CZĘŚĆ 4 — Tęsknota za domem

Pewnego zimowego poranka nad Valles Marineris wstało słońce, oświetlając północne ściany wszystkich kanionów tej wielkiej krainy. W jego jaskrawym blasku tu i ówdzie na jakiejś półce skalnej albo obrzeżu kanionu czerniały maleńkie gruzłowate plamki porostów.

Cóż, życie potrafi się dostosować nawet do najtrudniejszych warunków. I potrzeba mu naprawdę bardzo niewiele: odrobinę paliwa, trochę energii, a przy tym okazuje się niezwykle pomysłowe, gdy z różnorakich środowisk ziemi musi wydobyć to, czego potrzebuje do rozwoju. Pewne organizmy żyją na przykład wyłącznie poniżej temperatury zamarzania wody, inne natomiast powyżej temperatury jej wrzenia, jedne zamieszkują strefy wysokiego napromieniowania, drugie tkwią w regionach skrajnie zasolonych, jeszcze inne znalazły dla siebie miejsce w obrębie litej skały, w smolistej sadzy, w środowisku skrajnie odwodnionym lub całkowicie pozbawionym tlenu. Organizmy zasiedlają wszystkie rodzaje środowisk, do każdego świata przystosowują się w tak osobliwy i zdumiewający sposób, że nie jesteśmy sobie w stanie nawet tego wyobrazić. I dlatego właśnie od macierzystej skały aż po wysokie partie atmosfery życie przenika całą ziemię gęstą tkanką wielkiej biosfery.

Wszystkie te zdolności adaptacyjne, wraz z wieloma innymi informacjami genetycznymi, są zakodowane w genach i przekazywane kolejnym pokoleniom. Organizmy tracą swoje charakterystyczne cechy, jeśli geny ulegną mutacji albo gdy zostaną sztucznie zmienione. Biotechnologia wykorzystuje oba te zjawiska, nie tylko rekombinując geny, ale także stosując o wiele starszą metodę selekcji hodowlanej. Mikroorganizmy izoluje się i namnaża, a potem spośród nich wybiera te, które rozwijają się najszybciej (albo takie, które wykazują najwięcej pożądanych cech) i namnaża ponownie. W celu przyspieszenia tempa mutacji dodaje się mutageny i dzięki szybkiemu namnażaniu się (powiedzmy, dziesięć pokoleń bakterii dziennie), można powtarzać ten proces tak długo, aż otrzyma się odpowiedni rezultat. Selekcja hodowlana jest jedną z najpotężniejszych znanych nam strategii biotechnologicznych.

Uwagę przyciągają jednak również nowsze techniki. Kiedy pierwsza setka kolonistów przybyła na Marsa, genetycznie przekształcone mikroorganizmy, czyli GEM-y, tworzono już od około pięćdziesięciu lat, a pół wieku w nowoczesnej nauce to naprawdę szmat czasu. W ostatnim czasie pojawiła się niezwykle efektywna i dokładna metoda łączenia plazmidów, zestawy enzymów restrykcyjnych — do cięcia i ligaz — do łączenia umożliwiające precyzyjne zestawianie długich łańcuchów DNA; ogromnie wzrosła wiedza o genomach i nadal rozwija się w niezwykłym tempie. Dzięki tym wszystkim odkryciom nowoczesna biotechnologia potrafi udoskonalać wszelkie cechy, wpływając na takie procesy komórkowe jak wzrost, replikacja DNA, autodestrukcja (w celu zahamowania rozwoju organizmów o niepożądanych cechach) i wiele innych. Możliwe stało się również odnalezienie i wycięcie z łańcucha DNA sekwencji, będących nośnikami pożądanych cech, a potem syntetyzowanie odcinków przenoszących te informacje, i wprowadzanie ich w pierścienie plazmidów. Następnie takie nowe plazmidy przenosi się do roztworu gliceryny i wraz z wybranymi komórkami umieszcza między dwiema elektrodami. W wyniku krótkich, potężnych wyładowań elektrycznych, o napięciu około dwóch tysięcy wolt, plazmidy te “wskakują” do komórek i voila. Tak właśnie sztucznie powołany do życia niczym potwór Frankensteina, powstaje nowy organizm. Który oczywiście ma zupełnie nowe właściwości.

I stąd to wszystko: błyskawicznie rozmnażające się porosty, odporne na promieniowanie glony, wytrzymałe na przeraźliwe zimno grzyby, słonolubne arche bakterie, które żywią się solą i wydzielają tlen, mchy żyjące w skrajnie arktycznych warunkach. Dzięki genetyce powstało całe królestwo nowych gatunków — organizmów częściowo przystosowanych do życia na powierzchni Marsa. Wiele próbowało przeżyć na otwartej przestrzeni, spora część z nich wymarła: dobór naturalny. Tylko nieliczne przetrwały — te najlepiej przystosowane. Niektóre rozwinęły się gwałtownie, kosztem innych organizmów, a wtedy związki, które same wydalały uaktywniły samobójcze geny powodujące ich samounicestwienie. Organizmy te obumierały dopóty, dopóki nie opadł poziom toksycznych substancji, a potem znowu zaczęły się namnażać.

