągnęła Johna, aż do chwili, gdy Hamlet dostrzegł Klaudiusza na klęczkach pogrążonego w modlitwie, a wtedy kamera podniosła się i pokazała mohol, który wyglądał jak wyrastające nad mordercą ściany katedry. Nad nim majaczyły nieskończenie odległe promienie słonecznego światła, jak przebaczenie, którego Klaudiusz nigdy nie otrzyma.

W tym momencie Boone wyłączył telewizor, po czym wsiadł do windy i zjechał na piętro sypialne. W swoim pokoju położył się do łóżka i odprężył. Karate jako balet. Ci, którzy obecnie przybywali na Marsa, nadal byli z zawodu inżynierami, robotnikami budowlanymi i naukowcami z najprzeróżniejszych dziedzin, ale nie wydawali się tak skupieni na swojej pracy i uparci jak pierwsza setka. To chyba dobrze. Mieli naukowe wykształcenie i naukowe poglądy na świat, byli praktyczni, empiryczni, racjonalni. To dawało nadzieję, że komisja selekcyjna na Ziemi wciąż skutecznie przeciwstawia się fanatyzmowi, wysyłając na Marsa ludzi o wrażliwości owego wędrownego Szwajcara, praktycznego, ale otwartego na nowe możliwości, potrafiącego wyrobić w sobie nową lojalność i nowe przekonania. W każdym razie John miał taką nadzieję. Wiedział już jednak, że jego myślenie jest nieco naiwne. Wystarczyło spojrzeć na pierwszą setkę, aby zdać sobie sprawę, że naukowcy mogą się stać tak wielkimi fanatykami jak wszyscy inni, może nawet większymi od wszystkich. Tak to jest, gdy świetnie i wszechstronnie wykształceni ludzie skupiają się na zbyt wąskim zakresie zainteresowań. Zespół Hiroko zniknął… Przebywał teraz gdzieś wśród dzikich skał. Szczęściarze, pomyślał John, po czym zasnął.

Jeszcze parę dni pracował w Echus Overlook, a potem zadzwonił do niego z Burroughs Helmut Bronski, który chciał się z nim naradzić w sprawie nowych przylotów z Ziemi. John postanowił pojechać pociągiem i spotkać się z Helmutem osobiście.

Wieczorem przed odjazdem poszedł się zobaczyć z Saxem. Kiedy wszedł do laboratorium, Russell odezwał się swoim monotonnym głosem:

— Znaleźliśmy pewną planetoidę z rodziny Amora, składającą się w dziewięćdziesięciu procentach z lodu. Jest na orbicie, która sprowadzi ją w pobliże Marsa za trzy lata. To jest dokładnie to, czego szukałem, John. — Sax planował umieścić na tej lodowej planetoidzie automatyczny system naprowadzający i za jego pomocą zmusić Amora, by aerodynamicznie przemieścił się na orbitę około-marsjańską, a później spalił w atmosferze. To mogłoby zadowolić UNOMĘ, która wprawdzie zakazywała niszczenia masy poprzez bezpośrednie zderzenie z atmosferą, ale dzięki temu nad Marsem pojawiłyby się spore ilości wody, a więc wodoru i tlenu, zagęszczając atmosferę gazami, których mieszkańcy planety potrzebowali najbardziej. — Ciśnienie atmosferyczne mogłoby się podnieść o mniej więcej pięćdziesiąt milibarów.

— Żartujesz! — Przed przylotem pierwszej setki ciśnienie przy powierzchni Marsa wahało się od siedmiu do dziesięciu milibarów (na Ziemi na poziomie morza wynosiło przeciętnie 1013), a wszystkie ich dotychczasowe wysiłki podniosły je do około pięćdziesięciu. — Jedna kulka lodu podwoi wartość ciśnienia atmosferycznego?

— Tak wskazują symulatory. Rzecz jasna, jeśli początkowy poziom jest tak niski, podwojenie wcale nie wygląda tak imponująco, jakby się z pozoru wydawało.

— A jednak to wspaniałe, Sax! I trudne do sabotowania.

Sax nie chciał, by mu o tym przypominać. Zmarszczył lekko brwi i wyszedł.

John zareagował śmiechem na bojaźliwość przyjaciela i ruszył do drzwi. Nagle zatrzymał się i rozejrzał po korytarzu. Pusto. W holu nie było kamer, w biurze Saxa również nie dostrzegł śladu monitorów. Wrócił do środka, uśmiechając się na myśl o sobie w roli szpicla. Spojrzał na chaotyczne sterty papierzysk na biurku. Od czego by tu zacząć? Przypuszczalnie AI Russella było prawdziwą kopalnią interesujących informacji, ale zapewne reagowało jedynie na głos Saxa i niewątpliwie rejestrowało wszystkie pytania zadane przez innych. John otworzył więc delikatnie szufladę biurka. Była pusta. Podobnie jak pozostałe. Fakt ten tak go rozśmieszył, że z trudem udało mu się stłumić chichot. Na blacie biurka zobaczył stos korespondencji, więc zaczął przeglądać listy. W większości były to notki od biologów z Acheronu, ale na spodzie sterty leżała pojedyncza kartka bez miejsca nadania, adresu zwrotnego czy kodu. Drukarka Saxa najwyraźniej wypluła ją bez jakiejkolwiek identyfikacji. W każdym razie Boone żadnej nie zauważył. Wiadomość na kartce była krótka:

“1. Używamy samobójczych genów, aby zahamować rozmnażanie wegetatywne. 2. Na powierzchni jest teraz tak wiele ciepłych źródeł, że nie sądzimy, byśmy byli w stanie szybko je wyczerpać. 3. Po prostu wszyscy zgodnie postanowiliśmy, że chcemy stąd wyjechać i pracować na własną rękę, bez czyjejkolwiek ingerencji. Jestem pewna, że to rozumiesz”.

John przez dłuższą chwilę wpatrywał się w tekst, po czym podniósł głowę i rozejrzał się czujnie. Nadal był sam. Zerknął jeszcze raz na notatkę, odłożył ją na miejsce, pospiesznie wyszedł z biura Saxa i wrócił do kwater dla gości.

— Kurczę, Sax — mruknął do siebie z podziwem. — Ty podstępny szczurze!


Pociąg do Burroughs służył głównie do przewozu towarów, toteż na trzydzieści wąskich wagoników tylko dwa przednie przystosowano dla ludzi. Po nadprzewodzącym magnetycznym torze pędził tak szybko i łagodnie, że aż trudno było uwierzyć w krajobraz za oknem; po nie kończących się przełajowych wędrówkach roverami ta zawrotna prędkość wydawała się Johnowi niemal przerażająca. Jedyną rzeczą, którą mógł zrobić, było pobudzenie megaendorfiną ośrodków przyjemnościowych w zmęczonym mózgu. Gdy lek zaczął działać, Boone rozsiadł się wygodnie i rozkoszował jazdą. Wyglądając przez okno, czuł się, jakby odbywał coś w rodzaju powierzchniowego lotu ponad-dźwiękowego.

Tor magnetyczny został wyznaczony niemal równolegle z dziesiątym stopniem szerokości północnej. Generalny plan zakładał, że tor okrąży całą planetę, ale na razie wybudowano jedynie połowę trasy, łącząc Echus z Burroughs. Burroughs było obecnie największym miastem na drugiej półkuli. Pierwotną kolonię zbudowało konsorcjum z przewagą kapitału amerykańskiego według zaaprobowanego przez Unię Europejską projektu, który stworzyli Francuzi. Kolonia ta znajdowała się przy wyższym końcu Isidis Planitia, lądu, który był właściwie wielkim rowem na północnych równinach, wcinających się głęboko w wyżyny południa. Stoki i szczyt rowu neutralizowały krzywiznę planety w taki sposób, że pejzaż wokół miasta miał w sobie coś z ziemskich widoków, i kiedy pociąg wjechał pędem w wielki rów, Boone poprzez pokryte kanionami ciemne równiny dostrzegł horyzont w odległości jakichś sześćdziesięciu kilometrów.

Niemal wszystkie budynki Burroughs stały na urwisku, wciśnięte w zbocza pięciu niskich, leżących tuż obok siebie kanionów na wzniesieniu w łuku archaicznego krętego kanału. Wielkie odcinki pionowych ścian kanionów wypełniono prostokątami lustrzanego szkła, co wyglądało, jakby postmodernistyczne wieżowce zostały przewrócone na bok i wbite we wzgórza. Dzięki temu widok miasta w pierwszej chwili niemal zapierał dech w piersiach i był o wiele bardziej imponujący niż Underhill czy nawet Echus Overlook, z którego wprawdzie rozciągał się wspaniały krajobraz, ale jego samego nie można było zobaczyć. Tu było naprawdę cudownie: wznoszące się ponad kanałem kaniony Burroughs o szklanych ścianach zdawały się niemal błagać o wypełnienie ich wodą, a jednocześnie z okien budynków roztaczał się niezwykły widok na odległe wzgórza. Dzięki połączeniu tych cech i osobliwości terenu Burroughs cieszyło się sławą najpiękniejszego miasta na Marsie.

Zachodnia stacja kolejowa usytuowana była wewnątrz jednego z przekształconych kanionów i stanowiła wysoką na sześćdziesiąt metrów halę o szklanych ścianach. John wysiadł z pociągu i zaczął się przedzierać przez tłumy ludzi. Przez cały czas z podziwem patrzył w górę; z zadartą głową wyglądał jak wieśniak na Manhattanie. Pracownicy kolejowi nosili błękitne kombinezony, ekipy górnicze — zielone walkery, urzędnicy UNOMY — garnitury, a robotnicy budowlani — robocze kombinezony we wszystkich barwach tęczy.

Główną siedzibę UNOMY przeniesiono do Burroughs już trzy lata wcześniej, co w tym mieście spowodowało prawdziwe budowlane szaleństwo i teraz trudno było stwierdzić, czy na stacji więcej jest ONZ-owskich urzędników, czy robotników budowlanych.

W odległym końcu wielkiej hali dworca John znalazł wejście do tunelu i wsiadł do maleńkiej kolejki podziemnej jadącej do kwatery UNOMY. W wagonie musiał uścisnąć dłonie paru osobom, które go rozpoznały i natychmiast podeszły. Przez chwilę poczuł dobrze znaną uciążliwość swojej sławy. Znowu znalazł się wśród obcych, w nieznanym wielkim mieście.

Tego wieczoru jadł kolację z Helmutem Bronskim. Spotkali się przedtem już wiele razy i mężczyzna ten zawsze robił na Johnie spore wrażenie. Niemiecki milioner, który zajął się polityką; wysoki, dobrze zbudowany, o blond włosach, czerwonej twarzy i zawsze nieskazitelnym wyglądzie. Dziś ubrany był w kosztowny szary garnitur. Kiedy zaproponowano mu stanowisko w UNOMIE, pełnił właśnie funkcję ministra finansów Unii Europejskiej. Teraz w wielkomiejskiej brytyjskiej angielszczyźnie przekazywał właśnie Johnowi ostatnie nowiny i zajadał rostbef z ziemniakami, zręcznie operując srebrnymi sztućcami.

— Zamierzamy przyznać koncesję na poszukiwanie metali w Elysium ponad-narodowemu konsorcjum Armscor. Przyślą z Ziemi swój własny sprzęt.

— Ależ Helmucie — przerwał mu John — czy to nie naruszy marsjańskiego traktatu?

Helmut wykonał zamaszysty gest dłonią, w której trzymał widelec. Jego spojrzenie sugerowało, że obaj są przecież ludźmi światowymi i powinni rozumieć tego rodzaju rzeczy.

— Traktat jest przestarzały, to oczywiste dla wszystkich, którzy znają tutejszą sytuację. Ale jego rewizja możliwa jest dopiero za dziesięć lat, a więc na razie musimy próbować uprzedzić i wpłynąć na kształt nowej umowy. Dlatego już teraz przydzielamy niektóre koncesje. Nie ma żadnego racjonalnego powodu do zwłoki, wierz mi, John, i gdybyśmy spróbowali opóźnić ten proces, mielibyśmy jedynie kłopoty w Zgromadzeniu Ogólnym.

— Nie sądzę, żeby Zgromadzenie było uszczęśliwione faktem, że daliście pierwsze koncesje staremu południowo-afrykańskiemu producentowi broni!

Helmut wzruszył ramionami.

— Armscor ma obecnie bardzo niewielki związek z pierwotną firmą. Pozostała jedynie nazwa. Kiedy Republika Południowej Afryki przekształciła się w Azanię, firma przeniosła swoją siedzibę najpierw do Australii, a potem do Singapuru. I teraz, rzecz jasna, jest czymś więcej niż tylko małą firmą lotniczą. To prawdziwy ponad-narodowiec, jeden z nowych “tygrysów”. Posiada własne banki i pakiety kontrolne w około pięćdziesięciu firmach ze starej listy “Fortune 500”.

— Pięćdziesięciu?! — wykrzyknął John.

— Tak. I, wyobraź sobie, że Armscor jest jednym z najmniejszych konsorcjów ponad-narodowych. Dlatego go zresztą wybraliśmy. Ale i tak ma większe dochody niż którekolwiek państwo poza tymi spośród pierwszej dwudziestki. A skoro kapitały z mnóstwa państw łączą się w konsorcja ponad-narodowe, sam rozumiesz, że mają naprawdę sporą władzę i ogromny wpływ w Zgromadzeniu Ogólnym. Kiedy dajemy komuś takiemu koncesję, jakieś dwadzieścia albo trzydzieści państw ma z tego korzyści i może wysłać swoich obywateli na Marsa. Dla reszty krajów stanowi to istotny precedens. I w ten sposób nacisk na nas się zmniejsza.

— Hmm. — John zastanowił się nad słowami Helmuta. — Powiedz mi, kto negocjował ostateczną umowę?

— Cóż, oczywiście, wielu spośród nas.

Bronski ze spokojem jadł dalej, ignorując wyczekujące spojrzenie Johna.

Boone zacisnął usta i odwrócił wzrok. Zrozumiał nagle, że rozmawia z osobnikiem, który, chociaż jest tylko urzędnikiem, uważa się za kogoś o wiele ważniejszego na tej planecie niż on. Błyskotliwy, jowialny, towarzyski, o gładko wygolonej twarzy (ciekawe, kto mu tu przycina włosy?). Po chwili Helmut odchylił się na krześle i zamówił dla nich obu wieczorne drinki. Jego asystentka, pełniąca tego dnia funkcję kelnerki szefa, natychmiast popędziła, aby je przynieść.

— Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali na Marsie czegoś takiego — zauważył Boone.

Helmut odpowiedział na spojrzenie Johna ze spokojem, ale jego twarz jeszcze bardziej się zarumieniła. Boone niemal się uśmiechnął. Przedstawiciel UNOMY najwyraźniej chciał się wydać groźny, chciał pokazać, że reprezentuje siły tak doświadczone, iż John, który według nich zdolny był pojmować Marsa jedynie w kategoriach maleńkiej stacji meteorologicznej, z pewnością nie mógłby pojąć ich nowoczesnego stylu myślenia. Jednak John odkrył już dawno, że wystarczy, by przez kilka minut odgrywał rolę “pierwszego człowieka na Marsie” i wszelkie tego rodzaju pozy urzędasów rozsypywały się w pył. Zaczął więc się beztrosko śmiać i pić, opowiadać historyjki, wspominać sekrety, w które wtajemniczeni byli jedynie przedstawiciele pierwszej setki, przy czym dawał jasno do zrozumienia asystentce-kelnerce, że przy tym stole przywódcą jest on. Zachowywał się niefrasobliwie i swobodnie, a jednocześnie chytrze i arogancko. W każdym razie do czasu, gdy obaj skończyli sorbety i brandy, Bronski sam stał się głośny i zawadiacki, co wyraźnie świadczyło o jego zdenerwowaniu.

Urzędnicy! John aż się roześmiał na tę myśl.

Nadal jednak był ciekaw prawdziwego powodu tego spotkania. Może Bronski chciał się naocznie przekonać, jak wiadomość o nowej koncesji zostanie przyjęta przez jednego z przedstawicieli pierwszej setki, aby w ten sposób oszacować reakcję reszty? To byłoby głupie posunięcie, ponieważ aby właściwie ocenić opinie całej pierwszej setki, trzeba by przepytać przynajmniej osiemdziesięcioro z nich. Ale Helmut mógł o tym nie wiedzieć. Johna często przecież uważano za coś w rodzaju wzorca w takich sprawach, za symbol. Znowu więc przydzielono mu rolę marionetki… Cóż, jakakolwiek była rzeczywista przyczyna tego spotkania, najwyraźniej obaj tracili tylko czas.

John zastanowił się, czy nie mógłby wynieść z tego wieczoru przynajmniej jednej korzyści dla siebie, więc gdy Helmut odprowadzał go do apartamentu dla gości, spytał od niechcenia:

— Słyszałeś kiedyś o Kojocie?

— Chodzi ci o zwierzę?

John uśmiechnął się i nie pytał więcej. W pokoju położył się na łóżku i oglądając Mangalavid w telewizji, przeanalizował w spokoju całą sprawę. Potem, kiedy tuż przed pójściem spać czyścił zęby, wpatrzył się nagle w swoje odbicie w lustrze, zerknął spode łba i zamaszyście machnął szczoteczką.

— Bo widzis, Dzon — wyseplenił, parodiując kiepski akcent Helmuta. — To jes biznes! Lozumies, zwykły biznes!


Następnego ranka kilka godzin, jakie pozostały mu do pierwszego spotkania, John spędził z Pauline, chcąc przejrzeć dane na temat posunięć Helmuta Bronskiego w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Spytał więc komputer, czy istnieje możliwość wdarcia się do dyplomatycznych akt UNOMY. Chciał się na przykład dowiedzieć, czy Helmut był kiedykolwiek w Senzeni Na albo w jakimś innym miejscu, gdzie dokonano sabotażu. Kiedy Pauline przeszukiwała pamięć w poszukiwaniu sposobów dojścia, John połknął megaendorfinę. aby zlikwidować kaca, i zastanowił się nad tym, dlaczego właściwie poszukuje danych Helmuta. UNOMA ustanowiła ostatnio sprawiedliwą i najwyższą — przynajmniej według niej — władzę na Marsie. W praktyce, jak pokazał ubiegły wieczór, i ta władza, jak wszystko co związane z ONZ, wplątana była w tajne układy z narodowymi armiami i ponad-narodowym kapitałem. Zresztą, gdyby Organizacja nie zawierała tego typu układów, byłaby bezradna i nie mogłaby zrealizować swoich zamierzeń, a prawdopodobnie nawet by nie próbowała, ponieważ takie właśnie metody były głównym sposobem jej działania. A czego mogły chcieć narodowe rządy i ponad-narodowe rady nadzorcze? Czy chodzi o to, że gdyby na Marsie zdarzyło się wystarczająco dużo aktów sabotażu, mieliby pretekst do przysłania dodatkowych sił bezpieczeństwa? Pytanie więc brzmiało: czy UNOMA chce zwiększyć kontrolę nad kolonią?

John aż parsknął z oburzenia na taką możliwość. Najwyraźniej jedynym rezultatem jego dotychczasowego śledztwa była rosnąca lista podejrzanych, która w ostatnich dniach niemal się potroiła. W tym momencie Pauline powiedziała: “Wybacz, John” i równocześnie zdanie to pojawiło się na ekranie. Dyplomatyczne dane, jak się dowiedziała, zostały zakodowane w jednym z nowych, niemożliwych do złamania szyfrów; aby się do nich dostać, trzeba by znać kody zabezpieczające. Z drugiej strony, ruchy Helmuta były dość łatwe do zrekonstruowania. Z pewnością przebywał na Pitagorasie, stacji zwierciadlanej, która spadła z orbity dziesięć tygodni temu. W Senzeni Na był na dwa tygodnie przez wizytą Johna. W dodatku, dziwnym trafem, nikt w tamtej osadzie nie wspomniał o jego pobycie.

Zupełnie niedawno natomiast odwiedził kompleks górniczy w miejscu zwanym Bradbury Point. Dwa dni później John wyjechał z Burroughs, aby obejrzeć sobie te kopalnie.


Bradbury Point leżało jakieś osiemset kilometrów na północ od Burroughs, przy najbardziej wysuniętym na wschód przedłużeniu Nilosyrtis Mensae. Mensae stanowiły szereg długich kanionów, które — tak jak wysepki południowych wyżyn — wystawały nad płycizny północnych równin. Niedawno odkryto, że wyspowe kaniony Nilosyrtis są prowincją niezwykle bogatą w metale: znajdowały się tam złoża miedzi, srebra, cynku, złota, platyny i innych pierwiastków. Największe skupiska rud znaleziono w miejscu zwanym Wielką Skarpą. Niektórzy areolodzy posunęli się nawet tak daleko, że nazwali skarpą cały region metalogenicznej krainy, która przecinała planetę jak szew piłkę baseballową. Ten bogaty w kruszce pas stanowił kolejną osobliwą, niewytłumaczalną zagadkę w nie rozwiązanej dotąd tajemnicy niezwykłych różnic pomiędzy północną a południową półkulą Marsa.

Pracom eksploatacyjnym w Bradbury towarzyszyły intensywne badania areologiczne, prowadzone przez naukowców pracujących dla UNOMY, a także — co John odkrył, kiedy sprawdził dane zatrudnienia nowo przybyłych — przedstawicieli ponad-narodowych konsorcjów. Wszyscy oni próbowali znaleźć jakieś wskazówki, dzięki którym potrafiliby bez trudu zlokalizować na Czerwonej Planecie kolejne złoża rud. Jednak nawet na Ziemi siatka rozkładu surowców mineralnych nie była do końca rozszyfrowana i z tego powodu poszukiwanie metali wciąż miało w sobie element przypadkowości. Na Marsie było to jeszcze bardziej tajemnicze. Ostatnich odkryć na Wielkiej Skarpie dokonano właśnie przypadkiem, ale tak czy owak, region ten stał się obecnie głównym ośrodkiem poszukiwania i wydobycia metali.

Odkrycie złóż w Bradbury Point wzmogło te poszukiwania, ponieważ kraina bogata w rudy okazała się prawie tak duża jak największe ziemskie kompleksy wydobywcze, może nawet równa regionowi Bushveldt w Azanii. W Nilosyrtis panowała więc prawdziwa gorączka złota. I takie miejsce odwiedził niedawno Helmut Bronski!

Osada była niewielka, utylitarna i nastawiona jedynie na wydobycie. Rickover i kilka rafinerii obok wydrążonego i zabudowanego kesonowym osiedlem kanionu. Na nizinach między kanionami porozrzucano kopalnie. Boone wjechał do osiedla, przeszedł do garażu, a potem do śluzy. Wewnątrz czekał już komitet powitalny i gospodarze zaprowadzili Johna do salki konferencyjnej o szklanych, przezroczystych ścianach.

Jak mu powiedzieli, w Bradbury przebywało około trzystu osób; wszyscy byli pracownikami UNOMY wyszkolonymi przez ponad-narodowy koncern Shellalco. Podczas krótkiego obchodu John dowiedział się, że stanowią mieszaninę Afrykanerów z byłego RPA, Australijczyków i Amerykanów. Wszyscy wydawali się absolutnie szczęśliwi, że mogą uścisnąć Boone’owi dłoń. Trzy czwarte mieszkańców stanowili mężczyźni; bladzi i ubrani w czyste kombinezony przypominali bardziej techników laboratoryjnych niż usmolone węglem trolle, które John sobie wyobrażał, kiedy słyszał słowo “górnik”. Mówili, że większość z nich pracuje tu na dwuletnich kontraktach i odliczają tygodnie do powrotu, a niektórzy nawet dni. Wydobycie prowadzili przede wszystkim za pomocą teleoperacji i najwyraźniej zaszokowało ich, kiedy Boone poprosił, by zaprowadzili go na dół, gdyż chce się tam rozejrzeć.

— To tylko wydrążona dziura — rzucił któryś z robotników.

John popatrzył na nich ze swoim czarującym, niewinnym uśmieszkiem i po krótkiej chwili wahania rzucili się hurmem, aby skompletować dla niego zespół eskortujący.

Ubranie się w walkery i wyjście przez komorę powietrzną zajęło im dwie godziny. Potem pojechali na obrzeże kopalni, a stamtąd ruszyli w dół pochyłą drogą do tarasowego, owalnego szybu długości jakichś dwóch kilometrów. Wysiedli i podążyli za Johnem, który kręcił się tu i tam. Zewsząd otaczały ich duże automatyczne buldożery, samochody-wywrotki i maszyny górnicze. Szybki w hełmach czteroosobowej eskorty jakby całe zamieniły się w wielkie oczy — były uważne i czujne. Boone’owi przyszło do głowy, że jego towarzysze zachowują się tak, jak gdyby polecono im pilnować wypuszczonej na wolność niebezpiecznej bestii. Popatrzył na nich badawczo, zaskoczony ich zachowaniem i nagle uświadomił sobie pewien niezwykle istotny fakt: że Mars może dla kogoś stanowić po prostu kolejny niewygodny przydział, następne obmierzłe miejsce, gdzie cię wysyłają do pracy, jakąś piekielną kombinację Syberii, pustyń Arabii Saudyjskiej, Bieguna Południowego zimą i stacji Nowyj Mir.

Jeśli jednak się mylił, ich nieprzyjazne zachowanie mogło jedynie oznaczać, że robotnicy uważają go za niebezpieczną osobę, która nie powinna tu przebywać. Myśl ta sprawiła, że John aż się wzdrygnął. Bez wątpienia wszyscy już słyszeli o upadku samochodu-wywrotki. Może po prostu sam ten fakt robił na nich takie wrażenie. A jeśli nie, jeśli było w tym coś więcej? Czy ci ludzie mogą wiedzieć o czymś, czego on nie wiedział? John złapał się na tym, że wpatruje się w nich tak intensywnie, jakby chciał przebić wzrokiem szybkę hełmu. Dotąd myślał o spadającej wywrotce jako o wypadku albo przynajmniej o czymś, co mogło się zdarzyć jedynie raz. Ale przecież jego ruchy były tak łatwe do wyśledzenia, wszyscy wiedzieli, gdzie w danym momencie przebywa. Jak to się mawia na Marsie: “Za każdym razem, kiedy wychodzisz na powierzchnię, jesteś tylko zagubionym wędrowcem”. A tam na dole, w kopalni było tak wielu automatycznych “wrogów”.

Jednak udało im się wrócić na górę bez przygód. Wieczorem zjedli zwykłą kolację, po której odbyło się przyjęcie na cześć Boone’a, mocno zakrapiane alkoholem — któremu towarzyszyły duże ilości megaendorfiny — oraz wypełnione głośnymi ochrypłymi rozmowami. Przyjęcie wyprawiono po to, jak pomyślał z uśmiechem John, by grupka młodych, twardych inżynierów mogła się na własne oczy przekonać, czy sławny John Boone jest istotnie zabawnym facetem i duszą towarzystwa.

Wiedział, że jest to dość naturalna reakcja, charakterystyczna dla nowo przybyłych na Marsa, zwłaszcza dla nowo przybyłych młodych mężczyzn. Toteż szybko zaczął z nimi gawędzić i dobrze się bawić, ale jednocześnie niepostrzeżenie zadawał im pytania, potajemnie prowadząc swoje śledztwo. Dowiedział się między innymi, że nigdy nie słyszeli o Kojocie, co stanowiło niezwykle interesujący fakt, ponieważ znali opowieść zarówno o Wielkim Człowieku, jak i o ukrytej kolonii. Widocznie Kojot nie mieścił się wśród tego typu opowiastek i plotek. Najwyraźniej znany był — o ile Boone mógł już cokolwiek na ten temat powiedzieć — tylko niektórym przedstawicielom pierwszej setki.

Górnicy mieli ostatnio niezwykłą wizytę. Przejeżdżała w ich pobliżu arabska karawana, podróżująca po krawędzi Vastitas Borealis. Podobno Arabowie twierdzili, że odwiedzają ich niektórzy z, jak ich nazywali, “zagubionych kolonistów”.

— Bardzo ciekawe — oświadczył John. Wydawało mu się zupełnie nieprawdopodobne, żeby Hiroko albo ktokolwiek z jej ekipy się ujawnił, ale któż mógł znać prawdę? Pomyślał, że równie dobrze może sam to sprawdzić. W końcu niewiele miał do roboty w Bradbury Point. Przyszło mu do głowy, że detektyw ma niewiele pracy, zanim przestępstwo zostanie popełnione.

Spędził jeszcze parę dni, obserwując prace eksploatacyjne, ale z powodu ogromnej skali tych operacji, rósł tylko jego lęk o własne bezpieczeństwo; nie mógł przestać myśleć o tym, jak wiele automatycznych maszyn górniczych może się w każdej chwili urwać.

— Co zamierzacie zrobić z takim mnóstwem metalu? — spytał, po obejrzeniu pracy maszyn w kolejnym wielkim otwartym szybie kopalni, dwadzieścia pięć kilometrów na zachód od osiedla. — Wysłanie go na Ziemię kosztowałoby więcej niż jest wart, prawda?

Kierownik operacji, ciemnowłosy mężczyzna o ostrych rysach uśmiechnął się.

— Przetrzymamy go, aż wzrośnie jego wartość. Albo póki nie wybudują tej kosmicznej windy.

— Wierzycie w to?

— O, tak, są tu przecież wszystkie potrzebne surowce! Grafitowy drut wzmocniony diamentowymi spiralami. Nawet na Ziemi można ją z tego zbudować, a tutaj będzie to znacznie łatwiejsze.

John potrząsnął głową. Tego popołudnia przez godzinę jechali z powrotem do osiedla, mijając nierówne stożki szybów i hałdy żużlu. Daleko przed nimi — po drugiej stronie osiedla mieszkalnego — migotał na niebie pióropusz nad rafinerią. Boone przyzwyczaił się już do widoku rozdartej ziemi dla celów budowlanych, ale to miejsce… Zdumiało go, jak wiele potrafi zrobić kilkuset ludzi. Ale dysponowali przecież tą samą techniką, która pozwoliła Saxowi zbudować pionowe miasto, wysokie Echus Overlook, tą samą techniką, dzięki której wszystkie nowe miasta powstawały tak szybko. A jednak taka dewastacja tylko po to, aby wydrzeć z wnętrza planety metale przeznaczone dla nienasyconej, żądnej nowych zasobów Ziemi przeraziła go…

Następnego dnia przekazał szefowi kopalni rygorystyczny regulamin bezpieczeństwa, którego osada miała przestrzegać przez najbliższe dwa miesiące, po czym pożegnał się, wjechał w trakt owianych wiatrem kolein i ruszył na północny wschód, w ślad za arabską karawaną.


Okazało się, że z arabską karawaną podróżuje Frank Chalmers. Indagowany przez Johna, oświadczył, że od dawna nie widział nikogo z grupy Hiroko i nic nie słyszał o rzekomych odwiedzinach. Również żaden z Arabów nie chciał się przyznać, że w Bradbury Point opowiedział historię o ich wizycie. Prawdopodobnie więc była to jedynie plotka albo też Arabowie nie przyznawali się z powodu Franka. Jeśli nawet tak było, Johnowi trudno byłoby to udowodnić.

Chociaż Arabowie dopiero niedawno przybyli na Marsa, najwidoczniej już zdążyli się sprzymierzyć z Frankiem, nie było co do tego wątpliwości. Mieszkał z nimi, mówił ich językiem, a teraz, co było naturalne, pełnił również rolę stałego pośrednika między nimi i Johnem. Boone uznał, że nie istnieje najmniejsza szansa na dotarcie do prawdy na miejscu. Jedynie Pauline mogłaby coś znaleźć w danych komputerowych, ale to mogła robić także z dala od karawany.

Pomimo to jednak John podróżował z tą grupką jeszcze przez jakiś czas. Arabowie jechali przez wielkie morze wydm, prowadząc badania areologiczne i czasem poszukując metali. Frank wpadł do nich na krótko, aby porozmawiać ze swoim egipskim przyjacielem; był zbyt zajęty, aby zostać gdzieś na dłużej. Pełnił funkcję sekretarza Marsa w rządzie Stanów Zjednoczonych i praca ta czyniła go takim samym obieżyświatem jak Johna. Zresztą, ich drogi dość często się krzyżowały. Frank zdołał utrzymać swoją pozycję szefa amerykańskiego departamentu już przez trzy kadencje, co stanowiło nie lada wyczyn — wszak było to stanowisko rządowe, chociaż sprawował je tak daleko od Waszyngtonu. Obecnie nadzorował napływ kapitału inwestycyjnego przez związane z Ameryką konsorcja ponad-narodowe. Spoczywała na nim wielka odpowiedzialność, która sprawiała, że zaczynał już niemal wariować z przepracowania, a jednocześnie nadęła go władzą. John pomyślał, że Frank stanowi “bizneswersję” Saxa. Był nieustannie w ruchu, a w trakcie swoich przemówień, których treść ciągle się zmieniała przez te wszystkie lata, zamęczając Radę do spraw Handlu najdrobniejszymi problemami, zawsze wymachiwał rękoma, jak gdyby dyrygował orkiestrą.

— Przyjechałem wyznaczyć granicę na Skarpie, zanim ponad-narodowcy i Niemcy wszystko rozdrapią. Mam masę roboty! — To ostatnie zdanie było zresztą stałym refrenem Franka. Wypowiadał je często, dla zilustrowania problemu wskazując jednocześnie różne miejsca na małym globusie, który przywiózł ze sobą wraz z mikrokomputerem. — Spójrz, tu są twoje mohole. Wprowadziłem je w ubiegłym tygodniu, jeden w pobliżu północnego bieguna, trzy na sześćdziesiątym stopniu północnym i sześćdziesiątym południowym, cztery wzdłuż równika, cztery dokoła bieguna południowego. Wszystkie usytuowane na zachód od wzniesień wulkanicznych, dzięki czemu towarzyszy im wstępujący prąd powietrza. To jest piękne. — Zakręcił globusem i błękitne kropeczki oznaczające mohole rozmyły się na moment w niebieskie linie. — Dobrze widzieć, że w końcu robisz coś pożytecznego.

— Tak, w końcu…

— Słuchaj, tutaj w Ffellas jest nowe wielkie osiedle fabryczne. Wytwarzają podstawowe podzespoły w tempie, które w Ls dziewięćdziesiąt da im możność obsługi około trzech tysięcy emigrantów. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę, że niebawem ma przybyć nowa flota kursowych wahadłowców, ledwie to wystarczy. — Zobaczył minę Johna i dodał szybko: — W końcu chodzi o ciepło, John, więc wspomagają terraformowanie bardziej niż pieniądze i praca. Tak sądzę.

— Czy ty się kiedykolwiek zastanawiasz nad tym, jakie będą tego wszystkiego konsekwencje? — spytał John.

— O co ci chodzi?

— Wiesz, ten zalew ludzi i sprzętu, podczas gdy tak źle się dzieje na Ziemi.

— Na Ziemi zawsze się już będzie źle działo, powinieneś się przyzwyczajać do tej myśli.

— Taa, ale do kogo będzie należało to wszystko tutaj? Kto będzie decydował?

Frank tylko się skrzywił na naiwność Boone’a, na sam charakter jego pytania. Jedno spojrzenie na ten grymas i John wszystko zrozumiał, rozpoznał tę mieszaninę rozgoryczenia, niecierpliwości i rozbawienia. Jakaś cząstka Johna była zadowolona z tego rozszyfrowania emocji Franka. Znał swego starego druha lepiej niż kiedykolwiek znał kogoś ze swojej rodziny, toteż ta śniada twarz o jasnych oczach, teraz groźnie na niego patrzących, była jak twarz brata bliźniaka, o którego istnieniu nie musiał nawet pamiętać. Z drugiej strony poczuł wściekłość z powodu protekcjonalnego zachowania Franka.

— Ludzie się nad tym zastanawiają, Frank. Nie chodzi tylko o mnie czy o Arkadego. Nie możesz po prostu wzruszyć ramionami i zachowywać się tak, jakbym ci zadał jakieś idiotyczne pytanie, jak gdyby nie było o czym decydować.

— Decydują Narody Zjednoczone — odparł szorstko Frank. — Na Ziemi jest dziesięć miliardów ludzi, a nas jest tu tylko dziesięć tysięcy. Wypada milion na jednego. Jeśli chcesz niwelować wypływające z tego dysproporcje sił, powinieneś zostać przedstawicielem UNOMY, jak ci zresztą doradzałem, kiedy ONZ instalowało tu swoją siedzibę. Ale wtedy mnie nie słuchałeś. Po prostu wzruszyłeś ramionami. Mogłeś zostać naprawdę kimś i robić coś ważnego. A kim jesteś teraz? Asystentem Saxa odpowiedzialnym za reklamę.

— Oraz za rozwój, bezpieczeństwo, kontakty z Ziemią i za mohole.

— Struś! — rzucił żartobliwie Frank. — Głowa w piasek! No już dobrze, chodźmy coś zjeść.

Poszli na kolację do największego arabskiego rovera, gdzie podano im wyśmienity egzotyczny posiłek z duszonej jagnięciny i pachnącego koprem jogurtu. Jednak John złapał się na tym, że nadal jest zły na Franka za jego ciągłą, z trudem skrywaną pogardę. Ich stara rywalizacja wciąż odżywała na nowo. W żaden sposób John nie potrafił sobie poradzić z drwiąca arogancją i butą przyjaciela — na Franku status “pierwszego człowieka” nigdy nie robił najmniejszego wrażenia.

Pewnie dlatego, kiedy Maja Tojtowa po drodze do Acheronu zjawiła się nieoczekiwanie następnego dnia, John ściskał ją dłużej niż zwykle. Jeszcze przed końcem wspólnej kolacji namówił ją bez trudu, by spędziła noc w jego łaziku. Kurtuazyjne gesty, pytania pełne nieskrywanej radości, subtelne uśmiechy, znaczące spojrzenia, przypadkowe zetknięcia się ramionami, gdy stali próbując sorbetów, rozmowy z pogodnymi ludźmi z karawany, którzy natychmiast uznali Rosjankę za zachwycającą… Był to stary kod, którego John i Maja używali od lat przy każdym spotkaniu. Ponowne zapoznanie i ponowne uwiedzenie. Frank mógł jedynie to obserwować i z nieruchomą jak maska twarzą przemawiać po arabsku do swoich egipskich przyjaciół.

Tej nocy, kiedy John kochał się z Mają w roverze, uniósł się nad nią na chwilę, spojrzał na białe ciało Rosjanki i pomyślał: “Tak wiele poświęcasz dla polityki, drogi Franku!” Pozbawiona wyrazu, nieruchoma twarz przyjaciela powiedziała Jonnowi wszystko, uświadomiła mu, że nic się nie zmieniło, że ciągle tkwi w nim ta sama zadra, nadal płonie ta dzika namiętność do Mai. Frank, podobnie zresztą jak większość mężczyzn w karawanseraju, z pewnością szaleńczo pragnął znaleźć się tej nocy na miejscu Johna i kochać się z Mają. Może zresztą raz czy dwa razy w przeszłości Frank rzeczywiście znajdował się w podobnej sytuacji, ale bez wątpienia nie wtedy, kiedy John był w pobliżu. Tak, niewątpliwie dziś wieczorem Frankowi boleśnie się przypomniało, na czym polega prawdziwa siła.

Tak bardzo skupił się na przykrości, którą wyrządzał Frankowi, że musiał przez dłuższą chwilę zwalczać te myśli, aby skupić uwagę na samej Mai. Od prawie pięciu lat już niemal ze sobą nie sypiali i w tym okresie John miał wiele innych partnerek; wiedział też, że ona żyła przez jakiś czas z pewnym inżynierem w Hellas. Dziwnie było powtarzać wszystko od początku, ponieważ znali się już tak dobrze, ponieważ byli kiedyś ze sobą tak blisko. Maja obróciła się i na sekundę jej twarz zamigotała pod Boonem w nikłym świetle. Wydała mu się bardziej jak siostra niż nieznajoma. … Coś się więc stało, coś mu się objawiło. Opadła cała zewnętrzna otoczka, zniknęły gierki. Było coś niesamowitego w jej twarzy, coś w zachowaniu i w sposobie, w jaki oddawała mu całą siebie, gdy się kochali. Nie znał nikogo, kto zachowywałby się tak jak ona.

A zatem na nowo rozpalił się stary żar ich miłości. Najpierw było jakoś niepewnie, zupełnie inaczej niż za pierwszym razem. Potem jednak, po cichej, trwającej godzinę rozmowie, zaczęli się całować i tarzać po łóżku i nagle pogrążyli się w prawdziwym szale namiętności. John musiał przyznać, że Maja, jak zawsze, wprawiła go w stan niezwykłego podniecenia. Zmusiła do wielkiej uwagi! Seks nie był bowiem dla niej swego rodzaju sportem (tak go traktował John), był wielką namiętnością, niemal sposobem przeżywania transcendencji, i gdy się kochała, zachowywała się jak tygrysica, co Boone’a zawsze zaskakiwało, budziło, trzeźwiło i rozpalało. Za każdym razem Maja przypominała mu, czym może być seks. John uznał, że naprawdę cudownie znów to sobie przypomnieć, po raz kolejny się tego od niej nauczyć. Pomyślał, że megaendorfina jest niczym w porównaniu z tym. Zastanawiał się, jak mógł o tym zapomnieć i dlaczego ciągle od niej odchodził, jak gdyby tę kobietę można było czymś lub kimś zastąpić. Wziął ją więc w ramiona, przycisnął mocno do siebie i zaczęli szaleć na jego łóżku, gryząc się, dysząc i jęcząc. Jak niemal zawsze dotąd szczytowali w tym samym momencie. Maja znowu doprowadziła go do najwyższej ekstazy. To był już ich rytuał.

Nieco później, gdy już tylko rozmawiali, John uświadomił sobie, że naprawdę bardzo ją lubi. W rzeczywistości zaczął się spotykać z Mają jedynie po to, by rozdrażnić Franka. Sama Maja właściwie nigdy go nie interesowała. Teraz jednak, kiedy tak leżeli obok siebie, poczuł, jak bardzo brakowało mu jej w ciągu ostatnich pięciu lat; ich wspólne życie przed laty wydawało mu się wspaniałą sielanką. Jakże za nią tęsknił przez cały ten czas! Nowe uczucia poczęły w nim rozkwitać. Zawsze go zaskakiwały, ponieważ nieustannie sądził, że jest już na nie zbyt stary, że nie jest już do nich zdolny. A potem coś się zdarzało i znowu to czuł. Patrząc wstecz na ostatnie lata uzmysłowił sobie z zaskoczeniem, że takim zdarzeniem niesłychanie często było spotkanie z Mają…

Maja zupełnie się nie zmieniła, była taka jak dawniej: żywa, bystra, pełna pomysłów i planów, bardzo skupiona na własnej osobie. Nie miała pojęcia, co John porabia tu na wydmach i nawet nie przyszło jej do głowy, by go o to spytać. Emanowała jakąś wewnętrzną siłą, pewnie potrafiłaby być dla niego okrutna, gdyby zachował się nie po jej myśli. Dostrzegł tę siłę w mocnym uścisku jej ramion, w jej stanowczych krokach, gdy szła do toalety. Ale to nie było nic nowego, wiedział to wszystko od dawna, to były stare informacje, coś, co odkrył tak dawno temu w Underhill podczas pierwszych lat ich pobytu na Czerwonej Planecie. Podobała mu się ta jej niezwykła poufałość, ta ogromna bliskość z drugą osobą, podobała mu się nawet jej nerwowość! Jak Frank i jego pogarda. Cóż, starzał się, a oni wszyscy stanowili prawie rodzinę. Ta ostatnia myśl tak go rozbawiła, że niemal się roześmiał i już miał coś powiedzieć, aby i Maję rozluźnić, ale potem zastanowił się i ugryzł w język. Nie, wystarczy, że on sam o tym wie, nie musi tego demonstrować. Boże! Nie był w stanie dłużej się powstrzymać i roześmiał się głośno, na co Maja również odpowiedziała śmiechem, po czym wróciła do łóżka i stuknęła go palcem w pierś.