Życie przystosowuje się do różnych warunków, a jednocześnie warunki te są zmieniane przez żywe organizmy. To jedna z podstawowych cech życia: organizm i środowisko wpływają na siebie wzajemnie, ponieważ są przejawami tego samego ekoświata, częściami jednej całości.

A oto czego dokonali marsjańscy biotechnolodzy: wzrosła zawartość tlenu i azotu w powietrzu, czapy polarne pokrył ciemny pył, na poszarpanych, nierównych powierzchniach porowatych skał pojawił się czarny nalot, a na ziemi — bladozielone plamy; zwiększyła się gęstość unoszących się w powietrzu kryształków lodu, a drobnoustroje zaczęły się przeciskać przez masyw regolitu jak tryliony mikroskopijnych kretów i jęły zmieniać azotyny w azot, a tlenki w tlen.

Początkowo efekty tego działania były prawie niewidoczne i cały proces odbywał się bardzo powoli. Każde nagłe ochłodzenie albo burza słoneczna powodowały olbrzymie straty: całe gatunki wymierały w ciągu jednej nocy, ale pozostałości martwych organizmów żywiły inne istoty, warunki dla następnych były więc już dogodniejsze i proces nabierał rozpędu. W odpowiednich warunkach bakterie potrafią namnażać się niezwykle szybko, podwajając swoją masę wiele razy dziennie. Tempo ich wzrostu jest oszałamiające i chociaż ciężkie warunki — jak na przykład te na Marsie — utrzymywały je na poziomie dalekim od maksymalnego, nowe organizmy, tlenowce, rosły bardzo szybko. Namnażały się, mutowały i umierały. Nowe życie wzrastało na kompoście przodków. Kolejne pokolenia pojawiały się i ginęły, a gleba i powietrze, które pozostawiały po sobie, były zupełnie inne niż te sprzed milionów pokoleń ich krótko żyjących przodków.

Tak więc, kiedy pewnego ranka wstało słońce i strzelając długimi promieniami zaczęło swą codzienną wędrówkę w górę przez strzępiastą pokrywę chmur nad Valles Marineris, na jej północnych ścianach pokazały się maleńkie plamki w kolorze czarnym, żółtym, oliwkowym, szarym i zielonym. Punkciki porostów gęsto upstrzyły pionowe stoki skalnej krainy, wprawdzie jak zawsze kamiennej, popękanej i czerwonej, ale już nie monotonnej: była pocętkowana różnokolorową organiczną “rdzą”.


Michel Duval śnił o domu. Właśnie wypłynął na desce surfingowej z plaży w Villefranche-sur-Mer i teraz ciepła, sierpniowa woda unosiła go w górę i w dół. Było wietrznie, zbliżał się zachód słońca i tafla wody wyglądała jak mokra, przezroczysta płyta spiżowa, od której odbijało się światło. Fale były wyjątkowo duże jak na Morze Śródziemne; krótkie, bystre fale przybrzeżne, które w jednej chwili podnosiły się, by po sekundzie pod gwałtownym uderzeniem wiatru opaść i rozbić się z łoskotem, tylko przez moment unosząc na sobie surfera. Śmiałek błyskawicznie zniknął w spienionej kipieli wodnych pęcherzyków i piasku, po czym zachłystując się wyskoczył nad powierzchnię, oślepiony nagłym blaskiem złotego światła. Michel czuł w ustach smak soli i rozkoszował się niemal zmysłowym dotykiem słonecznych promieni. Tuż ponad spienioną wodą szybowały jak na powietrznych poduszkach wielkie czarne pelikany. Najpierw wzbijały się gwałtownie w niezgrabnym locie, a następnie traciły szybkość i spadały nurkując dokoła Duvala. Pikując, składały częściowo skrzydła i sterowały nimi do ostatniej chwili, aż do niezdarnego zetknięcia się z falą. Za moment znowu ukazywały się w górze, łykając złowioną rybę. Zaledwie kilka metrów od Michela plusnął właśnie jeden ptak, rysując się na tle słońca niczym stukas albo pterodaktyl. Michel czuł równocześnie chłód i ciepło, zanurzony w morzu soli balansował na fali i mrużył oczy, oślepiony odbitym od niej światłem. Załamujące się fale wyglądały jak rozbite na miazgę diamenty.

I wtedy zadzwonił telefon!