— Znowu się ze mnie śmiejesz! To z powodu mojego tłustego tyłka, co?

— Wiesz przecież, że twój tyłek jest idealny. — Jeszcze raz dźgnęła go w to samo miejsce, obrażona stwierdzeniem, które uważała za perfidne kłamstwo, a John poddał się jej nastrojowi i znów rozpoczęli zapasy, które pogrążyły ich w świecie słonego potu i skóry, w świecie seksu. W czasie długiego leniwego odpoczynku John przyłapał się na pewnej myśli: “Kocham cię”, pomyślał, “kocham cię, dzika Maju, naprawdę cię kocham”. Była to myśl niepokojąca, wręcz niebezpieczna. Nie odważyłby się jej wypowiedzieć głośno, czuł jednak, że taka właśnie jest prawda.

Parę dni później, kiedy Maja wyjeżdżała, by odwiedzić grupę z Acheronu, zapytała go, czy nie miałby ochoty się do niej przyłączyć, i propozycja ta sprawiła mu przyjemność.

— Może za parę miesięcy.

— Nie, nie. — Jej twarz była poważna. — Przyjedź szybciej, chcę, żebyś był tam ze mną wcześniej. — Kiedy się zgodził, ot tak, pod wpływem chwilowego impulsu, uśmiechnęła się tajemniczo i dodała: — Nie będziesz żałował. — Potem pocałowała go i odjechała, zmierzając na południe do Burroughs, aby złapać pociąg na zachód.

Po wyjeździe Mai John nie miał już najmniejszej szansy dowiedzieć się czegokolwiek od Arabów. Obraził Franka, a Arabowie ujęli się za nim, jak gdyby to on miał rację.

— Ukryta kolonia? — zdziwili się na jego pytanie. — A cóż to takiego?

John westchnął. Postanowił zrezygnować i wyjechać. Przygotował swój rover w noc przed wyjazdem (Arabowie szczodrze wypełnili jego ładownię wszelkiego rodzaju artykułami żywnościowymi) i zastanowił się, co udało mu się do tej pory osiągnąć w śledztwie dotyczącym sabotaży. Pewne było, że do chwili obecnej nie zdołał zrobić niczego, co mogłoby zagrozić pozycji Sherlocka Holmesa. Mało tego, okazało się, że istnieje na Marsie cała społeczność, absolutnie dla Johna niedostępna. Ach ci muzułmanie, jacy oni są naprawdę? Tego wieczoru, gdy skończył ładować zapasy do łazika, poczytał przez chwilę dane komputerowe, a potem przysiadł się do gospodarzy i obserwując ich jak najuważniej, przez całą długą noc zadawał pytania… Wiedział, że pytania stanowią klucz do ludzkich dusz, nieskończenie bardziej użytecznych niż rozum. Tyle że nie w tym przypadku, Arabowie pozostali dla Johna zamknięci i nieodgadnieni. “Kojot?” — pytali. — “Czy to nie jest jakiś rodzaj dzikiego psa?”

Tak więc następnego ranka Boone zmieszany i zawiedziony opuścił karawanę i udał się na zachód, ku południowej granicy morza wydm. Jechał do Acheronu, aby połączyć się z Mają. Czekała go długa podróż, pięć tysięcy kilometrów z wydmy na wydmę. Wolał jednak samotną jazdę roverem niż dojazd do Burroughs i podróż pociągiem. Potrzebował czasu, aby przemyśleć wiele spraw. Nabrał od dawna takiego przyzwyczajenia — jadąc na przełaj łazikiem albo lecąc szybowcem, rozmyślał. Sprzyjało temu oddalenie od siedzib ludzkich, powolna jazda przez marsjańskie krainy. Był już w drodze od lat, od lat przemierzał północną półkulę i robił długie wypady na południe.

Podczas tych podróży dokonywał inspekcji moholi, wyświadczał przysługi Saxowi, Helmutowi lub Frankowi, badał różne sprawy dla Arkadego albo przecinał wstęgi podczas różnych uroczystych otwarć tego czy owego: miasta, szybu, stacji meteorologicznej, kopalni, moholu. Wszędzie przemawiał publicznie lub gawędził prywatnie, rozmawiał z obcymi, ze starymi przyjaciółmi, z nowymi znajomymi. Umiał już przemawiać prawie tak dobrze jak Frank i ze wszystkich sił starał się natchnąć mieszkańców planety, aby wraz z nim znaleźli sposób na zapomnienie swej historii i zbudowanie nowej, świetnie funkcjonującej społeczności, na zbudowanie naukowego systemu przeznaczonego tylko dla Marsa, zaprojektowanego dla ich specyficznych warunków, na stworzenie społeczeństwa dobrego, sprawiedliwego, działającego racjonalnie i tak dalej… Inspirował słuchaczy, aby wskazali mu drogę do nowego Marsa…

Jednakże z roku na rok coraz mniej wierzył, że coś takiego powstanie, że uda mu się stworzyć wymarzone społeczeństwo. W Bradbury Point uświadomił sobie, jak wiele się zmieniło, a Arabowie potwierdzili to wrażenie. Sprawy najwyraźniej wymknęły mu się ostatnio spod kontroli i co więcej, już zupełnie nikt nad nimi nie panował. Nie istniał żaden plan.

John jechał prowadzonym przez automatycznego pilota roverem na zachód, to podjeżdżając pod górę, to opadając w dół na kolejnych wydmach. Nie widział niczego wokół siebie. Zatopił się głęboko w myślach, próbując sobie uzmysłowić, czym właściwie jest historia i jak funkcjonuje. I gdy tak przemierzał piaszczystą krainę, pomyślał w pewnej chwili, że historia to coś wielkiego, coś, co zawsze znajdowało się jakby za horyzontem. I mimo że sama jest niewidoczna, widać jej działania. Historia jest tym, powiedział sobie John, co się zdarzyło, kiedy nie patrzyłeś — jest niepoznawalnym bezkresem zdarzeń, które znajdując się poza kontrolą, same potrafią wszystko kontrolować. “Przecież byłem tu od samego początku” — jęknął w duchu. Tak, był tu od samego początku, był pierwsza osobą, która postawiła stopę w tym świecie. A potem wrócił do tego świata na przekór wszelkim przeciwnościom i pomagał go budować od podstaw! A teraz, pomimo takich wysiłków, wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Uciekło od niego. Zastanawiając się nad tą kwestią, John czuł, jak jego nerwy się napinają, czuł niedowierzanie, a czasem wściekłość; czuł się zawiedziony. Wiedział też, że cała sprawa coraz szybciej wymyka się również poza jego zdolność zrozumienia i czuł, że to nie jest w porządku, że musi z tym walczyć!

Ale jak? Poprzez jakiś rodzaj planowania społecznego… Tak, oczywiście to właśnie było im potrzebne. Na razie dominowało bezładne, pozbawione planu działanie, łamiące nawet ten słaby plan, jaki mieli, i zaczęło się to już przy okazji marsjańskiego traktatu… Tak, tak, społeczności pozbawione planu: taka była dotąd historia. Ale ta dotychczasowa historia była koszmarem, ogromnym łańcuchem błędów. Nie. Teraz potrzebowali planu. Mieli okazję zacząć tu wszystko na nowo i potrzebowali wizji. Helmut to służalczy urzędas, Frank natomiast był cynikiem akceptującym status quo, zgadzającym się na łamanie traktatu, jak gdyby przylecieli tu w jakiejś gorączce złota. Frank nie ma racji. Myli się jak zwykle!

Ale i zachowanie Johna — ta bezładna gonitwa z miejsca na miejsce — było prawdopodobnie także niewłaściwe. Postępował dotąd według jakiejś niewyraźnej teorii: wydawało mu się, że jeśli objedzie jak największą część tej planety, jeśli odwiedzi jeszcze jedną kolonię, a potem jeszcze jedną, porozmawia z jedną więcej osobą, to jakoś mu się to uda (bez specjalnego wysiłku myślowego), i że to holistyczne podejście spłynie z niego na wszystkich innych, obejmie nowych kolonistów, a wtedy wszystko się zmieni.

Teraz był już zupełnie przekonany, że jego myślenie było naiwne. Na tej planecie mieszkało obecnie tak wielu ludzi, że nie mógłby mieć nigdy nadziei na spotkanie ich wszystkich, na poznanie ich ambicji i pragnień. Zresztą nie chodziło tylko o to, bo przecież wielu nowo przybyłych pozornie miało podobne jak pierwsza setka powody, by przylecieć na Czerwoną Planetę. Oczywiście nie wszyscy: poza naukowcami przybywali tu również ludzie tacy jak na przykład ci spotkam Szwajcarzy — wędrowni budowniczowie dróg. A John nie znał tych nowych przybyszów tak dobrze jak przedstawicieli pierwszej setki, nie znał ich i nigdy nie pozna. Prawda jest taka, że Boone’a stworzyła “setka” — to właśnie członkowie tej maleńkiej społeczności ukształtowali jego opinie i idee, to oni nauczyli go wszystkiego. Byli jego rodziną, ufał im. I pragnął ich pomocy, potrzebował jej teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Może właśnie tak należało tłumaczyć sobie ten nagły nawrót intensywnego uczucia do Mai. Może z tego właśnie powodu czuł taką wściekłość na Hiroko — pragnął z nią porozmawiać, potrzebował jej pomocy! A ona ich opuściła.


Wład i Ursula przenieśli swój kompleks biotechnologiczny do nowej siedziby. Znajdował się teraz w przypominającym żebro podłużnym paśmie w Acheron Fossae. Wąskie wzniesienie wyglądało jak wieżyczka obserwacyjna w ogromnej, zanurzonej łodzi podwodnej. Jego wyższą część, która rozciągała się od jednego urwiska do drugiego, podziurawili jak plaster miodu serią wykopów. Niektóre z uzyskanych w ten sposób pomieszczeń miały nawet kilometr szerokości i szklane ściany z obu stron. Okna na południowej stronie dawały widok na Olympus Mons, który znajdował się około sześciuset kilometrów od nich, natomiast okna wychodzące na północ spoglądały na jasnobrązowe piaski Arcadia Planitia.

John wjechał szerokim występem skalnym na dno “żebra” i przesunął się przez luk garażowej komory powietrznej. Po drodze zauważył, że ziemia w wąskim kanionie na południe od kolonii jest pokryta zwałami gruzełkowatej substancji, przypominającej stopiony brązowy cukier.

— To nowy rodzaj skrytopłciowej skorupy — wyjaśnił spytany o to Wład. — Symbioza cyjanobakterii i sztucznie wyhodowanych bakterii floryda. Bakterie floryda przenikają bardzo głęboko w podłoże i przekształcają zawarte w nim siarczany w siarczki, które potem zasilają odmianę Microcoleus. Górne warstwy tego związku rozwijają się w filamentach, które czepiają się piasku i gliny w dużych drzewiastych formacjach. To, co widzisz, stanowi więc coś w rodzaju małego lasku z naprawdę długimi systemami korzeniowymi bakterii. I te systemy korzeniowe najwyraźniej ciągle prą w dół, przez regolit przechodzą do podłoża skalnego i po drodze topią wieczną zmarzlinę.

— I pozwoliliście się rozplenić takiemu paskudztwu? — spytał John.

— Jasne. Potrzebujemy przecież czegoś, by zniszczyć zmarzlinę, prawda?

— Czy umiecie to powstrzymać, by nie rozrosło się na całą planetę?

— No… kiedy zaczną przytłaczać resztę biomasy, wykorzystamy zwykły układ genów samobójczych, ale póki utrzymują się w odpowiednim miejscu…

— Hmm.

— Nie przypominają zbytnio pierwszych form życia, które pokryły ziemskie lądy… Po prostu wzmagamy tempo ich wzrostu i pobudzamy ich systemy korzeniowe. Zabawne jest to, że, jak mi się zdaje, najpierw będą oziębiać atmosferę, nawet jeśli ogrzeją glebę pod powierzchnią, ponieważ pobudzą procesy utleniania skał, a wszystkie tego typu działania absorbują dwutlenek węgla z powietrza, więc ciśnienie powietrza będzie spadać.

Pojawiła się Maja, wy ściskała serdecznie Johna, po czym spytała:

— A czy te reakcje nie spowodują przypadkiem wydzielania się tlenu podczas wchłaniania dwutlenku węgla? Wtedy ciśnienie wcale by nie spadło. Wład wzruszył ramionami.

— Może. Zobaczymy.

John roześmiał się.

— Nasz przyjaciel Sax, który myśli bardzo dalekosiężnie, będzie prawdopodobnie wniebowzięty.

— Och, tak. Zaaprobował nasz eksperyment. A wiosną znowu przyjedzie do nas na naukę.

Kolację zjedli w sali umieszczonej bardzo wysoko na “żebrze”, tuż pod szczytem. Nad głowami mieli okna dachowe wychodzące na oranżerię, która znajdowała się na samym wierzchołku. Całą długość północnej i południowej ściany zajmowały okna, natomiast wschodnią i zachodnią wypełniały donice z bambusem. Na kolację przyszli wszyscy stali mieszkańcy Acheronu, podtrzymując w ten sposób zwyczaj z Underhill. Przy stoliku Johna i Mai dyskutowano o wielu najrozmaitszych kwestiach, ale co rusz powracano do aktualnego tematu, czyli rozwiązania problemów, wynikających z konieczności wszczepienia “zabezpieczeń” we wszystkie wypuszczone na marsjańską powierzchnię GEM-y. W każdym GEM-ie znajdowały się podwójne geny samobójcze. Ta zapoczątkowana przez grupę z Acheronu praktyka miała zostać niebawem skodyfikowana przez Narody Zjednoczone i podniesiona do rangi obowiązującego wszystkich prawa.

— Wszystko dobrze, jeśli mamy do czynienia z GEM-ami legalnymi — zauważył Wład. — Jednak jeśli jacyś głupcy spróbują stworzyć coś na własną rękę, ich GEM-y mogłyby nam sprawić sporo kłopotów.

Po kolacji Ursula powiedziała do Johna i Mai:

— Skoro już tutaj jesteście, powinniście zrobić sobie badania odpornościowe. To wam zajmie tylko chwilkę.

John, który nienawidził tego rodzaju badań i w ogóle wszystkiego, co się wiązało z szeroko rozumianą opieką medyczną, natychmiast się sprzeciwił, ale Ursula nalegała, więc wreszcie się poddał i dwa dni później odwiedził jej klinikę. Przeszedł tam szereg testów diagnostycznych, które wydały mu się intensywniejsze niż zwykle. Większość z nich przeprowadzały automatyczne skanery i komputery, które uspokajającym tonem mówiły mu, którędy ma iść i co ma robić, podczas gdy John bez zastanowienia wykonywał wszystkie ich polecenia. Taka jest nowoczesna medycyna, pomyślał. Mimo całej tej nowoczesności, najważniejsze czynności wykonywała zwyczajowo Ursula, popychając go, kłując i opukując. Kiedy badania się skończyły, John, leżąc na plecach pod białym prześcieradłem, patrzył na lekarkę, która stała u jego boku i spoglądała na odczyty, mrucząc coś w roztargnieniu.

— Świetnie się trzymasz — powiedziała po kilku minutach. — Masz trochę zwykłych, związanych z grawitacją kłopotów, ale nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić.

— Wspaniale — odparł John z ulgą. Tak było zawsze, gdy chodziło o badania odpornościowe: każda wiadomość była zła, najlepszy był brak wiadomości. Ta, którą otrzymał teraz od Ursuli, była swego rodzaju zwycięstwem. Na szczęście i byle tak dalej! “Naprawdę wspaniale, że nic mi nie dolega”, powiedział sobie w myślach John.

— Więc jak, chcesz się poddać kuracji? — spytała obojętnie odwrócona do niego tyłem Ursula. — Kuracji?

— To rodzaj terapii gerontologicznej. Metoda jest dopiero w stadium eksperymentu. Coś w rodzaju szczepionki, którą stanowi środek wzmacniający DNA. Regeneruje uszkodzone odcinki kwasu i w znacznym stopniu przywraca precyzję podziału komórkowego.

John westchnął.

— A co to znaczy?

— Cóż, no wiesz. Normalne starzenie się jest w większości wynikiem błędów w podziale komórkowym. Po szeregu pokoleń, od setek do dziesiątków tysięcy, zależnie od rodzaju komórek zaczynają się intensyfikować błędy w ich reprodukcji i wszystko staje się słabsze. Jako jeden z pierwszych słabnie system immunologiczny, a potem źle się dzieje również z innymi tkankami, aż w końcu wszystko się psuje albo system immunologiczny zostaje pokonany przez chorobę i następuje śmierć.

— I twierdzisz, że potrafisz powstrzymać ten proces?

— Raczej spowolnić jego tempo i zająć się tymi odcinkami, które już zostały uszkodzone. Mamy, hm, pewien preparat. Widzisz, błędy podziału komórkowego spowodowane są przez pęknięcia w odcinkach DNA, postanowiliśmy więc wzmocnić te odcinki. Aby tego dokonać, odczytujemy twój genom, a potem budujemy samoregenerujący się układ małych fragmentów genomu, które zastąpią uszkodzone odcinki…

— Autoreperacja?

Westchnęła.

— Wszystkim Amerykanom wydaje się to śmieszne. W każdym razie wprowadzamy ten nowy układ do komórek, gdzie wiąże się z pierwotnymi odcinkami DNA i pomaga powstrzymać ich pękanie.

W trakcie tego krótkiego wykładu Ursula zaczęła wykreślać podwójne i poczwórne spirale. Używała coraz więcej słów z żargonu biotechnologicznego, tak że Johnowi udawało się złapać jedynie ogólny sens jej wywodu. Tak czy owak, zrozumiał, że działania grupy z Acheronu miały najwyraźniej swe początki w pracach nad genomem i polem korekty Ogenetycznych nieprawidłowości oraz że wykorzystywali praktyczne metody zaczerpnięte z terapii nowotworowej i technik tworzenia GEM-ów.

Ursula wyjaśniła, że biomedycy połączyli po prostu aspekty tych i wielu innych technik i w rezultacie otrzymali coś, co mogli teraz wprowadzić do fragmentów czyjegoś genomu, na przykład genomu Johna. Środek ten wniknie w każdą komórkę jego ciała z wyjątkiem niektórych zębów oraz części skóry, kości i włosów. Po pewnym czasie niemal nie będzie miał uszkodzonych odcinków DNA, w jego genomie znajdą się już tylko zregenerowane i wzmocnione odcinki, których podział komórkowy będzie dokładniejszy.

— Jak bardzo dokładny? — spytał, próbując zrozumieć znaczenie słów Ursuli.

— No cóż, twój genom odmłodnieje mniej więcej do poziomu sześciolatka.

— Żartujesz.

— Nie, nie. Wstrzyknęliśmy sobie ten preparat w tym roku około Ls dziesięć i do tej pory, o ile możemy powiedzieć, działa.

— Czy będzie działać wiecznie?

— Nic nie trwa wiecznie, John.

— W takim razie jak długo?

— Nie wiemy. Sami stanowimy przecież pierwszy tego rodzaju eksperyment. … Sądzimy, że dowiemy się w końcu, jeśli wystarczająco długo będziemy kontynuować badania. Możliwe, że jeśli tempo błędnego podziału komórkowego znowu zacznie wzrastać, będziemy mogli powtórzyć kurację. Jeśli nam się to uda, każde z nas pożyje jeszcze jakiś czas.

— Na przykład jak długo? — nalegał.

— No cóż, naprawdę tego nie wiemy. Pewne jest, że dłużej niż żyje dotąd ktokolwiek z nas. Może nawet o wiele dłużej.

John popatrzył na nią. Uśmiechnęła się, widząc jego minę, i John złapał się na tym, że zamarł z ustami otwartymi ze zdumienia. Bez wątpienia nie zachowywał się zbyt inteligentnie, ale czego Ursula się spodziewała? Przecież to było coś naprawdę… Naprawdę…

Z trudem nadążał za jej wywodem.

— Ile osób poddało się już tej terapii? — spytał.

— No cóż, prosimy każdego z pierwszej setki, gdy tylko do nas przyjedzie. W Acheronie próbowaliśmy tej kuracji wszyscy. Rzecz w tym, że połączyliśmy jedynie metody, które są powszechnie znane, sądzę więc, że nie minie dużo czasu, zanim inni wpadną na to samo. Obszernie opisujemy cały eksperyment, aby opublikować nasze odkrycie, ale najpierw zamierzamy wysyłać krótkie artykuły, aby poznać opinię Światowej Organizacji Zdrowia. Sam wiesz, jak groźny jest zwykle polityczny pył radioaktywny.

— Uhm — mruknął John, rozważając jej słowa. Jeśli na przeludnionej dziesięcioma miliardami ludzi Ziemi rozejdzie się wiadomość, że oni tu na Marsie umieją za pomocą jakiegoś specyfiku przedłużać w nieskończoność życie… Mój Boże, pomyślał, po czym zapytał: — Czy ta kuracja jest kosztowna?

— Nieszczególnie. Najbardziej kosztowne jest odczytanie twojego genomu… i zabiera masę czasu. Jednak to jest tylko procedura, wiesz, czas na analizę komputerową. Bardzo możliwe, że można by zaszczepić wszystkich ludzi na Ziemi i to bez przesadnych kosztów… Ale tam i tak jest ich zbyt wielu — dodała, jak gdyby odgadując myśli Johna. — Mają tak wielkie problemy z przeludnieniem, że muszą raczej kontrolować przyrost ludności. Pomyśleliśmy, że lepiej zostawmy ostateczną decyzję władzom tam na dole.

— Jakieś wiadomości na pewno się wymkną.

— Tak sądzisz? Mogliby próbować je kontrolować, może nawet wprowadzić jakąś blokadę informacyjną. No, nie wiem.

— Tak. Ale, jak sądzę, wy… hmm, i tak nie zamierzacie przestać, co?

— Nie. — Wzruszyła ramionami. — Więc jak? Chcesz się poddać kuracji?

— Daj mi trochę czasu do namysłu.


John poszedł na spacer na wierzchołek “żebra”, a potem zszedł do długiego budynku z oranżerią przeładowaną bambusem i roślinami spożywczymi. Idąc na zachód, musiał osłaniać oczy przed blaskiem popołudniowego słońca, które raziło w oczy nawet przez filtrowane szkło szybki w hełmie. Gdy wracał w kierunku wschodnim, dostrzegł w oddali popękane lawowe stoki rozciągające się aż po Olympus Mons.

Myślenie sprawiało mu trudność. Miał teraz sześćdziesiąt sześć lat. Urodził się w 1982 roku, a który był teraz na Ziemi… 2048? Tu był Mrok jedenasty, przeżył już jedenaście długich, wysoce “radioaktywnych” marsjańskich lat. I spędził trzydzieści pięć miesięcy w kosmosie, wliczając w to trzy wyprawy z Ziemi na Marsa, co ciągle stanowiło rekord. Przyjął sto dziewięćdziesiąt pięć remów w trakcie tych wypraw, miał niskie ciśnienie, nieodpowiednią proporcję lipoprotein o dużej gęstości w stosunku do lipoprotein lekkich. Gdy pływał, bolały go ramiona i czuł wielkie zmęczenie. Starzał się. Nie chciał pozostawić reszty swego życia przypadkowi, chociaż myśl o sztucznym przedłużeniu własnej egzystencji była dziwna i niepokojąca. Z drugiej strony miał wielkie zaufanie do grupy “Acheron”, której przedstawiciele — teraz dopiero to sobie uświadomił, chociaż musiał to dostrzec już wcześniej, wędrując po ich siedzibie — wszystko robili z werwą: intensywnie pracowali, jedli, grali w piłkę nożną, pływali i tak dalej, a na twarzach nieustannie mieli nieznaczne uśmieszki i ciągle coś do siebie radośnie mruczeli. Nie, na pewno nie zachowywali się jak dziesięciolatki, ale otaczała ich aura młodzieńczego, pełnego optymizmu, łagodnego, zaabsorbowanego pracą szczęścia. I zdrowia, a może nawet czegoś więcej niż zdrowia. Boone roześmiał się głośno i skierował się do Acheronu w poszukiwaniu Ursuli. Kiedy go zobaczyła, również się roześmiała.

— Tak naprawdę wcale nie jest zbyt trudno podjąć decyzję, prawda?

— Nie. — Uśmiechnął się do niej. — No wiesz, w końcu co mam do stracenia?


A więc zgodził się na kurację. Mieli jego genom w swoich komputerach, ale potrzebowali kilku dni, aby zsyntetyzować zbiór reperacyjnych odcinków DNA, pociąć je na plazmidy i sklonować w milionach kopii. Ursula powiedziała Johnowi, aby przyszedł za trzy dni.

Kiedy wrócił do apartamentu dla gości, była tam już Maja. Wyczuł, że jest wstrząśnięta; chodziła nerwowo od szafki do zlewu, potem do okna, po drodze dotykając różnych przedmiotów i rozglądając się, jak gdyby po raz pierwszy widziała pomieszczenie. Okazało się, że Wład powiedział jej o kuracji po badaniach odpornościowych. Odbyła z nim taką samą rozmowę, jaką Ursula przeprowadziła z Johnem.

— Zaraza nieśmiertelności! — wykrzyknęła nagle i nienaturalnie się roześmiała. — Możesz w to uwierzyć?

— Zaraza długowieczności — poprawił ją. — I nie, nie mogę w to do końca uwierzyć. Naprawdę nie mogę. — Poczuł lekki zawrót głowy i zauważył, że Maja go nie usłyszyła. Jej podniecenie udzieliło się również i jemu.

Podgrzali zupę, którą zjedli w oszołomieniu. Okazało się, że Wład już wcześniej zaprosił Maję do Acheronu, aby zaznajomiła się z tym wszystkim. Dlatego właśnie tak nalegała, żeby John towarzyszył jej w podróży tutaj. Kiedy mu o tym powiedziała, ogarnęła go nagle fala wzruszenia. Stanął obok niej, gdy myła naczynia, i obserwował, jak trzęsą jej się ręce. Uświadomił sobie, jak bardzo jest mu bliska. Było tak, jakby znali swe myśli, jakby po tych wszystkich latach w obliczu czegoś tak dziwacznego nie istniała już potrzeba słów, lecz wystarczała obecność drugiej osoby. Tej nocy w gorącym mroku ich łóżka Maja wyszeptała chrapliwie:

— Zróbmy to lepiej dwa razy dziś w nocy. Póki jeszcze jesteśmy sobą.


Trzy dni później oboje rozpoczęli kurację. John leżał na kozetce w małym pomieszczeniu i patrzył na zatyczkę tkwiącą w żyle na grzbiecie własnej ręki. Odżywczy zastrzyk, typ IV, niemal dokładnie taki sam, jaki otrzymywał już wiele razy przedtem. Tylko tym razem czuł, jak w jego ramieniu wzrasta dziwne gorąco, rozpala mu pierś i spływa w nogach. Czy było to wrażenie rzeczywiste, czy tylko złudzenie? Przez sekundę czuł się niesamowicie, jak gdyby przez jego ciało przechodził jego własny cień. Potem pozostało już tylko gorąco.

— Czy powinno mi być tak ciepło? — spytał z niepokojem przypatrującą mu się Ursulę.

— Na początku to przypomina gorączkę — odparła. — Potem wywołamy u ciebie mały wstrząs, aby wprowadzić plazmidy do komórek. Następnie poczujesz chłód, gdy nowe odcinki połączą się ze starymi. Większość ludzi czuje się tak, jakby byli przeziębieni.

Jakąś godzinę później cała zawartość dużej butelki z IV spłynęła do jego żył. Johnowi nadal było gorąco i czuł, że ma pełny pęcherz. Pozwolili mu wstać i pójść do łazienki, a kiedy wrócił, przymocowali go do czegoś, co wyglądało jak skrzyżowanie kozetki z krzesłem elektrycznym. Widok ten wcale go nie zaniepokoił; rozmaite treningi astronautyczne przyzwyczaiły Johna do wszelkich możliwych wymysłów. Wywołany przez urządzenie szok trwał około dziesięciu sekund. Przez ten czas w całym ciele czuł nieprzyjemne łaskotanie. Potem Ursula wraz z kilkorgiem asystentów odłączyła go od aparatury. Oczy lekarki iskrzyły się radośnie i pocałowala Boone’a prosto w usta, po czym znowu go ostrzegła, że za chwilę zacznie czuć zimno, które potrwa parę dni. Pomóc może siedzenie w saunie albo w wannie z masażem wodnym. Właściwie nawet to zalecali.


John i Maja siedzieli obok siebie w rogu sauny, kuląc się z zimna w nieznośnym gorącu i obserwowali ciała innych, którzy wchodzili biali, a wychodzili zaróżowieni. Ten widok skojarzył się Boone’owi z ich sytuacją — wejdź sześćdziesięciopięciolatkiem, wyjdziesz jako dziesięcioletnie dziecko. Wciąż nie mógł w to wszystko uwierzyć. Zresztą w ogóle miał kłopoty z myśleniem, nie potrafił się na niczym skupić, w głowie miał pustkę i czuł się jak ogłuszony. Jeśli komórki mózgowe również miały być zregenerowane, dlaczego odczuwał coś w rodzaju blokady psychicznej? John zawsze myślał powoli i nieco chaotycznie. W gruncie rzeczy w tej chwili prawdopodobnie nie miał większych niż zwykle problemów z myśleniem, po prostu zauważył ten fakt dlatego, że tak usilnie pragnął poznać odpowiedź na jedno jedyne pytanie. Chciał wiedzieć, czy to naprawdę może się zdarzyć? Czy rzeczywiście jemu i Mai uda się oddalić śmierć o parę lat, może dziesięcioleci?…

Wyszli z sauny, ruszyli coś zjeść, a potem poszli na krótki spacer po oranżerii na wierzchołku. Obserwowali wydmy na północy i chaotyczny teren lawowy na południu. Północny krajobraz przypominał Mai pierwsze dni w Underhill, tyle że zamiast przypadkowych stosów kamieni na Lunae widziała owiane wiatrem pikowane wzorki wydm Arcadii, jak gdyby jej pamięć oczyściła wspomnienia z tamtego czasu i znacznie je wymodelowała, zabarwiając wypłowiałe, przygaszone ochry i czerwienie tamtej krainy głęboką cytrynową żółcią. Takie patynowanie przeszłości.

John popatrzył na towarzyszkę z zaciekawieniem. Minęło jedenaście M-lat od tych pierwszych dni w parku maszynowym i przez większość tego czasu byli kochankami. Oczywiście, ich miłość obfitowała w wiele (błogosławionych) przerw i rozstań, spowodowanych przez okoliczności albo, częściej, przez nieumiejętność wspólnego życia. Mimo tych przeszkód przy każdym spotkaniu, przy każdej sposobności, zaczynali swój związek jeszcze raz od początku i w rezultacie znali się teraz niemal tak dobrze, jak każda stara para małżeńska, a może nawet lepiej, ponieważ każda całkowicie sobie wierna para prawdopodobnie w którymś momencie przestaje zwracać na siebie uwagę, podczas gdy oni dwoje z powodu wszystkich tych separacji i powrotów, bitew i rozejmów wciąż od nowa uczyli się siebie nawzajem.

John zwierzył się Mai z tych myśli i zaczęli rozmawiać o wspólnej przeszłości, co sprawiło im dużą przyjemność.

— Musimy nadal poświęcać sobie maksimum uwagi — odpowiedziała mu poważnie i pokiwała głową. W jej wzroku pojawiło się uroczyste zadowolenie, gdyż była przekonana, że taki obrót sprawy jest w większości jej zasługą. Tak, poświęcali sobie uwagę i nigdy nie popadali w bezmyślną rutynę przyzwyczajenia. Gdy siedzieli w łaźni lub szli po wierzchołku, byli zgodni co do tego, że to ciągle odnawiające się wzajemne zainteresowanie jest nagrodą za czas, który spędzali z dala od siebie, nawet więcej niż nagrodą. Tak, bez wątpienia znali się znacznie lepiej niż jakakolwiek stara para małżeńska.

I tak rozmawiając, starali się dopasować to, co już im się w życiu przydarzyło, do czekających ich nowych niezwykłych zdarzeń. W ich słowach brzmiała pełna niepokoju nadzieja, że da się pogodzić tamtą przeszłość z pełną zagadek nadchodzącą przyszłością.

Nazajutrz późnym wieczorem, dwa dni po szczepieniu, gdy samotnie przebywali nadzy w saunie — ich ciała ciągle chłodne, cała skóra zaróżowiona od potu — John popatrzył na ciało siedzącej obok Mai, tak realne jak skała, i poczuł żar, jak gdyby zastrzyk IV znowu igrał w jego żyłach. Nie jadł zbyt wiele od początku kuracji i, być może właśnie z tego powodu, beżowożółte kafelki, na których siedzieli, zaczęły mu pulsować przed oczyma. Odniósł wrażenie, że wydobywa się z nich jakiś dziwny blask. W kropelkach wody pokrywających kafle jak maleńkie okruchy błyszczało światło i ciało Mai rozciągnięte na tych roziskrzonych kafelkach tętniło przed oczyma Johna niczym różowa świeca. Uosobienie “aktualności”, coś w rodzaju “haecceity”. Tak nazwał swoje poglądy religijne Sax, gdy Boone kiedyś go o nie zapytał. “Wierzę w haecceity”, powiedział wówczas Sax, “w momentalność, w tu i teraz, w niezwykłość każdej chwili. Dlatego właśnie chcę znać szczegółową naturę każdej rzeczy. Chcę wiedzieć, co to jest i jakie to jest”. Teraz John przypomniał sobie dziwaczne słowa Saxa i jego niesamowitą religię, i w końcu zrozumiał, co przyjaciel chciał w ten sposób wyrazić. W tej właśnie chwili on także odczuł “aktualność” tego momentu i poczuł się tak, jak gdyby całe swoje życie przeżył tylko po to, aby dojść do tej właśnie chwili. Kafelki i gęste gorące powietrze pulsowały wokół niego, miał wrażenie, że umiera i rodzi się na nowo, i był naprawdę przekonany, że to, co powiedzieli Ursula i Wład, jest prawdą. A tam obok niego znajdowało się — również właśnie się odradzające — różowe ciało Mai Tojtownej, ciało Mai, które znał lepiej niż własne. Znał je nie tylko w tym momencie, ale zmieniające się w czasie; nawet dziś żywo pamiętał, jak wyglądała, gdy pierwszy raz ujrzał ją nagą, nadlatującą ku niemu w baniaczku na Aresie, otoczoną nimbem gwiazd na tle czarnego aksamitu kosmosu. I od tamtego dnia każda zmiana w niej była dla niego idealnie widoczna, potrafił krok po kroku przesuwać się z tamtego pierwszego wizerunku zawartego w pamięci, aż po to ciało obok niego, mógł w każdej chwili wyobrazić sobie, jak jej ciało i skóra powoli się zmieniają, jak ciało słabnie, a skóra pokrywa się zmarszczkami, po prostu jak się starzeje. Oboje byli teraz starsi, bardziej zniszczeni, bardziej ociężali. Taka jest kolej rzeczy. Ale naprawdę zadziwiające było to, jak wiele w nich pozostało, jak bardzo ciągle byli sobą. Przyszły mu do głowy strofy poezji, epitafium ekspedycji Scotta w pobliżu Stacji Rossa na Antarktydzie. Gdy grupka przyszłych kolonistów wspięła się przed wieloma laty na tamto wzgórze, aby obejrzeć duży drewniany krzyż, dostrzegli wyrzeźbione na nim słowa: “Chociaż tak wiele zniknęło, jednak mnóstwo jeszcze pozostaje…”, coś w tym rodzaju. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć — rzeczywiście wiele z jego pamięci zniknęło, w końcu to było tak dawno temu.

Na Marsie ciężko pracowali i dobrze się odżywiali, a marsjańska grawitacja najwyraźniej potraktowała ich łagodniej niż zrobiłaby to ziemska, ponieważ dziś, po tylu latach nie można było ukryć pewnej bezspornej prawdy: że Maja Tojtowna ciągle jest piękną kobietą, o silnym, umięśnionym ciele. Jej królewska twarz i siwe — teraz wilgotne — włosy ciągle mu się bardzo podobały, jej piersi nadal przyciągały jego wzrok. Ciało Mai stale się zmieniało przy każdym przesunięciu jej łokcia, a jednak w każdej pozie było całkowicie znajome… znane jego piersiom, jego ramionom, żebrom i pachwinom. Była, na dobre i na złe, najbliższą mu osobą, była dla niego pięknym różowym zwierzątkiem, a także awatarem seksu, wcieleniem samego życia na tym nagim kamiennym świecie. Oboje wyglądali wspaniale w wieku sześćdziesięciu pięciu lat i John pomyślał, że byłby zadowolony nawet wtedy, gdyby kuracja nie zrobiła nic więcej poza utrzymaniem ich dokładnie w takim stanie jeszcze przez kilka dodatkowych lat albo (wciąż szokowała go ta możliwość) jeszcze przez dziesięciolecia. Dziesięciolecia?! Tak, myśl była doprawdy niesamowita. Nie potrafił tego wszystkiego pojąć, to było zbyt wiele. Musi przestać się nad tym zastanawiać albo zwariuje. Ale gdyby jednak to było możliwe? Czy naprawdę zatrzymają czas? Takie było najboleśniejsze pragnienie wszystkich prawdziwych kochanków przez całe epoki: mieć jeszcze trochę więcej czasu dla siebie, rozciągnąć czas i żyć pełnią miłości…

Najwyraźniej podobne uczucia przepełniały też Maję. Była w cudownym nastroju, obserwowała go spod wpółprzymkniętych powiek z tym kusicielskim półuśmieszkiem, który znał tak dobrze. Jedno kolano trzymała w górze przyciągnięte do piersi, nie aby pysznić się przed nim płcią, ale po prostu dla wygody. Właśnie tak by się zrelaksowała, gdyby była sama… Tak, nie było wspanialszej istoty niż Maja w doskonałym humorze, nikt nie potrafił tak bardzo i tak łatwo zarażać innych ludzi swoim dobrym nastrojem. John poczuł nagły przypływ uczucia, uczucia o mocy zastrzyku IV, położył rękę na jej ramieniu i lekko je ścisnął; eros był tylko korzenną przyprawą, smakowym dodatkiem w potrawie agape; i nagle słowa po prostu same wybuchły z jego ust. Powiedział jej coś, czego nie mówił jej nigdy przedtem:

— Pobierzmy się! — krzyknął, a kiedy Maja się roześmiała, on również się zaśmiał i dodał: — Nie, nie, mówię poważnie, pobierzmy się.

Pobrać się i być razem. Razem się zestarzeć, brać wszystko, cokolwiek przyniosą darowane lata, dzielić wspólnie tę przygodę, mieć dzieci, patrzeć, jak ich dzieci mają własne dzieci, patrzeć, jak wnuki mają dzieci, jak mają je prawnuki. Boże mój, kto wie, jak długo to mogłoby potrwać? Mogliby obserwować cały naród swoich potomków, kwitnący, rozrastający się bujnie, mogliby się stać patriarchą i matroną, kimś w rodzaju marsjańskiego miniAdama i miniEwy! Maja roześmiała się na takie oświadczyny; jej błyszczące uczuciem oczy były jak okna duszy. Maja w bardzo, bardzo dobrym nastroju, obserwująca go i wchłaniająca jego słowa. Wyczuwał chciwość jej spojrzenia. Patrzyła na niego i reagowała radosnym śmiechem na każdą nową absurdalną myśl, którą z siebie wyrzucał, i co jakiś czas mówiła: “Tak, tak, coś takiego”, po czym ściskała go mocno.

— Och, John — szepnęła. — Naprawdę wiesz, jak mnie uszczęśliwić. Jesteś najlepszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek miałam.

Pocałowała go i odkrył, że mimo gorąca sauny, łatwo było przenieść nacisk z agape na erosa. Jednak teraz byli jednością, byli niemożliwi do rozróżnienia, wspaniała, zmieszana z wielu strumieni rzeka miłości.

— Więc wyjdziesz za mnie i przeżyjemy to wszystko? — spytał, kiedy zamknął drzwi sauny i rzeka ich miłości zaczęła podążać do morza.

— Coś w tym rodzaju — odparła. Jej oczy miotały błyskawice, a twarz rozpromieniła się w czarownym uśmiechu.


Kiedy się spodziewasz żyć kolejne dwieście lat, zachowujesz się inaczej niż wtedy, kiedy masz żyć jedynie dwadzieścia.

Udowodnili to oboje niemal natychmiast. John spędził zimę w Acheronie, na skraju mglistej czapy z dwutlenku węgla, co roku o tej porze zalegającej biegun północny i wraz z Mariną Tokariewą oraz jej grupą laboratoryjną zaczął studiować areobotanikę. Zalecił mu to zajęcie Sax, a John chętnie na tę propozycję przystał, ponieważ czuł, że nie musi się spieszyć z wyjazdem. Sax najwyraźniej zdawał się zapominać o śledztwie związanym z sabotażami, co wzbudziło u Johna pewną podejrzliwość, toteż w wolnym czasie nadal starał się zbierać materiały poprzez Pauline. Koncentrował się na rejonach, które odwiedził, zanim przyjechał do Acheronu. Przeglądał też pliki przemieszczania się i zatrudnienia wszystkich osób, które podróżowały po terenach, gdzie miały miejsce sabotaże. Przypuszczał, że w sprawę zamieszana jest spora grupa ludzi, więc dane podróży indywidualnych mogły mu nie powiedzieć zbyt wiele. Wiedział jednak, że wiele osób na Marsie podróżuje na polecenie jakiejś organizacji, toteż sądził, że sprawdzając, kto wysyła ludzi w interesujące go miejsca, otrzyma pewne wskazówki. Sprawa nie była łatwa i musiał polegać na Pauline nie tylko w kwestii danych. Często potrzebował również porady, co nieco go martwiło.

Resztę czasu poświęcał na studiowanie od podstaw historii areobotaniki. Miał czas, nie musiał się spieszyć, obserwował więc rezultaty kolejnych eksperymentów. Przyglądał się grupie Mariny, która projektowała właśnie nowy gatunek drzewa. Studiował wraz z nimi i wykonywał dla nich proste prace laboratoryjne w rodzaju mycia szkła i tym podobne.

Drzewo miało posłużyć jako sklepienie wielowarstwowego lasu, który grupa zamierzała posadzić na wydmach Vastitas Borealis. Oparte było na genomie sekwoi, naukowcy pragnęli jednak drzew jeszcze większych niż sekwoje, wysokich może nawet na dwieście metrów, o pniach pięćdziesięciometrowej średnicy przy podstawie. Kora tych drzew przez większość czasu miała być zamarznięta, a szerokie liście o purpurowych spodach, które prawdopodobnie będą stale wyglądały, jak gdyby cierpiały z powodu choroby nikotynowej, powinny bez szkody dla siebie absorbować przeciętną dawkę promieniowania ultrafioletowego. Na początku John sądził, że planowany rozmiar drzew jest przesadny, ale Marina wyjaśniła mu, że takie rośliny byłyby zdolne przyjmować wielkie ilości dwutlenku węgla, absorbować zawarty w nim węgiel, a parujący tlen wysyłać z powrotem w atmosferę. Kiedyś powinny stanowić wspaniały widok. Obecnie pędy testowanych prototypów miały zaledwie dziesięć metrów wysokości, więc dopiero za dwadzieścia lat najlepsze okazy mogłyby osiągnąć optymalną wysokość. Nadal jednak wszystkie umierały w marsjańskich butlach; warunki atmosferyczne będą się musiały znacznie zmienić, by te drzewa przeżyły na zewnątrz. Ale i tak laboratorium Mariny robiło większe postępy niż inne.

Wszyscy przedstawiciele pierwszej setki zaczęli teraz pracować inaczej. Był to najprawdopodobniej rezultat kuracji, tak się przynajmniej wydawało na pierwszy rzut oka. Mogli sobie pozwolić na dłuższe eksperymenty. Dłuższe (tu John jęknął) śledztwa. Dłuższe myśli.

Pod wieloma względami jednak nic się nie zmieniło. John czuł się niemal tak samo jak przedtem, tyle tylko, że nie musiał brać megaendorfiny, aby od czasu do czasu poczuć osobliwe drżenie w mięśniach, które przedtem zdarzało mu się jedynie po naprawdę dużej dawce. Czuł się tak, jak gdyby dopiero co przepłynął kilka kilometrów albo całe popołudnie jeździł na przełaj na nartach. Gdyby teraz wziął megaendorfinę, byłoby to jak noszenie drew do lasu.

Wszystko jakby się żarzyło. Kiedy podczas spaceru znalazł się na szczycie wzniesienia, cały krajobraz w dole się jarzył: nieruchome buldożery, dźwig o wyglądzie szubienicy. Mógłby bez końca kontemplować świat wokół siebie. Maja wyjechała do Hellas, ale to nie miało znaczenia; ich związek był jak przejażdżka starą górską kolejką: znowu się kłócili, a ona co chwila wybuchała złością. Wszystko wydawało się nieważne teraz, w tym żarzącym się świecie, i niczego nie zmieniało w tym, co John czuł do niej, ani w tym, jak ona na niego — od czasu do czasu — patrzyła. Wiedział, że zobaczy ją za parę miesięcy, a na razie czasem rozmawiał z nią przez wideotelefon. Była to w tej chwili niewiele znacząca rozłąka, która wcale mu nie przeszkadzała.

To była dobra zima. Nauczył się sporo na temat areobotaniki i biotechnologii, a wieczorami, po kolacji, wypytywał mieszkańców Acheronu, jaki ich zdaniem powinien być ostateczny kształt społeczeństwa marsjańskiego i jak powinno ono funkcjonować. W Acheronie tego typu pytania zwykle prowadziły do rozważań o ekologii i jej przekształconej gałęzi — czegoś w rodzaju szczególnej “ekonomii”. Podchodzili do tych spraw o wiele bardziej krytycznie niż do polityki, którą Marina nazywała “domniemanym aparatem decyzyjnym”. Marina i Wład interesowali się szczególnie związkami ekonomii i ekologii i stworzyli system równań dla dziedziny, którą nazywali “ekoekonomią”, co zawsze brzmiało dla Johna jako “echoekonomia”. Lubił słuchać, gdy objaśniali swoje równania, i zadawał im wówczas mnóstwo pytań, poznając takie pojęcia, jak nośność, koegzystencja, przeciwadaptacja, mechanizmy prawnie uzasadnione czy wydajność ekologiczna.

— To jest jedyna rzeczywista miara naszego wkładu w ten system — mówił Wład. — Gdybyś spalił nasze ciała za pomocą mikrobomby i przeprowadził pomiary kalorymetryczne, stwierdziłbyś, że każde z nas zawiera około sześciu albo siedmiu kilokalorii na gram wagi i, rzecz jasna, musimy przyjmować sporo kalorii, aby podtrzymywać tę wartość przez całe życie. Natomiast nasza wydajność jest trudniejsza do zmierzenia, ponieważ to nie jest kwestia żerujących na nas drapieżców, jak w przypadkach klasycznych pomiarów wydajności; raczej jest to kwestia tego, jak wiele kalorii przetwarzamy w naszą pracę albo ile jej przesyłamy naszym następnym pokoleniom, coś w tym rodzaju… A poza tym większość z tego jest, oczywiście, sprawą dość, hmm, pośrednią i pociąga za sobą wiele spekulacji i subiektywnych opinii. Jeśli nie ustalisz wartości szeregu kwestii niefizycznych, dojdziesz do wniosku, że elektrycy, hydraulicy, budowniczowie reaktorów i inni pracownicy “produkcyjni” zawsze pozostaną najbardziej twórczymi członkami społeczności, podczas gdy artyści i im podobni nie wnoszą zupełnie żadnego wkładu.

— Brzmi to dla mnie niemal prawdziwie — zażartował John, ale Wład i Marina zignorowali jego słowa.

— Tak czy owak, tym właśnie mniej więcej jest ekonomia dla większości ludzi… albo należy ją mierzyć w kategoriach smaku, wyznaczając liczbowe wartości dla spraw niepoliczalnych. A potem udawać, że wcale się tych liczb nie ustaliło… W tym sensie ekonomia jest bliska astrologii, z wyjątkiem tego, że ekonomia służy do uzasadniania aktualnej struktury władzy i dlatego ma wielu żarliwych zwolenników wśród warstw najpotężniejszych.

— Może lepiej skoncentrujmy się po prostu na tym, co tu robimy — wtrąciła Marina. — Podstawowe równanie jest bardzo proste: wydajność równa jest liczbie kalorii, które spalasz, podzielonej przez liczbę kalorii, które wnosisz. To, co uzyskamy, mnożymy przez sto, aby uzyskać wynik procentowy. W klasycznym wzorcu przetwarzania kalorii do danego drapieżcy trafia przeciętnie od dziesięciu do dwudziestu procent. W każdym razie większość drapieżców, które znajdują się na szczytach łańcuchów pokarmowych, otrzymuje więcej niż pięć procent.

— Dlatego właśnie środowisko tygrysa to setki kilometrów kwadratowych — powiedział Wład. — Monopoliści kapitalistyczni nie są w porównaniu z nimi zbyt skuteczni.

— Z tego wniosek, że tygrysy nie mają nad sobą drapieżników nie dlatego, że są tak brutalne, ale dlatego że nie warto się wysilać — oznajmił John.

— Właśnie!

— Problem leży w obliczeniu tych wartości — zauważyła Marina. — Musieliśmy po prostu dla wszystkich rodzajów aktywności ustalić pewne wartości równoważne kalorii i dopiero od tego zacząć.

— Zaraz, przecież rozmawialiśmy o ekonomii — zaprotestował John.

— To naprawdę jest ekonomia, nie rozumiesz tego? Nasza ekoekonomia! Wszyscy powinni żyć, jakby to powiedzieć… biorąc pod uwagę kalkulacje ich rzeczywistego wkładu w ludzką ekologię. Każdy z nas może zwiększyć swoją wydajność ekologiczną. Trzeba jedynie nieco się wysilić, aby zredukować tę wielką liczbę kilokalorii, którą zużywamy — to jest stary argument biednego Południa przeciwko nadmiernej energetycznej konsumpcji industrialnej Północy. Istniała prawdziwa ekologiczna baza dla tego zarzutu, ponieważ niezależnie od tego, ile państwa uprzemysłowione wyprodukowały, w ogólnym bilansie i tak nigdy nie okazywały się tak wydajne jak biedne Południe.

— Byli drapieżcami żywiącymi się Południem — podsumował John.

— Tak, i zaczną również żerować na nas, jeśli im na to pozwolimy.

A tak samo jak w wypadku wszystkich drapieżców, ich wydajność jest niska. Ale tu, w tym teoretycznym stanie niezależności, o którym mówisz… — Uśmiechnęła się na widok skonsternowanej miny Johna. — Tak, tak, naprawdę, musisz przyznać, że o tym właśnie mówisz przez cały czas, John, gdy myślisz o swoim marsjańskim społeczeństwie… Co to ja… aha, więc nie bierzesz pod uwagę istnienia prawa, tego, że ludzi nagradza się zależnie od ich wkładu do systemu.

Dmitri, który akurat wszedł do laboratorium, wtrącił:

— Każdemu według jego wydajności, każdemu według potrzeb!

— Nie, to nie jest to samo — pokręcił głową Wład. — To oznacza, że dostajesz tyle, za ile zapłacisz!

— Tak, to prawda — zgodził się John. — Ale czym to się różni od już istniejącej ekonomii?

Na te słowa obruszyli się wszyscy troje, najbardziej Marina.

— W tamtej ekonomii istnieje wiele rodzajów złudnej pracy! Dla większości zawodów na Ziemi wyznaczono nierzeczywiste wartości! Cała ponad-narodowa klasa kierownicza nie robi nic, czego nie mógłby zrobić komputer, i są tam całe masy stanowisk pasożytniczych, które nie wnoszą nic do systemu, jeśli oceniać je według przydatności ekologicznej. Reklama, obrót akcjami, cały aparat służący do pomnażania pieniędzy jedynie za pomocą obracania nimi… To jest nie tylko zajęcie marnotrawne, ale i korumpujące, ponieważ podczas takiej manipulacji zniekształca się wszystkie znaczące wartości pieniężne.

Machnęła z oburzeniem ręką.

— Widzisz — dodał Wład — można powiedzieć, że ich wydajność jest bardzo niska i że żerują na systemie, mimo iż nie są drapieżcami. Gdybyśmy chcieli ich zdefiniować, mielibyśmy dwa wyjścia: albo uznajemy, że znajdują się na szczycie łańcucha konsumpcyjnego, albo trzeba ich nazwać pasożytami. Reklama, brokerstwo finansowe, pewne rodzaje manipulacji prawem, niektóre rodzaje polityki…

— Ależ te opinie to tylko wasze subiektywne sądy! — krzyknął John. — W jaki sposób wyznaczacie wartości kaloryczne dla tylu różnorodnych działalności?

— No cóż, zrobiliśmy, co w naszej mocy, aby obliczyć, ile wnoszą do systemu w wartościach… hm, fizycznych… Ile warta jest ich działalność, oceniana w kategoriach jedzenia, wody, mieszkania, ubrania, pomocy medycznej, nauki czy wolnego czasu. Rozmawialiśmy o tym i wszyscy w Acheronie proponowali jakąś liczbę… wybieraliśmy przeciętną… Chodź, pokażę ci…

Rozmawiali o tym przez cały wieczór przed ekranem komputera. John zadawał pytania i co jakiś czas włączał Pauline, aby przegrać dane demonstrowane na ekranach i nagrać na taśmę rozmowy. Wykreślali równania i wystukiwali schematy działań. Potem zrobili sobie przerwę na kawę i wyruszyli na wierzchołek “żebra”, a przemierzając oranżerię kłócili się zażarcie o mierzoną w kilokaloriach wartość hydrauliki, opery, programowania symulacji komputerowych i tym podobnych rodzajów działalności ludzkiej. Tak spędzali kolejne dni. Pewnego popołudnia tuż przed zachodem słońca znaleźli się na szczycie wzniesienia. John podniósł oczy znad równania wypisanego na naręcznym notesiku komputerowym i spojrzał wzdłuż zbocza na Olympus Mons.

Niebo pociemniało. Boone’owi przyszło do głowy, że może zbliża się kolejne podwójne zaćmienie: Fobos znajdował się tak nisko nad głową, że przesuwając się zasłaniał jedną trzecią Słońca, a Dejmos mniej więcej jedną dziewiątą i parę razy w miesiącu zdarzało się, że ich tory się przecinały i na powierzchnię padał cień. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby własne oko pokryło się mgłą albo jakby się miało złe myśli.

Tym razem jednak nie było to zaćmienie; Olympus Mons był niewidoczny, a leżący wysoko południowy horyzont stanowił mglistą brązową pręgę.

— Spójrzcie na to! — krzyknął John, wskazując na południe. — Nadciąga burza pyłowa.

Od dziesięciu lat nie mieli na Marsie burzy globalnej. John wywołał na naręcznym komputerku meteorologiczne zdjęcia satelitarne. Źródło burzy znajdowało się w pobliżu Senzeni Na — moholowego miasta w Thaumasii. John zadzwonił do Saxa i zobaczył na ekranie, jak jego zaskoczony przyjaciel mruży w zamyśleniu oczy.

— Prędkość wiatru na krawędzi burzy dochodziła do sześciuset sześćdziesięciu kilometrów na godzinę — oświadczył Sax. — Nowy rekord planety. … Ta burza będzie chyba poważna… A myślałem, że skrytopłciowe gleby w strefach burzowych stłumią te wiatry albo nawet zatrzymają. Najwyraźniej coś w tym modelu nie gra.

— Cóż, Sax, nie wygląda to wszystko najlepiej, ale nie martw się, jakoś to będzie. Muszę już kończyć, ponieważ burza właśnie idzie dokładnie na nas i chcę popatrzeć.

— Baw się dobrze — mruknął z nieruchomą twarzą Sax. John się rozłączył. Wład i Ursula szydzili z modelu Saxa: według niego gradienty temperatury między biotycznie odmrożoną glebą a resztą zamarzniętych terenów miały być większe niż kiedykolwiek, a wiatry między tymi dwoma regionami odpowiednio gwałtowniejsze, tak że kiedy w końcu poderwą luźne drobinki miału, oddalą się. Zupełnie oczywiste.

— A teraz to się zdarza — powiedział do siebie John. Zaśmiał się i zszedł do oranżerii, aby na własne oczy zobaczyć zbliżanie się burzy. Naukowcy potrafią być wobec siebie tacy zjadliwi, pomyślał.

Ściana pyłu toczyła się w dół długimi lawowymi stokami północnej aureoli Olympus Mons. Burza zdążyła już przepołowić ląd w zasięgu wzroku, gdy John pierwszy raz nań spojrzał, i teraz zbliżała się jak gigantyczna sztormowa fala o barwie czekoladowego mleka, wysoka na dziesięć tysięcy metrów, z brązowym filigranem pieniącym się w górze i z boków. Przetaczała się, zostawiając za sobą na różowym niebie wielkie serpentyny.

— O rany! — krzyknął John. — Zbliża się! Zbliża się do nas! — Nagle wydało mu się, że wierzchołek “żebra” Acheronu znalazł się wysoko nad długimi wąskimi kanionami fossae, a poniżej żebrowego pasma, które jak smocze grzbiety wychylało się z popękanej zastygłej lawy: dzikie miejsce, które okazało się zbyt wysoko położone, zbyt wyeksponowane, aby stawić czoło atakowi takiej burzy. John zaśmiał się i przycisnął twarz do południowych okien oranżerii. Spojrzał w dół i znowu krzyknął: — Ach! Patrzcie na to! Uch!

A potem nagle wraz z innymi znalazł się w samym centrum nawałnicy. Całą widoczną za szybami przestrzeń wypełniła ciemność i wysoki szum. Pierwsze uderzenie w pasmo Acheronu wyzwoliło dziki atak turbulencji i szybkie zawirowania cykloniczne, które pojawiały się i znikały, poziome i pionowe, w górę po kilku spadzistych wąwozach w podłużnym paśmie. Nieustanne wycie wiatru przerywał łoskot, kiedy porywy burzy wstrząsały wzniesieniami, uderzały w nie, a potem się załamywały. Nagle, oszałamiająco gwałtownie wiatr się ustalił, stał się równą stojącą falą i pył uniósł się aż do wysokości twarzy Johna. Żołądek podchodził mu do gardła i czuł się, jak gdyby oranżeria zaczęła nagle z niesamowitą prędkością spadać. Niewątpliwie tak właśnie to wyglądało, ponieważ pasmo spowodowało dziki prąd wstępujący. Boone cofnął się i zobaczył, że pył przewala się strumieniami nad jego głową i pędzi dalej na północ. Po tej stronie oranżerii mógł widzieć na odległość kilku kilometrów, aż w pewnej chwili wiatr uderzył znowu w ziemię i przesłonił widok w kolejnych wybuchach pyłu.

— Ach! — krzyknął znowu John.

Oczy miał suche, a w ustach czuł jakąś lepkość. Wiele drobin miału było wielkości mniejszej niż mikron. Czy to ich słaby blask jaśnieje już na bambusowych liściach, zastanowił się Boone. Nie. To tylko niesamowite światło burzy. John jednak sądził, że w końcu i tak pył pokryje wszystko. Żaden system uszczelniający nie zdoła go zatrzymać.

Wład i Ursula nie byli zupełnie pewni, czy oranżeria jest w stanie przeciwstawić się wiatrowi, i zachęcili wszystkich do zejścia na dół. Boone ruszył wraz z innymi i po drodze jeszcze raz połączył się z Saxem. Zaciskając usta jeszcze mocniej niż zwykle, Russell powiedział Johnowi z pozornym spokojem, że przez tę burzę stracą sporo nasłonecznienia. Temperatura przy powierzchni równika była średnio o osiemnaście stopni wyższa niż w punkcie odniesienia, ale w pobliżu Thaumasii powietrze ochłodziło się już o sześć stopni i temperatura nadal będzie spadać w miarę rozwoju nawałnicy. I, jak dodał na koniec Sax z masochistyczną satysfakcją, prądy termiczne w moholu spowodowały, że pył podnosi się wyżej niż kiedykolwiek przedtem, możliwe więc, że burza potrwa bardzo długo.

— Nie kracz, Sax — rzekł John. — Osobiście sądzę, że będzie krótsza niż zwykle. Nie bądź takim pesymistą.

Znacznie później, kiedy burza trwała już drugi Mrok, Sax przypomniał Johnowi tę przepowiednię ze zwykłym nieznacznym uśmieszkiem.


Podczas burzy oficjalnie zakazane było podróżowanie pociągiem i niektórymi często używanymi dwupasmowymi trasami transponderowymi, ale kiedy stało się oczywiste, że pogoda nie zmieni się przed końcem lata, John zlekceważył zakazy i ruszył w dalszą drogę. Starannie sprawdził wyposażenie rovera i doczepił na tyłach drugi, rezerwowy pojazd z zainstalowanym radionadajnikiem o dodatkowej mocy. Uznał, że te zabezpieczenia oraz jego komputer Pauline ulokowany na siedzeniu kierowcy wystarczą, by przejechać większą część półkuli północnej. Awarie roverów zdarzały się niezwykle rzadko, dzięki zainstalowaniu w ich komputerach kontrolnych kompleksowych systemów silnikowych, a uszkodzenie dwóch łazików naraz było prawie niemożliwe — na przestrzeni ostatnich lat zanotowano zaledwie jeden taki wypadek. Toteż John pożegnał się serdecznie z grupą “Acheron” i wyruszył na kolejną wędrówkę.

Jazda w czasie burzy przypominała podróżowanie w nocy, tyle że było to znacznie bardziej interesujące. Obok pojazdu wzlatywał w podmuchach pył. Co jakiś czas w ścianie kurzu pojawiały się maleńkie prześwity i wtedy John dostrzegał fragmenty krajobrazu w kolorze przytłumionej sepii. Cały świat jakby poruszał się w kierunku południowym, po czym ślepo pędząca burza pyłu znowu wracała, uderzając w okna pojazdu. Podczas najgorszych porywów rover kołysał się ostro na amortyzatorach, a pył dostawał się naprawdę wszędzie.

Czwartego dnia podróży Boone skierował się również prosto na południe i zaczął wjeżdżać północno-zachodnim stokiem płaskowyżu Tharsis. Była to niemożliwa do dostrzeżenia w mroku burzy pochyłość. Boone jechał cały dzień, zanim znalazł się wysoko na stoku Tharsis, pięć kilometrów w prostej linii nad Acheronem.

Zatrzymał się przy kolejnej kopalni w pobliżu krateru “Pt” (nazywanego przez wszystkich Pete), położonego w górnym krańcu pochyłości Tantalus Fossae. Wypukłość Tharsis wyrzuciła kiedyś z siebie wielki potop lawy, który pokrył Alba Patera. Następnie skorupa zastygłej magmy popękała i w ten sposób powstały właśnie kaniony Tantalus. Wtórne pęknięcia kilku z nich odsłoniły bogatą w platynoid intruzję wulkaniczną typu mafie. Nadano jej nazwę Merensky Reeflets. Pracujący tu górnicy, prawdziwi Azanianie z dawnej RPA, byli to biali mężczyźni, którzy określali siebie mianem Afrykanerów i między sobą używali języka afrikaans. Chętnie opowiedzieli Johnowi o swojej historii, religii, o narodzie, który symbolizowało pojęcie volk i masowej wędrówce swego ludu, czyli treku. Kaniony, w których pracowali, nazwali Wolnym Stanem Nowa Orania i Nowa Pretoria. Podobnie jak górnicy z Bradbury Point, ci również pracowali dla Armscoru.

— Tak, oczywiście, że tak — powiedział radośnie kierownik operacji. Po angielsku mówił z akcentem, który brzmiał jak nowozelandzki. Miał wydatną szczękę, zadarty nos oraz wielki, krzywy uśmiech. Był bardzo pewny siebie. — Znaleźliśmy tu żelazo, miedź, srebro, magnez, glin, złoto, platynę, tytan, chrom i co tam jeszcze chcesz. Siarczki, tlenki, krzemiany, miejscowe metale. Wielka Skarpa ma w sobie wszystko.

Kopalnia egzystowała już prawie cały Mrok. Składała się z kopalni odkrywkowych na dnie kanionu i osiedla na wpół zakopanego w płaskowzgórzu między dwoma największymi kanionami. Wyglądało jak przezroczysta skorupka jaja, w którą wpakowano farsz z zielonych drzew i pomarańczowych dachówek.

John spędził tu dłuższy czas, gawędząc przyjacielsko i zadając subtelne pytania. Pamiętając o “ekoekonomii” grupy z Acheronu, spytał, jak zamierzają dostarczyć ten cenny, ale ciężki ładunek na Ziemię. Czy koszty nie przewyższą potencjalnego zysku?

— Oczywiście, że tak — odpowiadali, dokładnie tak jak mieszkańcy Bradbury Point. — Ale pomoże nam kosmiczna winda.

A ich szef dodał:

— Dzięki niej znajdziemy się na ziemskim rynku. Bez windy nigdy niczego nie wyślemy z tej planety.

— To niekoniecznie musi być aż tak złe — zauważył John, ale nie zrozumieli go, a kiedy próbował im wyjaśnić swój punkt widzenia, zmieszali się tylko i uprzejmie kiwali głowami; najwyraźniej wszelkimi sposobami usiłowali uniknąć myślenia o polityce i wyraźnie się od Johna odsunęli. Kiedy John to spostrzegł, zaczął poruszać temat polityki, ilekroć tylko chciał zyskać dla siebie trochę czasu. Jak powiedział Mai pewnej nocy w rozmowie przez naręczny telefon, przypominało to rzucenie na środek pokoju pękniętego kanistra z benzyną. W jednym z takich momentów John poszedł nawet do centrum kierowania eksploatacją i, ponieważ przez kilka popołudniowych godzin był sam, podłączył Pauline do rejestrów tamtejszych komputerów i skopiował wszystkie możliwe dane. Pauline nie dostrzegła nic niezwykłego w działaniach w Merensky Reeflets, ale zasygnalizowała pewną wymianę korespondencji z centralą Armscoru, z której wynikało, że tutejsza grupa prosiła o przysłanie stuosobowej jednostki dla ochrony kopalni i Singapur się zgodził.

John aż gwizdnął z wrażenia.

— Co na to UNOMA?

Wszystkie sprawy związane z bezpieczeństwem miały leżeć wyłącznie w gestii tej agendy ONZ, która wprawdzie zwykle dość rutynowo udzielała zgody na prośby o ochronę prywatną, ale setka ludzi? John poinstruował Pauline, aby przejrzała wydawane przez UNOMĘ rozporządzenia w tej kwestii, i wyszedł na kolację z Afrykanerami.

Znowu mówili o konieczności stworzenia windy kosmicznej.

— Jeśli jej nie będzie, ci z Ziemi po prostu nas zlekceważą, polecą prosto na jakieś planetoidy i nie będą się musieli martwić żadną studnią grawitacyjną, prawda?

Mimo pięciuset mikrogramów megaendorfiny w organizmie, John nie był w radosnym nastroju.

— Powiedzcie mi — spytał w pewnej chwili — czy pracują tu jakieś kobiety?

Popatrzyli na niego w milczeniu. Naprawdę, pomyślał John, jesteście jeszcze gorsi niż muzułmanie.

Wyjechał następnego dnia i ruszył do Pavonis. Jego myślami całkowicie zawładnął pomysł stworzenia windy kosmicznej.


Boone posuwał się w górę długim stokiem Tharsis. Ani razu nie udało mu się dostrzec stromego, czerwonego jak krew stożka Ascraeus Mons; zagubił się gdzieś w pyle wraz z resztą tego świata. Podróż Johna składała się teraz z oddzielnych fragmentów, czuł się, jakby wrzucano go do kolejnych pomieszczeń, które co jakiś czas nagle się wokół niego pojawiały. Minął Ascreus, jadąc zachodnim stokiem wzniesienia, a potem ruszył w górę między Ascreus a Pavonis ku szczytowi Tharsis. Od tego miejsca dwupasmowa droga transponderowa stała się faktyczną betonową trasą — betonem pod pędzącymi kołami i mgłą pyłu, betonem, który w pewnej chwili wzniósł się ostro i poprowadził rover prosto na północne zbocze Pavonis Mons. Jazda ku temu kraterowi trwała tak długo, że Boone’owi zaczęło się wydawać, iż odbywa po omacku jakąś powolną parodię startu w kosmos.

Położenie Pavonis, jak przypomnieli mu Afrykanerzy, było zdumiewające: okrągłe “O” jego kaldery wyglądało jak piłka umieszczona dokładnie na linii równika. Właśnie ten fakt zwrócił na niego szczególną uwagę pomysłodawców windy kosmicznej. Południowy stok góry wydał im się idealnym miejscem do jej zainstalowania: znajdował się na samym równiku i wznosił dwadzieścia siedem kilometrów ponad poziom powierzchni. Phyllis już zarządziła budowę osiedla przygotowawczego na jego południowym obrzeżu. Rzuciła się w wir pracy nad budową windy i stała się jednym z jej czołowych organizatorów.

Jej osiedle zostało wykopane w ścianie kaldery w stylu Echus Overlook, toteż okna w pokojach wielopiętrowego bloku wychodziły na kalderę albo raczej będą na nią wychodzić, kiedy opadnie pył. Na razie pojawiające się obrazy ukazywały kalderę jako proste koliste wgłębienie o zboczach liczących pięć tysięcy metrów, lekko i tarasowate wznoszących się w pobliżu dna. Kaldera w przeszłości często się osuwała, ale zawsze niemal w tym samym miejscu. Pavonis Mons był jedynym tak regularnym spośród wielkich wulkanów; kaldery pozostałych trzech wyglądały jak układy zachodzących na siebie kręgów, z których każdy znajdował się na innej głębokości.

Nowe osiedle — na razie bezimienne — budowała UNOMA, ale sprzęt i ludzi dostarczył jeden z największych ponad-narodowych koncernów: Praxis. W ukończonych pomieszczeniach tłoczyło się obecnie kierownictwo tej firmy i członkowie zarządów innych ponad-narodowych konsorcjów, które podpisały kontrakty na część projektu windy, między innymi reprezentanci Amexu, Oroco, Subarashii i Mitsubishi. Prace koordynowała Phyllis, która najwidoczniej pełniła obecnie funkcję asystentki Helmuta Bronskiego odpowiedzialnej za operację Pavonis.

Helmut zresztą również był w Pavonis. John przywitał się z nim i z Phyllis, ci przedstawili go kilku przebywającym tu gościnnie konsultantom, a następnie powiedli do dużego, wysokiego pomieszczenia z oknem na całą ścianę. Na zewnątrz wirowały chmury ciemnopomarańczowego pyłu bez końca opadające na kalderę, przez co Boone miał wrażenie, że pokój co jakiś czas — zrywami — unosi się w górę w tym przyćmionym zmiennym świetle.

Jedynym “meblem” w tej sali był marsjański globus o średnicy jednego metra, który spoczywał na sięgającym Johnowi do pasa błękitnym plastikowym stojaku. Z miejsca na globusie, gdzie zaznaczono wypukłość krateru Pavonis Mons, wychodził prawie pięciometrowy srebrny drut. Na jego końcu znajdowała się mała czarna kropka. Globus obracał się na stojaku z prędkością równą mniej więcej jednemu obrotowi na minutę, a srebrny przewód i kropka wirowały wraz z nim, zawsze pozostając ponad Pavonis.

Globus otaczała ośmioosobowa grupa.

— To jest dokładny model w zmniejszonej skali — odezwała się Phyllis. — Odległość satelity areosynchronicznego wynosi 20.435 kilometrów od środka masy, a promień od środka Marsa do równika wynosi 3.386 kilometrów, toteż satelita znajduje się 17.049 kilometrów od powierzchni. Jeśli tę wielkość podwoimy i dodamy długość promienia, otrzymamy 37.484 kilometrów. Ponieważ mamy na drugim końcu skałę balastową, więc w rzeczywistości kabel nie musi być aż tak długi. Ostatecznie jego średnica wyniesie około dziesięciu metrów, a waga mniej więcej sześć miliardów ton. Materiał do jego wykonania uzyskamy z końcowego punktu balastowego: planetoidy o początkowej masie około trzynastu i pół miliarda ton i ostatecznej — kiedy budowa kabla zostanie ukończona — w przybliżeniu siedem i pół miliarda ton. Po pierwsze, planetoida, jakiej potrzebujemy, nie może być zbyt duża, powinna mieć mniej więcej cztery kilometry średnicy. Obecnie marsjańską orbitę przecina sześć planetoid typu Amor. Wykorzystamy jedną z nich. Kabel wyprodukują roboty eksploatujące, przetwarzające węgiel w chondrytach wybranej planetoidy. Potem, w ostatniej fazie budowy, kabel zostanie doprowadzony do jej punktu zaczepienia, czyli właśnie tutaj. — Phyllis dramatycznym gestem wskazała na podłogę. — W tym momencie sam kabel znajdzie się na orbicie areosynchronicznej, ledwie dotykając powierzchni Marsa. Na jego masę będą równocześnie miały wpływ: siła przyciągania planety, siła odśrodkowa jego górnej części oraz końcowa skała balastowa.

— A co z Fobosem? — spytał John.

— Tak, oczywiście, bierzemy go pod uwagę. Kabel będzie wibrować, aby uniknąć zderzenia z księżycem. Autorzy projektu nazywają jego ruch wahaniem Clarke’a. Nie powinniśmy mieć z tą sprawą kłopotu. W ten sam sposób ominiemy zresztą Dejmosa, ale ponieważ jego orbita jest bardziej nachylona, problem ten nie będzie się pojawiał zbyt często.

— A co się stanie, kiedy Dejmos znajdzie się akurat na drodze kabla? — spytał Helmut, którego twarz promieniała z radości.

— Do kabla przyczepimy co najmniej kilkaset wind i dla przeciwwagi przeniesie się część obciążenia na orbitę. Znajdzie się tam, jak zwykle, sporo przybyłego z Ziemi materiału do obciążenia, toteż zapotrzebowanie energetyczne wind zostanie zminimalizowane. Możliwe jest także wykorzystanie obracającego się kabla jako procy: uwolnione z balastowej planetoidy obiekty dla wypchnięcia ku Ziemi użyją siły rotacji Marsa, a więc do uzyskania pożądanej prędkości startowej właściwie nie będzie im już potrzebna dodatkowa energia. To jest prosta, skuteczna i nadzwyczaj tania metoda zarówno wynoszenia ciężaru w przestrzeń, jak i przyspieszenia jego lotu ku Ziemi. Ponadto dzięki najnowszym odkryciom metali strategicznych, których pokłady są już na naszej rodzimej planecie coraz rzadsze, tania winda i siła takiego pchnięcia są dosłownie nieocenione. Winda stworzy możliwość wymiany towarowej, dotąd praktycznie niemożliwej z powodu zbyt dużych kosztów; stanie się jednym z najważniejszych elementów marsjańskiej ekonomii, osią naszego przemysłu. A jej budowa nie jest wcale kosztowna. W pewnym momencie wrzucimy po prostu na właściwą orbitę odpowiednią planetoidę zawierającą węgiel i umieścimy tam automatyczne urządzenie o napędzie jądrowym, które zbuduje z materii planetoidy kabel. Urządzenie zacznie pracować, a po jakimś czasie “wypluje” z siebie kabel jak pająk rozwijający pajęczynę. Nasze zadanie będzie więc polegało głównie na czekaniu. Poza tym będziemy mieli niewiele do zrobienia… Urządzenie powinno produkować ponad trzy tysiące kilometrów kabla rocznie, co oznacza, że trzeba zacząć prace jak najszybciej, ponieważ produkcja potrwa dziesięć albo jedenaście lat. Sądzę jednak, że naprawdę warto poczekać na efekty.

John popatrzył badawczo na Phyllis. Jak zawsze, jej zapał zrobił na nim wielkie wrażenie. Zachowywała się tak, jak dający świadectwo swej wiary neofita albo kaznodzieja na ambonie. Mówiła spokojnie i z niezachwianą pewnością siebie. Ta winda była dla niej jak cud. Bajkowy Jaś wspinający się do nieba po łodydze fasoli. Wniebowstąpienie… Nad projektem unosiła się aura czegoś nadprzyrodzonego.

— Naprawdę nie mamy zbyt dużego wyboru — kontynuowała Phyllis. — W ten sposób wydobędziemy się z naszej studni grawitacyjnej, wyeliminujemy ją jako problem fizyczny i ekonomiczny. Winda to przełom. Bez niej jesteśmy jak zajazd na odludziu, jak objazd, z którego nie ma drogi do miasta, jak Australia w dziewiętnastym wieku… Zbyt dalecy, aby odegrać znaczącą rolę w światowej gospodarce. Ludzie ominą Marsa i sami zaczną eksploatować złoża bezpośrednio z planetoid, ponieważ na tych małych ciałach niebieskich znajduje się wielka obfitość minerałów, a nie ma problemów z grawitacją. Bez windy nasza kolonia pozostanie niczym.

Shikata ga nai, pomyślał John z sarkazmem. Phyllis popatrzyła na niego dziwnie przez bardzo krótką chwilę i poczuł się tak, jakby wymówił to na głos.

— Nie możemy pozwolić, aby nas odsunięto — mówiła dalej. — A co najważniejsze, nasza winda posłuży jako eksperymentalny prototyp dla ziemskiej. Ponad-narodowe konsorcja, które zdobędą doświadczenie konstruując tę windę, z pewnością uzyskają możliwość zawiadywania budową o wiele znaczniejszego projektu ziemskiego. Wierzę bowiem, że Ziemia podąży w nasze ślady i również pokusi się o stworzenie podobnego urządzenia.

Phyllis mówiła dalej, kreśląc kolejne aspekty planu, a potem zaczęła — jak zwykle w sposób elegancki i uprzejmy — odpowiadać na pytania zgromadzonych dyrektorów. Uśmiechali się do niej, a ona stała przed nimi zarumieniona, błyskając białkami bystrych oczu. John niemal dostrzegał języczki ognia migoczące w masie jej kasztanowatych włosów, które w świetle burzy wyglądały jak diadem wysadzany klejnotami. Dyrektorzy i naukowcy związani z projektem puszyli się pod jej spojrzeniem; byli dla niej ważni i wiedzieli o tym. Na Ziemi występowały już spore braki szeregu metali, które ekipy górnicze znajdowały na Marsie. Na eksploatacji tutejszych minerałów i przetransportowaniu ich na Ziemię można było zbić ogromny majątek. A ktoś, kto posiadałby kawałek “mostu”, przez który będzie musiała przejść dosłownie każda uncja metalu, zarobiłby jeszcze więcej. Nic więc dziwnego, że Phyllis i reszta ekipy wyglądali jak nawiedzeni.

Tego wieczoru tuż przed kolacją John stojąc w swojej łazience i nie patrząc w lustro, połknął dwie tabletki megaendorfiny. Przez Phyllis poczuł się źle, ale lekarstwo pomogło. Musisz pamiętać, tłumaczył sobie, że Phyllis jest przecież tylko kolejnym elemencikiem układanki. Więc kiedy siadał do kolacji, był już w wylewnym nastroju. W porządku, pomyślał, będziecie mieli tę złotą “łodygę fasoli”. Ale przecież nie jest wcale przesądzone, że zdołacie ją zatrzymać dla siebie… W gruncie rzeczy możliwość taka wydawała się raczej wielce nieprawdopodobna. Toteż ich wyraźne samozadowolenie i radość z oczekujących profitów były niezbyt mądre i dość drażniące. John zaśmiał się, przypominając sobie jedną z ich entuzjastycznych dyskusji, i spytał Phyllis:

— Czy nie uważasz, że winda może się stać własnością prywatną?

— W ogóle nie bierzemy tej możliwości pod uwagę — odparła Phyllis ze swoim olśniewającym uśmiechem.

— Ale oczekujesz, że ktoś zapłaci za jej budowę. A potem zostaną przyznane koncesje… Spodziewasz się chyba zarobić na tym przedsięwzięciu, czy nie na tym właśnie polegają ryzykowne inwestycje w kapitalizmie?

— No, oczywiście — odrzekła Phyllis, wyraźnie obrażona, że John tak otwarcie porusza ten problem. — Wszyscy na Marsie będą czerpali zyski z windy, taka jest natura tego przedsięwzięcia.

— A ty będziesz pobierać procent od każdego procentu. — Drapieżcy na szczycie łańcucha pokarmowego. Albo raczej pasożyty na górze i na dole, wszędzie, na całej długości… — Jak sądzisz, czy budowniczowie mostu Golden Gate zbili na nim fortunę? Czy na zyskach z tego projektu powstały wielkie międzynarodowe imperia finansowe? Nie. To był projekt publiczny. Budowniczowie byli pracownikami publicznymi, otrzymywali normalną zapłatę za swoją pracę. Chcesz się założyć, że nowy marsjański traktat będzie zawierał podobną klauzulę w kwestii bazy materialnej dla budowy windy? Ja jestem absolutnie przekonany, że tak się stanie.

— Może, ale traktat zostanie zrewidowany dopiero za dziewięć lat — zauważyła Phyllis. Jej oczy nadal błyszczały. John roześmiał się.

— Tak, to prawda! Ale nie uwierzyłabyś, ile głosów poparcia dla pewnych punktów traktatu słyszę wszędzie na tej planecie, ile osób pragnie umieścić w nim klauzulę jeszcze bardziej ograniczającą udział ziemskiego kapitału inwestycyjnego i odpływ ewentualnych zysków. Nie zwracasz na to uwagi, ale musisz pamiętać, że to jest system ekonomiczny zbudowany od początku do końca na zasadach… naukowych. Mamy tutaj bardzo ograniczone możliwości i aby stworzyć trwałą społeczność, musimy być wyczuleni na ten problem. Nie możesz pragnąć ot tak po prostu przetransportować surowce stąd na Ziemię — epoka kolonialna już dawno się skończyła, wszyscy musicie o tym pamiętać.

Znowu się roześmiał na widok wpatrzonych weń z natężeniem oczu współbiesiadników.

Przypomniał to sobie później, gdy już znalazł się z powrotem w swoim pokoju. Przyszło mu do głowy, że przesadził, że nie trzeba im było tak dokładnie uświadamiać złożoności sytuacji. Przedstawiciel Amexu podniósł nawet dłoń do ust, aby polecić swemu komputerowi zrobienie notatki. Jego gest był oczywisty, ten mężczyzna pomyślał sobie, że John Boone przekazuje złe wieści. Szepcąc w swój nadgarstek, przez cały czas wpatrywał się w Johna; najwyraźniej chciał, aby Boone zauważył jego posunięcie. Cóż, najwidoczniej John znalazł tu kolejnych podejrzanych. Tej nocy długo się męczył, nie mogąc zasnąć.


Nazajutrz opuścił Pavonis i skierował się na wschód, zjeżdżając w dół Tharsis. Zamierzał przejechać siedem tysięcy kilometrów do Hellas, aby odwiedzić Maję. Samotna podróż dłużyła mu się dziwnie z powodu Wielkiej Burzy. W ciemnych prześwitach, przez falujące warstwy piasku, migały Johnowi fragmenty południowych wyżyn. Nieustannie towarzyszył mu zmienny akompaniament świszczącego wiatru. Maja na pewno ucieszy się z jego wizyty. Zresztą, nigdy przedtem nie był w Hellas, a wiedział, że jest tam wielu ludzi, którzy pragną się z nim spotkać. Na północ od Low Point odkryli sporych rozmiarów formację wodonośną, więc chcieli wypompować z niej wodę na powierzchnię i w jakimś nisko położonym miejscu stworzyć jezioro o wiecznie zamarzniętej powierzchni, która nieprzerwanie sublimowałaby w atmosferę, ale którą mogliby stale uzupełniać od dołu. Podtrzymywany w ten sposób staw wzbogacałby atmosferę, a równocześnie służył jako zbiornik i radiator ciepła dla roślinności uprawianej w kręgu ukrytych pod kopułą farm wokół jeziora. Maję bardzo ekscytowały te plany.

John jechał cały czas w stanie lekkiego oszołomienia. Obserwował, jak z obłoków pyłu wyłania się jeden krater za drugim. Pewnego wieczoru zatrzymał się w chińskiej kolonii, której członkowie mieszkali w dużych blaszanych budowlach przypominających dawne przyczepy pierwszej setki i znali zaledwie kilka słów po angielsku. Podczas rozmowy John i osadnicy musieli korzystać z programu translacyjnego AI, który tak ich wszystkich rozśmieszył, że prawie ciągle chichotali. Dwa dni później Boone zatrzymał się na jeden dzień w punkcie eksploatacji i przetwarzania powietrza w górnym przepuście między kraterami. Kolonię tę w całości zamieszkiwali Japończycy. Wszyscy mówili biegle po angielsku. Byli zmartwieni, ponieważ burza unieruchomiła ich kondensatory atmosferyczne. Technicy uśmiechali się ze smutkiem. Pokazali Johnowi koszmarny kompleks systemów filtracyjnych, które zamontowali od razu na początku nawałnicy, chcąc utrzymać pompy przy pracy. Niestety, ani ten pomysł, ani inne nic nie pomogły — kondensatory nie chciały działać.

Po trzech dniach jazdy w kierunku wschodnim Boone dostrzegł suficki karawanseraj, umieszczony na szczycie kolistego kanionu o stromych ścianach. Ten szczególnego kształtu kanion kiedyś był dnem krateru, ale tak stwardniał pod wpływem erupcji pouderzeniowej, że oparł się erozji, tnącej ziemię wokół przez eony, i teraz górował nad równiną jak twardy okrągły cokół. Jego rowkowane ściany miały kilometr wysokości. Do karawanseraju na szczycie John wjechał stromo wznoszącą się drogą.

Na górze stwierdził, że kanion tkwi w nieustannej stojącej fali burzy pyłowej, toteż przez ciemne chmury prześwitywało tutaj więcej słonecznego światła niż gdziekolwiek indziej, nawet na stożku Pavonis. W rezultacie, chociaż widoczność była prawie tak samo kiepska jak w innych miejscach na planecie, całe otoczenie miało jaskrawsze barwy, świty były tu purpurowoczekoladowe, a dniom towarzyszyły żywo mknące chmury w kolorach umbry, żółci, oranżu i rdzy, przez które od czasu do czasu przedzierały się promienie słoneczne w odcieniu spiżu.

Miejsce było wspaniałe, a sufici okazali się bardziej gościnni niż którakolwiek z grup arabskich spotkanych przez Johna do tej pory. Wyjaśnili mu, że są wyznawcami jednego z najpóźniej powstałych kierunków religijnych w islamie, a ponieważ wśród arabskich naukowców było naprawdę sporo sufitów, niemal nikt się nie sprzeciwiał, aby ich wysłać na Marsa jako zgodną, harmonijnie współpracującą grupę kolonistów. Jeden z nich, mały, śniady mężczyzna nazwiskiem Dhu el-Nun powiedział w pewnej chwili do Boone’a:

— Cudownie, że w czasie siedemdziesięciu tysięcy masek, ty, wielki talib, podążyłeś swoim tariqatem, aby się tutaj z nami spotkać.

— Co znaczy talib? — spytał John. — I tariqat?

— Talib to poszukiwacz. A tariqat poszukiwacza jest jego ścieżką, wiesz, taką tajemną ścieżką na drodze do rzeczywistości.

— Rozumiem! — odparł Boone, wciąż zaskoczony przyjaznym powitaniem.

Dhu wprowadził go z garażu do niskiego czarnego budynku, który stał w kręgu roverów. John miał wrażenie, że jest tu aż gęsto od jakiejś niewidocznej, ukrytej energii. Kolista budowla wyglądała jak mały model tutejszego kanionu, jej okna wykonano z nie oszlifowanego przejrzystego kryształu. Budynek był z czarnego kamienia, nazwanego przez Dhu stiszowitem. Wyjaśnił przy tym Johnowi, iż jest to mocno ubity krzemian, powstały przy uderzeniu meteorytu, w chwili, gdy na sekundę zaistniało tu ciśnienie ponad miliona kilogramów na centymetr kwadratowy. Okna budowli były zrobione z lechatelierytu, rodzaju sprężonego krystalicznego szkła, które wytworzyło to samo uderzenie.

W środku powitała Johna uprzejmie grupka około dwudziestu osób. Byli tam zarówno mężczyźni, jak i kobiety, przy czym kobiety miały odkryte twarze i zachowywały się równie swobodnie jak mężczyźni, co bardzo Johna zaskoczyło. Uświadomił sobie w tym momencie, że sufici najwyraźniej w wielu sprawach różnią się od reszty Arabów. Usiadł, wypił z nimi kawę i zaczął, jak zwykle podczas tego typu spotkań, zadawać im pytania. Nazywali siebie sufitami kadarytyjskimi. Mówili, że sąpanteistami, na których wpływ miała wczesna filozofia grecka i nowoczesny egzystencjalizm i którzy poprzez połączenie współczesnej nauki oraz ru ’yat alqalb, czyli widzenia sercem, próbowali się w pełni zjednoczyć z ostateczną rzeczywistością — Bogiem.

— Istnieją cztery podróże mistyczne — wyjaśnił Boone’owi Dhu. — Pierwsza zaczyna się wiedzą, a kończy fana, czyli odejściem od świata zjawisk fizycznych. Druga rozpoczyna się w chwili, gdy po fanie następuje baqa, co znaczy trwanie. W tym momencie podróżujesz w realność, poprzez realność, ku realności, aż sam staniesz się rzeczywistością, czyli haąą. Następnie ruszasz do centrum duszy wszechświata i stajesz się jednością ze wszystkimi innymi ludźmi, którym również się udało tu dojść.

— Sądzę, że nie zacząłem jeszcze nawet pierwszej podróży — odparł cicho John. — Nie wiem nic.

Zauważył, że spodobała im się jego odpowiedź. “Możesz zacząć w każdej chwili — mówili i dolewali mu kawy. — Zawsze możesz zacząć”. Byli tak mili i przyjaźnie nastawieni w porównaniu ze wszystkimi Arabami, których John przedtem spotkał, że otworzył się przed nimi i opowiedział im o swojej podróży do Pavonis i o projekcie wielkiego kabla kosmicznej windy.

— Żaden pomysł na tym świecie nie jest całkowicie fałszywy — oznajmił Dhu. Kiedy John wspomniał o swoim ostatnim spotkaniu z Arabami na Vastitas Borealis i o tym, że towarzyszył im Frank, Dhu rzekł tajemniczo: — Niekiedy umiłowanie słusznych spraw doprowadza ludzi do złego.

Jedna z kobiet zaśmiała się na te słowa i powiedziała:

— Chalmers jest twoim nafsem.

— Co to takiego nafs? — spytał John.

Wszyscy się śmiali, a Dhu, potrząsając głową, rzekł:

— Chalmers wcale nie jest jego nafsem. Nafs danej osoby jest uosobieniem jego zła, mieszkającym, jak skłonni są wierzyć niektórzy, w piersi każdego człowieka.

— Jako dodatkowy organ albo coś w tym rodzaju?

— Jako prawdziwie istniejące stworzenie. Mohammed ibn ’Ulyan powiadał na przykład, że kiedyś jakieś zwierzątko o wyglądzie młodego liska wyskoczyło mu z gardła, a kiedy je kopnął, ono natychmiast się powiększyło. To był jego nafs.

— To jest kolejna nazwa dla twojego Cienia — wyjaśniła kobieta, która odezwała się wcześniej.

— Cóż — zauważył John. — Wobec tego może rzeczywiście Frank jest dla mnie kimś takim. A może chodzi o to, że Frank za bardzo skopał swego nafsa. — Na to stwierdzenie wraz z Johnem wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem.

Późnym popołudniem tego samego dnia promienie słońca przebiły się mocniej niż zwykle przez mrok i rozświetliły płynące chmury. Karawanseraj wydawał się teraz na tle reszty świata komorą gigantycznego serca, bijącego w rytm porywów wiatru. Sufici zaczęli coś do siebie wykrzykiwać, wyglądając przez lechatelierytowe okna, a później szybko ubrali się w skafandry, by wyjść w tę purpurową, chłostaną wiatrem krainę. Wołali do Boone’a, aby przyłączył się do nich, toteż John uśmiechnął się i również ubrał, ukradkiem połykając tabletkę megaendorfiny.

Na zewnątrz zaczęli chodzić po obwodzie poszczerbionej krawędzi płaskowzgórza, to spoglądając na chmury, to znów w dół na zacienioną równinę. Co chwilę któreś z nich wskazywało Johnowi jakąś osobliwość terenu, na sekundę wyłaniającą się ze świata pyłu. Następnie zebrali się przy karawanseraju i zaintonowali pieśń. John wsłuchał się w ich głosy; arabskie i perskie słowa zagłuszyło mu w słuchawkach angielskie tłumaczenie.

— Nie posiadaj niczego i nie bądź do niczego przywiązany. Porzuć to, co masz w swojej głowie i rozdaj to, co masz w sercu swoim. Tutaj jest świat i tam jest świat, a my znajdujemy się na progu.

A jakiś głos dodał:

— Miłość poruszyła strunę lutni w duszy mojej i zmieniła mnie całego w miłość, od stóp do głów.

Potem zaczęli tańczyć. Obserwując ich, John nagle uświadomił sobie, że ci sufici to przecież tańczący derwisze: wyskakiwali w powietrze w takt bębnów stukoczących lekko w słuchawkach hełmów; wyskakiwali, a potem wirowali w nieziemsko powolnych korkociągach z szeroko rozłożonymi rękami, opadali na ziemię, odbijali się od niej i podlatywali w górę jeszcze raz, i jeszcze raz, skok po skoku, obrót za obrotem. Tańczący derwisze podczas Wielkiej Burzy na wysokim kolistym płaskowzgórzu, które w epoce Noachian było dnem krateru. Wyglądało to tak cudownie w krwawo pulsującej jasności słonecznego światła, że John wstał i próbował się kręcić wraz z nimi. Zakłócił ich rytm, czasem nawet zderzał się z innymi tancerzami, ale najwyraźniej nikt nie miał mu tego za złe. Doszedł do wniosku, że kiedy skacze nieco pod wiatr, nie traci równowagi. Ostre porywy wiatru nieco go otępiły. Roześmiał się. Niektórzy z tańczących śpiewali na ogólnie dostępnym kanale, słyszał ich więc w swoim hełmie. Przeważnie było to ćwierćnutowe zawodzenie, lament przerywany okrzykami, chrapliwymi rytmicznymi oddechami oraz frazą:

— Ana el-Haqq, ana el-Haqq.

“Jestem Bogiem”, przetłumaczył ktoś Johnowi. Jestem Bogiem. Suficka herezja. Taniec działał hipnotyzujące. Boone wiedział, że istnieją sekty muzułmańskie, które osiągają podobny efekt dzięki samobiczowaniu. Jednak wirowanie było lepsze. Więc tańczył z nimi, a po chwili nawet przyłączył się do nich, śpiewając na ogólnym kanale. Słyszał swoją psalmodię, przerywaną od czasu do czasu własnym przyspieszonym oddechem, mruczeniem i szemraniem. Później, bez zastanowienia, zaczął dodawać do swego lamentu wielojęzyczne nazwy Marsa. Mamrotał je zgodnie z tym, co wydawało mu się rytmem tego psalmu:

— Al-Qahira, Ares, Auqakuh, Bahram. Harmakhis, Hrad, Huo Hsing, Kasei. Ma’adim, Maja, Mamers, Mangala. Nirgal, Shalbatanu, Simud i Tiu. — Nauczył się tej listy na pamięć wiele lat temu i często popisywał się nią na przyjęciach. Teraz zaskoczyło go, że wychodzące z jego ust słowa tak wspaniale pasują do pieśni i pomagają mu zachować równowagę podczas wirowania. Inni tancerze śmiali się do niego i byli zadowoleni. John czuł się jak pijany, całe jego ciało pulsowało. Powtarzał tę litanię raz za razem, a potem począł w kółko i bez końca wymawiać nazwę arabską: — Al-Qahira, Al-Qahira, Al-Qahira… — Aż w pewnym momencie przypomniał sobie niedawno usłyszane zdanie i wyśpiewał je: — Ana elRaąą, ana Al-Qahira. Ana elHaqq, ana Al-Qahira.

“Jestem Bogiem, jestem Marsem, jestem Bogiem…”. Inni natychmiast przyłączyli się do niego, rozwinęli te słowa w dziką pieśń, a za szybkami hełmów John widział roześmiane twarze. Byli wspaniałymi tancerzami: ich rozpostarte dłonie kreśliły w zalewie czerwonego pyłu arabeski, obracając się, dotykali Johna czubkami palców, prowadząc go, a nawet dostosowując jego niezdarne obroty do swego rytmu. John wykrzykiwał nazwy planety, a oni powtarzali je za nim, co brzmiało jak dość szczególny dialog. Śpiewali monotonnymi głosami wyrazy arabskie, słowa w sanskrycie i języku Inków… wszystkie nazwy Marsa, zbite razem w mieszaninę sylab, tworząc w ten sposób polifoniczną muzykę, która była niezwykle piękna i tak dziwna, że aż przyprawiająca o drżenie, nazwy te bowiem pochodziły z czasów, kiedy każde słowo brzmiało osobliwie, a nazwy miały swoistą siłę — John słyszał to i czuł. Będę żył tysiąc lat, pomyślał.

Kiedy wreszcie przestał tańczyć i usiadł, ogarnęła go fala mdłości. Świat pulsował rytmicznie; receptor równowagi w uchu środkowym Johna zapewne nadal wirował jak kula w ruletce. Obraz rozmywał mu się przed oczyma i John nie wiedział już, czy jest to pędzący pył, czy też coś się obraca w nim samym. Wytrzeszczył oczy: tańczący derwisze na Marsie?! W świecie muzułmańskim uważano ich za swego rodzaju odchyleńców. Pozostałych Arabów mierziła ich, rzadka w islamie, postawa ekumeniczna. No i denerwowali ich suficcy naukowcy.

Być może ci właśnie sufici stanowili drogę Johna do islamu, jego tariqat. A ich obrzędy można było prawdopodobnie przemienić w areofanię, jak sam tego dokonał w swojej pieśni. Boone podniósł się niepewnie. Nagle zrozumiał, że nie trzeba zupełnie od początku stwarzać nowego społeczeństwa, że wszystkiego można dokonać poprzez syntezę już istniejących pozytywnych cech różnych społeczności. “Miłość poruszyła strunę w lutni duszy mojej…”. Był zbyt oszołomiony, by jasno myśleć. Arabowie śmiali się z niego, gdy wspierał się na ich ramionach. Przemówił do nich w swój zwykły sposób, mając nadzieję, że go zrozumieją:

— Jest mi niedobrze. Chyba będę wymiotować, ale najpierw musicie mi powiedzieć, dlaczego nie możemy zostawić za sobą tego całego smutnego ziemskiego bagażu, dlaczego nie możemy stworzyć razem zupełnie nowej religii? Oddawajmy cześć boską Al-Qahirze, Mangali, Kaseiowi!

Roześmiali się i zanieśli go na ramionach z powrotem do budynku.

— Mówię poważnie — powiedział John. Świat wirował mu przed oczyma. — Chcę, aby ludzie was naśladowali, pragnę, aby wasz taniec stał się dla nich czymś oczywistym… To wy powinniście wymyślić nową religię, już to zresztą chyba robicie…

Ale ponieważ wymiotowanie w hełm było niebezpieczne, towarzysze Boone’a tylko się śmiali i popędzali go, by jak najszybciej wszedł do pomieszczenia. Kiedy tam dotarli, John zaczął wymiotować. Jakaś kobieta podtrzymała mu głowę, mówiąc po angielsku ze śpiewnym wschodnim akcentem:

— Król poprosił kiedyś mędrców o jedną rzecz, która go uszczęśliwi, kiedy będzie smutny, i zasmuci, kiedy będzie szczęśliwy. Ci naradzili się, po czym wrócili z pierścieniem, na którym wygrawerowany był napis: “I to także przeminie”.

— Dobra rada na wszystko, z wyjątkiem mdłości — mruknął Boone. Leżał na wznak, a świat nadal wirował. Uczucie było paskudne, starał się więc leżeć nieruchomo. — Ale czego chcecie tutaj? To znaczy… po co przybyliście na Marsa? Musicie mi powiedzieć, czego tu szukacie. — Zabrali go do sali spotkań, przygotowali filiżanki i dzbanek z aromatyczną herbatą. John wciąż się czuł, jakby jego ciało nie przestawało się kręcić w kółko, a pył gnający za kryształowymi oknami jeszcze bardziej wzmagał to nieprzyjemne wrażenie.

Jedna ze starych kobiet, które siedziały wokół Johna, podniosła dzbanek i napełniła jego filiżankę. Postawiła dzbanek i gestem pokazała: “Teraz ty napełnij moją”. John zrobił to drżącymi rękami, a potem dzbanek powędrował z rąk do rąk. Każdy napełniał filiżankę następnego.

— Zaczynamy w ten sposób każdy posiłek — wyjaśniła stara. — To jest taki mały symbol tego, że jesteśmy wspólnotą. Studiowaliśmy stare kultury, które istniały, zanim wasz globalny rynek otoczył wszystko siecią handlową i wiemy, że w dawnych wiekach istniało mnóstwo różnych form wymiany. Niektóre polegały na dawaniu prezentów. Widzisz, każdy z nas posiada dar, ofiarowany nam niegdyś przez wszechświat. I wszyscy z każdym naszym oddechem coś komuś oddajemy.

— Brzmi jak równanie wydajności ekologicznej — mruknął John.

— Może i tak… W każdym razie kiedyś całe społeczności budowano na idei daru: w Malezji, na północnym zachodzie Ameryki, w wielu prymitywnych kulturach… W Arabii mamy wodę i kawę. Żywność i schronienie… A cokolwiek otrzymałeś, musisz dobrowolnie oddać, nie możesz tego zatrzymać. I oddajesz to z nadzieją na przyszły zysk. Pracujesz, aby móc dać więcej niż otrzymałeś. Sądzimy, że idea ta mogłaby obecnie stać się podstawą powszechnie akceptowanej ekonomii.

— Dokładnie to samo mówili Wład i Ursula!

— Możliwe.

Herbata pomogła. Po chwili poczucie równowagi wróciło. Rozmawiali jeszcze o innych sprawach, o wielkiej burzy i o ogromnym, surowym lądzie, na którym mieszkali. Późno w nocy John spytał, czy słyszeli o Kojocie, ale zaprzeczyli. Znali natomiast opowieści o stworzeniu, które nazywali “ukrytym”, o ostatnim potomku starożytnej rasy Marsjan, starym, zasuszonym osobniku, który wędruje po planecie i pomaga znajdującym się w niebezpieczeństwie wędrowcom, roverom, koloniom… Dostrzeżono go w ubiegłym roku na stacji wodnej w Chasma Borealis, gdy padał grad, po którym nastąpił przestój mocy.

— Czy nie chodzi wam czasem o Wielkiego Człowieka? — spytał z zainteresowaniem John.

— Nie, nie. Wielki Człowiek jest duży. A Ukryty jest taki jak my, przeciętny. Jego ludzie byli kiedyś poddanymi Wielkiego Człowieka.

— Rozumiem.

Ale wcale nie rozumiał, ni w ząb niczego nie rozumiał. Jeśli Wielki Człowiek oznacza samego Marsa, w takim razie może historia Ukrytego została zainspirowana przez Hiroko. Trudno powiedzieć. Aby pojąć to, co mówili, potrzebowałby jakiegoś etnografa albo znawcy mitów, kogoś, kto mógłby mu wyjaśnić, w jaki sposób rodzą się opowieści. John jednak miał do dyspozycji tylko tych sufitów, którzy ciągle się uśmiechali i sami byli tak niesamowici, że można by o nich opowiadać historie. Jego współobywatele w tej nowej krainie. Aż roześmiał się głośno na tę myśl, na co oni zaśmiali się również, po czym odprowadzili go do łóżka.

— Zmówmy wieczorną modlitwę za perskim poetą Rumim Dżalal addinem — zaproponowała stara kobieta, a następnie wyrecytowała wiersz:


Umarłem jako kamień i zrodziłem się rośliną,

Umarłem jako roślina i wyrosłem na zwierzę.

Umarłem jako zwierzę i zostałem człowiekiem.

Dlaczego mam się bać? Czy kiedyś pomniejszyła mnie śmierć?

Teraz znów umrę człowiekiem,

Aby szybować wśród błogosławionych aniołów.

A kiedy złożę w ofierze mą anielską duszę,

Stanę się czymś, czego żaden umysł nigdy jeszcze nie pojął.


— Śpij dobrze — powiedziała mu, gdy zasypiał. — Wszystko to jest ścieżka naszego życia.

Następnego ranka John na sztywnych nogach wsiadł do swego pojazdu i krzywiąc się z bólu postanowił połknąć megaendorfinę gdy tylko znajdzie się w drodze. Ta sama kobieta przyszła go pożegnać przez odjazdem i Boone czule stuknął szybką swojego hełmu ojej szybkę.

— Czy to będzie z tego czy z tamtego świata — powiedziała — twoja miłość w końcu cię tam zaprowadzi.


Droga transponderowa prowadziła Johna przez wiecznie brązowe i omiatane wiatrem dni. Rover jechał po nierównym skalnym terenie na południe od Margaritifer Sinus. Boone postanowił przyjechać tu kiedyś jeszcze raz, aby obejrzeć tę okolicę, ponieważ podczas burzy widać było jedynie jakby płatki latającej czekolady, rozdzierane z rzadka złotymi snopami światła. W pobliżu Krateru Bakhuysena zatrzymał się w nowej kolonii zwanej Turner Wells. Jej mieszkańcy dotarli w swoim czasie do warstwy wodonośnej, której niższy kraniec znajdował się pod tak dużym ciśnieniem hydrostatycznym, że osadnicy postanowili produkować energię, za pomocą szeregu turbin powodując wypływ wód artezyjskich. Uwolnioną wodę zamierzali wlewać do form, a po zamarznięciu transportować automatycznymi roverami do cierpiących na suszę kolonii południowej półkuli. Pracowała tu Mary Dunkel i oprowadziła Johna po całym terenie, pokazując mu odwierty, agregaty napędowe i zbiorniki na lód.

— Wiercenia poszukiwawcze są naprawdę trudne jak cholera. Jeśli tylko wiertło dotknie płynnej części warstwy wodonośnej, wyskoczy z szybu i w żaden sposób nie będziemy mogli kontrolować wytrysku wody.

— I co wtedy?

— Cóż, nie wiem. Pod nami jest sporo wody. Gdyby nastąpiło rozbicie skały dokoła studni, woda stąd mogłaby odpłynąć i utworzyć duże kanały odpływowe jak w Chryse.

— Aż takie wielkie?

— Kto wie? To możliwe.

— No, no!

— To prawda, wierz mi! Teraz Ann zaczęła badać metody określenia ciśnienia warstwy wodonośnej poprzez echa w akustycznych testach sejsmicznych. Wiesz, że są ludzie, którzy chcieliby natychmiast uwolnić kilka formacji wodonośnych? Zostawiają na ten temat wiadomości w plikach informacyjnych w sieci… Nie byłabym zdziwiona, gdyby należał do nich Sax. Duże wylewy wody i lodu oznaczają przecież sporą sublimację w powietrze. To by go ucieszyło, nie sądzisz?

— Ale takie powodzie jak te stare są przecież tak samo zgubne dla okolicy jak uderzenia planetoidów?

— Och, wypływy wodne są o wiele gorsze! Te kanały płynące w dół z terenów chaotycznych to ślady prawdziwego potopu. Najbliższym ich ziemskim odpowiednikiem są faliste wydmy we wschodnim stanie Waszyngton, słyszałeś o nich? Około osiemnaście tysięcy lat temu większą część Montany pokrywało jezioro Missoula. Powstało z lodu stopionego po epoce lodowcowej. Przed wypływem w jednym miejscu utrzymywała wody zapora lodowa. Kiedyś ta lodowa tama pękła i jezioro zniknęło niemal natychmiast: około dwóch bilionów metrów sześciennych wody spłynęło w przeciągu paru dni płaskowyżem Kolumbia aż do Pacyfiku.

— Uch!

— Woda płynęła wtedy około sto razy szybciej niż odpływ Amazonki i wyrzeźbiła w bazaltowym podłożu skalnym kanały o głębokości dwustu metrów.

— Dwustu metrów!?

— Tak. A pamiętaj, że to jest nic w porównaniu z kanałami chryzyjskimi! Zespolenie się wód może pokryć tereny…

— Zaraz, zaraz, czy mówiłaś o dwustu metrach skały macierzystej?!!

— Tak, no cóż, to nie była taka sobie normalna erozja. Widzisz, w dużych wylewach naciski wahają się tak bardzo, że otrzymujesz roztwór rozpuszczonych gazów, a kiedy te bańki pękają, wytwarzają niewiarygodne ciśnienie. Jeden wybuch może roztrzaskać wszystko.

— I jest to gorsze niż uderzenie planetoidy?

— Oczywiście, że tak. Chyba że strącisz naprawdę sporą planetoide. Cóż, niektórzy na Marsie sądzą, że powinniśmy także i to zrobić, prawda?

— Są tacy?

— Wiesz, że są. A jednak w tego rodzaju przedsięwzięciach powodzie są pewniejsze. Na przykład, gdyby się udało skierować którąś z nich do Hellas, można by tam stworzyć morze. I dałoby sieje uzupełniać szybciej niż paruje powierzchnia lodu.

— Ale w jaki sposób kontrolować taką powódź? — krzyknął oszołomiony John.

— Cóż, tak, rzeczywiście, nie bardzo jest to możliwe. Jednak gdybyś znalazł warstwę w odpowiednim miejscu, nie musiał być jej wcale kierować. Powinieneś sprawdzić, gdzie Sax ostatnio wysłał ekipę swoich “różdżkarzy’’. Pomyśl o tym, John.

— Jestem pewien, że takie działania są zakazane przez UNOMĘ.

— A od kiedy to Sax zwraca uwagę na takie drobiazgi?

John roześmiał się.

— Och, teraz już tak. Dają mu zbyt wiele, aby mógł ich ignorować. Przywiązali go do siebie pieniędzmi i władzą.

— Być może.


Tej nocy o wpół do czwartej nad ranem nastąpił mały wybuch w którymś z nadszybi i dźwięk alarmu wyrwał wszystkich ze snu. Potykając się pędzili półnadzy przez tunele, aż zatrzymali się przed fontanną, która strzelała w górę wodę, rozpraszając wszechobecny pył. Na tle nocy biały słup wody lśnił w chwiejnym blasku pospiesznie ustawianych reflektorów. Woda spadała z pyłowych chmur jako kloce lodu lub grad wielkości piłek baseballowych. Pociski te bombardowały odwierty, a stosy kuł lodowych sięgały już kolan.

John przypomniał sobie dyskusję z ubiegłego wieczoru i złapał się na tym, że widok ten nieco go niepokoi. Kręcił się więc tak długo wśród zebranych, póki nie znalazł Mary. Przez łomot erupcji i stale obecne wycie burzy Mary krzyknęła mu w ucho:

— Oczyść teren, a ja wysadzę w powietrze ładunek obok szybu i spróbuję zasypać ten wypływ!

Pobiegła gdzieś w białej nocnej koszuli, a John zebrał gapiów i kazał im wracać tunelami na dół, do osiedla.

Mary dołączyła do nich w komorze powietrznej, ciężko sapiąc. Chwilę manipulowała przy komputerze na nadgarstku, a potem nastąpił cichy huk od strony odwiertu.

— Chodź, zobaczymy efekt — rzuciła do Johna. Przeszli przez śluzę, a następnie popędzili tunelami do miejsca, w którym znajdowało się wychodzące na szyb okno. Dostrzegli przez nie nieruchomo leżące na boku wiertło w bezładzie białych lodowych kuł. — Taak! Jest nakryty! — krzyczała Mary.

Otaczający ich tłumek słabo wiwatował. Niektórzy spośród zgromadzonych ruszyli do strefy odwiertu. Chcieli sprawdzić, czy trzeba jeszcze coś zrobić, aby sytuacja stała się zupełnie bezpieczna.

— Dobra robota! — powiedział John do Mary.

— Wiele czytałam na temat nadkładu szybu od tamtego pierwszego wypadku — odparła Mary, nadal z trudem łapiąc oddech po szaleńczym biegu. — Przygotowaliśmy się na to już wcześniej, ale dotąd wszystko działało świetnie, więc nigdy nie wypróbowaliśmy tej metody i nie mogliśmy mieć pewności, czy zadziała.

Po chwili zamyślenia John spytał:

— Czy wasze komory powietrzne są wyposażone w systemy rejestrujące?

— Tak.

— To bardzo dobrze.

Poszedł przejrzeć nagrania. Podłączył Pauline do sieci stacji, po czym zadawał pytania i odczytywał odpowiedzi pojawiające się na ekranie komputera. Okazało się, że tej nocy od szczeliny czasowej nikt nie używał śluz. Potem John wywołał satelitę meteorologicznego, który znajdował się nad nimi, podłączył się do radaru i systemów rejestracji informacji — kody do nich otrzymał od Saxa — i obejrzał teren wokół Bakhuysena. W pobliżu nie było śladu jakichkolwiek maszyn czy pojazdów, z wyjątkiem niektórych starych wiatraków grzewczych Russella. Również transpondery nie zanotowały żadnego ruchu. Z pewnością od przyjazdu Boone’a nikt nie przebywał na żadnej z dróg w obrębie strefy.

John usiadł ciężko przed Pauline. Czuł się ospały, w głowie miał zupełną pustkę. Nie pozostało już nic więcej do skontrolowania, a przynajmniej nic mu nie przychodziło do głowy. Z informacji, które posiadał, wynikało, że tej nocy na zewnątrz nie było nikogo, nikt więc nie mógł spowodować tej awarii. Jednak wybuch można było przecież przygotować na wiele dni przed wczorajszym wieczorem, chociaż niezwykle trudno byłoby ukryć taki mechanizm, jako że we wszystkich szybach codziennie pracowali ludzie.

Podniósł się powoli i ruszył na poszukiwania Mary, a potem wraz z nią rozmawiał z osobami, które jako ostatnie pracowały przy tym odwiercie poprzedniego dnia. Powiedzieli mu, że aż do dwudziestej nie zauważyli nic podejrzanego i według nich na pewno nikt nie manipulował przy szybie. Po tej godzinie cała stacja była na przyjęciu wydanym na cześć Johna i w ogóle nie używano komór powietrznych. Boone uświadomił sobie, że się tu nic nie dowie.

Wrócił do łóżka i bardzo długo zastanawiał się nad całą sprawą.

— Aha, tak przy okazji, Pauline — odezwał się w pewnym momencie — proszę cię, sprawdź akta Saxa i podaj mi listę wszystkich ekspedycji poszukujących wody w ubiegłym roku.


Po drodze do Hellas John odwiedził Nadię, która nadzorowała budowę nowego typu kopuły nad Kraterem Rabe’a. Była to największa budowana do tej pory kopuła; przy jej konstruowaniu uwzględniono gęstość atmosfery i lekkość materiałów budowlanych, dzięki czemu grawitacja powinna się równoważyć z ciśnieniem. W efekcie napełniona sprężonym powietrzem kopuła miała być prawie nieważka. Jej szkielet wykonano ze wzmocnionych belek areożelowych, najnowszego odkrycia “alchemików”. Areożel był lekki i solidny, Nadia zachwycała się nim bez końca, opisując Boone’owi możliwości jego zastosowania. Według niej kopuły kraterowe były już technologią przestarzałą, lecz areożel stwarzał zupełnie nowe możliwości. Uważała ten nowy rodzaj kopuł za niezwykle prosty do wykonania. Trzeba było po prostu zamontować dokoła obwodu miasta (omijając skalne bariery) filary areożelowe i umieścić wszystkie zabudowania wewnątrz powstałego nad nimi dużego przezroczystego namiotu.

Opowiadała o tym wszystkim Johnowi, oprowadzając go po wnętrzu krateru, które na razie było tylko wielkim terenem budowy. Cały stożek miał być podziurawiony jak sito oświetlanymi przez małe okienka sufitowe pomieszczeniami. Pod kopułą zamierzano również umieścić farmę, która wyżywiłaby trzydzieści tysięcy osób. Automatyczne maszyny do prac ziemnych wielkości sporych budynków warkotały w ciemnym pyle, niewidoczne nawet z odległości pięćdziesięciu metrów. Te ogromne roboty pracowały same albo za pomocą teleoperacji, ale ich operatorzy prawdopodobnie widzieli ze swych stanowisk za mało, aby uczynić pobliski ruch pieszy całkowicie bezpiecznym. Świadomość zagrożenia sprawiła, że John szedł nerwowo za Nadią, która kręciła się po budowie dość beztrosko. Przypomniał sobie, jak bojaźliwie zachowywali się górnicy w Bradbury Point, a przecież doskonale widzieli cały teren! Niefrasobliwość Rosjanki rozbawiła go. Tylko raz po raz, kiedy ziemia drżała pod ich stopami, John i Nadia zatrzymywali się i rozglądali dokoła, gotowi odskoczyć przed jakimiś zbliżającymi się ogromnymi pojazdami. To była prawdziwa wyprawa w nieznane.

Nadia skarżyła się właśnie Boone’owi, że pył niszczy sporo ich sprzętu. Wielka Burza trwała już cztery miesiące, była najdłuższa od lat i nic nie zapowiadało jej końca. Temperatura spadała, ludzie musieli jeść konserwy albo suszone zapasy i tylko czasem mogli sobie pozwolić na sałatkę albo jarzyny wyhodowane pod sztucznym światłem. A pył dostawał się wszędzie. Kiedy tak rozmawiali, John czuł, jak z każdą chwilą przybywa mu go w ustach, a oczy miał suche. Bóle głowy stawały się obecnie czymś całkowicie normalnym, podobnie jak kłopoty z zatokami, gardłem, bronchit, astma i wszelkie inne choroby płuc. Równie często notowano przypadki odmrożeń. Nie można też już było całkowicie polegać na komputerach — drobiny miału uszkadzały bowiem sporo urządzeń, toteż AI działały niepewnie lub z opóźnieniem. Jak powiedziała Johnowi Nadia, w południe wnętrze Rabe’a przypominało jej życie w wielkiej cegle, a zachody słońca wyglądały tu jak pożary kopalni węgla. Nienawidziła tego widoku.

Nagle Boone zmienił temat.

— Co sądzisz o tej kosmicznej windzie?

— Duża.

— Chodzi mi o efekt końcowy…

— Czyja wiem? Któż to może wiedzieć, póki jej nie zbudują?

— Winda, jak mówi Phyllis, stanie się punktem strategicznym. Tak samo jak stacja na Fobosie. Pamiętasz nasze dyskusje, kto mają zbudować? Teraz Phyllis będzie miała własny taki punkt… To da jej sporo władzy.

— To samo mówi Arkady, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego winda miałaby się stać czymś więcej, niż tylko swego rodzaju… kolejnym wspólnym bogactwem naturalnym Marsa, jego charakterystyczną cechą…

— Jesteś optymistką, Nadiu.

— Arkady też tak twierdzi. — Wzruszyła ramionami. — Ja tylko próbuję być rozsądna.

— Ja też.

— Wiem. I czasami zdaje mi się, że tylko my dwoje na całym Marsie.

— A Arkady?

Roześmiała się i nie odpowiedziała.

— Ale przecież jesteście parą!

— Tak, tak. Jak ty i Maja.

— Touche,

Nadia uśmiechnęła się przelotnie.

— Próbuję zmusić Arkadego do myślenia. Jedynie to mogę zrobić. Za miesiąc spotykamy się w Acheronie, aby się poddać kuracji gerontologicznej. Maja twierdzi, że warto ją zacząć we dwoje.

— Szczerze ci to polecam — oznajmił John z uśmiechem.

— A jakie jest twoje zdanie na temat samej kuracji?

— Na głowę bije alternatywę, nie sądzisz?

Nadia zachichotała. Nagle grunt pod ich nogami zadrżał i na sekundę oboje zesztywnieli, a następnie rozpaczliwie rozejrzeli się dokoła, szukając w mroku cienia zbliżającej się maszyny. Niespodziewanie po prawej stronie pojawiło się ogromne jak wzgórze cielsko robota. Natychmiast wzięli nogi za pas. Uciekali w bok, co chwila potykając się i podskakując na kamieniach i gruzowisku. John zastanawiał się, czy jest to kolejna napaść na niego, Nadia natomiast bez namysłu wydawała polecenia na ogólnym kanale radiowym i wymyślała teleoperatorom, że nie trzymają się wyznaczonego szlaku.

— Spójrzcie na ekrany, leniwe dranie!

Ziemia przestała drżeć. Czarny olbrzym zatrzymał się. John i Nadia zbliżyli się do niego ostrożnie. Był to samochód-wywrotka typu brobdingnag, pojazd gąsienicowy skonstruowany na Czerwonej Planecie przez Utopia Planitia Machines. Robot zbudowany przez inne roboty, ogromny jak biurowiec.

John patrzył na niego z zadartą głową. Czuł pot sączący się wolno po czole. Na szczęście byli już bezpieczni i puls Boone’a powoli wracał do normy.

— Takie potwory są wszędzie na Marsie — powiedział do Nadii w zamyśleniu. — Tną, skrobią, kopią, wypełniają, budują. Niedługo niektóre zaatakują jedną z tych małych, dwukilometrowych planetoid i zbudują na niej urządzenie zasilane jej własną energią. Inne na marsjańskiej orbicie zaczną przy użyciu tego maleńkiego ciała kosmicznego konstruować coś w rodzaju kabla o długości około trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów! Czy wyobrażasz sobie, Nadiu, rozmiar tego przedsięwzięcia?!

— Tak, jest naprawdę imponujący.

— Jest niewyobrażalny, po prostu niewyobrażalny. Zupełnie niemożliwy do zrozumienia, przynajmniej dla takich ludzi jak my. Teleoperacja na naprawdę gigantyczną skalę. Jak gdybyśmy dyrygowali budową czegoś wyłącznie za pomocą naszego ducha. Każde ledwie pomyślane marzenie może się spełnić! — Spacerowali powoli wokół potężnego czarnego pojazdu. Też coś, pomyślał z ironią John, to po prostu jakiś rodzaj samochodu-wywrotki, zupełny drobiazg w porównaniu z windą kosmiczną. A jednak ta wywrotka, uświadomił sobie, jest w pewnym sensie czymś prawdziwie zadziwiającym. — Mięśnie i mózg przeistaczają się w robotyczny pancerz, tworząc coś tak wielkiego i mocarnego, że aż trudno nam to sobie uzmysłowić. Niektórzy nawet nie próbują… To jest chyba część twojego talentu… i Saxa… umiecie zginać mięśnie, o których istnieniu nikt inny nie miał w ogóle pojęcia. Chodzi mi o te otwory drążone prosto przez litosferę, o terminator oświetlany promieniami słonecznymi odbitymi w zwierciadłach, o wszystkie te miasta wypełniające płasko wzgórza lub wbite w stoki skalnych ścian… A teraz ten kabel, który rozciągnie się w górę obok Fobosa i Dejmosa, tak długi, że połączy orbitę z powierzchnią naszej planety! To jest wprost niepojęte!

— Ale nie jest niemożliwe — zauważyła Nadia.

— No tak. Oczywiście, teraz wszędzie wokół widzimy oczywiste dowody naszej siły, otaczają nas ze wszystkich stron, stale dostrzegamy ich działanie! A zobaczyć, znaczy przecież uwierzyć. Nawet nie mając wyobraźni, nie sposób nie dostrzec naszej potęgi. Może dlatego wszystko staje się ostatnio takie dziwne, może z tej właśnie przyczyny wszyscy mówią teraz o posiadaniu czegoś, o władzy, walce… Wysuwają jakieś żądania. Ludzie sprzeczają się, jak ci starzy bogowie na Olimpie, ponieważ są obecnie niemal tak samo potężni jak byli tamci.

— A może nawet potężniejsi — podsumowała jego natchnioną przemowę Nadia.


Podróżując dalej, John wjechał na Hellespontus Montes, kręte pasmo górskie otaczające Basen Hellas. Pewnej nocy, gdy spał, jego rover zjechał z drogi transponderowej. Po przebudzeniu John przez prześwity w ścianie pyłu dostrzegł, że znajduje się w wąskiej, pociętej typowym żłobkowaniem dolinie, otoczonej zboczami małych urwisk. Pomyślał, że jeśli będzie się posuwał po dnie doliny, powinien w którymś momencie znów trafić na szlak, ruszył więc na przełaj. Dno doliny przecinały tu i ówdzie płytkie poprzeczne rowy tektoniczne o wyglądzie wyschniętych kanałów i komputer pokładowy stale musiał zatrzymywać rover, zmieniać kierunek jazdy, próbując znaleźć inną drogę w zakodowanej w pamięci mapie powierzchni. Łazik co rusz skręcał, gdy na jego drodze wyłaniał się nagle z mroku jeden parów za drugim. W pewnym momencie John się zniecierpliwił, wyłączył Pauline i przeszedł na ręczne sterowanie pojazdem, ale to tylko pogorszyło sprawę. W krainie ślepoty autopilot jest królem.

Powoli jednak zbliżył się do wylotu z doliny, gdzie według mapy powinna się znajdować droga transponderowa schodząca do szerszej kotliny. Tak więc, gdy John zatrzymał się na noc, wcale nie był zmartwiony ani zaniepokojony. Usiadł przed telewizorem i zjadł kolację. Mangalavid pokazywał właśnie premierowy koncert w eolii zbudowanej w Noctis Labyrinthus. Eolia była małą budowlą o ściankach poprzecinanych szczelinami, które gwizdały, trąbiły albo piszczały, zależnie od kierunku i siły dmuchającego w nie wiatru. W dniu premiery zwykły, codziennie wiejący w Noctis wiatr powiększył się o pewne gwałtowne katabatyczne porywy burzy i muzyka zmieniała się jak ćwiczebna wprawka, czasem uderzając w żałobne tony, czasem gniewna i wściekła, z rzadka arytmiczna, często szokująca nagłymi harmonicznymi zrywami. Wydawała się przemyślanym działaniem jakiegoś umysłu, może umysłu obcego i nie do końca zrozumiałego dla ludzi, z pewnością jednak nie przypominała przypadkowo zestawionych dźwięków. Jak powiedział komentator, była to eolia prawie aleatoryczna.

Po koncercie przekazano nowiny z Ziemi. Okazało się między innymi, że informacja o kuracji gerontologicznej niestety przedostała się już do !powszechnej wiadomości. Przekazał ją opinii publicznej jakiś urzędnik z Genewy i w mig rozeszła się po całym świecie. Obecnie toczyła się na ten temat gwałtowna debata w Zgromadzeniu Ogólnym. Wielu delegatów proponowało, aby zaliczyć kurację do podstawowych praw każdego człowieka, gwarantowanych przez ONZ. Kraje rozwijające się natychmiast zgłosiły wspólny wniosek, żądając zapewnienia, że kuracja będzie dostępna dla wszystkich. Tymczasem pojawiały się inne doniesienia: przeciw kuracji występowali niektórzy przywódcy religijni, włącznie z papieżem. Wszędzie wybuchały zamieszki, a przed niektórymi centrami medycznymi doszło do aktów wandalizmu. W kołach rządowych wielu państw wrzało. Wszystkie pokazywane na ekranie telewizyjnym twarze były napięte i zagniewane. Wszyscy domagali się zmian. Twarze ludzi zdradzały społeczną nierówność, zawiść i niedolę; ich widok sprawił, że John aż się wzdrygnął. Nie mógł na nie patrzeć. Zasnął, ale spał bardzo niespokojnie.

Gdy obudził go jakiś dźwięk, akurat śnił mu się Frank. Dopiero po chwili uświadomił sobie, co mu przerwało sen. Uderzenie w szybę rovera. Przecież był środek nocy! Półprzytomny, na chwiejnych nogach wypadł do śluzy powietrznej. Siadając, zdziwił się, że zareagował tak odruchowo. Kiedy opanował tę umiejętność? Potarł brodę, po czym włączył się na zwykły kanał radiowy.

— Hej! Jest tam kto?

— Marsjanie.

Męski głos. Mówił po angielsku z jakimś wyraźnym akcentem, ale John nie mógł go rozpoznać.

— Chcemy porozmawiać — wyjaśnił głos.

John wstał i wyjrzał przez szybę. W nocy, w czasie burzy, było tam niewiele do zobaczenia. Pomyślał jednak, że może wyłowi z mroku jakieś kształty.

— Chcemy tylko z tobą pomówić — powtórzył głos.

Gdyby chcieli go zabić, mogli się wedrzeć do łazika, gdy John spał. Poza tym wciąż nie do końca wierzył, że ktoś naprawdę mógłby chcieć jego śmierci. Nie było przecież ku temu żadnego logicznego powodu!

Po krótkim namyśle pozwolił więc im wejść.

Było ich pięciu, sami mężczyźni. Ich walkery były wytarte, brudne i połatane innym, nie pasującym do reszty materiałem. Hełmy nie miały identyfikatorów i obdarto je z całej farby. Kiedy pierwszy gość zdjął z głowy hełm, John zobaczył, że to młody Azjata; wyglądał na jakieś osiemnaście lat. Właśnie on ruszył teraz naprzód i usiadł na siedzeniu kierowcy, po czym pochylił się nad kierownicą, aby się przyjrzeć tablicy rozdzielczej. Wtedy kolejny przybysz zdjął hełm. Był to niski, szczupły mężczyzna o brązowej skórze. Jego pociągłą twarz okalały długie dredy. Usiadł na wyściełanej ławce przy łóżku Johna i czekał, aż pozostali trzej mężczyźni również zdejmą z głów hełmy. Zrobili to, a potem przykucnęli i zaczęli z uwagą obserwować Johna. Nigdy ich przedtem nie widział.

Nagle odezwał się mężczyzna o pociągłej twarzy:

— Chcemy, abyś spowolnił tempo imigracji.

John rozpoznał głos, który usłyszał wcześniej z zewnątrz. Akcent był chyba karaibski. Mężczyzna mówił cicho, prawie szeptem, i John poczuł, że to się udziela.

— Albo zupełnie ją wstrzymaj — dodał młody Azjata z siedzenia kierowcy.

— Zamknij się, Kasei. — Mężczyzna o pociągłej twarzy ani na chwilę nie spuszczał oczu z twarzy Johna. — Zbyt wielu ludzi tu przylatuje. Wiesz o tym. Nie są i nigdy nie będą Marsjanami. Nie dbają też o to, co tu się dzieje. Przybywają, aby zniszczyć i nas, i was. To również chyba rozumiesz. Wiemy, że próbujesz zmienić ich w Marsjan, ale oni zjawiają się o wiele szybciej niż jesteś w stanie działać. Jedyne, co może przynieść efekty, to spowolnienie napływu nowych kolonistów.

— Albo przerwanie go — wtrącił znowu młody Kasei.

Mężczyzna potoczył gniewnie oczyma, krzywiąc się z niezadowoleniem, że John go nie rozumie. On jest młody, mówiło jego spojrzenie.

— Nie mam nic do powiedzenia w sprawach… — zaczął John, ale nieznajomy mu przerwał.

— Możesz się za nami wstawić. Stanowisz prawdziwą potęgę i wiem, że jesteś po naszej stronie.

— Przybywacie od Hiroko?

Młody mlasnął językiem. Mężczyzna o pociągłej twarzy nie odezwał się. Cztery osoby patrzyły teraz na Johna w milczeniu, a piąta stanowczo spoglądała w okno.

John wykorzystał okazję i spytał:

— Czy to wy sabotowaliście mohole?

— Chcemy tylko powstrzymać tempo imigracji.

— A ja chcę, żebyście zaprzestali sabotaży. Właśnie to spowoduje przybycie tu jeszcze większej liczby ludzi. Policji na przykład.

Przybysz przypatrywał mu się przez chwilę.

— Skąd przypuszczenie, że możemy się skontaktować z sabotażystami?

— Znajdźcie ich. Włamcie się do nich w nocy.

Tamten uśmiechnął się.

— Co z oczu, to z myśli.

— Niekoniecznie.

Musieli być od Hiroko. Brzytwa Ockhama. Nie mogło tu przecież istnieć więcej ukrywających się grup. A może jednak… John poczuł zawrót głowy i przyszło mu na myśl, że oni niepostrzeżenie rozpylają jakiś gaz. Może narkotyki w aerozolu… Jakkolwiek było, czuł się dziwnie, wszystko wydawało się takie nierealne, jak ze snu. Wiatr szarpał pojazdem, wywołując nagłe wybuchy eolskiej muzyki, niesamowite urywane pohukiwanie. John myślał bardzo powoli i ociężale. Czuł, że jeszcze chwila i zacznie ziewać. To jest to, pomyślał. Wciąż śnię, próbując się obudzić.

— Dlaczego się ukrywacie? — usłyszał własne pytanie.

— Budujemy Marsa. Tak samo jak ty. Jesteśmy po twojej stronie.

— Powinniście mi w takim razie pomóc. — Próbował się skupić. — A co z windą kosmiczną?

— Ona nas nie obchodzi — rzucił pospiesznie dzieciak. — Nie ma znaczenia. Tylko ludzie się liczą.

— Winda sprowadzi tu więcej ludzi.

Starszy mężczyzna zastanowił się nad jego słowami.

— Spowolnij imigrację, a może w ogóle jej nie zbudują.

Zapadła kolejna długa chwila milczenia, przerywanego osobliwymi komentarzami wiatru. “Może w ogóle jej nie zbudują?” Co oni sobie myślą? Sądzą, że budują ją ludzie? A może mają na myśli pieniądze…

— Zbadam to — odparł John. Dzieciak obrócił się i spojrzał na niego nieufnie, więc John podniósł rękę, aby uprzedzić jego pytanie. — Zrobię, co będę mógł. — Ręka zatrzymała się przed jego oczyma, wielkie różowe coś. — To wszystko, co mogę powiedzieć. Gdybym obiecywał wam jakieś sukcesy, byłoby to kłamstwo. Wiem, o co wam chodzi. I zrobię, co w mojej mocy. — Chwilę zastanawiał się nad całą sprawą, choć myślenie przychodziło mu z trudem i w końcu dodał: — Wy, tam na zewnątrz, powinniście nam pomagać. Potrzebujemy waszej pomocy.

— Każdy działa na swój sposób — szepnął mężczyzna. — No cóż, będziemy się już zbierać. Ale nie przestaniemy cię obserwować, aby zobaczyć, co robisz.

— Powiedzcie Hiroko, że chcę z nią porozmawiać.

Pięciu mężczyzn patrzyło na niego przez moment, ten młody podejrzliwie i gniewnie.

Mężczyzna o pociągłej twarzy uśmiechnął się nieznacznie.

— Jeśli ją zobaczę, powiem jej.

Jeden z kucających wyjął skądś przezroczystą błękitną masę. Był to tamponik aerożelowy, ledwie widoczny w nocnym świetle rovera. Ręka trzymająca go zacisnęła się w pięść. Tak, pomyślał John, to narkotyk. Znienacka rzucił się przed siebie, usiłując schwycić obcego za szyję, ale jego palce tylko drasnęły gołą skórę, a potem John upadł jak porażony.

Kiedy oprzytomiał, nikogo już nie było. Bolała go głowa. Powlókł się z powrotem do łóżka i niespokojnie zasnął. Sen o Franku powrócił i John opowiedział mu o wizycie.

— Jesteś głupcem — stwierdził Frank. — Nic nie rozumiesz.

Kiedy znowu się obudził, był już ranek. Za szybą wirowały drobiny w kolorze przytłumionej umbry. Podobno w ostatnim miesiącu wiatry zaczęły słabnąć, ale nikt nie był tego do końca pewien. Zza chmur pyłu tylko na moment wyłaniały się nieregularne kształty, potem znowu ginęły. Migały przed oczyma jak halucynacje spowodowane sensoryczną deprywacją. Tak, to naprawdę była deprywacja sensoryczna: ta burza, małe pomieszczenie. Jeszcze trochę i popadnie w klaustrofobię. John połknął kapsułkę megaendorfiny, ubrał się w skafander i wyszedł na zewnątrz, a potem kręcił się wokół łazika, oddychając głęboko. Co jakiś czas schylał się w poszukiwaniu śladów pozostawionych przez niezwykłych gości. Przeszli po skalnym podłożu i zniknęli. Niesamowite, pomyślał: rover zagubiony wśród nocy, jak go znaleźli?

Ale jeśli śledzili go…

Wrócił do środka i wywołał satelitę. Radar i systemy wyszukiwania informacji nie zarejestrowały niczego poza jego pojazdem. A przecież powinny zanotować obecność tych ludzi, nawet jeśli przyszli tu pieszo. Najwyraźniej mieszkali gdzieś w pobliżu. Nietrudno się ukryć w takich górach jak te. Wywołał mapę, na której zaznaczał informacje związane z poszukiwaniem miejsca pobytu Hiroko i wokół punktu, w którym się znajdował, naszkicował nieregularny, wyciągnięty lekko na północ i południe, owal obejmujący góry. Na “mapie Hiroko” miał już do tej pory wiele takich placów, ale żadnego nie przeszukały jeszcze dokładnie ekipy poszukiwawcze i prawdopodobnie nigdy tego nie zrobią, ponieważ większość tych miejsc położona była na trudnym, nierównym terenie o powierzchni Wyoming czy Teksasu.

— To naprawdę duży świat — mruknął do siebie.

Zaczął się kręcić po wnętrzu łazika, spoglądając na podłogę i wtedy przypomniał sobie ostatnią rzecz, jaką zrobił przed odejściem nieznajomych. Obejrzał dokładnie swoje paznokcie i pod jednym dostrzegł mały kawałek skóry. Tak. Wziął naczynie do próbek z małego autoklawu, ostrożnie wyjął drobinę i umieścił ją w probówce. Niestety, identyfikacja genomów daleko przekraczała możliwości rovera, ale każde większe laboratorium powinno ustalić tożsamość młodego osobnika, oczywiście, jeśli jego genom został zarejestrowany. Jeśli nie znajdował się w aktach, cóż, będzie to również przydatna informacja… Wtedy może Ursula i Wład zdołają zidentyfikować chociażby jego pochodzenie.


Tego popołudnia John wrócił na szlak transponderowy a pod koniec następnego dnia dotarł do Basenu Hellas. Znalazł tam Saxa. Russell uczestniczył właśnie w konferencji na temat nowego jeziora, która nieoczekiwanie zmieniła się w naradę poświęconą uprawom w sztucznym oświetleniu. Następnego ranka Johnowi udało się zabrać przyjaciela na spacer po przezroczystych tunelach łączących budynki. Przechadzali się w migoczącym, żółtym półmroku. Na wschodzie rosła powoli słoneczna łuna w kolorze szafranu.

— Zdaje się, że spotkałem Kojota — zagaił John.

— Naprawdę? Powiedział ci, gdzie jest Hiroko?

— Nie.

Sax wzruszył ramionami. Prawdopodobnie denerwował się z powodu mowy, którą miał wygłosić tego wieczoru, toteż John postanowił odłożyć poważną rozmowę na później. Wieczorem wraz z resztą mieszkańców stacji przysłuchiwał się przemówieniu Russella. Sax zapewnił zebranych, że mikrobakterie atmosferyczne, powierzchniowe i zmarzlinowe rosną w tempie, które osiągnęło niemal maksimum — ściśle mówiąc, około dwóch procent — i że w ciągu kilku następnych dekad będzie można już rozważać problemy upraw zewnętrznych. Oświadczenie to nie wywołało spodziewanych owacji, ponieważ wszystkich uczestników konferencji absorbowały straszliwe kłopoty wywołane przez Wielką Burzę. A ich zdaniem była ona wynikiem jakiegoś błędu Saxa. Jeden z dyskutantów zauważył złośliwie, że nasłonecznienie powierzchniowe nadal wynosi zaledwie dwadzieścia pięć procent normalnego i nie ma żadnej oznaki, by nawałnica niedługo się skończyła. Wraz ze spadkiem temperatury wzrastał gniew. Nie interesowały ich bakterie, mieli mnóstwo własnych problemów psychologicznych. Nikt nie był w pełni sobą, wszyscy cierpieli z powodu monotonii burzy.

Sax zbywał wszystkie zarzuty łagodnym wzruszeniem ramion.

— To jest ostatnia taka globalna burza — oświadczył. — Przejdzie do historii jako etap ery bohaterskiej. Korzystajcie z niej, póki trwa.

Uwagę tę odebrano nie najlepiej, ale Sax najwyraźniej wcale tego nie zauważył.

Kilka dni później do kolonii przyjechali Ann i Simon wraz z synkiem Peterem. Chłopiec miał trzy latka i był, z tego, co wiedzieli, trzydziestym trzecim dzieckiem urodzonym na Marsie; osadnicy przybyli z Ziemi po przedstawicielach pierwszej setki okazali się dość płodni. John bawił się z chłopcem na podłodze, jednocześnie rozmawiając z przyjaciółmi. Dzielili się nowinami i do setek już istniejących dodawali nowe opowieści o Wielkiej Burzy. John sądził, że Ann powinna się cieszyć z burzy i straszliwego ciosu, jaki zadała terraformowaniu. Burza wyglądała jak coś w rodzaju alergicznej reakcji planety na próby jej przekształcania. Temperatura spadała poniżej linii podstawowej, a lekkomyślni eksperymentatorzy walczyli za pomocą swoich słabowitych, wiecznie psujących się maszyn. … Wbrew oczekiwaniom Johna, Ann wcale to porównanie nie rozbawiło. Jak zwykle, była czymś zirytowana.

— Czy wiesz, że ekipa “różdżkarzy” prowadziła wiercenia w otworach wulkanicznych w Daedalii i wróciła z próbką, w której odkryto jednokomórkowy mikroorganizm wyraźnie różniący się od cyjanobakterii, które wypuściliście na północy? Otwór był niemal zamknięty skałą macierzystą i znajdował się bardzo daleko od jakichkolwiek miejsc tkniętych biotą. Próbkę wysłano do analizy do Acheronu, gdzie zbadał ją Wład, po czym oświadczył, że wygląda jak zmutowany szczep bakteryjny jednego z wysłanych przez nich organizmów. Być może dostał się do skały poprzez zainfekowany sprzęt wiertniczy. — Ann puknęła lekko Johna w pierś. — Prawdopodobnie ziemskie, powiedział Wład. Wyobrażasz sobie: prawdopodobnie ziemskie!

— Plaaawdopodobnie ziesskie! — powtórzył za matką chłopczyk, doskonale naśladując intonację Ann.

— Cóż, prawdopodobnie tak jest — mruknął John.

— Może, ale już nigdy nie dowiemy się tego na pewno! Będą debatować na ten temat przez następne stulecia, poświęcą temu setki artykułów i rozpraw naukowych, a my już nigdy, nigdy się nie dowiemy!

— Tak, rozumiem, prawdopodobnie pochodzi z Ziemi — powiedział John, uśmiechając się do chłopca. — Ziemskie formy życia można rozpoznać natychmiast.

— Prawdopodobnie — odparła Ann. (”Plaaawdopodobnie”.) — Tyle że gdyby dostały się tu w sposób naturalny… Przypomnij sobie na przykład teorię zarodków kosmicznych, czyli ejektamenta wyrzucane podczas uderzeń meteorytowych z jednej planety na drugą… Mikroorganizmy zagrzebane w ziemskiej skale…

— To chyba nie jest tak naprawdę możliwe, prawda?

— Nie wiemy tego. I już nigdy się nie dowiemy!

John udawał, że dzieli zainteresowanie Ann tą kwestią.

— Cóż, przecież mogłyby na przykład przybyć tu wraz z Wikingiem — zauważył. — Nigdy specjalnie nie starano się sterylizować ładowników. A tymczasem stoimy wobec o wiele pilniejszych problemów.

Takich jak globalna burza pyłowa dłuższa niż jakakolwiek dotąd zanotowana, jak przypływ imigrantów, których minimalne zainteresowanie Marsem przypomina dbałość o wynajęte mieszkanie w bloku, takich jak kłótnie na temat zbliżającej się rewizji traktatu czy kwestia terraformowania, którego tak wiele osób nienawidzi. A także poważne kłopoty na ojczystej planecie. Nie wspominając już o zamachu (lub dwu) na niejakiego Johna Boone’a.

— Taak, taak — mruknęła Ann. — Wiem, ale to jest polityka, nigdy od niej nie uciekniemy. A tamto to nauka. Zrozum, to było pytanie, na które tak bardzo pragnęłam odpowiedzi… Teraz już nigdy jej nie otrzymam. Ani j a, ani nikt.

John wzruszył ramionami.

— Nic się już nie da zrobić, Ann. Stało się. To jedno z pytań, które zawsze były skazane na brak odpowiedzi. Musiałaś mieć przecież tego świadomość?

— Plaaawdopodobnie ziesskie.


Parę dni po tej rozmowie w małym porcie kosmicznym stacji jeziorowej wylądowała rakieta i z pyłu wyłoniła się mała grupka Ziemian. Idąc, lekko podskakiwali. Przedstawili się jako agenci śledczy przybyli na Marsa z polecenia UNOMY, aby przyjrzeć się sabotażom i zdać relację z dotychczasowych zajść. Było ich dziesięcioro: ośmiu gładko wygolonych młodych mężczyzn jak z filmu sensacyjnego i dwie atrakcyjne młode kobiety. Większość była wcześniej funkcjonariuszami FBI. Ich szef, wysoki brunet nazwiskiem Sam Houston, natychmiast poprosił o rozmowę z Boone’em i John uprzejmie wyraził zgodę.

Kiedy spotkali się po śniadaniu następnego ranka — Boone i sześciu agentów (wśród nich obie kobiety) — John spokojnie i bez wahania odpowiadał na wszystkie pytania, chociaż instynktownie mówił tylko to, co sądził, że i tak już wiedzą, dorzucając kilka nieistotnych spraw, aby się wydać uczciwym i pomocnym. Traktowali go uprzejmie i z szacunkiem, starannie zadawali pytania, natomiast wykazywali skrajną powściągliwość, gdy on z kolei ich o coś zapytał. Wydawali się nie mieć pojęcia o rzeczywistej sytuacji na Marsie i chcieli się dowiedzieć, co się działo w pierwszych latach pobytu setki w Underhill albo w czasie zniknięcia Hiroko. Najwyraźniej znali wydarzenia z tego okresu i mieli podstawową wiedzę na temat stosunków łączących poszczególnych przedstawicieli pierwszej setki; zadali mu wiele pytań o Maję, Phyllis, Arkadego, Nadię, grupę z Acheronu, Saxa… Wszystko to powinno być dobrze znane tym młodym Ziemianom z kolejnych odcinków serialu rozgrywającego się od lat na ekranach ich telewizorów. Poza tym jednak, co zostało nagrane i wysłane na Ziemię, wiedzieli niewiele. John, odrywając się na chwilę od przesłuchania, zastanowił się, czy taka jest wiedza wszystkich ludzi na Ziemi. W końcu, skąd właściwie mieliby czerpać inne informacje?

Pod koniec rozmowy detektyw nazwiskiem Chang spytał Johna, czy chce coś jeszcze dodać. Boone, który wraz z wieloma innymi sprawami pominął również nocną wizytę Kojota, oznajmił:

— Nie, nic mi nie przychodzi do głowy.

Chang skinął głową, a wtedy odezwał się Sam Houston:

— Zależałoby nam na uzyskaniu dostępu do pańskiego AL Sprawdzilibyśmy pewne kwestie.

— Przykro mi — odparł John, spoglądając na niego przepraszająco. — Nikomu nie udostępniam moich danych.

— Dlaczego? Czy nikt inny nie mógłby z nich skorzystać bez zniszczenia ich? — spytał Houston. Był zaskoczony.

— Nie, nie o to chodzi. Po prostu ich nie udostępniam. To są moje prywatne dane. — John spojrzał mężczyźnie w oczy. Wszyscy wpatrzyli się w niego badawczo.

— Cóż, hmm… możemy panu przedstawić nakaz UNOMY, jeśli pan sobie życzy.

— Prawdę mówiąc, wątpię w to. Ale nawet jeśli, i tak wam nie pozwolę wejść do mojego komputera.

John uśmiechnął się do Houstona, prawie roześmiał. Oto znów przydała się pozycja “pierwszego człowieka na Marsie”. Nie mogli mu nic zrobić, nie powodując przy tym o wiele większych kłopotów, niż tego typu posunięcie było warte. Wstał i przyjrzał się małej grupce z beztroską arogancją, po czym wyniośle dodał:

— Zawiadomcie mnie, jeśli będę coś jeszcze mógł dla was zrobić.

Z tymi słowy opuścił pokój.

— Pauline, podłącz się do budynku centrum komunikacyjnego i kopiuj wszystkie dane wysyłane przez nich na Ziemię.

Potem zadzwonił do Helmuta, pamiętając, że rozmowa z pewnością będzie na podsłuchu. Rzucał Niemcowi krótkie pytania, jak gdyby tylko sprawdzał informacje na temat przybyłych agentów. Dowiedział się, że zespół rzeczywiście został wysłany przez UNOMĘ. Był częścią skompletowanego w ciągu ostatniego półrocza wydziału specjalnego do zwalczenia problemów na Marsie.

Więc stało się. Na Czerwonej Planecie pojawiła się policja. A on był tu kimś w rodzaju prywatnego detektywa. Cóż, należało się tego spodziewać. Mimo wszystko jednak była to nieprzyjemna przeszkoda. Nie mógł nic poradzić na to, że włóczyli się za nim i obserwowali. Byli podejrzliwi, ponieważ nie udzielił im pozwolenia na dostęp do Pauline. Zresztą, i tak nie miał wiele do roboty w Hellas. Nie było żadnego przypadku sabotażu i John podejrzewał, że teraz również żaden się nie zdarzy. Maja zachowywała się nieprzychylnie; nie życzyła sobie, by ją niepokoił swymi problemami, twierdząc, że ma dosyć własnych kłopotów związanych z technicznymi aspektami projektu formacji wodonośnej.

— Jesteś prawdopodobnie ich głównym podejrzanym — oświadczyła z irytacją. — Te wypadki ciągle ci się zdarzają: wywrotka w Thaumasii, szyb w Bakhuysenie… I teraz w dodatku nie pozwalasz im wejść do swoich plików. A właściwie dlaczego im nie pozwalasz?

— Bo ich nie lubię — odparł John, przeszywając ją wzrokiem. Tak więc Maja znowu zachowywała się normalnie, tak jak kiedyś. Nie, wcale tak nie było. Po prostu oboje już nie udawali, że są w doskonałym nastroju i przestali się zachowywać, jak gdyby odgrywali role w nie kończącym się romansie. Wiedzieli, że mają czas na wszystko, wiedzieli, co jest prawdą i co leży u podstaw ich związku. Tak było chyba lepiej, choć z pozoru przypominało to wciąż ten sam stary melodramat. Maja nie chciała zrozumieć jego racji i w końcu John dał za wygraną. Przez parę następnych dni rozmyślał nad tym wszystkim. Pojechał do laboratorium stacji, gdzie zbadano, sklonowano i sprawdzono próbkę skóry, którą znalazł pod paznokciem. Powiedziano mu, że w aktach planety nie figuruje nikt z tym genomem, toteż wysłał dane do Acheronu z prośbą o analizę i wszelkie możliwe informacje. Ursula odesłała mu zaszyfrowane wyniki z jednym słowem dodanym na końcu: “Gratulacje”.

Jeszcze raz odczytał wiadomość i głośno zaklął. Wyjaśnienie było naprawdę zaskakujące. Musiał się przejść, nie mógł usiedzieć w miejscu. Poszedł więc na spacer po osadzie, na przemian śmiejąc się i przeklinając.

— Niech cię diabli, Hiroko! Niech cię piekło pochłonie! Wyłaź ze swojej dziury i pomóż nam! Cha, cha, cha! Ty suko! Nie znudziła ci się już rola Persefony?

Nawet w tunelach spacerowych było mu w tej chwili zbyt duszno, więc aby ochłonąć, postanowił wyjść na zewnątrz. Wszedł więc do garażu, nałożył skafander i przez śluzę powietrzną wyszedł się przejść — po raz pierwszy od wielu dni — po powierzchni planety. Wydostał się przy końcu północnego ramienia miasta i znalazł się na równym pustynnym dnie. Kręcił się po okolicy, starając się pozostawać wewnątrz wahliwego słupa wolnego od pyłu powietrza, który tworzyło wokół siebie każde miasto. Spoglądając z zadumą na miasto, John rozmyślał nad sytuacją. Hellas nie było tak imponujące jak Burroughs, Acheron, Echus czy choćby Senzeni Na. Położone w nizinnej części wielkiej niecki było płaskie i nie miało wzniesień, z których rozciągałby się frapujący widok. Żadnej większej perspektywy. Chociaż wszechobecny wirujący pył sprawiał, że akurat teraz niczego nie można było jednoznacznie ocenić. Miasto zbudowano na półksiężycu, który w ostatecznym zamyśle miał się stać linią brzegową nowego jeziora. Może kiedyś będzie tu ładnie, pomyślał John, o ile oczywiście wszystko się uda (”śliczna osada nad jeziorem”), ale tymczasem miasto było tak nijakie jak Underhill. Ze wszystkich stron otaczały je najnowszej generacji elektrownie, wszelkiego rodzaju aparatura użytkowa, nawiewniki, kable oraz tunele, wyglądające jak skóry zrzucone przez gigantyczne węże… Z tego też powodu Hellas wyglądało jak pozbawiona jakiejkolwiek estetyki stara stacja badawcza. Cóż, tak być musiało. Nie można wszystkich miast postawić na górskich szczytach.

Minęły go dwie osoby. Szybki ich hełmów były zaciemnione. To dziwne, pomyślał Boone, przecież podczas burzy jest wystarczająco mrocznie. I w tym właśnie momencie tamci dwaj skoczyli nań i przewrócili go. John gwałtownie odbił się od piasku i zaczął dziko, na oślep, walić wokół siebie pięściami, ale ku jego zaskoczeniu mężczyźni wbiegli już w wirujące chmury miału. Zataczając się, popatrzył za nimi. Zniknęli w obłokach pyłu. Krew niemal wrzała mu w żyłach i nagle poczuł, że płoną mu ramiona. Dotknął bolących miejsc dłonią i zauważył, że przecięli materiał jego walkera. Nacisnął dłonią pęknięcie i ruszył ciężkim biegiem z powrotem do miasta. Już w ogóle nie czuł ramion. Bieg z ręką na karku był straszliwie męczący. System powietrzny działa dobrze. Na chwilę opuścił dłoń i wystukał na naręcznej konsoletce polecenie maksymalnego dopływu ciepła. Zimno przesuwało mu się po plecach jak topniejący lód. Było sto stopni Celsjusza poniżej zera. John wstrzymał oddech i poczuł na wargach pył. Zalepiał mu usta. Nie miał pojęcia, ile dwutlenku węgla przedostało się do jego tlenu, ale miał świadomość, że wystarczy niewiele, by go zabić.

W pewnej chwili z mroku wyłonił się garaż i Boone popędził prosto ku niemu z ulgą. Ale gdy dotarł do luku śluzy i nadusił przycisk otwarcia, właz się nie otworzył. John wiedział, że łatwo jest unieruchomić zewnętrzny luk śluzy, wystarczy po prostu zostawić otwarte drzwi wewnętrzne. Płuca mu niemal płonęły i gwałtownie potrzebował tlenu. Obiegł garaż wokoło do miejsca, gdzie znajdował się tunel spacerowy, łączący garaż z właściwym osiedlem. Tam zatrzymał się na sekundę i zerknął nerwowo przez warstwy przezroczystego plastyku. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Zdjął rękę z rozdarcia na ramieniu, pospiesznie otworzył przegródkę na lewym przedramieniu, wyjął stamtąd małą wiertarkę, uruchomił ją i wsunął wiertło w sztuczne tworzywo namiotu. Plastyk zaczął się wybrzuszać i marszczyć wokół wirującego wiertła, ale nie pękł, a urządzenie w rękach Johna o mało nie złamało mu ręki w łokciu. John napierał przez moment gwałtownie i w końcu wiertło rozdarło przezroczystą warstwę. John ciągnął wiertło w dół, powiększając otwór, aż stał się na tyle duży, aby mógł się przez niego przecisnąć. Wsunął najpierw głowę, a potem powoli całe ciało. Gdy był w połowie, znieruchomiał, używając własnego ciała jako zatyczki. Odpiął hełm i zdarł go z głowy. Łapał powietrze, jak gdyby dotarł na szczyt po długim biegu. Wydech, wdech, wydech, wdech. Wyrzucić ten dwutlenek węgla z krwi! Ramiona i szyję miał zdrętwiałe. Zewsząd dobiegał go dźwięk alarmu.

Po dwudziestu sekundach gwałtownego oddychania opanował nawał myśli, skupił się, po czym przesunął nogi przez dziurę i pobiegł w dół szybko rozhermetyzowującym się tunelem do osiedla. Jak najdalej od garażu! Na szczęście drzwi łączące tunel z częścią mieszkalną otworzyły się na komendę słowną. John wskoczył do windy i zjechał na trzecie piętro pod powierzchnią, gdzie mieszkał w jednym z apartamentów gościnnych. Gdy drzwi windy otworzyły się, wyjrzał na korytarz. Nie zobaczył nikogo. Z impetem wpadł do pokoju, a tam natychmiast zerwał z siebie walker i schował go wraz z hełmem do szafy. Potem wszedł do łazienki i skrzywił się na widok zbielałych ramion i karku — miał dość poważne odmrożenia. Wziął jakiś doustny lek przeciwbólowy i potrójną dawkę megaendorfiny, po czym nałożył koszulę z wysokim kołnierzem, spodnie i buty. Przyczesał włosy, opanował się. Spojrzał w lustro. Miał szkliste oczy o nieprzytomnym wyrazie. Zaczął się wykrzywiać i klepać w policzki, a następnie znów przybrał normalną minę i zaczął głęboko oddychać. Leki już działały i odbicie jego twarzy w zwierciadle wyglądało nieco lepiej.

Wyszedł na korytarz i ruszył do dużej hali. Jej ściany przypominały rów. Sięgała w dół jeszcze trzy piętra. John zaczął schodzić trzymając się poręczy i spoglądał na znajdujących się pod nim ludzi. Czuł dziwną mieszaninę uniesienia i wściekłości. Wtedy podszedł do niego Sam Houston wraz zjedna ze swoich współpracownic.

— Proszę mi wybaczyć, panie Boone, ale czy mógłby pan pójść z nami?

— Co się stało? — spytał.

— Wydarzył się kolejny wypadek. Ktoś przeciął jeden z tuneli.

— Przeciął spacerowy tunel? I pan to nazywa wypadkiem? Porównuje pan taki drobiazg ze zrzucanymi z orbity satelitami zwierciadlanymi i wywrotkami wpadającymi w mohol?

Houston popatrzył na niego z wściekłością i Boone prawie się roześmiał.

— W jaki sposób pana zdaniem mógłbym być wam pomocny? — spytał spokojnie.

— Wiemy, że pracuje pan dla doktora Russella nad sprawą sabotaży. Pomyśleliśmy, że może chciałby pan się dowiedzieć czegoś więcej.

— Tak, rozumiem. No dobrze, chodźmy się przyjrzeć tej dziurze.

Boone musiał im towarzyszyć prawie dwie godziny i przez cały ten czas ramiona płonęły mu żywym ogniem. Houston, Chang i inni detektywi zwracali się do niego jak gdyby w zaufaniu i z pozornym szacunkiem, ale ich spojrzenia były chłodne i badawcze. John rewanżował się nieznacznym uśmieszkiem.

— Zastanawiam się, dlaczego stało się to właśnie teraz — zadumał się w pewnym momencie Houston.

— Może komuś się nie podoba, że tu jesteście — mruknął John.

Dopiero gdy to wszystko się skończyło, miał czas zastanowić się nad swoją sytuacją. Dlaczego właściwie nic im nie powiedział o napaści? Cóż, bez wątpienia gdyby taka informacja się rozeszła, przyciągnęłaby na Marsa kolejnych przedstawicieli policji, a tego John z pewnością nie pragnął. Poza tym mówiłoby się o tym bez przerwy na Marsie i na Ziemi, i Boone znowu znalazłby się w świetle reflektorów. A on miał już dość sławy. Czuł mdłości na samą myśl o niej.

To była prawda, ale musiał istnieć jeszcze jakiś inny powód, dla którego nic im nie powiedział. Był przecież detektywem. Aż parsknął z oburzenia, gdy sobie wreszcie uświadomił prawdę. Żeby zapomnieć choć na chwilę o bólu, chodził od jadalni do jadalni. Wchodząc do każdej sali patrzył w oczy zgromadzonym tam ludziom. Szukał w ich wzroku zaskoczenia. Tak, tak, to ja, zmartwychwstałem! Który z was mnie zamordował? I kilka razy rzeczywiście dostrzegł, jak ten czy ów wzdraga się pod jego prowokującym spojrzeniem. Cóż, prawdę mówiąc, pomyślał zimno John, przedtem również wiele osób uciekało wzrokiem, kiedy na nie patrzył. Jak gdyby unikali spojrzenia jakiegoś potwora czy potępieńca. Nigdy dotąd nie odczuwał w ten sposób swojej sławy i teraz fakt ten niezwykle go rozeźlił.

Przestały działać środki przeciwbólowe i wkrótce musiał wrócić do swego pokoju. Drzwi były otwarte. Kiedy pospiesznie wszedł do środka, znalazł tam dwóch śledczych.

— Co tu robicie!? — krzyknął wściekle.

— Tylko na pana czekamy — odparł spokojnie jeden. Przez chwilę John mierzył się z nim wzrokiem. — Nie chcielibyśmy, aby ktoś czegoś spróbował.

— Na przykład czegoś takiego jak włamanie się do cudzego pokoju? — rzucił ostro Boone. Nadal stał w progu, opierając się o framugę.

— To nasza praca, proszę pana. Przepraszamy, jeśli pana zdenerwowaliśmy. — Kręcili się nerwowo. Najwyraźniej czuli się w jego pokoju jak w pułapce.

— Kto was do tego upoważnił? — spytał Boone, krzyżując ramiona na piersiach.

— No… — Mężczyźni spojrzeli po sobie. — Pan Houston jako nasz przełożony…

— Proszę go tu sprowadzić.

Jeden z agentów wyszeptał coś w naręczny telefon. W podejrzanie krótkim czasie Sam Houston zjawił się w korytarzu i pospieszył do Johna z uśmiechem.

— Co pan tu robi, kryje się po kątach?

Houston zbliżył się i gdy jego twarz znalazła się zaledwie o centymetry od twarzy Johna, szepnął:

— Niech pan zrozumie, Boone, prowadzimy tu bardzo ważne śledztwo, a pan nam przeszkadza. Nie stoi pan ponad prawem, mimo że się tak panu zdaj e…

John wykonał nagły ruch do przodu i Houston musiał się cofnąć, aby uniknąć zderzenia.

— Pan nie stanowi prawa — oświadczył. Opuścił ręce, a potem szturchnął Houstona w pierś, wypychając go z powrotem na korytarz. Houston najwyraźniej stracił panowanie nad sobą i Boone się roześmiał. I co mi zrobisz, wielki panie agencie? Aresztujesz mnie? A może tylko postraszysz? Da mi pan coś, o czym mógłbym opowiedzieć w Eurovidzie? Naprawdę pan tego chce? Chce pan, abym opowiedział światu, jak to Johna Boone’a nękał jakiś pseudodyktator, jakiś funkcjonariusz, któremu się zdaje, że jeśli przyleciał na Marsa z błogosławieństwem ONZ, może się zachowywać niczym szeryf na Dzikim Zachodzie? — Przypomniał sobie, że jeszcze do niedawna uważał, iż każdy, kto mówi o sobie w trzeciej osobie, sam się ogłasza idiotą, i roześmiał się, a potem dodał: — John Boone nie lubi tego rodzaju rzeczy! Oj, nie lubi!

Pozostali dwaj mężczyźni skorzystali z okazji, aby wymknąć się z jego pokoju i teraz obserwowali go uważnie z daleka. Twarz Houstona miała kolor Ascraeus Mons. Na tym tle jego zęby nienaturalnie błyszczały.

— Nikt nie stoi ponad prawem — zazgrzytał. — Od jakiegoś czasu popełniane są tu przestępstwa, bardzo niebezpieczne i dość sporo z nich zdarza się, kiedy pan jest w pobliżu.

— Tak, na przykład włamania do mojego pokoju.

— Powiem panu tyle tylko, że jeśli uznamy, iż dla dobra śledztwa musimy sprawdzić pański apartament albo pańskie pliki komputerowe, zrobimy to. Zostaliśmy do tego upoważnieni.

— A ja panu mówię, że tego nie zrobicie — odrzekł wyniośle John i musnął palcami podbródek Houstona.

— Zamierzamy przeszukać pańskie pokoje — oświadczył ten, bardzo wyraźnie wymawiając każde słowo.

— Wynoście się — rzucił Boone z pogardą i wykonał nagły ruch w kierunku dwóch pozostałych. Cofnęli się. John zaśmiał się, lekceważąco wydymając usta. — Już, wynocha stąd! Wynoście się, wy niekompetentni… Won mi stąd… i poczytajcie sobie, co mówi prawo na temat rewizji i aresztowania.

Wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Za drzwiami przystanął. Najwyraźniej odchodzili, ale tak czy owak musiał się zachowywać, jak gdyby nie miało to dla niego znaczenia. Zaśmiał się więc, po czym wszedł do łazienki i wziął kilka tabletek przeciwbólowych.

Na szczęście nie zdążyli się jeszcze dobrać do szafy. Byłoby mu trudno wyjaśnić czemu trzyma w niej podarty walker. Pewnie zaplątałby się w zeznaniach. To ciekawe, pomyślał, jak wszystko się gmatwa, gdy chce się przed kimś ukryć fakt, że ktoś próbował cię zabić. Myśl ta zastanowiła go. Uświadomił sobie, że właściwie atak na niego był mimo wszystko dość niezdarny. Zapewne istniały setki skuteczniejszych sposobów, aby zabić piechura na powierzchni Marsa. Może ktoś próbował go tylko nastraszyć, a może miał nadzieję, że John będzie się starał zataić napaść, żeby go potem złapać na kłamstwie, co następnie wykorzysta…

Potrząsnął głową, zakłopotany. Brzytwa Ockhama, prawdziwa brzytwa Ockhama. Podstawowe narzędzie detektywa. Jeśli ktoś na ciebie napada, to znaczy, że chce cię skrzywdzić, tego nie można interpretować inaczej, to jest rzecz podstawowa, fundamentalny fakt. Koniecznie musi się dowiedzieć, kim byli napastnicy. Myśli zaczęły mu się plątać. Środki przeciwbólowe były silne, ale megaendorfina powoli przestawała działać. Coraz trudniej było mu się skupić. Prawdziwym problemem będzie pozbycie się walkera; zwłaszcza duży nieporęczny hełm trudno będzie ukryć. Ale nie ma wyjścia, musi spróbować. Zabrnął już za daleko, musi wypić piwo, którego sam sobie nawarzył. Znowu się roześmiał. Wiedział, że w końcu coś wymyśli.


Bardzo chciał porozmawiać z Arkadym. Gdy do niego zadzwonił, okazało się, że Rosjanin ukończył już z Nadią kurację gerontologiczną i obecnie przebywa na Fobosie. John nigdy jeszcze nie był na tym małym, szybkim księżycu.

— Może przylecisz tu do mnie i go sobie obejrzysz? — spytał przez telefon Arkady. — Lepiej porozmawiać osobiście, nie sądzisz?

— Dobra — zgodził się od razu John.

Nie był w kosmosie od dnia lądowania na Marsie dwadzieścia pięć lat temu i tak zwyczajne niegdyś wrażenia związane z przyspieszeniem i nieważkością wywołały teraz nieoczekiwany atak mdłości. Gdy statek zadekował na Fobosie, John opowiedział o tym Arkademu, co ten skomentował na swój sposób:.

— To mi się zawsze przydarzało, póki nie wypiłem sobie tuż przed startem małej wódki.

Zaczął wyjaśniać, jak alkohol wpływa na fizjologię człowieka, ale szczegóły tej opowieści wywołały u Johna kolejny atak mdłości, więc poprosił przyjaciela, by przestał. Arkady roześmiał się; czuł jeszcze uniesienie po kuracji i był bardzo szczęśliwy. Wyglądał, jakby nie miał mdłości od co najmniej tysiąca lat.

Stickney okazało się małym ruchliwym miasteczkiem. Betonową kopułę nad kraterem, w którym leżało, zaimpregnowano najnowszym wysoko wydajnym środkiem uodparniającym na promieniowanie. Zbocza krateru zabudowane parkami i dwupiętrowymi budynkami z ogrodami na dachach spływały koncentrycznymi tarasami na plac. W powietrzu przeciągnięto sieci dla osób, które posuwając się susami przez miasto straciły równowagę lub przez przypadek za wysoko wzleciały w górę; prędkość kosmiczna wynosiła tu zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a więc nietrudno się było oddalić od księżyca. Tuż pod kopułą John dostrzegł coś w rodzaju pociągu, który horyzontalnie w stosunku do budynków miasta pędził po obwodzie z prędkością, dającą pasażerom odpowiednik marsjańskiej grawitacji. Zatrzymywał się cztery razy dziennie, aby zabrać pasażerów, ale gdyby John z niego skorzystał, opóźniłby tylko proces aklimatyzacji, więc ruszył od razu do przygotowanego dla niego pokoju gościnnego i siedząc tam nieszczęśliwy, oczekiwał następnego przypływu mdłości. Stał się już najwyraźniej rzeczywistym obywatelem Czerwonej Planety, dla którego opuszczenie Marsa jest sprawą naprawdę bolesną. Śmieszne, ale prawdziwe.

Następnego dnia poczuł się nieco lepiej i Arkady zabrał go na przejażdżkę po Fobosie. Wnętrze księżyca jak plaster miodu podziurawione było tunelami, chodnikami, wyrobiskami oraz setkami ogromnych, otwartych szybów, z których wiele stale eksploatowano w poszukiwaniu wody i opału. Większość wewnętrznych tuneli stanowiły gładkie funkcjonalne kanały, ale pomieszczenia wewnętrzne i sporo dużych chodników zbudowano według socjoarchitektonicznych teorii Arkadego i teraz Rosjanin oprowadzał po nich przyjaciela. Były tu koliste korytarze, strefy mieszane roboczorekreacyjne, tarasy, wytrawione metaliczne ściany i wszelkie osobliwości, które po wielu latach konstruowania miast kraterowych stały się obecnie czymś zupełnie normalnym i niemal standardowym, ale z których Arkady nadal był bardzo dumny.

Trzy z małych kraterów powierzchniowych na stoku przeciwległym do Stickney pokryte były szklanymi kopułami i wypełnione miasteczkami, z których rozciągał się widok na pędzącą pod księżycem Czerwoną Planetę. Widok ten nigdy nie był dostępny ze Stickney, ponieważ długa oś Fobosa była stale nachylona ku Marsowi, z wielkim kraterem zawsze na pierwszym planie. Arkady i John zatrzymali się w osadzie o nazwie Siemionow i patrzyli w górę przez kopułę na Marsa, który wypełniał połowę nieba. W tej chwili jego powierzchnię przesłaniały chmury pyłowe.

— Wielka Burza — oznajmił Arkady. — Sax musi odchodzić od zmysłów.

— Wcale nie — pokręcił głową John. — Mówi, że to sprawa przejściowa. Rozumiesz: usterka.

Arkady gwizdnął. On i Boone szybko i łatwo odnaleźli dawny stary, beztroski ton. Byli równi sobie, czuli się braćmi i łączyła ich wspólna przeszłość. Arkady zachowywał się tak samo jak zawsze: śmiał się, żartował, odgrywał swoją ulubioną rolę “wielkiego łobuza”. Sypał pomysłami i opiniami. Był jak zwykle pewny siebie, co zawsze Johnowi ogromnie się podobało, mimo że teraz wiedział już, iż niektóre pomysły przyjaciela czasem okazują się złe, a nawet niebezpieczne.

— W gruncie rzeczy Sax ma prawdopodobnie rację — zauważył Arkady. — Jeśli te kuracje odmładzające zadziałają i ludzie będą żyć o całe dziesięciolecia dłużej niż dotąd, niewątpliwie wywoła to rewolucję społeczną. Paradoksalne, ale niezmienność wszelkich instytucji zasadzała się właśnie na przekonaniu, że życie jest krótkie… O wiele łatwiej przetrzymać wiele niewłaściwych rzeczy w krótkim życiu, niż zaryzykować zmiany, które mogą się okazać wcale nie lepsze — choćby miało to wpłynąć destrukcyjnie na następne pokolenia. No, wiesz, mówimy: Phi, niech tamci sami sobie z tym poradzą. Ludzie starzeli się i umierali, zanim zdążyli poznać system, nie mieli więc czasu go zmienić, a następne pokolenie znowu musiało od nowa poznawać zastany solidny i obwarowany nakazami świat. Zamknięte koło… Ale jeśli wszystko dokładnie poznasz i wszystkiego się dowiesz, a przez następne pięćdziesiąt lat będziesz się temu przypatrywał i rozmyślał, czy w końcu nie postanowisz naprawić otaczającego cię świata? Może spróbowalibyśmy sprawić, by był choć trochę rozsądniej szy? Taka myśl sama się nasuwa. Dlaczego nie mielibyśmy uczynić go bliższym naszemu sercu? Co może nas powstrzymać?

— Może dlatego na Marsie wszystko staje się teraz takie dziwaczne — zadumał się John. — Chociaż raczej nie sądzę, żeby ci z Ziemi byli obecnie bardziej dalekowzroczni niż kiedyś. — Opowiedział Arkademu pokrótce o sabotażach i zapytał wprost: — Czy wiesz, kto jest za to wszystko odpowiedzialny, Arkady? A może sam się w to wplątałeś?

— Co, ja? Nie, John, znasz mnie chyba zbyt dobrze, aby coś takiego podejrzewać. Tego typu działania uważam za głupotę. To niechybnie robota “czerwonych”, a ja nie jestem “czerwony”, wiesz przecież. Nie mam pojęcia, kto może za tym stać. Może Ann wie, pytałeś ją?

— Twierdzi, że nie wie.

Arkady zachichotał.

— Ciągle ten sam John Boone! Uwielbiam to. Słuchaj, mój przyjacielu, powiem ci, jaka jest przyczyna tych sabotaży, a potem, jeśli popracujesz nad problemem bardziej metodycznie, może dojrzysz coś więcej. Ale, ale, stąd mamy kolejkę do Stickney… Chodź, chcę ci pokazać nasze bezkresne podziemia, to naprawdę niezły kawałek roboty.

Wprowadził Johna do małego podziemnego wagonika, który natychmiast ruszył tunelem w dół, niemal do środka Fobosa. Wysiedli i poszli dalej korytarzem. John zauważył, że jego ciało dostroiło się już do nieważkości i z łatwością unosi się w powietrzu. Znowu czuł się świetnie. Arkady poprowadził go do obszernego otwartego chodnika, który na pierwszy rzut oka wydawał się zbyt wielki jak na wnętrze Fobosa. Podłogę, ściany i sufit wyłożono lustrzanymi fasetami, a każdą zaokrągloną płytkę wypolerowanego magnezu ustawiono pod takim kątem, że wszystko w tej mikrograwitacyjnej przestrzeni odbijało się tysiące razy.

Obaj przyjaciele równocześnie dotknęli podłogi i wsunęli palce nóg w pierścienie magnetyczne. Ich ciała unosiły się jak wodne rośliny na morskim dnie. Tłum ruchliwych Arkadych i Johnów.

— Widzisz, John, w tej chwili zmienia się ekonomiczna podstawa życia na Marsie — zaczął Arkady. — Nie możesz tego ignorować. Dotychczas żyliśmy jakby poza regułami gospodarki rynkowej, egzystowaliśmy na zasadach stacji naukowej. Przypominało to zdobycie nagrody, która uwalnia cię od problemów finansowych. Otrzymaliśmy taką nagrodę, przylecieliśmy tutaj i żyliśmy sobie w ten sposób całe lata. Obecnie jednak na Marsa przybywa coraz więcej ludzi, całe tysiące! I wielu z nich chce tu popracować, zarobić trochę pieniędzy i wrócić na Ziemię. Pracują dla ponad-narodowych konsorcjów, które otrzymały koncesje od UNOMY. Postanowienia traktatu marsjańskiego niby zostają utrzymane, ponieważ za wszystko odpowiada UNOMA, ale duch traktatu łamany jest na prawo i lewo, i to przez samą ONZ.

John pokiwał głową.

— Tak, wiem, wiem. Zresztą Helmut powiedział mi o tym wprost.

— Helmut to ślimak; jest nieco powolny, ale kiedy zostanie przeprowadzona rewizja traktatu, ONZ zacznie zmieniać prawo i jego interpretację, aby je dostosować do nowego ducha. Może nawet sami sobie przyznają głos decydujący, aby móc więcej zrobić. Tu chodzi przecież o odkryte metale strategiczne, które mogą być prawdziwym zbawieniem dla wielu państw na Ziemi, a także o przestrzeń życiową i ekonomiczną. Tu są nowe tereny ekspansji ponad-narodowców.

— I sądzisz, że uzyskają wystarczające poparcie, aby zmienić traktat?

Arkady wytrzeszczył oczy na Johna, a miliony luster powtórzyły jego odbicie.

— Nie bądź naiwny, John. Oczywiście, że zdobędą odpowiednie poparcie! Musisz zrozumieć, że traktat marsjański jest oparty na starym układzie o przestrzeni kosmicznej. To był błąd, ponieważ traktat kosmiczny był w gruncie rzeczy umową bardzo kruchą, i taki sam jest ten marsjański. Według jego postanowień, dany kraj może się stać członkiem rady traktatu z prawem głosu, jeśli tylko założy na Marsie firmę i dlatego oglądamy tu wszystkie te nowe stacje badawcze: Ligi Państw Arabskich, Nigerii, Indonezji, Azanii, Brazylii, Indii, Chin i całej reszty… A sporo tych nowych państw staje się członkami traktatowymi jedynie po to, by złamać stary traktat w trakcie jego renegocjacji. Chcą otworzyć Marsa dla rządów poszczególnych państw, poza kontrolą ONZ. Ponad-narodowe konsorcja natomiast posługują się wygodnym pretekstem w postaci flagi krajów takich jak Singapur, Seszele czy Mołdawia, aby spróbować otworzyć Marsa dla nadzorowanej przez korporacje prywatnej kolonizacji.

— Do odnowienia traktatu ciągle jeszcze pozostaje kilka lat — zauważył John.

Milion Arkadych potoczyło wokół oczyma.

— Ale to, o czym mówię, zdarza się przecież teraz. Tamci nie tylko o tym dyskutują, nie tylko planują… ale wprowadzają to w życie dzień po dniu… Kiedy przylecieliśmy tu jako pierwsi, a potem jeszcze przez dwadzieścia następnych lat, Mars był tak nieskalany jak Antarktyka, a może nawet czystszy. Żyliśmy jakby na zewnątrz tego świata, nie mieliśmy nic własnego — zaledwie trochę ubrań, komputery osobiste… Wiesz, co myślę, John? Ten układ przypomina prehistoryczny sposób życia… Czujemy się w nim dobrze, ponieważ nasze mózgi rozpoznają go z praktyki, trwającej od trzech milionów lat. Nasze mózgi osiągnęły obecny poziom rozwoju, ponieważ reagowały na realia życia. W rezultacie ludzie chętnie wybierają ten sposób życia, pod warunkiem, że otrzymują taką szansę. Kiedy inni zaspokajają twoje podstawowe potrzeby, możesz się skoncentrować na prawdziwej pracy, to znaczy możesz robić wszystko, co chcesz: zaspokojać swoją ciekawość albo się bawić. Ale to jest utopia, John, dobra tylko dla zwolenników “prymitywnego” sposobu życia i dla naukowców, trzeba to sobie jasno powiedzieć. Toteż naukowa stacja badawcza jest właściwie mikromodelem prehistorycznej utopii, odciętym od świata ponad-narodowej gospodarki pieniężnej przez najbystrzejsze ssaki naczelne, które chcą łatwo i wygodnie żyć.

— Wydawałoby się, że każdy chciałby tak żyć… — wtrącił John.

— Może i tak, ale nikt im tego nie proponuje. Więc nie jest to prawdziwa utopia. My, bystre ssaki naczelne, naukowcy, wolimy raczej wycinać takie wysepki tylko dla nas samych, niż stwarzać takie warunki wszystkim ludziom. Toteż w gruncie rzeczy wysepki te są częścią ponad-narodowego porządku. Jednak ktoś za nie płaci i tak członkowie społeczności “wysepek” nigdy nie są wolni, nie mogą przez całe życie prowadzić naprawdę czysto teoretycznych badań. Ponieważ ludzie, którzy opłacają ich życie, zaczną się w końcu domagać swego rodzaju zwrotu kosztów. I teraz właśnie wchodzimy na Marsie w tę epokę zwrotu kosztów. Ci, którzy zainwestowali, domagają się zapłaty. I okazuje się, że wcale nie prowadziliśmy tu badań teoretycznych, ale badania stosowane. A odkrycie metali strategicznych określiło jasno sposób wykorzystania tej planety. Dlatego znowu stały się ważne prawa własności, ceny i płace… Cały ten system inwestycji i zysku. Mała stacja badawcza zmienia się powoli w kopalnię. I jak wszyscy górnicy, także ci przybywający tutaj nastawieni są na poszukiwanie skarbów. A naukowcom nagle zadaje się pytanie: Ile jest warte to, co pan robi? I znowu się nas prosi, abyśmy zechcieli pracować za pensję, a zysk z naszej pracy przekazuje się właścicielom przedsiębiorstw, dla których nagle, nie wiadomo, w jaki sposób, zaczęliśmy pracować.

— Ja nie pracuję dla nikogo — obruszył się John.

— Tak, ale pracujesz nad projektem terraformowania, a kto za niego płaci, jak sądzisz?

John postanowił wypróbować odpowiedź Saxa.

— Słońce?

Arkady gwizdnął.

— Zła odpowiedź. Wcale nie samo Słońce i kilka automatów… Tu chodzi o czas ludzki, o mnóstwo tego czasu… Ci ludzie muszą jeść i mają jeszcze inne potrzeby. Więc ktoś ich wyposaża, wyposaża nas… po to, abyśmy nie musieli się kłopotać o zwykłe życie, o to, co w innym świecie musielibyśmy sobie dostarczyć sami.

John zmarszczył brwi.

— Cóż, na początku musieliśmy otrzymać pewną pomoc. Abyśmy mogli przylecieć tutaj, ktoś musiał wydać miliardy dolarów na wszelkiego rodzaju sprzęt. Zużyto, jak to nazywasz, mnóstwo czasu pracy.

— Tak, to prawda. Ale odkąd tu przybyliśmy, powinniśmy byli zrobić wszystko, aby się stać samowystarczalnymi i niezależnymi, potem spłacić sponsorów i działać wraz z nimi jako partnerzy. Nie zrobiliśmy tego i teraz ci, którzy udzielili nam pożyczki, przylecieli do nas. Wracając do tematu, gdyby ktoś cię spytał, który z nas zarobił więcej pieniędzy, ty czyja, nie umiałbyś odpowiedzieć, prawda?

— Prawda.

— Pytanie bez znaczenia. Jednak teraz pytasz mnie o radę, więc musimy się naradzić. Pracujesz jako konsultant jakiejś firmy?

— Nie.

— Ja również nie, ale Phyllis jest doradcą Amexu, Subarashii i Armscoru. A Frank pracuje dla HoneywellMesserschmidt, General Electric, Boeinga i Subarashii. I tak dalej. Są bogatsi niż my. A w tym systemie bogatszy znaczy potężniejszy.

To się jeszcze zobaczy, pomyślał John. Nie chciał jednak, by Arkady znów wyśmiał jego naiwność, toteż nie wypowiedział tej myśli głośno.

— I to się zdarza dosłownie wszędzie na Marsie — oznajmił z naciskiem Arkady. Wokół Boone’a zamachały rękoma chmary Arkadych, jak tybetańska mandala rudowłosych demonów. — No, istnieją naturalnie ludzie, którzy zauważają, co się dzieje. Albo ja im o tym mówię. I to właśnie musisz zrozumieć, John: są ludzie, którzy będą walczyć do upadłego, aby utrzymać dotychczasowy porządek rzeczy. Są tacy, którzy kochają życie naukowca “prymitywisty” tak bardzo, że nie poddadzą się bez walki.

— A więc te sabotaże…

— Tak! Być może niektórych dokonują właśnie tacy ludzie. Nie zgadzają się na ekonomiczny rozwój Czerwonej Planety. Większości sabotaży z pewnością dokonują ludzie, którzy chcieliby utrzymać Mars w stanie sprzed naszego przybycia… Ja do takich osób nie należę. Ale na pewno stanę po stronie tych, którzy ze wszystkich sił będą się starali nie dopuścić, by Mars stał się wolną strefą dla ponad-narodowego górnictwa. Nie pozwolę, aby zmieniono nas w szczęśliwych niewolników jakiejś bandy dyrektorów, którzy będą nas obserwować zza murów swoich ufortyfikowanych pałaców — Arkady obrócił się twarzą do Johna i ten kątem oka zobaczył dokoła setki mierzących się wzrokiem mężczyzn. — Powiedz, nie czujesz tego samego?

— Tak, rzeczywiście — uśmiechnął się John. — Naprawdę! Zdaje się, że jedyne, w czym się zawsze nie zgadzamy, to metody.

— A jakich metod ty proponujesz użyć?

— Cóż… po pierwsze, chciałbym, aby traktat został odnowiony, a po drugie, żeby go przestrzegano. Jeśli tak się stanie, wówczas otrzymamy to, czego chcemy, albo przynajmniej będziemy mieli podstawę do ubiegania się o pełną niezależność.

— Traktat nie zostanie odnowiony — oświadczył stanowczo Arkady. — Trzeba czegoś o wiele bardziej radykalnego, aby powstrzymać tych ludzi, John. Trzeba bezpośredniego działania… tak, tak, nie patrz na mnie z takim niedowierzaniem! Konfiskata własności albo czyjegoś systemu łączności. … ustanowienie naszego własnego kodeksu praw, popieranego przez nas wszystkich, przez każdego przechodnia na każdej ulicy… Tak, John! Dojdzie do tego, ponieważ pod stołem czeka odbezpieczona broń. Jest do dyspozycji. Historia pokaże, że tylko demonstracja siły i powstanie zbrojne pokonają naszych wrogów.

Patrząc na zwielokrotnione w lustrach odbicie Arkadego Boone pomyślał, że Rosjanin nigdy chyba jeszcze nie miał tak uroczystej miny. Był teraz tak poważny, że na obliczach milionów lustrzanych Johnow pojawiło się zaskoczenie. Po chwili Boone się opamiętał i zamknął otwarte ze zdziwienia usta.

— Chciałbym wypróbować najpierw mój własny sposób — mruknął na zakończenie rozmowy.

Wtedy Arkady roześmiał się. John szturchnął go żartobliwie w ramię i Arkady poleciał na podłogę, odepchnął się od niej i pochwycił przyjaciela. Siłowali się przez chwilę, a następnie każdy z nich odfrunął na przeciwległą ścianę pomieszczenia. W setkach luster odbijały się miliony unoszących się w powietrzu Johnów i Arkadych.

Wreszcie wrócili do metra i udali się na kolację do Siemionowa. Po posiłku stali przez jakiś czas patrząc w górę na Marsa, który obracał się jak gigantyczna gazowa kula. W pewnym momencie John pomyślał, że ta planeta przypomina mu jakąś pomarańczową komórkę, embrion albo jajko. Pod jej marmurkową skorupką o barwie oranżu wirują chromosomy. Czeka w niej na swe narodziny nowe stworzenie, istota stworzona przez naukowców. I oni wszyscy, wszyscy ludzie na Marsie, są jego twórcami. Ciągle pracują nad tym stworzeniem, wciąż je przekształcają. Próbują ciąć te geny, które ich zdaniem są pożądane, na plazmidy i wprowadzać je do spiralnych nici DNA planety. Starają się stworzyć chimerę. Taaak. Większość z tego, co mówił Arkady, podobało się Johnowi, ale miał również swoje własne pomysły. Zobaczymy, kto w ostatecznym rozrachunku zdoła stworzyć więcej genomu.

John spojrzał na Arkadego, który także patrzył w górę na tarczę planety. Miał znowu tę samą uroczystą minę. I wtedy John uświadomił sobie, że wyraz twarzy Rosjanina tu nie robi już na nim takiego wrażenia jak w sali luster. To prawda, że jego spojrzenie emanowało dziwną przenikliwością i jakąś wewnętrzną mocą, ale tylko w niesamowitym formacie wielorakiej, złożonej wizji muchy.


John wrócił na Czerwoną Planetę, do ciemnego świata Wielkiej Burzy, do krainy przyćmionych, mrocznych, omiatanych piaskiem dni. Natychmiast odkrył, że dzięki rozmowie z Arkadym patrzy na wiele spraw zupełnie inaczej niż przed wycieczką na Fobosa. W nowy sposób postrzegał niektóre rzeczy, zwracał na nie baczniejszą uwagę. Pojechał na przykład na południe od Burroughs do Moholu Sabishii (nazywano go “Samotnym”), aby odwiedzić mieszkających tam Japończyków. Mieszkali tu od wielu lat, byli swego rodzaju “dinozaurami”, stanowili japoński odpowiednik pierwszej setki, ponieważ przybyli na Marsa zaledwie siedem lat po niej. Jednak w przeciwieństwie do pierwszych naukowców, trzymali się w swoim gronie, stali się bardzo zwartym zespołem i “zasymilowali się” na swój własny, wspaniały sposób. Sabishii pozostało małą osadą, nawet po wykopaniu przy niej moholu. Leżało w regionie surowych głazów narzutowych, niedaleko Krateru JarryDeslogesa i John, zjeżdżając ostatO5nim odcinkiem szlaku transponderowego do kolonii, przyglądał się wielkim głazom, które natura wyrzeźbiła w wielkie ludzkie twarze czy też całe figury, pokryła zawiłymi piktogramami lub wyżłobiła w małe budowle o wyglądzie świątyń sintoistów albo wyznawców zeń. Eratyki te migały Boone’owi zaledwie na moment, a potem, mimo iż wpatrywał się uważnie w kłęby pyłu, nie wracały już, znikając na zawsze jak sny lub halucynacje.

Kiedy znalazł się w strefie najbliższej moholowi, gdzie była o wiele lepsza widoczność, zauważył, że sabishiijczycy przetransportowali tu okoliczne skały i ułożyli je w strome kopce. Wszystkie hałdy były identyczne i John zastanowił się, co mają uosabiać — smoki? Ale niewiele miał czasu na zastanowienie, ponieważ już po chwili wjechał do garażu, gdzie powitała go grupa mieszkańców miasta. Mieli bose stopy i długie włosy, ubrani byli w wytarte brązowe kombinezony lub kostiumy przypominające stroje zapaśnicze. Byli to pomarszczeni, starzy japońskomarsjańscy mędrcy. Powiedzieli mu o ośrodkach karni w regionie i zwierzyli się, że ich głębokie odwieczne poczucie OM przeniosło się teraz z cesarza na tę planetę. Pokazali mu swoje laboratoria, w których zajmowali się areobotaniką i nowymi materiałami do produkcji ubrań, które byłyby odporne na promieniowanie. Zajmowali się również poszukiwaniem formacji wodonośnych i klimatologią pasa równikowego. Słuchając ich, John odniósł wrażenie, że muszą być chyba w kontakcie z Hiroko; było to jedyne sensowne wytłumaczenie ich działalności. Ale gdy ich o nią pytał, wzruszali tylko ramionami. John ze wszystkich sił starał się wyciągnąć od nich jakieś informacje i stworzyć, co często udawało mu się w kontaktach z “dinozaurami”, atmosferę zaufania, wspólnoty, poczucia, że przeszli razem długą drogę i wszyscy dotarli wreszcie do swej własnej epoki Noachian. Podobnie było i z tymi Japończykami: parę dni zadawania pytań, poznawania miasteczka, prezentowania się jako “człowiek, który zna giri” i powoli sabishiijczycy zaczęli się przed nim otwierać. Mówili mu teraz cicho i spokojnie, ale już nie owijając w bawełnę, że nie podoba im się nagły rozwój Burroughs ani wykopany obok nich mohol, że są w zasadzie przeciwni wzrostowi populacji Marsa i naciskom, jakie wywiera na nich rząd japoński, każąc im badać Wielką Skarpę i jak najszybciej “odkryć złoto”.

— Odmawiamy — powiedział Johnowi Nanao Nakayama, zasuszony starzec o postrzępionych białych bokobrodach i długich siwych włosach związanych w koński ogon. W uszach miał turkusowe kolczyki. — Nie mogą nas przecież zmusić.

— A jeśli spróbują? — spytał John.

— Nie uda im się. — Spokój starca zafrapował Johna, który przypomniał sobie rozmowę z Arkadym w zwierciadlanej sali.

Uświadomił sobie, że dopiero teraz dostrzega niektóre sprawy. Był to wynik wyostrzenia uwagi, patrzenia w nowy sposób, zadawania nowych pytań. A poza tym Arkady poprzez sieć poprosił swoich licznych przyjaciół i znajomych, aby bez ogródek przedstawiali Johnowi swoje poglądy i pokazywali swe otoczenie. Kiedy więc po drodze z Sabishii do Senzeni Na Boone zatrzymywał się w kolejnych koloniach, często podchodziły do niego małe grupki złożone z dwóch, trzech czy pięciu osób. Ludzie ci przedstawiali się i mówili: “Arkady pomyślał, że może cię to zainteresować, Arkady mówił, że dobrze by było, abyś to zobaczył…” Następnie prowadzili go w różne miejsca i pokazywali: a to podziemną farmę z niezależną elektrownią, a to ukryte zapasy narzędzi i sprzętu, czasem jakiś ukryty garaż pełen roverów albo puste, przygotowane do zamieszkania całe osiedle kesonowe na niewielkim płasko wzgórzu. John szedł za nimi i przyglądał się temu wszystkiemu z wytrzeszczonymi oczyma i otwartymi ustami, zadając pytania i potrząsając w zdumieniu głową. Tak, w ten sposób Arkady pokazywał mu różne rzeczy, sugerował, że na Marsie istnieje cały prężny ruch, że w każdym mieście egzystuje przynajmniej niewielka niezależna grupka!

W końcu Boone dotarł do Senzeni Na. Wracał tu, ponieważ Pauline ustaliła, że dwóch robotników z osady bez usprawiedliwienia nie zjawiło się w pracy akurat tego dnia, kiedy na Johna spadła wywrotka. Następnego ranka po przyjeździe poszedł z nimi porozmawiać, ale ci udowodnili za pomocą komputerowych odczytów, że mają wiarygodne wyjaśnienie swojej nieobecności; byli na zewnątrz na wspinaczce górskiej. Przeprosił, że zabrał im czas, i już miał wyjść, gdy trzej inni technicy moholowi przedstawili się jako przyjaciele Arkadego. Powitał ich z entuzjazmem, rad, że wyniesie jednak jakąś korzyść z przyjazdu tutaj; grupa ośmiu osób zdecydowała, że zabierze go łazikiem do kanionu równoległego do tego, w którym wydrążono mohol. Zjechali przez zasłaniający wszystko pył do osiedla wykopanego w wiszącej ścianie kanionu. Było niewidoczne z satelity, ciepło natomiast czerpało z szeregu rozproszonych małych kanalików, które z daleka wyglądały jak stare wiatraki grzewcze Saxa Russella.

— Sądzimy, że podobnie uczyniła grupa Hiroko… — odezwała się Marian, jedna z przewodniczek. Miała długi haczykowaty nos i zbyt blisko siebie umieszczone oczy, przez co wydawało się, że patrzy na otoczenie podejrzliwie.

— Czy wiecie, gdzie jest Hiroko? — spytał John.

— Nie, ale zapewne gdzieś na terenie chaotycznym.

Uniwersalna odpowiedź. Spytał ich o osiedle na urwisku. Marian wyjaśniła, że zbudowali je za pomocą sprzętu z Senzeni Na. Teraz było nie zamieszkane, ale gotowe, gdy zajdzie potrzeba.

— Potrzeba czego? — zapytał John podczas obchodu po małych ciemnych pokoikach osiedla.

Kobieta popatrzyła na niego.

— Rewolucji, oczywiście.

— Rewolucji!?

W drodze powrotnej John mówił bardzo niewiele. Marian i jej towarzysze wyczuli, że jest wstrząśnięty, co wzmogło ich niepokój. Być może uważali, że Arkady zrobił błąd, prosząc ich, by pokazali Johnowi ukryte osiedle.

— Wiele takich się przygotowuje — oświadczyła Marian obronnym tonem. Podobno im wszystkim poddała ten pomysł Hiroko i Arkady pomyślał, że takie osiedla mogą się kiedyś przydać. Teraz Marian i jej towarzysze zaczęli mu wyliczać na palcach znane sobie fakty: całe stosy schowanego sprzętu do eksploatacji powietrza zakopane w tunelach z suchego lodu przy jednej ze stacji przetwórczych południowej czapy polarnej, ukryty otwór szybu wydrążony aż do dużej warstwy wodonośnej pod Kasei Vallis, rozproszone oranżerie laboratoryjne dokoła Acheronu, w których rosną farmakologicznie użyteczne rośliny, centrum komunikacyjne w piwnicy zbudowanej przez Nadię hali w Underhill. — O tych wiemy na pewno. Wiemy, ponieważ czytujemy rozpowszechniane w sieci ulotki i broszury. Nie mamy z tamtymi nic wspólnego i Arkady jest pewien, że na Marsie istnieje wiele grup wykonujących tę samą robotę, co my. A to dlatego, że kiedy zaczną się działania wojenne, wszyscy będziemy potrzebować miejsc do ukrycia. Właśnie stąd wyruszymy do walki.

— Dajcie już spokój — obruszył się John. — Wszyscy musicie sobie wbić do głów, że ten cały scenariusz rewolucyjny jest tylko zwykłą fantazją związaną z amerykańską rewolucją… Wiecie: gromadne osadnictwo na Dzikim Zachodzie, pionierscy koloniści wyzyskiwani przez imperialną siłę, bunt przeciwko tej sile, dążenie do uzyskania suwerenności dla kolonii… To jest naprawdę fałszywa analogia!

— Dlaczego nam to mówisz? — zapytała ostro Marian. — Jakie widzisz różnice?

— Cóż, po pierwsze, nie żyjemy na lądzie, który może nas wyżywić. A po drugie, nie mamy środków, aby mogło nam się udać powstanie!

— Nie zgadzam się z żadnym z tych punktów. Powinieneś szczegółowo przedyskutować to z Arkadym.

— Spróbuję. Tak czy owak, sądzę, że istnieje lepszy i bardziej bezpośredni sposób uzyskania pewnej swobody niż te kradzieże sprzętu i budowanie schronów. Po prostu powiedzcie przedstawicielom UNOMY, jakie klauzule powinien według was zawierać nowy traktat marsjański.

Jego towarzysze pogardliwie potrząsnęli głowami.

— Możemy im mówić, co tylko chcemy — odparła Marian — a oni i tak postąpią po swojemu.

— Dlaczego? Sądzicie, że wolno im po prostu zignorować żyjących tu ludzi? Stale teraz kursują wahadłowce, ale i tak ciągle znajdujemy się w odległości osiemdziesięciu milionów kilometrów od Ziemi. Jesteśmy tutaj, a tamci nie. To może nie jest Północna Ameryka lat sześćdziesiątych osiemnastego wieku, ale posiadamy podobne atuty: znajdujemy się w ogromnej odległości i ten świat należy do nas. Najważniejsze, aby nie zacząć myśleć jak tamci, aby nie popełniać starych błędów!

I tak się spierali na temat rewolucji, nacjonalizmu, religii, ekonomii i wszelkich innych przejawów ludzkiej myśli. John jak zwykle mieszał pojęcia i przeskakiwał z tematu na temat.

— Żadna rewolucja na Ziemi nigdy się nie udała, nigdy nie odniosła pożądanego skutku. Zresztą rewolucje wyszły już z mody. Powinniśmy stworzyć nowy program, tak jak mówi Arkady, i zawrzeć w nim sposoby kontrolowania przyszłości naszej planety. Tymczasem wy ciągle żyjecie mrzonkami przeszłości i chcecie nas poprowadzić prosto w ten właśnie system, na który narzekacie! Potrzebujemy nowej marsjańskiej drogi, nowej marsjańskiej filozofii, ekonomii, religii!

Spytali, jak jego zdaniem powinny wyglądać te nowe przejawy ludzkiej myśli. John rozłożył ręce.

— Skąd mam wiedzieć? Skoro nigdy nie istniały, trudno o nich rozmawiać, trudno je sobie wyobrazić. Nie mamy przykładów, brak nam tradycji, do której moglibyśmy nawiązać. Gdy próbuje się coś stworzyć, ustalenie kształtu tego czegoś nowego zawsze stanowi problem, wierzcie mi, znam się na tym, bo próbowałem… Ale chyba mogę wam zasugerować, jak powinniśmy się czuć w nowych, stworzonych przez siebie warunkach — powinniśmy się czuć tak, jak nasza setka czuła się tu w pierwszych latach po przybyciu na Czerwoną Planetę, kiedy stanowiliśmy jeszcze grupę i pracowaliśmy razem. Kiedy jedynym naszym celem było zainstalowanie się tutaj i odkrywanie tego nowego świata. Kiedy wspólnie decydowaliśmy, co trzeba robić. Tak właśnie powinniśmy się czuć!

— Ależ te dni odeszły już na zawsze — zauważyła Marian, a inni pokiwali głowami. — To ty żyjesz mrzonkami przeszłości. I nie proponujesz nam nic poza słowami. Zachowujesz się tak, jakbyś dyskutował o filozofii z grupą studentów w gigantycznej kopalni złota, podczas gdy ze wszystkich stron nadciągają nieprzyjacielskie wojska.

— Nie, nie — zdenerwował się John. — Mówię o metodach oporu, o metodach odpowiednich dla naszej prawdziwej sytuacji, a wy o jakichś rewolucyjnych fantazjach wyczytanych w podręcznikach historii!

Rozmawiając, kręcili się po okolicy, aż znaleźli się z powrotem w Senzeni Na i dotarli do pomieszczeń, w których mieszkali robotnicy. Tam dalej trwała gwałtowna kłótnia. Spierali się przez całą szczelinę czasową i jeszcze długo w noc, i w pewnym momencie John poczuł dumę, ponieważ dostrzegł, że jego rozmówcy zaczynają się zastanawiać nad jego słowami; było jasne, że uważnie go słuchali i że to, co im mówił — jego sposób myślenia — ma dla nich znaczenie. Przypomniał sobie czasy starej sławy “pierwszego człowieka na Marsie”. I teraz dzięki tej sławie i poparciu Arkadego miał wpływ na tych ludzi, widoczny wpływ. Potrafił zachwiać ich pewnością siebie, sprawił, że zaczęli myśleć, zmusił ich do zrewidowania poglądów, może nawet zmienił ich umysły!

Nastał już kolejny mrocznopurpurowy świt Wielkiej Burzy, więc ruszyli całą grupą korytarzami do kuchni, zerkając przez okna i nadal rozmawiając. Nalali sobie kawy, rozgorączkowani swego rodzaju natchnieniem, odwiecznym podnieceniem, jakie daje szczera rozmowa. Kiedy się w końcu rozeszli, aby trochę się przespać, zanim nadejdzie dzień, nawet Marian była nieco wstrząśnięta, a całe towarzystwo głęboko zamyślone, na wpół przekonane, że Boone ma jednak rację.

John ruszył ociężałym krokiem do przydzielonego mu pokoju gościnnego. Czuł się zmęczony, ale szczęśliwy. Cokolwiek zamierzał Arkady, uczynił Boone’a jednym z przywódców ruchu. Być może tego pożałuje, ale już nie ma odwrotu. John był pewien, że samemu ruchowi z pewnością wyjdzie to na dobre, bowiem John uważał siebie samego za coś w rodzaju mostu między “podziemiem” i resztą ludzi na Marsie — działał w obu światach, godził oba, jednał je, przekuwał w jedną wielką siłę, która na pewno będzie skuteczniejsza niż każda z nich z osobna. W siłę stanowiącą połączenie “surowców naturalnych” z podziemnym entuzjazmem. Arkady uważał tę syntezę za niemożliwą, ale John posiadał władzę, której Arkady nie miał. Mógł więc… nie, nie uzurpować sobie prawo do przywództwa, ale po prostu zmienić ich wszystkich.

Drzwi do jego pokoju w apartamencie gościnnym były otwarte. Wszedł zaniepokojony i zobaczył ich. Siedzieli na krzesłach. Sam Houston i Michel Chang.

— No więc? — odezwał się Houston. — Gdzie pan był?

— A niech to, doprawdy… — warknął John. Jego dobry nastrój znikł w okamgnieniu. — Czyżbym przez pomyłkę wybrał nieodpowiednie drzwi? — Cofnął się, rozejrzał i dodał z ironią. — Ależ nie. To jest na pewno mój apartament. — Włączył na naręcznym komputerku system rejestrujący. — Co tu robicie?

— Chcemy wiedzieć, gdzie pan był — odparł beznamiętnie Houston. — Otrzymaliśmy pozwolenie. Możemy wchodzić do wszystkich pokoi i zadawać pytania. Równie dobrze możemy zacząć od pana.

— Daj spokój, człowieku — zadrwił John. — Nigdy pana nie męczy ta poza złego gliniarza? Chłopaki, czy wy nigdy nie dajecie za wygraną?

— Chcemy po prostu uzyskać odpowiedzi na parę pytań — odparł łagodnie Chang.

— O, proszę, mamy i dobrego gliniarza — mruknął John. — Wszyscy chcielibyśmy uzyskać odpowiedzi na nasze pytania. Zapewniam pana.

Houston wstał. Jeszcze chwila i wybuchnie, pomyślał John. Podszedł do niego tak blisko, że dzieliła ich odległość zaledwie około dziesięciu centymetrów.

— Wynoście się z mojego pokoju — oświadczył John. — Wynoście się stąd albo was wyrzucę, a zastanawiać się nad tym, czy mieliście prawo tu wejść, będziemy później.

Houston nadal stał nieruchomo i tylko patrzył na Boone’a. John bez ostrzeżenia pchnął go mocno w pierś. Policjant poleciał w kierunku swojego krzesła i chcąc nie chcąc usiadł. W następnej sekundzie skoczył ku Johnowi, ale Chang rzucił się między nich, wołając:

— Uspokój się, Sam, poczekaj chwilę.

John wrzasnął z całych sił:

— Wynoście się z mojego pokoju! Wynoście się! — Wywrzaskiwał te słowa w kółko. Uderzył Changa w plecy i ponad jego ramieniem łypnął na czerwoną twarz Houstona. Niemal wybuchnął śmiechem na widok tego oblicza. Odzyskał dobry humor. Odwrócił się, aby Houston nie dostrzegł jego uśmieszku i ruszył do drzwi z krzykiem: — Wynocha! Wynocha!

Chang szarpnął rozgniewanego towarzysza i wyciągnął go na korytarz. John wyszedł za nimi. Przez chwilę cała trójka stała w progu, mierząc się wzrokiem. Chang, który był najwyższy, przezornie wcisnął się między swego partnera a Johna. Minę miał strapioną i zirytowaną.

— A tak właściwie, czego chcieliście? — spytał niewinnie John.

— Chcemy wiedzieć, gdzie pan był — powtórzył cierpliwie Chang. — Mamy powód, by podejrzewać, że pańskie tak zwane śledztwo dotyczące przypadków sabotażu to tylko wygodna przykrywka.

— Podejrzewam to samo, jeśli chodzi o was — wyszczerzył zęby John.

Chang zignorował jego słowa.

— Wypadki zdarzają się zawsze tuż po pańskich wizytach. Sam pan rozumie…

— One się zdarzają podczas waszych wizyt!

— … w każdym moholu, który pan odwiedził w czasie Wielkiej Burzy, spadały lawiny drobin pyłu… Programy komputerowe w biurze Saxa Russella w Echus Overlook zostały zaatakowane przez wirusy komputerowe tuż po pańskiej wizycie u niego w 2047 roku… W Acheronie odporne porosty padły od jakiegoś wirusa biologicznego zaraz po pańskim wyjeździe… I tak dalej.

John wzruszył ramionami.

— Tak? Jesteście tutaj od dwóch miesięcy i tylko tyle zdołaliście ustalić?

— Jeśli mamy rację, to nam wystarczy. Gdzie pan był zeszłej nocy?

— Przykro mi — odrzekł John — ale nie odpowiadam na pytania zadawane przez ludzi, którzy włamują się do mojego pokoju.

— Musi pan odpowiedzieć — oznajmił Chang. — Takie jest prawo.

— Jakie prawo? Macie jakieś konkretne plany co do mnie? — Obrócił się w kierunku otwartych drzwi pokoju i Chang ruszył, aby mu zablokować wejście. Boone znowu stracił panowanie nad sobą i zamierzył się na Changa. Ten uchylił się, ale pozostał w progu nieporuszony. John obrócił się więc i poszedł w przeciwnym kierunku do wspólnych pomieszczeń osiedla.


Jeszcze tego popołudnia wsiadł w rovera i opuścił Senzeni Na. Wybrał drogę transponderową na północ, wzdłuż wschodniego stoku Tharsis. To była dobra droga i trzy dni później znajdował się już tysiąc trzysta kilometrów na północ, mniej więcej na północny zachód od Noctis Labyrinthus, a z nowej stacji paliw skręcił w prawo i wybrał wschodnią drogę do Underhill. Codziennie, podczas gdy łazik toczył się przed siebie przez oślepiający pył, John pracował na komputerze.

— Pauline, czy mogłabyś przejrzeć wszystkie pliki planetarne dotyczące kradzieży wyposażenia dentystycznego? — Maszyna pracowała nad tą dziwaczną prośbą niemal tak wolno jak człowiek, ale w końcu wykonała zadanie. Potem John kazał jej prześledzić ruchy wszystkich podejrzanych osób, jakie przyszły mu do głowy. Kiedy był pewien, że sprawdził wszystkich, zadzwonił do Helmuta Bronskiego, aby zaprotestować przeciwko działaniom Houstona i Changa.

— Mówią, że działają z twojego upoważnienia, Helmucie, więc pomyślałem sobie, że powinieneś wiedzieć, jak się zachowują.

— Ależ oni bardzo się starają — odparł Helmut. — Chciałbym, żebyś przestał ich dręczyć, John, i zaczął z nimi współpracować. To byłoby z korzyścią dla wszystkich. Wiem, że nie masz nic do ukrycia, dlaczego więc nie chcesz im pomóc?

— Daj spokój, Helmut, oni wcale nie proszą o pomoc. To jest zwykłe zastraszanie. Każ im przestać.

— Ci ludzie próbują jedynie wykonywać swoją pracę — odrzekł słodko Helmut. — Nie słyszałem o żadnych niezgodnych z prawem działaniach.

John rozłączył się, a później zadzwonił do Franka, który przebywał w Burroughs.

— Co się dzieje z Helmutem? Dlaczego oddaje planetę w ręce tych cholernych policjantów?

— Jesteś idiotą — stwierdził jak zwykle Frank. Podczas rozmowy pisał coś z zapałem na komputerze i wydawał się ledwie świadom tego, co John mówi. — Czy ty w ogóle nie widzisz, co tu się dzieje?

— Myślałem, że widzę — mruknął John.

— Tkwimy po kolana w benzynie! A te cholerne kuracje odmładzające są zapałką. Ale ty nigdy nie rozumiałeś, po co przede wszystkim zostaliśmy tu przysłani, więc jak możesz teraz pojmować cokolwiek? — Pisał dalej, patrząc twardo w ekran.

John obserwował pomniejszoną figurkę Franka na swoim nadgarstku. W końcu odezwał się:

— A po co przede wszystkim zostaliśmy tu przysłani, Frank?

— Ponieważ Rosja i nasze ukochane Stany Zjednoczone były zdesperowane, właśnie dlatego. Zgrzybiałe, niemodne przemysłowe dinozaury, oto czym byliśmy, zjedzeni niemal doszczętnie przez Japonię, Europę i wszystkie te “tygryski”, które wówczas zaczynały się pojawiać w Azji jak grzyby po deszczu. A my mieliśmy doświadczenie w lataniu w kosmos i ogromny bezużyteczny przemysł kosmiczny, więc połączyliśmy wysiłki i przylecieliśmy tutaj w nadziei, że znajdziemy coś wartego zachodu, że nam się ta wyprawa opłaci! I powiedzmy, że trafiliśmy na złoto. Co tylko dolało oliwy do ognia, ponieważ każda gorączka złota pokazuje zawsze, kto jest potężny, a kto nie. I teraz, choćbyśmy nawet stanęli na głowie, niewiele zdziałamy, ponieważ na Ziemi powstało mnóstwo nowych “tygrysów”, które są o wiele lepsze w te klocki niż my i wszystkie chcą się dorwać do żłobu. Sporo państw cierpi na niedostatek przestrzeni życiowej i brak surowców naturalnych. Na Ziemi jest dziesięć miliardów ludzi stojących w swoim własnym gównie!

— Myślałem, że twoim zdaniem nasza droga rodzima planeta i tak prędzej czy później się rozpadnie.

— Nie nazwałbym tego rozpadem. Pomyśl o tym… Jeśli ta przeklęta kuracja jest tylko dla bogatych, w takim razie biedni zbuntują się i szlag trafi wszystko. A jeśli kurację umożliwi się wszystkim, wtedy nastąpi jeszcze większy przyrost populacji i rezultat będzie podobny. Też wszystko trafi szlag! Każde wyjście jest złe! I właśnie to dzieje się teraz! Konsorcjom ponad-narodowym naturalnie ten cały bałagan się nie podoba. Kiedy świat wybucha, przeszkadza to w interesach. Mają więc stracha i zdecydowali się spróbować utrzymać istniejący stan rzeczy siłą. Helmut i ci twoi agenci stanowią jedynie maleńki wierzchołek góry lodowej… Wielu polityków sądzi, że naszą jedyną szansą na jaką taką stabilizację populacyjną bez katastrofy jest coś w rodzaju światowego państwa policyjnego przez okres mniej więcej kilku dziesięcioleci. Odgórna kontrola, oto czego chcą te głupie palanty.

Frank potrząsnął z oburzeniem głową, a potem pochylił się ku swojemu ekranowi i zapatrzył w niego tępo.

John spytał go po chwili:

— Poddałeś się kuracji, Frank?

— Jasne, że tak. A teraz daj mi już spokój John, mam masę roboty.


To lato na południu było tak samo okryte pyłem Wielkiej Burzy, a jednak i tak chłodniejsze niż jakiekolwiek dotychczas. Burza trwała już prawie dwa Mlata, czyli z górą trzy lata ziemskie, ale Sax podchodził do niej w sposób iście filozoficzny. John zadzwonił do niego do Echus Overlook i kiedy wspomniał o zimnych nocach, Sax odparł jedynie:

— Bardzo prawdopodobne, że niskie temperatury będą nam towarzyszyć przez większą część okresu terraformowania. Jednakże musisz pamiętać, że wcale nam nie zależy na cieple dla samego ciepła. Na Wenus na przykład jest naprawdę bardzo ciepło, i co z tego? Próbujemy tu stworzyć warunki odpowiednie do życia. Jeśli będziemy mogli oddychać tym powietrzem, nie będziemy się przejmować zimnem.

Tymczasem było zimno, przeraźliwie zimno: nocami temperatura spadała do stu stopni poniżej zera, nawet na równiku. Kiedy w tydzień po opuszczeniu Senzeni Na John dotarł do Underhill, zauważył, że chodniki miasta pokrywa niezwykły różowy lód, a ponieważ w przytłumionym świetle burzy stał się niemal niedostrzegalny, chodzenie po nim było dość niebezpieczne. Mieszkańcy Underhill spędzali zresztą większość czasu we wnętrzach. John dostosował się na kilka tygodni do ich trybu życia, pomagając miejscowej grupie biotechnologicznej w próbie terenowej pewnych trwałych nowych glonów śnieżnych.

Underhill było zatłoczone obcymi. Większość z nich stanowili młodzi Japończycy albo Europejczycy, którzy na szczęście nadal w rozmowach używali języka angielskiego. Boone zamieszkał w jednej ze starych podziemnych komór o wypukłych sklepieniach, w pobliżu północno-wschodniego narożnika kwadrantu, który cieszył się o wiele mniejszą popularnością niż nowa “hala” Nadii, ponieważ był mniejszy i mroczniejszy. Wiele jego podziemnych komór wykorzystywano teraz wyłącznie na magazyny. John miał dziwne uczucie, chodząc po tym kwadrancie korytarzy; co chwila jakieś miejsce budziło wspomnienia: a to basen, a to pokój Mai, a to jadalnia — teraz wszystko ciemne i zastawione pudłami. Przypomniał sobie lata, kiedy przedstawiciele pierwszej setki stanowili jedyną ludzką grupę na Marsie, i musiał przyznać, że coraz trudniej mu sobie wyobrazić, iż kiedyś rzeczywiście tak było.

Poprzez Pauline Boone nadal śledził ruchy wielu osób, między innymi różnych przedstawicieli UNOMY. Jego inwigilacja nie była zbyt dokładna, jako że nie zawsze mógł wytropić posunięcia detektywów, zwłaszcza Houstona, Changa i ich ekipy, z czego wywnioskował, że często działają poza siecią. Tymczasem pliki przylotów do portu kosmicznego przynosiły Johnowi z każdym miesiącem coraz więcej dowodów na to, że Frank się nie mylił w swej opinii co do ONZ, choć dotknął jedynie wierzchołka góry lodowej. Boone uświadomił sobie w pewnym momencie, jak wiele osób, które przybywały na Marsa — w szczególności do Burroughs — pracuje dla UNOMY. Ludzie ci przylatywali tu bez specjalnych przydziałów, a potem rozsypywali się po planecie, jechali do kopalń, moholów oraz innych kolonii i rozpoczynali pracę dla lokalnych szefów służby bezpieczeństwa. Ich ziemskie akta zatrudnienia były doprawdy niezwykle interesujące.

Często po sesji z Pauline John opuszczał kwadrant komór i wychodził na spacer na zewnątrz, aby się uspokoić i przemyśleć uzyskane tego dnia dane. Widoczność była teraz o wiele lepsza, dość często nieco się przejaśniało. Chodzenie utrudniał jedynie różowy lód. Najwyraźniej Wielka Burza słabła. Prędkość wiatru na powierzchni tylko dwa czy trzy razy przekraczała przeciętną prędkość sprzed nawałnicy — trzydzieści kilometrów na godzinę — a pył w powietrzu chwilami był niewiele gęstszy niż gęsta mgła, zmieniając kolejne zachody słońca w płonące pastelowe zawirowania różu, żółci, oranżu, czerwieni i purpury, z przypadkowymi smugami zieleni lub turkusu, które ukazywały się i znikały, pozostawiając po sobie piękne lodowe łuki, małe tęcze, nibysłońca. Temu wszystkiemu towarzyszyły niekiedy prawdziwie olśniewające snopy czystego żółtego światła. John uważał, że przyroda w sposób niesłychanie widowiskowy prezentuje mu swój brak gustu. Obserwacja całej tej feerii zamglonych, ruchliwych barw odrywała Johna od jego myśli. Wspinał się więc szybko na wielką białą piramidę, przypatrywał się otoczeniu przez moment i to mu wystarczało: mógł już wracać do środka, gotów na nowo podjąć pracę.

Któregoś wieczoru po jednym z niezwykle malowniczych zachodów słońca Boone zszedł właśnie ze szczytu piramidy i ruszył powoli z powrotem ku Underhill, gdy nagle dostrzegł dwie postacie, które przeszły przez boczne drzwi garażu i przezroczystym tunelem pływowym skierowały się do rovera. Poruszały się jakoś zbyt szybko i ukradkowo, toteż John zatrzymał się zaintrygowany. Nie mieli hełmów i po zarysie karków i sylwetkach John rozpoznał Houstona i Changa. W łaziku poruszali się dość niezdarnie. Wreszcie uruchomili pojazd i ruszyli w kierunku Johna. Ten natychmiast zaciemnił szybkę w hełmie i z opuszczoną głową podjął spacer; próbował wyglądać jak ktoś, kto wchodzi do miasta po pracy. Nagle skręcił w bok, co nieco zwiększyło odległość między nim i roverem. Pojazd zanurzył się w gęstą chmurę pyłu i nieoczekiwanie zniknął.

John intensywnie rozmyślał. Był niemal porażony. Przy włazie zamarł na chwilę, a kiedy się wreszcie ruszył, nie wszedł przez luk, lecz zbliżył się do umieszczonej na ścianie konsoletki interkomu. Pod głośnikami widniał szereg różnego rodzaju gniazdek, które nie były już od dawna używane; Boone ostrożnie odsunął zatyczkę z jednego i oczyścił jego brzegi z zaskorupiałego miału. Potem połączył gniazdko z notesikiem komputerowym na swoim nadgarstku. Wystukał kod dla Pauline i zaczekał na utajnienie i odszyfrowanie, aby móc zacząć pracę.

— Tak, Johnie? — usłyszał w hełmie metaliczny głos komputera.

— Włącz kamerę, Pauline, i pokaż mój pokój.

Jego Pauline w pokoju stała na bocznym stoliczku przy łóżku, połączona kablem ze ścianą. Jej kamera była mechanizmem maleńkim i rzadko używanym, toteż na naręcznym komputerku Johna pojawił się mikroskopijny obraz. Światło było przyćmione, ponieważ paliła się tylko jedna nocna lampka. Krzywizna szybki w hełmie Boone’a stanowiła dodatkową przeszkodę, na małym ekranie widział więc jedynie szare, lekko drgające kształty — nie mógł ich dokładnie rozpoznać. Dostrzegł jednak łóżko i ścianę i zdawało mu się, że na łóżku coś leży.

— W tył o dziesięć stopni — polecił John i zamrugał, wpatrując się intensywnie w dwucentymetrowy kwadracik obrazu. Tak, to było jego łóżko. A na nim… leżał jakiś mężczyzna. Czyżby wzrok go mylił? Nie, widział podeszwy butów, tułów, włosy. Trudno było powiedzieć coś więcej. Tak czy owak, kształt spoczywał nieruchomo. — Pauline, czy słyszysz coś w tym pokoju?

— Wentylatory, elektryczność.

— Daj pełną głośność. — Przechylił głowę w lewo, przytykając ucho do głośnika w hełmie. Syk, szum, zakłócenia. W takim przekazie było zbyt wiele błędów, zwłaszcza że używał tych starych, skorodowanych gniazdek. Ale z pewnością nie słyszał oddechu. — Pauline, czy możesz się dostać do systemu monitorującego Underhill, zlokalizować kamerę przy drzwiach komory i przesłać jej obraz do mojego nadgarstka?

Kilka lat wcześniej zarządzał instalacjami systemu bezpieczeństwa Underhill. Pauline ciągle miała w pamięci wszystkie plany i kody, wykonanie zadania nie zajęło jej więc zbyt wiele czasu. Już po chwili na maleńkim ekraniku komputerka obraz apartamentu został zastąpiony obrazem korytarza. Był to widok z góry. John dostrzegł, że światła są włączone. Poruszająca się kamera ukazała także zamknięte drzwi do jego pokoju. To było wszystko.

Opuścił rękę i zastanawiał się nad tym, co zobaczył. Minęło pięć minut, zanim podniósł ją znowu i zaczął wydawać przez Pauline instrukcje systemowi bezpieczeństwa Underhill. Znajomość kodów pozwoliła mu na poinstruowanie całego systemu kamery, aby wymazał ślady jego inwigilacji na taśmie. Potem uruchomił taśmy w cogodzinnych — zamiast zwykłych ośmiogodzinnych — układach rejestrujących, a następnie poinstruował dwóch automatycznych sprzątaczy, aby poszli do jego pokoju i otworzyli drzwi. Stał drżący, obserwując powolny przejazd robotów przez kolejne komory. Kiedy otworzyły drzwi, obraz dotarł do Johna za pośrednictwem małej kamery Pauline. Do pokoju wlało się światło, na chwilę Johna oślepiło, ale wyregulował ostrość i widział teraz całkiem dobrze. Tak, na jego łóżku leżał mężczyzna. Boone zaczął oddychać szybciej. Kierował zdalnie robotami, używając małych przycisków na naręcznej konsolecie. Ruchy sprzątaczy były nieco niezręczne, ale, pomyślał John, jeśli szarpanina ta obudzi mężczyznę, to tym lepiej.

Niestety, nieznajomy się nie obudził. Zwisał na boki, podtrzymywany niepewnymi ramionami robotów, które podnosiły go ze swoją algorytmiczną delikatnością. Ciało się nie poruszało. Najwyraźniej mężczyzna był martwy.

John powoli zaczerpnął powietrza, potem wstrzymał oddech i nakazał pierwszemu robotowi, aby złożył ciało w dużym kontenerze na odpadki, w który wyposażony był drugi automat. Wysłanie robotów z powrotem korytarzem do komory magazynowej było łatwe. Tocząc się, mijały wiele osób, ale na to Boone nie mógł nic poradzić. Zresztą, ciało było widoczne jedynie z góry i na szczęście ludzie nie zwracali szczególnej uwagi na automatycznych sprzątaczy. John był pewien, że nikt ich nie zapamięta.

Kiedy wprowadził roboty do składziku, zawahał się. Czy powinien przekazać ciało do spopielenia w Dzielnicy Alchemików? Nie, po co? Było już poza jego pokojem, nie musiał się go pozbywać. Właściwie, później może mu się nawet przydać. Po raz pierwszy zastanowił się, kim mógł być ten mężczyzna. Polecił pierwszemu robotowi, aby przyłożył sztuczne oko do prawego nadgarstka zwłok i przekazał dane z magnetycznego czytnika. Automat miał spore trudności z ustawieniem się w odpowiedniej pozycji, ale po pewnym czasie udało mu się. Reszta trwała zaledwie chwilę. Maleńki identyfikator, jaki zaimplantowano w kość nadgarstka wszystkim mieszkańcom Marsa, zawierał informacje w standardowym kodzie punktowym i Pauline już po minucie ustaliła tożsamość martwego mężczyzny. Yashika Mui, rewident księgowy UNOMY, zamieszkały w Underhill, przybyły w roku 2050. Prawdziwa osoba. Człowiek, który mógł żyć tysiąc lat.

John dostał dreszczy. Oparł się o pomalowaną na błękitno ceglaną ścianę Underhill. Pozostała mu godzina do wejścia, może trochę mniej. Niecierpliwie odepchnął się od ściany i ruszył dokoła. Zwykle obchód zajmował mu około piętnastu minut, teraz — jak stwierdził — robił go w dziesięć. Po drugim obejściu terenu skierował się do starego parku maszynowego.

Tylko dwie ze starych przyczep ciągle tam stały i były najwyraźniej opuszczone albo używano ich jedynie na magazyny. Z nocnego pyłu między nimi wynurzyły się nagle jakieś sylwetki i John na sekundę poczuł strach, ale nieznajomi minęli go i poszli dalej. Wrócił więc do kwadrantu i okrążył go jeszcze raz, a potem wszedł na ścieżkę prowadzącą do Dzielnicy Alchemików. Przez moment stał nieruchomo, obserwując staroświecki kompleks rur, przewodów, instalacji i przysadzistych białych budynków; wszystko pokrywały czarne, kaligraficzne równania. Pomyślał o pierwszych latach spędzonych na Marsie. Okres, który minął od tego czasu, wydał mu się zaledwie chwilą, mgnieniem oka w posępnym mroku Wielkiej Burzy. Cywilizacja, korupcja, kryzys… I morderstwo. Tu, na Czerwonej Planecie. John zacisnął zęby.

Minęła godzina, była dziewiąta wieczór. Boone wrócił do komory powietrznej, wszedł do środka, w przebieralni zdjął hełm, walker, buty, następnie wziął w kabinie prysznic, wytarł się, nałożył kombinezon, przeczesał włosy. Głęboko zaczerpnął powietrza i obszedł południową część kwadrantu, a później przeszedł przez komory do swojego pokoju. Nie zaskoczył go widok czterech agentów UNOMY, ale postarał się udać zaskoczenie, kiedy kazali mu się zatrzymać.

— O co chodzi? — spytał.

Nie byli to Houston i Chang, ale trzej mężczyźni i kobieta z pierwszej grupy, której lądowanie obserwował w Low Point. Nie odpowiadając na pytanie Johna, mężczyźni stanęli po jego bokach, potem szarpnięciem otworzyli drzwi i dwaj weszli do środka. Boone opanował impuls, aby ich uderzyć, krzyknąć albo roześmiać się na widok ich min, gdy stwierdzili, że pokój jest pusty — patrzył tylko na nich z zaciekawieniem i próbował ograniczyć swoje emocje jedynie do irytacji, dając im do zrozumienia, że nie wie, o co chodzi. Zresztą rzeczywiście był rozdrażniony i naprawdę trudno było mu się powstrzymać; z wysiłkiem pohamował wybuch wściekłości. Musi pamiętać, że powinien ich zwymyślać tylko za to, iż zachowują się wobec niego jak nadgorliwi policjanci, a nie za wymierzony przeciwko niemu morderczy atak.

Byli tak zmieszani nieoczekiwanym obrotem sytuacji, że John bez trudu wyrzucił ich z pokoju, obrzucając kilkoma zgryźliwymi uwagami. Zamknął za nimi drzwi, a potem stanął na środku pokoju i powiedział:

— Pauline, sprawdź, co rejestruje system bezpieczeństwa i nagraj to. Wyświetl wszystko, co pokazują kamery w pobliżu tych osób.

Więc Pauline ich śledziła. Natychmiast skierowali się do pokoju nadzoru bezpieczeństwa, gdzie dołączyli do nich Chang i pozostali. Tam zaczęli oglądać taśmy zarejestrowane przez kamery. John siedział przy ekranie Pauline i obserwował wraz z nimi nagrane taśmy. Stało się tak, jak zadysponował: kamery zarejestrowały tylko ostatnią godzinę, a pozostałe wydarzenia popołudnia zostały wymazane. Agenci siedzieli zamyśleni, a Boone uśmiechnął się ponuro i nakazał Pauline opuszczenie systemu.

Ogarnęła go fala potężnego zmęczenia. Była dopiero jedenasta, ale wyparowała z niego zarówno własna adrenalina, jak i poranna dawka megaendorfiny. Był zupełnie wyczerpany. Usiadł na łóżku, ale potem przypomniał sobie, co leżało na nim wcześniej, i wstał. W końcu położył się na podłodze.

Obudziła go w szczelinie czasowej wiadomość od Spencera Jacksona na temat ciała znalezionego w automatycznym śmietniku. Poszedł do kliniki, ledwie trzymając się na nogach ze znużenia. Patrzył na ciało Yashiki Mui, podczas gdy kilku agentów ukradkiem obserwowało jego. Sekcję zwłok przeprowadzano za pomocą aparatury diagnozującej; testy wykazały stężenie krwi. Posępnym tonem John polecił przeprowadzenie pełnej autopsji; ciało Mui i ubranie należało zeskanować, zbadać i zanalizować, znaleźć wszystkie mikroskopijne cząsteczki o cechach niezgodnych z jego genomem, a potem porównać je z cechami osób przebywających obecnie w Underhill. Wydając te polecenia Boone uważnie patrzył na agentów UNOMY, ale nawet nie mrugnęli. Prawdopodobnie morderstwa dokonali ludzie w rękawiczkach i walkerach albo za pomocą teleoperacji — w ten sam sposób jak John. Odwrócił wzrok od ich twarzy, aby ukryć oburzenie. Nie mógł przecież dać im do zrozumienia, ile wie!

Był pewien, że to oni podrzucili mu ciało, więc musieli również podejrzewać, iż to John je usunął i wymazał taśmy. Wiedzieli już, że Boone jest świadom ich machinacji, a na pewno przynajmniej podejrzewali. Nie mogli jednak mieć pewności, toteż nie było powodu ujawniać się ze swą wiedzą.

Mniej więcej godzinę później wrócił do swojego pokoju i znowu położył się na podłodze. Chociaż nadal czuł zmęczenie, nie mógł zasnąć. Wpatrywał się w sufit i rozmyślał o wypadkach poprzedniego dnia. Rozmyślał i porównywał nowe fakty ze wszystkim, czego się dowiedział wcześniej.


Tuż przed świtem John uznał, że poukładał już sobie wszystko w głowie. Zrezygnował więc ze snu i wstał, chcąc się wybrać na kolejny spacer.

Pragnął się znaleźć na zewnątrz, daleko od tego świata, z dala od całego jego obrzydliwego zepsucia i korupcji, w krainie szaleńczego wiatru, gwałtownie pędzącego chmary pyłu.

Ku swemu zaskoczeniu, po wyjściu ze śluzy, nad głową zobaczył gwiazdy. Doskonała połyskująca sieć gwiazd — tysiące ich jak dawniej płonęły jasnym ogniem. Ich jasności nie towarzyszyła najlżejsza niepewność: nie migotały, nie drgały, nawet najsłabiej widoczne były tak zwarte, że czarne niebo wyglądało na lekko białawe, jak gdyby całe było jedną wielką Drogą Mleczną.

Otrząsnąwszy się z zaskoczenia i prawie już zapomnianego zadziwienia widokiem gwiazd, włączył się na interkom i ogłosił wszem i wobec nowiny. Burza się skończyła!

Jego wiadomość wywołała istne pandemonium. Ci, którzy ją usłyszeli, zaczęli budzić przyjaciół, a potem wszyscy pospieszyli do przebieralni, aby złapać walkery, zanim zapas się wyczerpie. Po chwili luk komory powietrznej zaczął się otwierać i wyrzucać z siebie całe tłumy.

Niebo na wschodzie przybrało barwę czarniawej czerwieni, a następnie szybko się rozjaśniło. Potem całe zmieniło się w ciemnoróżowy półmrok i powoli zaczęło się jarzyć. Setkami znikały gwiazdy, aż na wschodzie widać było już tylko Wenus i Ziemię, które bladły na tle światła słonecznego. Wchodnie niebo stawało się coraz jaśniejsze, aż stało się jaskrawsze niż kiedykolwiek dotąd za dnia; nawet za szybkami hełmów ludziom zaczęły łzawić oczy. Niektórzy na ten widok zaczęli krzyczeć na ogólnym kanale radiowym. Wszędzie dokoła biegały ludzkie sylwetki, interkom huczał bezładnym gwarem rozmów, a niebo jaśniało coraz bardziej; wyglądało, jak gdyby miało za chwilę wybuchnąć, pulsowało żarzącym się różowym światłem, przytłaczając swą barwą dwie malejące, coraz słabiej widoczne kropeczki: Wenus i Ziemię. A potem słońce rozłamało horyzont i rozbłysło na równinie jak termonuklearna bomba i wiele osób zaczęło krzyczeć, podskakiwać i biegać wśród długich czarnych cieni skał i budynków.

Wszystkie ściany zwrócone na wschód były teraz wielkimi blokami w fowistycznych kolorach; pokryte połyskującą farbą stały się mozaikami tak oszałamiającymi, że trudno było na nie patrzeć. Przezroczyste powietrze wyglądało jak szkło, wydawało się substancją niemal równie stałą jak szkło i nadawało wszystkiemu ostrą jak brzytwa klarowność.

John zostawił za sobą tłum i podążył na wschód, ku Czarnobylowi. Wyłączył też interkom. Niebo miało barwę ciemniejszego różu niż pamiętał, z domieszką purpury w zenicie. Wszyscy w Underhill szaleli. Wielu spośród nich nigdy przecież nie widziało blasku słońca na Marsie i bez wątpienia musieli się czuć, jak gdyby całe życie przeżyli w Wielkiej Burzy. Teraz się skończyła i wreszcie mogli wyjść na powietrze, na słońce. Pijani tym widokiem ślizgali się po różowym lodzie we wszystkie strony, rzucali w siebie żółtymi śnieżnymi kulami, wspinali się na zamarznięte piramidy. Gdy John to zobaczył, skręcił i sam wszedł po stopniach na ostatnią piramidę, aby rzucić okiem na skaliste pagórki i kotliny dokoła Underhill. Były nieco bardziej zmrożone i zmatowiałe, ale niemal takie same jak kiedyś. Włączył ogólnodostępne pasmo, ale od razu je wyłączył — słychać było skowyty ludzi błagających o walkery. Nikt z zewnątrz nie zwracał na nich uwagi. Ktoś krzyknął, że jeszcze tylko godzina pozostała do wschodu słońca i John uznał, że doprawdy aż trudno w to uwierzyć. Potrząsnął głową; ochrypłe głosy i wspomnienie martwego ciała na łóżku nie pozwalały mu się prawdziwie cieszyć z zakończenia burzy.

W końcu wrócił do środka i oddał swój walker dwóm kobietom, które natychmiast zaczęły się kłócić, która ma go nałożyć pierwsza. John zszedł do centrum komunikacyjnego i zadzwonił do Saxa do Echus Overlook. Przede wszystkim pogratulował mu zakończenia nawałnicy.

Sax machnął niedbale ręką, jak gdyby Boone mówił o czymś, co zdarzyło się całe lata temu.

— Wyobraź sobie, że zaczepili Amora 2051 B — powiedział.

Była to lodowa planetoida, którą wybrano do wprowadzenia na orbitę marsjańską. Właśnie instalowano na niej rakiety; miały one wstrzelić ją na kurs, który przyniesie ją na trajektorii podobnej do toru Aresa. Ponieważ nie posiadała osłony termicznej, powinna spłonąć podczas hamowania aerodynamicznego. Wszystko zapowiadało się dobrze, zgodnie z planem za sześć miesięcy przedsięwzięcie zostanie ukończone.

— To właśnie jest wielka nowina — oznajmił dumnie Sax, jak zwykle mrużąc oczy. Wielka Burza była już dla niego najwyraźniej tylko historią.

John roześmiał się głośno, ale wtedy pomyślał o Yashice Mui i opowiedział o nim Saxowi, ponieważ chciał, aby ktoś inny również miał zepsute święto. Sax tylko znów zmrużył oczy.

— Taa, posuwają się coraz dalej — odparł w końcu.

Zdegustowany John pożegnał się szybko i rozłączył.

Powędrował przez komory, targany szaleńczą mieszaniną walczących ze sobą pozytywnych i negatywnych emocji. Wreszcie wrócił do swojego pokoju, gdzie połknął kapsułkę megaendorfiny i jedną z nowych pandorfin, które dał mu Spencer, a potem wyszedł do głównego atrium kwadrantu. Przechadzał się wśród roślin, które — wszystkie bez wyjątku — były dziećmi burzy, wyrosłymi pod wiszącym nad nimi szeregiem żarówek. Niebo nadal było przezroczyste, bezchmurne, ciemnoróżowe. Wiele osób, które wyszły na zewnątrz jako pierwsze, teraz wróciło i świętowało w atrium między grządkami uprawnych roślin. Boone spotkał tu paru przyjaciół i kilku znajomych, ale w większości otaczali go obcy.

Wrócił do sklepionych komór, przechodząc przez pomieszczenia pełne nieznajomych. Niektórzy na widok Johna wznosili radosne okrzyki. Jeśli wystarczająco długo krzyczeli: “Mowa! Mowa!”, stawał na krześle lub na innym prowizorycznym podwyższeniu i klepał jakieś przypadkowe słowa, czując wydzielające się endorfiny, które z powodu obsesyjnych myśli o zamordowanym mężczyźnie dzisiaj mogły na niego zadziałać w sposób zupełnie niemożliwy do przewidzenia. Czasami zachowywał się dość porywczo i nigdy nie wiedział, co powie, póki słowa nie popłynęły same. W dniu, kiedy skończyła się Wielka Burza — powie ktoś później — widzieliśmy pijanego w trupa Johna Boone’a. Dobra, pomyślał, niech mówią, co chcą. To, co robił, już i tak nie miało znaczenia. Był legendą.

Jedną salę wypełniał tłum Egipcjan, ortodoksyjnych muzułmanów, całkowicie różnych od sufitów. Ich język przypominał szum wiatru. Popijali mocną, bogatą w kofeinę kawę. Spod wąsów błyskali ku niemu bladymi uśmieszkami, byli niezwykle serdeczni, przynajmniej dziś. Zachowywali się tak, jak gdyby jego widok sprawiał im tu prawdziwą radość. Poczuł do nich sympatię i rozgorączkowany dotychczas wypowiedzianymi słowami, odezwał się:

— Słuchajcie, stanowimy część nowego świata. Jeśli nie oprzecie waszych działań na rzeczywistości marsjańskiej, wtedy staniecie się swego rodzaju schizofrenikami, których ciała znajdują się na jednej planecie, a dusze na innej. Takie rozszczepienie społecznej tożsamości nie może funkcjonować przez dłuższy okres.

— No, no — mruknął jeden z nich z uśmiechem. — Musisz zrozumieć, że już przedtem podróżowaliśmy. Jesteśmy ludem wędrownym. Ale gdziekolwiek jesteśmy, Mekka pozostaje domem naszego ducha. Moglibyśmy polecieć na drugi koniec wszechświata i nic by się nie zmieniło.

John nie odpowiedział. Pomyślał tylko, że bardziej podoba mu się taka bezpośrednia szczerość niż wszystko to, z czym miał do czynienia tej nocy, więc skinął głową i odparł:

— Pojmuję. Rozumiem.

Porównał ich zachowanie z całą hipokryzją Zachodu, gdzie ludzie przed śniadaniem zamiast porannej modlitwy rozmawiali o zysku, nie umiejąc wyrazić jedynej wiary, jaką mieli. Porównał ich z ludźmi, którzy myśleli, że ich najważniejszymi wartościami są stałe fizyczne, i mawiali: “Tak się po prostu dzieje”, jak czynił często Frank.

Jeszcze przez chwilę gawędził z Egipcjanami, a kiedy ich opuścił, czuł się lepiej. Ruszył prosto do swojej komory i wsłuchiwał się w hałaśliwe głosy, przesączające się do korytarza ze wszystkich pokojów; zewsząd dobiegały go krzyki, piski, wrzaski, dowcipne dyskusje szczęśliwych naukowców (”Te roślinki są takimi strasznymi halofitami, że nie lubią słonej morskiej wody, ponieważ uważają, że jest w niej zbyt wiele wody”) i głośne wybuchy śmiechu.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. W komorze obok mieszkał Spencer Jackson. Właśnie przechodził, więc John podzielił się z nim swoim zamysłem.

— Powinniśmy zebrać wszystkich na wielkie świętowanie końca burzy. Wiesz, wszystkich, dla których Mars jest ważny i tych, dla których ważny stanie się niedługo. Po prostu… wszystkich, którzy zechcą przyjechać.

— Gdzie?

— Na szczycie Olympus Mons — odparł Boone bez zastanowienia. — Może i Sax znajdzie chwilę do czasu przylotu tej jego lodowej planetoidy. Moglibyśmy zresztą stamtąd ją obserwować.

— Bardzo dobry pomysł, John! — stwierdził Spencer.


Olympus Mons jest wulkanem tarczowym i dlatego jego stożek na ogół nie jest stromy. Jest to góra bardzo wysoka, a jednocześnie niezwykle szeroka: wprawdzie wznosi się dwadzieścia pięć kilometrów nad powierzchnią równiny, ale ma aż osiemset kilometrów szerokości u podstawy. Nachylenie jej zboczy wynosi przeciętnie około sześciu stopni. Na obwodzie tego ogromnego wulkanu znajduje się kolisty stok wysokości jakichś siedmiu kilometrów — ściana skalna, dwa razy wyższa niż podobne urwisko na Echus Overlook. Ta skalna ściana jest w wielu miejscach niemal pionowa. Jej granie skusiły już niejednego amatora wspinaczek wysokogórskich na Czerwonej Planecie, ale żadnemu z nich nie udało się jeszcze jej zdobyć, toteż większość mieszkańców Marsa uważa ją jedynie za widowiskową przeszkodę w drodze na kalderę. Jadący z powierzchni podróżnicy zamiast stromego urwiska wybierają zwykle lekko pochyłą, szeroką drogę na północnym zboczu, gdzie skalną ścianę zalał jeden z ostatnich wylewów lawy. Areolodzy snują opowieści, jak ich zdaniem musiał on wyglądać, mówią o rzece ciekłej magmy, szerokiej na sto kilometrów, oślepiająco jaskrawej, opadającej siedem tysięcy metrów na czarną równinę zaskorupiałej lawy, dewastującej coraz większe połacie terenu. … Ten wylew lawy pozostawił po sobie rampę z lekką jedynie nierównością w miejscu, gdzie skarpa została zalana; podjazd po niej jest łatwy, a potem jadącego czeka jeszcze jakieś dwieście kilometrów do stożka kaldery.

Szczyt stożka Olympus Mons jest tak szeroki i płaski, że niewiele można dojrzeć poza wspaniałym obrazem wielopierścieniowej kaldery, reszta planety jest stamtąd niewidoczna. Spoglądając z góry, widzi się tylko zewnętrzną krawędź stożka i niebo. Na południowym stoku znajduje się jednak mały krater meteorytowy, bezimienny, oznaczany na mapach jako THAZp. Wnętrze tego maleńkiego krateru jest osłonięte przed rzadkim strumieniem gazów pędzących nad Olympus Mons i jeśli obserwujący stanie na południowym łuku jego stosunkowo młodego, ostrego stożka, dojrzy w końcu pod sobą zarówno zbocze wulkanu, jak i ogromną równinę zachodniej Tharsis. Będzie miał wówczas wrażenie, że patrzy z bardzo, bardzo wysokiego tarasu na nizinną przestrzeń planety.

Minęło prawie dziewięć miesięcy, zanim doszło do spotkania planetoidy z Marsem i przez ten czas wiadomość o festynie organizowanym przez Johna na Olympus Mons zdążyła się już szeroko rozejść. Mieszkańcy planety karawanami, złożonymi z dwóch, pięciu lub dziesięciu roverów ruszyli więc w górę północną rampą i dalej na południową zewnętrzną skarpę Zp. Tam ustawili w kształcie półksiężyca wiele namiotów o przezroczystych ścianach. Namioty miały twarde, również przezroczyste podłogi, umieszczone dwa metry nad powierzchnią na równie przezroczystych szkieletach. Namioty te stanowiły najnowszy wynalazek w dziedzinie schronień tymczasowych. Ich wewnętrzne łuki skierowano ku górze, toteż kiedy przybyli skończyli montaż, powstał rząd półksiężyców ustawionych jak gwiazdy albo jak oranżerio we ogrody zbudowane na wznoszącym się tarasowate stoku, nad ogromnym obszarem brązowego świata. Przez tydzień codziennie przybywały kolejne grupy łazików, a na długim zboczu kołysały się sterówce, uwiązane wewnątrz THAZp. Wypełniały go dość szczelnie, dzięki czemu wnętrze małego krateru wyglądało jak puchar z urodzinowymi balonami.

Liczba przybyłych zaskoczyła Johna, ponieważ spodziewał się, że jedynie kilku spośród przyjaciół zdecyduje się odbyć podróż do tak odległego miejsca. Miał więc kolejny dowód, że zupełnie nie rozumie obecnych mieszkańców planety, okazało się bowiem, że na jego zaproszenie przybyło prawie tysiąc osób. Zadziwiające! Bardzo wiele twarzy widział już kiedyś i dość sporo osób znanych mu było z nazwiska, więc w jakimś sensie mógł ich traktować niczym znajomych i przyjaciół. Czuł się tu teraz tak, jak gdyby rodzinne miasto, o którego istnieniu nawet nie wiedział, nagle ruszyło w drogę i pojawiło tłumnie wokół niego. Przybyło wiele osób spośród pierwszej setki, dokładnie mówiąc czterdzieścioro: byli tu Maja, Sax, Ann, Simon, Nadia, Arkady, Wład, Ursula i reszta grupy pozostałej z Acheronu, Spencer, Aleks, Janet, Mary, Dmitri, Elena i osoby z ekipy Fobosa, Arni, Sasza, Jeli i sporo innych. Z niektórymi nie widział się od dwudziestu lat… Ci natomiast, z którymi był blisko, przybyli niemal w komplecie, z wyjątkiem Franka, który zawiadomił go, że jest zbyt zajęty, oraz Phyllis, która w ogóle nie odpowiedziała na jego zaproszenie.

Poza pierwszą setką przyjechało wielu jego starszych lub nowszych przyjaciół albo przyjaciół j ego przyjaciół… Wielu Szwajcarów, włącznie z wędrownymi budowniczymi dróg, ze wszech stron dotarli tu Japończycy, większość przebywających na planecie Rosjan, jego przyjaciele sufici… Wszędzie spotykał znajomych, niemal w każdym ze wznoszących się tarasowate półkolistych namiotów, w tłumkach karawanowych grupek i eskadr sterowców, wśród osób spieszących co jakiś czas do śluz, by powitać nowo przybyłych.

Wiele osób wychodziło z namiotów i zbierało luźne kamienie na wielkim łukowatym stoku. Uderzenie meteorytu w Zp rozrzuciło wszędzie zwały zgruzowanej lawy: stiszowitowe popękane szyszki o wyglądzie garncarskich skorup, drobiny całkowicie czarne, krwawoczerwone lub nakrapiane pouderzeniowymi diamentami. Ekipa greckich archeologów zaczęła je magazynować na ziemi pod wysoką podłogą swojego namiotu, a ponieważ przywieźli ze sobą mały piec do wypalania, mogli więc pewne skorupy emaliować na żółto, zielono czy niebiesko, a potem oznaczyć nimi swój teren. Ich pomysł przyjął się natychmiast i w ciągu dwóch dni już wszystkie przezroczyste podłogi namiotów zwisały nad kamiennymi posadzkami o mozaikowych wzorach: pojawiały się schematy zespołów obwodów elektrycznych, wizerunki ptaków i ryb, fraktalne abstrakcje, kaligraficznie wypisane tybetańskie om mani padme hum, mapy całej planety lub niektórych jej regionów, równania matematyczne, fizyczne lub chemiczne, podobizny ludzkich twarzy, krajobrazy i tak dalej.

John spędzał czas, chodząc od namiotu do namiotu, rozmawiał z ludźmi i cieszył się iście karnawałową atmosferą. Zdarzały się kłótnie — było ich nawet sporo — ale większość osób świętowała, gawędziła i popijała różne trunki. Wielu urządzało sobie wycieczki na faliste tereny dawnych wylewów lawy, tworzyło mozaikowe podłogi albo tańczyło w rytm muzyki, wykonywanej przez rozmaite, mniej lub bardziej amatorskie zespoły.

Najlepsza z nich była grupa perkusyjna, która grała na instrumentach wykonanych z tutejszego magnezu. Muzycy twierdzili, że pochodzą z Trinidad Tobago, miejsca często wybieranego na “państwo flagowe”, zarówno przez ponad-narodowe koncerny, jak i przez osoby prywatne. W gruncie rzeczy zespół był międzynarodowy i mocno związany z lokalnym ruchem oporu, do którego należeli wszyscy jego członkowie. Tancerzom przygrywała również grupka country western z dobrym gitarzystą klasycznym oraz irlandzki zespół grający na instrumentach wykonanych na Ziemi, którego członkowie stale się wymieniali, co pozwalało grupie grać niemal non stop. Te trzy zespoły otoczone były przez gęste tłumy tańczących i w gruncie rzeczy namioty muzyków zmieniły się w miejsca nieustannie tętniące zabawą — gdy się wychodziło z któregoś z przezroczystych stożków, wpadało się natychmiast w tańczący tłum, otaczało człowieka bogactwo muzyki i pięknych widoków.

Był to więc rzeczywiście wielki festyn i John świętował nieprzerwanie przez prawie całą dobę, niewiele czasu poświęcając na sen. Nie potrzebował ani megaendorfiny, ani pandorfiny, a raz, kiedy Marian i grupka z Senzeni Na otoczyła go kręgiem i zaczęła rozdawać wokół tabletki, tylko się roześmiał.

— W tej chwili nie uważam tego za potrzebne — wyjaśnił młodym zapalczywym osobnikom, machając słabo ręką. — To byłoby jak niesienie drew do lasu, naprawdę, wierzcie mi!

— Niesienie drew do lasu?

— Johnowi chodzi o to, że byłoby to jak zawożenie wiecznej zmarzliny do Borealis.

— Albo pompowanie większej ilości dwutlenku węgla w marsjańską atmosferę.

— Albo przynoszenie lawy na Olympus.

— Albo wpychanie jeszcze większej ilości soli do tej cholernej gleby.

— Albo jak ładowanie dodatkowej ilości tlenku żelaza we wszystkie możliwe miejsca na tej diabelskiej planecie!

— Właśnie — powiedział John śmiejąc się. — Jestem już całkowicie “czerwony”.

— Nie tak “czerwony” jak tamci — wtrącił jeden z rozmówców, wskazując na zachód. John spojrzał w tamtym kierunku i dostrzegł lecące rzędem trzy piaskowe sterówce. Posuwały się w górę wzdłuż skarpy wulkanu. Były małe, przestarzałe i nie odpowiadały na radiowe wywołania. Zanim doleciały na stożek Zp i zakotwiczyły między większymi i barwniejszymi sterowcami w kraterze, wszyscy zgromadzili się wokół, czekając, aż zebrani najbliżej śluzy oznajmią, kim są nowi przybysze. Kiedy gondole się otworzyły i z maszyn wyszło mniej więcej dwadzieścia postaci w walkerach, zapadło dziwne milczenie.

— To Hiroko! — krzyknęła nagle Nadia na ogólnym kanale.

Przedstawiciele pierwszej setki szybko podeszli do najwyższego namiotu, spoglądając w górę na tunel spacerowy, który biegł nad stożkiem. Nowi goście zaczęli schodzić tunelem do śluzy namiotu, potem przeszli przez śluzę i już się zbliżali do nich. I tak, to rzeczywiście była Hiroko… a ściślej mówiąc: Hiroko, Michel, Jewgienia, Iwao, Gene, Ellen, Rya, Raul i spory tłumek młodzieży.

Powietrze rozdarły krzyki i piski, ludzie zaczęli się obejmować, niektórzy płakali, inni witali przybyszów gniewnymi wyrzutami. John również ledwie mógł się powstrzymać od oskarżeń. Kiedy dotarł do Hiroko, miał na końcu języka ostre słowa, które nagromadziły się w ciągu tych wszystkich godzin, gdy siedząc w roverze tak bardzo się martwił i tak bardzo chciał z nią porozmawiać. Wziął ją w ramiona i już miał nią potrząsnąć i wykrzyczeć cały swój żal, ale spojrzał na nią i nic nie powiedział. Uśmiechnięta twarz Hiroko była tak bardzo podobna do tej z jego wspomnień. … Chociaż nie — była teraz szczuplejsza, miała więcej zmarszczek, była jakby jakaś obca, a jednocześnie jeszcze bardziej znajoma. Ta twarz zamazała się i zafalowała przed jego oczyma, mieszając w sobie to, co spodziewał się zobaczyć, i to, co właśnie widział. Był tak zmieszany tym halucynacyjnym rozmazaniem (zmieszany nie tylko jej widokiem, ale także własnymi uczuciami), że zdołał jedynie wyszeptać:

— Och, tak bardzo chciałem z tobą porozmawiać!

— Ja z tobą również — odparła Japonka, a John ledwie usłyszał jej słowa w ogólnym hałasie.

Między Maję i Michela musiała wkroczyć z interwencją Nadia, ponieważ Maja gwałtownie krzyczała:

— Dlaczego mi nie powiedziałeś? Dlaczego? Dlaczego? — Powtarzała to pytanie w kółko, aż w końcu wybuchnęła histerycznym płaczem.

Johna oszołomił ten widok, a potem zobaczył ponad ramieniem Hiroko niezwykle skupioną twarz Arkadego, który zdawał się mówić: “Na pytania przyjdzie czas później”. I na ten widok Boone zupełnie zapomniał, co miał do powiedzenia. Tak, tak, pomyślał, powiedzą tu sobie sporo przykrych słów, ale to nic, najważniejsze, że są tutaj! Że są tutaj i że są wszyscy razem. Pod nimi w namiotach poziom hałasu wzrósł o dwadzieścia decybeli. To ludzie wiwatowali, ciesząc się ze spotkania.

Nieco później tego popołudnia John zebrał wokół siebie wszystkich przybyłych przedstawicieli pierwszej setki: teraz prawie sześćdziesiąt osób. Zgromadzili się w najwyższym namiocie i obserwowali leżącą pod nimi krainę.

Wszystko to było znacznie większe od Underhill i ubitej kamiennej równiny wokół niego. Wydawało się, że ich mały świat z dawnych lat zupełnie się zmienił, że świat ich otaczający oraz ludzka cywilizacja rozrosły się i spotężniały, że stały się niezwykle skomplikowane. Ale na tle tego innego świata oni nadal trwali, chociaż również się zmienili, wszystkie te tak dobrze znane twarze postarzały się na wszelkie możliwe sposoby: czas zerodował je, jak gdyby przeżyły epoki geologiczne, naznaczył je mądrością. John odniósł wrażenie, że “za” oczyma jego przyjaciół znajduje się coś na kształt wodonośnej formacji. Większość z nich miała teraz około siedemdziesiątki, świat natomiast był naprawdę większy — rozszerzył się na wiele różnych sposobów. Boone przypomniał sobie, że mimo wszystko istnieje obecnie możliwość, że będą obserwować siebie nawzajem i przemiany tego świata jeszcze przez wiele lat. Jeśli dopisze im szczęście… To było naprawdę niezwykłe uczucie.

Rozmawiali, spoglądali na ludzi w namiotach ustawionych poniżej, popatrywali na leżący za Olympusem jaskrawopomarańczowy kobierzec planety. Zgiełk rozmów rozchodził się szybkimi chaotycznami falami, tworząc swego rodzaju wzorce interferencyjne. Czasem ludzie nieruchomieli na chwilę i zastygali, oszołomieni albo otumanieni jakimś faktem, a niekiedy wybuchali beztroskim śmiechem jak dzieci. W namiotach znajdujących się pod nimi wiele osób co jakiś czas podnosiło oczy i przez plastikowe stożki wpatrywało się w przedstawicieli pierwszej setki; byli ciekawi przebiegu tego historycznego spotkania.

W końcu wszyscy usiedli i rozpoczęli świętowanie. Podawali sobie z rąk do rąk ser, krakersy i butelki czerwonego wina. John odchylił się na swoim krześle i rozglądał dokoła. Arkady położył jedną rękę na ramieniu Mai, drugą obejmował Nadię i cała trójka śmiała się z czegoś, co właśnie powiedziała Maja. Sax mrużył na swój sowi sposób oczy, a Hiroko promieniała. We wczesnych latach pobytu tutaj John ani razu nie widział u niej takiego spojrzenia. Nie miał ochoty psuć im tak wspaniałego nastroju, ale przecież na przykre słowa pora nigdy nie jest odpowiednia, a ten nastrój święta z pewnością jeszcze powróci. Dlatego, wykorzystując chwilę ciszy, powiedział do Saxa głośno i wyraźnie:

— Mogę ci już powiedzieć, kto stoi za tymi sabotażami. Sax zamrugał oczyma.

— Tak?

— Tak. — Spojrzał Hiroko w oczy. — Twoi ludzie, Hiroko. To ją otrzeźwiło, chociaż ciągle się uśmiechała; był to już jednak tylko opanowany, wieloznaczny uśmieszek z dawnych czasów.

— Ależ nie — odparła łagodnie i potrząsnęła głową. — Wiesz, że nie zrobiłabym czegoś takiego.

— Może ty sama nie. W takim razie twoi ludzie działają, nie pytając cię o zgodę. Twoi ludzie… a właściwie twoje dzieci. ’Współpracują z Kojotem.

Jej oczy zwęziły się nagle i rzuciła szybkie spojrzenie na namioty stojące poniżej. Kiedy znowu spojrzała na Johna, dodał:

— Można powiedzieć, że je wyhodowałaś, co? Zapłodniłaś swoje jajeczka i wyhodowałaś je in vitro, zgadza się?

Po chwili skinęła głową.

— Ależ, Hiroko! — krzyknęła Ann. — Nie masz pojęcia, jak dobrze działa proces ektogeniczny!

— Próbowaliśmy go — odrzekła Hiroko. — A potem w pewien sposób sztucznie stworzyliśmy dzieci, to prawda…

Teraz cała grupa milczała, obserwując Hiroko i Johna. Po chwili milczenia Boone powiedział:

— Może i tak, ale niektórzy z nich nie podzielają twoich poglądów. Działają sami, na własną rękę… jak to dzieci. Ich kły wykonane są z kamienia, prawda?

Hiroko zmarszczyła nos.

— Tylko koronki. Jest to raczej kompozyt niż prawdziwy kamień. Głupia moda.

— I swego rodzaju symbol przynależności do “klubu”. A na powierzchni mieszkają tacy, którzy to wykorzystują… ludzie kontaktujący się z twoimi dziećmi i pomagający im przy sabotażach. Omal nie zostałem przez nich zabity w Senzeni Na… Człowiek, który mnie oprowadzał po moholu, miał kamienne kły… chociaż sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego faktu, ponieważ nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie je już widziałem… Zakładam, że przypadkowo znaleźliśmy się na dole podczas upadku wywrotki. Absolutnie nie mogli wiedzieć, że wybieram się tam z wizytą, więc przypuszczam, że sabotaż zaplanowano, zanim przyjechałem… Okakura prawdopodobnie przez to zapadł się pod ziemię ze wstydu…

Po kolejnej chwili przerwy Hiroko spytała:

— Jesteś pewien tego wszystkiego, co mówisz?

— Tak, całkowicie. Przez długi czas nie mogłem rozwiązać tej zagadki, ponieważ nie chodziło tylko o nich… zdarzyło się kilka wypadków. Ale kiedy sobie przypomniałem, gdzie widziałem pierwszy kamienny ząb, zastanowiłem się nad całą sprawą, sprawdziłem kilka faktów i ustaliłem, że w roku 2044 dotarł na Marsa pusty statek, który miał dostarczyć sprzęt dentystyczny z Ziemi. Całkowicie ogołocony transportowiec… Pomyślałem, że to jest właściwy ślad. Widzisz, sabotaże ciągle się zdarzały w miejscach i chwilach, kiedy nikt, kto znajduje się w sieci, nie mógłby ich dokonać. Jak wtedy, kiedy odwiedzałem Mary przy formacji wodonośnej Margaritife i wybuchł budowany właśnie szyb. Okazało się, że nikt, kto tam mieszkał, nie wychodził w nocy, nikt więc nie mógł tego zrobić… po prostu nie było takiej możliwości. A stacja ta jest naprawdę odizolowana od świata, więc ustaliłem też, że nikogo innego nie było wówczas w pobliżu. Toteż musiał to zrobić ktoś spoza sieci. I wówczas pomyślałem o tobie. Wzruszył przepraszająco ramionami. — Sprawdź to, a zauważysz, że niemal połowy sabotaży po prostu nie mógł dokonać nikt z sieci. Z drugiej strony, osobnika z kamiennymi zębami łatwo zazwyczaj dostrzec na danym terenie. Ta moda zaczyna się wprawdzie ostatnio coraz bardziej upowszechniać, ale tak czy owak… Doszedłem do wniosku, że to musisz być ty, Hiroko, i kazałem mojemu AI wykonać pewne analizy, które pokazały, że około trzech czwartych przypadków sabotaży wydarzyło się na nizinnej południowej półkuli, w okręgu o promieniu trzech tysięcy kilometrów wokół terenu chaotycznego. Środek okręgu stanowi wschodni kraniec Marineris. Jest tam sporo kolonii, ale doszedłem do wniosku, że teren chaotyczny byłby najlepszym miejscem, gdzie mogliby się ukryć sabotaży ści. A przez lata wszyscy podejrzewaliśmy, że tam właśnie wy, moi drodzy, udaliście się po opuszczeniu Underhill.

Twarz Hiroko nie wyrażała już zupełnie żadnych emocji. W końcu Japonka mruknęła:

— Zbadam tę sprawę.

— To dobrze.

Wówczas odezwał się Sax:

— John, powiedziałeś, że poza Senzeni Na zdarzyło się coś jeszcze? John skinął głową.

— Wiecie… to nie był tylko sabotaż. Ktoś naprawdę próbował mnie zabić.

Sax zamrugał oczyma, a reszta milczała wstrząśnięta.

— Z początku myślałem, że chodzi o te sabotaże — kontynuował John — że ktoś próbuje udaremnić moje śledztwo. Taki wniosek był logiczny, pierwsza napaść na mnie stanowiła rzeczywiście akt sabotażu, nic dziwnego, że się pomyliłem. Teraz jednak jestem zupełnie przekonany, że poszedłem fałszywym tropem. Sabotażystom nie zależy na mojej śmierci… mogli mnie zabić i nie zrobili tego. Pewnej nocy odwiedzili mnie, mała grupka włącznie z twoim synem Kasei, Hiroko, i Kojotem, który, jak sądzę, jest pasażerem na gapę, przybyłym na Aresie…

Te słowa spowodowały prawdziwą wrzawę. Najwyraźniej bardzo dużo osób podejrzewało fakt istnienia tego człowieka. Maja podniosła się, teatralnym gestem wskazała na Hiroko i zaczęła coś krzyczeć. John uciszył zebranych i mówił dalej:

— Ich odwiedziny… ich, hmm, wizyta… stanowiła najlepszy dowód na potwierdzenie mojej teorii sabotaży, ponieważ zdołałem odczytać DNA jednego z gości i porównać z pewnymi próbkami znalezionymi w miejscach niektórych wypadków. Ta osoba z pewnością tam była. W każdym razie sabotażyści na pewno nigdy nie próbowali mnie zabić… Za to pewnej nocy na Hellas w Low Point uderzono mnie i przecięto mi walker.

Pokiwał głową w odpowiedzi na oburzone okrzyki przyjaciół.

— To był pierwszy wymierzony we mnie atak i nastąpił on w niedługim czasie po moim powrocie z Pavonis, gdzie rozmawiałem z Phyllis i gronem typków z ponad-narodowych konsorcjów na temat umiędzynarodowienia windy i konsekwencji jej uruchomienia.

Arkady zaśmiał się do niego, ale John zignorował go i kontynuował myśl:

— Po tym pierwszym wypadku niepokoili mnie wiele razy agenci UNOMY, którym Helmut pozwolił tu przylecieć. Deptali mi po piętach, jak sądzę, na żądanie tych samych ponad-narodowców… Czy wiecie, czego się dowiedziałem? Że większość tych agentów pracowało na Ziemi dla Armscoru albo Subarishii, a nie, jak mi powiedzieli, dla FBI… To ponad-narodowe konsorcja są najbardziej zaangażowane w projekt kosmicznej windy i eksploatację minerałów na Wielkiej Skarpie. Mają teraz wszędzie na Marsie własnych speców od bezpieczeństwa i tę wędrowną ekipę tak zwanych agentów UNOMY… A potem, tuż przed końcem Wielkiej Burzy, kilku tych agentów próbowało mnie wrobić w morderstwo, którego dokonano w Underhill. Naprawdę tak było! Na szczęście im się nie udało i nie mogę w żaden sposób udowodnić, że to właśnie oni usiłowali mnie obciążyć zbrodnią, ale widziałem, jak dwaj czynili coś w rodzaju przygotowań. I sądzę, że właśnie oni zabili tego mężczyznę, tylko po to, aby wpędzić mnie w kłopoty. Aby wyeliminować mnie z gry.

— Powinieneś powiedzieć o tym Helmutowi — zauważyła Nadia. — Jeśli wszyscy wspólnie zaczniemy się domagać odesłania tych ludzi z powrotem na Ziemię, nie będzie mógł odmówić.

— Nie wiem, czy Helmut dysponuje jeszcze realną władzą — odparł John — ale może rzeczywiście warto spróbować. Chcę, aby tych ludzi usunięto z planety. A działania tamtych dwóch, o których wam mówiłem, zarejestrowałem poprzez system bezpieczeństwa Senzeni Na: jak wchodzili do kliniki medycznej i jeszcze przede mną posłużyli się automatycznymi sprzątaczami. Jest to więc dowód pośredni przeciwko nim, myślę, że dość przekonujący.

Pozostali również nie wiedzieli do końca, jak sobie poradzić z całą tą sprawą, ale okazało się, że inne ekipy UNOMY niepokoiły wiele osób — Arkadego, Aleksa, Spencera, Włada i Ursulę, nawet Saxa — toteż szybko się zgodzili, że próba deportacji agentów to dobry pomysł.

— Zwłaszcza tych dwóch należy stąd wyrzucić. Co najmniej wyrzucić! — zawołała gwałtownie Maja.

Sax się nie odezwał, ale po prostu dotknął notesika komputerowego na nadgarstku i zatelefonował do Helmuta. Gdy przedstawiał mu sytuację, rozsierdzeni przyjaciele wtrącali się od czasu do czasu.

— Przekażemy te informacje prasie na Ziemi, jeśli nie podejmiesz odpowiednich działań — oświadczył stanowczym tonem Wład. Helmut zmarszczył brwi i odparł po chwili:

— Zbadam tę sprawę. A ci agenci, których oskarżacie, jako pierwsi wrócą do domu. Możecie być tego pewni.

— Sprawdź ich DNA, zanim pozwolisz im odlecieć — zaproponował John. — Zamordowanie mężczyzny z Underhill to ich sprawka, jestem tego pewien.

— Sprawdzimy — odrzekł ponuro Helmut.

Kiedy Sax przerwał połączenie, John rozejrzał się po twarzach przyjaciół.

— W porządku — oświadczył. — Ale po to, by tu dokonały się potrzebne zmiany, trzeba czegoś więcej niż tylko telefonu do Helmuta. Nadszedł czas, abyśmy się skonsolidowali. Jeśli chcemy, aby obecny traktat przetrwał, musimy walczyć o każdy jego punkt. To jest moim zdaniem minimum. Dobry początek. Trzeba stworzyć koalicję, jakąś zgodną grupę polityczną. Musimy się zjednoczyć i działać wspólnie, bez względu na to, co nas dzieli…

— Nie ma znaczenia, co zrobimy — powiedział łagodnie Sax, ale natychmiast naskoczyli na niego całą grupą. Ze wszystkich stron otoczył go gwar oburzonych protestów.

— Jak to nie ma znaczenia?! — wrzeszczał John. — Mamy przecież największą ze wszystkich szansę, aby pokierować tym, co się tutaj dzieje.

Sax potrząsnął głową, ale inni słuchali Johna i większość wydawała się z nim zgadzać: Arkady, Ann, Maja, Wład, każde z innej perspektywy… “To może się udać”, odczytywał John z ich twarzy. Tylko znaczenia wzroku Hiroko nie mógł pojąć; jej twarz była obojętna i całkowicie nieprzenikniona. Ten widok przywiódł Johnowi na myśl pewne wyraziste, bolesne wspomnienie. Zawsze tak postępowała w stosunku do niego, zawsze; nagle Boone poczuł prawdziwy ból zawiedzionych nadziei. Przypomniał sobie pewną sprawę i zdenerwował się.

Wstał i machnął ręką. Zbliżał się zachód słońca i ogromną krzywiznę planety pokrywały tysiące cieni.

— Hiroko, czy mogę z tobą zamienić słówko na osobności? Poświęć mi sekundkę. Zejdźmy na dół do tamtego namiotu. Mam tylko kilka pytań, potem wrócimy na górę.

Inni popatrzyli na nich z zaciekawieniem. Pod naciskiem tych spojrzeń Hiroko w końcu wstała i ruszyła przed Johnem do tunelu, którym schodziło się do położonego niżej namiotu.


Stanęli na wierzchołku półksiężyca. Towarzyszyły im spojrzenia przyjaciół z góry i przypadkowych obserwatorów z dołu. Namiot szybko opustoszał; ludzie szanowali prywatność pierwszej setki i widząc tych dwoje, wychodzili.

— Czy wiesz, jak można ustalić tożsamość sabotażystów? — spytała Hiroko.

— Mogłabyś zacząć od chłopca imieniem Kasei — odparł John. — Tego, który stanowi mieszaninę ciebie i mnie.

Unikała jego wzroku.

John pochylił się ku niej. Jego wściekłość rosła.

— Przypuszczam, że każdy mężczyzna z pierwszej setki ma już swojego potomka?

Hiroko pochyliła głowę i lekko wzruszyła ramionami.

— Pobieraliśmy próbki od wszystkich. Matkami są wszystkie kobiety z grupy, ojcowie to wszyscy mężczyźni.

— Kto dał ci prawo, aby robić takie rzeczy bez naszej zgody? — spytał John. — Stwarzać nasze dzieci, nie pytając nas o zgodę? Kto ci pozwolił od nas uciec? — dodał z rozpaczą — Dlaczego, Hiroko? Dlaczego?

Japonka spojrzała na niego, jak zwykle spokojna.

— Sądziliśmy, że wiemy, jakie może być właściwe życie na Marsie. Pomyśleliśmy, że powinniśmy spróbować. Uważaliśmy, że trzeba rozpocząć nowe życie w zgodzie z naszymi ideałami…

— Czy naprawdę nie widzisz, jakie to egoistyczne?! Wszystkim nam się wydaje, że wiemy, jak powinno wyglądać życie tutaj! Wszyscy chcemy, by było inne! Ciężko nad tym pracujemy. Od lat. A przez ten cały czas ciebie po prostu z nami nie było, odeszłaś i stworzyłaś mały kieszonkowy światek dla twojej grupki! Chodzi mi tylko o to, że naprawdę potrzebowałem twojej pomocy! Że mogłem wykorzystać twoją wiedzę! Że tak często chciałem z tobą porozmawiać! A teraz się okazuje, że między nami jest dziecko, które posiada cząstkę ciebie i cząstkę mnie, a o którego istnieniu nie powiedziałaś mi przez dwadzieścia lat!

— Nie zamierzaliśmy być egoistami — oznajmiła powoli Hiroko. — Chcieliśmy spróbować takiego życia, zaeksperymentować, sprawdzić, czy możemy tutaj żyć tak, jak chcemy. Ktoś musiał pokazać, co miałeś na myśli mówiąc o innym życiu, Johnie Boone. Ktoś musiał żyć tym życiem.

— Jaki z tego pożytek, jeśli robisz coś w sekrecie i nikt tego nie może zobaczyć?!

— Nigdy nie chcieliśmy pozostać na zawsze w ukryciu. Sytuacja zaczęła się komplikować, więc trzymaliśmy się z dala od was. Ale teraz jesteśmy tutaj, w końcu… A kiedy będziemy wam potrzebni, kiedy będziemy mogli pomóc… pojawimy się znowu.

— Codziennie jesteście nam potrzebni! — oświadczył kategorycznym tonem John. — Tak właśnie funkcjonuje życie społeczne. Popełniłaś błąd, Hiroko. Ponieważ, podczas gdy ty się ukrywałaś, szansę dla Marsa żyjącego własnym życiem zniknęły i wielu ludzi intensywnie pracowało, aby przyspieszyć jego rozpad, włącznie z niektórymi spośród pierwszej setki. Co zrobiłaś, aby ich powstrzymać?

Hiroko nie odpowiedziała, więc John kontynuował:

— Przypuszczam, że w tajemnicy pomagałaś trochę Saxowi. Widziałem jedną z twoich notatek do niego. Ale to jest następna sprawa, która mnie zdenerwowała, przeciwko której protestuję! Nie możesz pomagać niektórym z nas, a innym tej pomocy odmawiać.

— Wszyscy tak postępujemy — zauważyła spokojnie Hiroko, ale w jej oczach pojawił się niepokój.

— Czy w swojej kolonii również prowadziliście kurację gerontologiczną?

— Tak.

— Przez Saxa? Tak.

— Czy nasze dzieci znają swoje pochodzenie?

— Tak.

John potrząsnął głową, coraz bardziej rozdrażniony.

— Nadal nie mogę uwierzyć, że zrobiliście coś takiego!

— Nie prosimy, byś uwierzył.

— Oczywiście, że nie. Ale czy nie jesteś przynajmniej minimalnie zobowiązana do kontaktu z nami, skoro kradniesz nasze geny i sztucznie “stwarzasz” dzieci bez naszej wiedzy i zgody? Jeśli wychowujesz je, nie pozwalając nam na jakikolwiek udział w ich wychowaniu, na jakiś udział w ich dzieciństwie?

Hiroko wzruszyła ramionami.

— Możesz mieć swoje własne dzieci, jeśli chcesz. A co do tamtych, cóż… Czy dwadzieścia lat temu chciałeś mieć dzieci? Nie. Ten temat nigdy się nie pojawił.

— Byliśmy zbyt starzy!

— Nie byliśmy. Po prostu postanowiliśmy o tym nie myśleć. Jeżeli więc ktoś postanawia o czymś nie wiedzieć, nie ma prawa decydować o sposobie życia innych. Nie możesz wiedzieć, co dla innych naprawdę się liczy. Nie chciałeś mieć dzieci, toteż nie wiedziałeś, że można je płodzić w późnym wieku. My jednak o tym wiedzieliśmy, więc zaczęliśmy studiować rozmaite techniki. Gdy zobaczysz rezultaty, sądzę, że pomimo wszystko uznasz nasz pomysł za dobry. Myślę nawet, że nam podziękujesz. Co w końcu straciłeś? Te dzieci są nasze, ale genetycznie są połączone z wami i od tej chwili istnieją już dla was jako, powiedzmy, nieoczekiwany prezent, dar. Przyznaję, że jest to dość wyjątkowy dar… — Na ustach Hiroko na chwilę pojawił się uśmiech Mony Lisy. Po sekundzie zniknął. Znowu pojęcie daru. John zastanowił się nad tą kwestią.

— Cóż — odezwał się w końcu. — Podejrzewam, że będziemy wracać do tego tematu przez długi czas.

Zmrok zmienił horyzont w ciemnopurpurowy pasek, który wyglądał jak aksamitna granica dokoła czarnej upstrzonej gwiazdami misy nad ich głowami. W namiotach na dole rozległy się śpiewy. Intonowali oczywiście sufici:

— Harmakhis, Mangala, Nirgal, Auqakuh. Harmakhis, Mangala, Nirgal, Auqakuh.

Powtarzali bezustannie te cztery słowa, w kółko i od nowa, raz za razem, a po pewnym czasie zaczęli dodawać nowe, wdzięcznie brzmiące słowa, stanowiące kolejne określenia Czerwonej Planety. Okrzykami zachęcali muzyczne zespoły do akompaniamentu, aż namioty wypełniły się śpiewaną przez wszystkich ludzi pełnym głosem pieśnią. Sufici zaczęli swoje tańce, porywając za sobą tłumy.

— Czy przynajmniej pozostaniesz teraz ze mną w stałym kontakcie? — spytał John Japonkę. — Czy pozwolisz mi chociaż na tyle? Tak.

John i Hiroko udali się z powrotem do górnego namiotu, a potem wraz z całą grupą zeszli na przyjęcie i przyłączyli się do świętujących. John powoli zbliżył się do sufitów i wypróbował piruety, których nauczył się od nich na płaskowzgórzu. Wszyscy zaczęli wznosić okrzyki na jego cześć i chwytali go, kiedy się przewracał. Po jednym z upadków pomógł mu wstać mężczyzna o pociągłej twarzy okolonej dredami, ten sam, który odwiedził go pewnego dnia o północy w roverze.

— Kojot! — krzyknął John.

— Tak, to ja — odparł mężczyzna, a na dźwięk jego głosu dreszcz przebiegł Johnowi po kręgosłupie. — Ale nie masz powodu wszczynać alarmu.

Podsunął mu manierkę i John po chwili wahania wziął ją i napił się. Szczęście sprzyja odważnym, pomyślał. Prawdopodobnie była to teąuila.

— Jesteś Kojotem! — próbował John przekrzyczeć muzykę zespołu perkusyjnego.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i skinął głową, po czym odebrał od Boone’a flaszkę i również pociągnął łyk.

— Czy Kasei jest z tobą?

— Nie. Jemu niespecjalnie podoba się ten meteoryt. — Potem, przyjacielsko klepnąwszy Johna w ramię, odszedł w kierunku wirującego tłumu. Na odchodnym obejrzał się przez ramię i krzyknął: — Baw się dobrze!

John obserwował go, jak znika w tłumie. Czuł, jak teąuila płonie mu w żołądku. Sufici, Hiroko, teraz Kojot: ten festyn był prawdziwym błogosławieństwem. Dostrzegł właśnie Maję, więc pospieszył do niej i otoczył ją ramieniem. Przechodzili przez namioty i łączące je tunele, a mijani ludzie pozdrawiali ich, podnosząc w ich kierunku szklanki z trunkami. Podłogi namiotów uginały się łagodnie.

Pozostały jeszcze tylko dwie minuty do wielkiego wydarzenia, toteż wiele osób wspięło się do górnych namiotów i zaczęło się cisnąć przy wychodzących na południe przezroczystych, wypukłych ścianach. Przewidywano, że lodowa planetoida spali się dość szybko, ponieważ jej trajektoria wejściowa była dość ostra. Obiekt wielkości jednej czwartej Fobosa zamieni się w parę, a potem, gdy stanie się gorętszy, w cząsteczki tlenu i wodoru. Wszystko było kwestią minut, ale nikt nie wiedział do końca, jak całe zdarzenie będzie właściwie wyglądało.

Ludzie stali więc i czekali, a niektórzy nadal wyśpiewywali nazwy Marsa, powtarzając je wciąż od nowa. Wielu głośno odliczało sekundy pozostałego czasu, a gdy dotarli do ostatniej dziesiątki, wykrzykiwali kolejne cyfry ze wszystkich sił. Dekalog astronauty… W pewnym momencie wrzasnęli “Zero!” i przez trzy pozbawione tchu uderzenia serca nic się nie działo, aż nagle nad południcwozachodnim horyzontem pojawiła się biała kula ciągnąca za sobą ogon białego ognia. Była tak duża jak kometa na gobelinie z Bayeux i jaskrawsza niż wszystkie księżyce, zwierciadła i gwiazdy razem wzięte. Płonący lód, ciągnący się po niebie, biały na czarnym tle, pędzący szybko i nisko, tak nisko, że zgromadzeni dostrzegali, jak przy ogonie rozrywają się białe kloce i opadają niczym gigantyczne iskry. W pewnym momencie planetoida rozpadła się na kawałki i miriady rozżarzonych drobin runęły na wschód, rozpraszając się jak kuleczki śrutu. Wszystkie gwiazdy nagle zadrżały — pierwsza fala naddźwiękowa uderzyła w namioty. Za tym odgłosem podążyło drugie uderzenie i przez moment fosforyzujące kloce podskakiwały dziko, a później opadły w dół po niebie i zniknęły ponad południowo-wschodnim horyzontem. Ogniste smocze ogony poleciały za nimi w kierunku powierzchni, rozpłynęły się w mroku i nagle znowu zapadła ciemność, a nad głowami zgromadzonych wisiało znowu zwyczajne, nocne niebo, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Poza tym, że gwiazdy migotały.


Całe wydarzenie, na które tak długo czekano, trwało nie więcej niż trzy, cztery minuty. Podczas obserwacji niesamowitego zjawiska ludzie przeważnie milczeli, chociaż niektórzy na widok rozpadu planetoidy, a także przy każdym z dwóch uderzeń dźwiękowych wydawali bezwiedne okrzyki, jak zwykle podczas pokazów sztucznych ogni. Teraz, gdy powróciły ciemności, zapadło całkowite milczenie; wszyscy stali w miejscu jak wmurowani. Co można było zrobić po czymś takim?

Hiroko natomiast ruszyła przez kolejne namioty, kierując się ku temu, w którym stali razem John, Maja, Nadia i Arkady. Idąc, śpiewała monotonnym, cichym głosem, który miał jednak wielką siłę i niósł się przez wszystkie namioty:

— Al-Qahira, Ares, Auqakuh, Bahram. Harmakhis, Hrad, Huo Hsing, Kasei. Ma’adim, Maya, Mamers, Mangala. Mawrth, Nirgal, Shalbatanu, Simud i Tiu. — Podeszła przez tłum prosto do Johna, szarpnęła go za prawą rękę, podniosła ją w górę i nagle krzyknęła pełnym głosem: — John Boone! John Boone!

I wtedy większość zaczęła wiwatować i krzyczeć:

— Boone! Boone! Boone! Boone!

Niektórzy po chwili zaczęli im wtórować, wrzeszcząc:

— Mars! Mars! Mars!

Twarz Johna zapłonęła jak meteor; był oszołomiony, jak gdyby kawałek planetoidy uderzył go w głowę. Przyjaciele śmiali się z niego, a Arkady krzyknął:

— Mowa! Mowa! — Udawał, że mówi z amerykańskim akcentem. — Mowa! Mooowaa!!!

Inni dołączyli się do tego okrzyku, po czym umilkli w oczekiwaniu. Śmiali się, widząc jego szeroko otwarte ze zdumienia usta. Hiroko puściła jego rękę, a John podniósł nieco bezradnie drugą i przez moment trzymał je obie nad głową z rozpostartymi palcami.

— Cóż mogę wam powiedzieć, przyjaciele? — krzyknął. — To zjawisko mówi samo za siebie, nie ma słów, którymi można by je opisać. Ono samo właśnie stanowi słowa, których poszukujemy.

We krwi miał sporo adrenaliny, teąuili i megaendorfiny, czuł się też szczęśliwy, toteż słowa same popłynęły mu z ust, tak jak często zdarzało się to wcześniej.

— Słuchajcie — rzucił — jesteśmy tutaj, na Marsie! — Rozległ się śmiech. — To jest nasz dar, wielki ofiarowany nam dar i powód, dla którego ciągle musimy ryzykować życie… jeśli chcemy by trwał. Podobnie jak w ekoekonomii, gdzie to, co się bierze z systemu, musi pozostać w równowadze z tym, co się w niego wkłada… musi zostać zrównoważone albo nawet przekroczone, aby powstrzymać entropię, która charakteryzuje całe twórcze życie, a zwłaszcza każdy krok do nowego świata. To miejsce, tę planetę, która nie jest ani naturą, ani kulturą, musimy przekształcić w nasz świat, a potem w nasz dom. Cóż, wiemy wszyscy, że różni ludzie przylecieli tutaj z rozmaitych powodów, z powodów tak samo ważnych, jak te, które mieli ci, co nas tutaj przysłali. Zaczynamy obecnie dostrzegać konflikty spowodowane przez te różnice, na horyzoncie naszego świata stale wisi burza w powietrzu albo — mówiąc obrazowo — zagrażają nam paskudne meteoryty i sporo z nich woli uderzyć i zabić, niż przelecieć nad naszymi głowami jak ten płomień białego lodu, który właśnie widzieliśmy.

Słowa te wywołały owacje:

— Sytuacja może się pogorszyć. Hmm… prawie na pewno się pogorszy, musimy więc pamiętać, że tak samo jak uderzenia meteorytów wzbogacają atmosferę, zagęszczają ją i dodają cudownego tlenu do trującej mieszaniny, która znajduje się na zewnątrz tych namiotów, tak samo wybuchające na powierzchni ludzkie konflikty mogą dokonać czegoś dobrego, na przykład stopić wieczną zmarzlinę otaczającą naszą bazę społeczną, stopić wszystkie te nasze zmrożone instytucje, zostawiając nam jedynie “konieczność tworzenia”, imperatyw moralny nakazujący wymyślenie nowego społecznego porządku, który będzie czysto marsjański, tak marsjański jak Hiroko Ai, nasza prywatna Persefona, która wróciła właśnie na górę z krainy regolitu, aby oznajmić początek tej nowej wiosny!

Znów rozległy się wiwaty.

— Cóż, wiem, że kiedyś sam wam mówiłem, iż musimy stworzyć wszystko od samego początku, od zera… ale przez ostatnie kilka lat wiele podróżowałem, obserwując was i spotykając się z wami, i muszę przyznać, że nie miałem racji. Przekonało mnie o tym wszystko, co zobaczyłem. Pomyliłem się, mówiąc, że nie mamy nic i że jesteśmy zmuszeni jak bogowie wyczarować z nicości nowe formy… To nieprawda… mamy geny, geny, jak mówi Wład, “kulturalne”. A posługując się terminami inżynierii genetycznej, którą tutaj uprawiamy, mamy fragmenty kulturowe DNA, utworzone, połamane i zmieszane przez historię. Możemy wybrać niektóre z nich, pociąć i połączyć w jedność, która będzie zbiorem najlepszych cech z tej puli genowej… Spoić wszystko, co najwartościowsze, w taki sposób, w jaki Szwajcarzy stworzyli swoją konstytucję, sufici swoją religię, a grupa z Acheronu najnowsze trwałe porosty. Możemy czerpać trochę stąd i trochę stamtąd, wybierając to, co wyda nam się odpowiednie i właściwe, nie zapominając o zasadzie siedmiu generacji, czyli mieć w pamięci siedem pokoleń wstecz i myśleć o siedmiu w przód, a nawet, jeśli zechcemy, to i siedem razy siedem… ponieważ mówimy o naszym własnym życiu, ponieważ tworzymy naszą przyszłość, całe lata i dziesiątki lat, które nas czekają. Nie wiemy jeszcze, jak to na nas wpłynie, ale jest sprawą oczywistą, że altruizm i korzyść własna są tu na Marsie bliższe sobie niż kiedykolwiek przedtem w ludzkiej historii. Musimy jednak także stale pamiętać, że chodzi o życie naszych dzieci i dzieci naszych dzieci i jeszcze następnych generacji… Musimy o tym myśleć, musimy działać w taki sposób, aby dać im takie same szansę, jakie nam zostały dane, a nawet — jeśli się uda — większe, na różne sposoby wykorzystując energię słoneczną, aby przerwać postępy entropii w tej małej przestrzeni. Wiem, że to, co mówię, jest bardzo ogólnikowe, zwłaszcza teraz, kiedy ma zostać odnowiony traktat, który porządkuje cały nasz los na tej planecie… Jednakże musimy o tym wszystkim pamiętać, ponieważ to, co nadejdzie, nie będzie już tylko zwyczajnym traktatem, ale raczej rodzajem konstytucji, ponieważ mamy do czynienia z genomem naszej społecznej organizacji tutaj. To możecie robić, a tamtego nie, to musicie uczynić… to zjedzcie, a tamto oddajcie. Obecnie żyjemy według kodeksu zasad ustanowionych dla Antarktydy: bezludnego lądu. Żyjemy według traktatu antarktycznego, jakże kruchego i idealistycznego… Albowiem chociaż to dzięki niemu przez bardzo długi czas tamten zimny kontynent wolny był od jakiejkolwiek ingerencji, to jednak w ostatnim dziesięcioleciu zakpiono sobie z postanowień układu i zaczęto je łamać. Jest to dla nas ostrzeżenie: to samo zdarza się również tutaj. Wszędzie na Marsie pewne grupy, żywiące się jak pasożyt na organizmie swego gospodarza, zaczynają naruszać postanowienia traktatu. Tym właśnie okazuje się ten kodeks zasad… Uosabia starą, pasożytniczą żądzę władzy królów i ich stronników… Taki właśnie system nazywamy porządkiem świata ponad-narodowego, a powoduje on jedynie powrót do feudalizmu. Kodeks jest antyekologiczny i z pewnością niczego nie daje, ale raczej wzbogaca nieokreśloną międzynarodową elitę, podczas gdy wszystko inne ubożeje, niszczeje, wyjaławia się… Tak zwana bogata elita w rzeczywistości również jest biedna, gdyż oderwała się od prawdziwej ludzkiej pracy i rzeczywistych ludzkich dążeń… Jest pasożytnicza w najbardziej negatywnym ze znaczeń, ale równocześnie jest także potężna: tak potężna, jak tylko mogą być posiadające władzę pasożyty. Wchłania owoce ludzkiej pracy, nie dopuszczając do stołu pełnoprawnych odbiorców, którzy stanowią przecież siedem generacji… Pasożytuje na nich i zwiększa ograniczenia, które mają zatrzymać ich w miejscu!

Wiwaty.

— Dochodzimy w tym momencie do problemu demokracji i kapitalizmu, drodzy przyjaciele, dwóch przeciwstawnych sobie pojęć. Uważam, że my, którzy znajdujemy się na tym najdalej wysuniętym przyczółku ludzkiego świata, tkwimy w miejscu najlepszym, aby dostrzec kontrastowość tych pojęć. Powinniśmy wziąć udział w tej globalnej walce… Mamy tutaj pusty ląd, na którym znajdują się rzadkie, niemożliwe do odnowienia złoża bogactw naturalnych… Musimy o nie walczyć, nie możemy po prostu odwrócić się od faktów i udawać, że nie jesteśmy częścią tego świata. … Stanowimy jeden z ich łupów i nasz los rozstrzyga się w świecie Ziemian. Chodzi o to, abyśmy potrafili się zrzeszyć i razem walczyć o powszechne dobro, o dobro Marsa, o dobro nas samych, wszystkich ludzi na świecie i tych siedmiu pokoleń… To będzie bardzo trudne, zajmie nam całe lata, ale im będziemy silniejsi, tym większe staną się nasze szansę, i dlatego właśnie jestem taki szczęśliwy, gdy widzę, jak płonący meteoryt na niebie zasila matrycę życia naszej planety… I dlatego jestem taki szczęśliwy, widząc, jak wszyscy tutaj świętujecie razem to wydarzenie… Stanowicie zgromadzenie wszystkich ludzi, których kocham na tym świecie. … Ale, ale, słuchajcie… zdaje mi się, że zespół perkusyjny jest już gotowy do gry, prawda? — Zewsząd rozległy się potakujące krzyki. — Więc, moi drodzy, zacznijmy się bawić. Będziemy tańczyć do samego świtu, a jutro rozproszymy się po całej planecie, zjedziemy z tych stoków w różne strony i polecimy w rozmaitych kierunkach. Dzięki temu wszędzie poniesiemy ze sobą ten dar, który nam ofiarowano.

Zerwały się szalone owacje. Zespół perkusyjny poderwał ich falą dźwięków. Rozległy się uderzenia talerzy i bębnów i tłum zaczął się znowu poruszać w ich rytm.

Bawili się przez całą noc. John w tym czasie chodził od namiotu do namiotu, ściskał ludziom dłonie i obejmował ich serdecznie.

— Dziękuję, dziękuję. Nie wiem, nie pamiętam, co mówiłem. Ale o tym właśnie myślałem przez cały czas, właśnie o tym.

Jego starzy przyjaciele śmiali się do niego, a Sax, który wyglądał na doskonale zrelaksowanego, mruknął, popijając kawę:

— Synkreryzm, co? Bardzo interesujące, bardzo dobrze wyłożone… — Jego słowom towarzyszył charakterystyczny uśmieszek.

Maja serdecznie ucałowała Johna, całowali go również Wład, Ursula i Nadia, Arkady natomiast podniósł go do góry i porykując, zakręcił nim młynka w powietrzu, co jakiś czas wyciskając mu kosmatego całusa na policzku. Krzyczał przy tym radośnie:

— Hej, John, czy mógłbyś to powtórzyć? — Przy każdym słowie posapywał. — Zaskakujesz mnie, John, zawsze mnie zaskakujesz!

Hiroko uśmiechała się jak zwykle tajemniczo, a stojący za nią Michel i Iwao śmiali się głośno…

W pewnej chwili Michel powiedział:

— Sądzę, że właśnie to Maslow określił terminem: szczytowe przeżycie.

Na te słowa Iwao jęknął i szturchnął psychologa łokciem, a Hiroko dotknęła ramienia Boone’a palcem wskazującym, jak gdyby chciała mu przekazać coś niezwykłego, jakąś nadnaturalną siłę czy tajemny dar.


Następnego dnia posortowali i popakowali resztki pozostałe po przyjęciu i zanieśli do dolnych namiotów, zostawiając za sobą kamienne tarasy, jak nitki kolorowego naszyjnika ułożone na stoku starego czarnego wulkanu. Pożegnali się z załogami sterowców i maszyny podryfowały wzdłuż zbocza jak balony, które wyślizgnęły się z dziecięcej piąstki. Statki należące do ukrytej kolonii ze względu na piaskowy kolor bardzo szybko stały się ledwie widoczne.

Po pożegnaniach John wsiadł do swojego rovera wraz z Mają i pojechali dokoła stożka Olympus Mons. Tworzyli część maleńkiej karawany — wraz z ich pojazdem podążały dwa łaziki. W jednym znajdowali się Arkady i Nadia, w drugim — Ann i Simon wraz z synem Peterem. W pewnym momencie John oznajmił:

— Musimy porozmawiać z Helmutem i skłonić ONZ, aby nas zaakceptowała jako pełnoprawnych uczestników negocjacji i pozwoliła przemówić w imieniu miejscowej ludności. Powinniśmy zaprezentować Organizacji szkic zrewidowanego traktatu. Około Ls 90 zamierzam pojechać na uroczyste otwarcie nowego namiotowego miasta na wschodnim Tharsis. Ma tam być Helmut, może więc uda nam się z nim spotkać?

Tylko kilka osób mogło wziąć udział w obradach, ale ponieważ byliby mianowanymi oficjalnie delegatami pozostałych, wszyscy chętnie przystali na plan Johna. Potem rozmawiali o tym, co powinien zawierać projekt traktatu, dzwoniąc do wszystkich roverów i sterowców. Następnego dnia zjechali pochyłą drogą z północnego stoku i u jego stóp rozjechali się każde w innym kierunku.

— To był wspaniały festyn! — powiedział John przez radio do wszystkich po kolei. — Do zobaczenia na następnym!

Sufici zatrzymali się na chwilę i pomachali Johnowi z okien roverów, żegnając się przez radio. Boone wśród wielu głosów rozpoznał nagle głos starej kobiety, która pomogła mu dojść do toalety, gdy źle się poczuł po tańcu w czasie burzy. Kiedy machał karawanie, powiedziała z powagą przez radio:

— Czy to będzie z tego, czy z tamtego świata, twoja miłość zaprowadzi nas tam w końcu.

Загрузка...