Zadzwonił telefon. To były Ursula i Phyllis, które zawiadamiały go, że Maja ma właśnie kolejny ze swoich ataków i jest przeraźliwie smutna. Michel wstał, ubrał się i poszedł do łazienki. Skaczące fale powoli zanikały w oddali, jak ślad za motorową łodzią. Maja znowu przeżywa depresję. Ostatnim razem, gdy ją widział, była w doskonałym humorze, prawie w euforii, a kiedy to było? Niespełna tydzień temu. Ale taka już była Maja. Zupełnie zwariowana, szalona w dziwny, rosyjski sposób, co oznaczało, że trzeba było postępować z nią bardzo, bardzo ostrożnie. Ach ta matuszka Rosja! Zarówno Cerkiew, jak i komuniści próbowali wykorzenić w Rosji matriarchat, który od dawien dawna istniał w tym kraju, i jedyne, co im się udało uzyskać, to wzmożoną falę gorzkiego, zawziętego kobiecego szyderstwa, pogardy całego narodu pięknych Rosjanek, rusałek, Bab Jag i niemal niezniszczalnych, całodobowych superwomen. Kobiety te żyły w niemal dzieworódczej kulturze matek, córek, babuszek i wnuczek. Jednocześnie jednak bez końca usiłowały zbudować normalne kontakty z mężczyznami, rozpaczliwie poszukując utraconego ojca lub idealnego męża. A może po prostu człowieka, który zdjąłby z ich barków część strasznego brzemienia. I gdy wreszcie znajdowały wielką miłość, najczęściej szybko ją niszczyły. Kompletne wariatki!

Hmm, uogólnienia są niebezpieczne. A jednak Maja rzeczywiście była niemal klasycznym przypadkiem… Kapryśna, o zmiennym usposobieniu, gniewna, a równocześnie śliczna, olśniewająca i czarująca, z maestrią manipulująca mężczyznami, we wszystkim co robiła — impulsywna i zmysłowa… Teraz wypełniała j ego gabinet jak j eden wielki symbol przygnębienia. Oczy miała zaczerwienione i przekrwione, a twarz zmęczoną. Ursula i Phyllis kiwnęły głowami i szeptem podziękowały Michelowi za to, że zechciał tak wcześnie wstać, po czym wyszły. Michel podszedł do okna i odsłonił je; odcięte do tej pory żaluzjami światło z centralnej kopuły wlało się do pokoju. Po raz tysięczny uświadomił sobie, jak piękną kobietą jest Maja. Podobały mu się jej niesforne, połyskliwe włosy i mroczne, charyzmatyczne spojrzenie. Zawsze patrzyła rozmówcy prosto w oczy. Zmieniała się zupełnie, gdy była niespokojna i wytrącona z równowagi. Wprost przerażał go ten widok, zwłaszcza że niezwykle ostro kontrastował z typowym dla niej codziennym ożywieniem, jakoś nie pasował do jej zwykłego sposobu bycia, przyjacielskiego gestu, jakim kładła rękę na ramieniu rozmówcy…

Teraz to zrozpaczone stworzenie miało pretensje do całego świata… Maja pochyliła się nad biurkiem Michela i zaczęła opowiadać urywanym, chrapliwym głosem ostatnią scenę powstającego z dnia na dzień niezwykłego dramatu o niej i Johnie, a potem z kolei zaczęła się rozwodzić na temat Franka. Najwyraźniej wściekła się na Johna za to, że odmówił jej pomocy przy pewnym projekcie: chciała skłonić niektórych przedstawicieli wielonarodowościowej grupy podległej ekipie rosyjskiej, aby dopilnowali rozwijającej się kolonizacji Basenu Hellas. Miejsce to położone w najgłębszym punkcie na Marsie, jako pierwsze miało skorzystać ze zmian atmosferycznych, które od niedawna zaczęli obserwować. Ciśnienie powietrza w Low Point, cztery kilometry poniżej punktu odniesienia, zawsze było dziesięć razy większe niż zanotowane na szczycie wielkich wulkanów i trzy razy większe niż na powierzchni lądów. Low Point miało się stać pierwszym miejscem przystosowanym do życia dla ludzi, ponieważ wydawało się idealne dla wszelkich niezbędnych przekształceń.

John jednak prawdopodobnie wolał pracować korzystając z pomocy UNOMY i rządów ziemskich państw. Była to tylko jedna z wielu podstawowych różnic politycznych, które zaczynały zatruwać kochankom życie. W każdym razie spory polityczne czyniły ich drażliwymi i pociągały za sobą częste sprzeczki na temat nawet drobnych spraw, które nie miały dla nich właściwie żadnego znaczenia i o które nie spierali się nigdy przedtem.

Michel wpatrywał się w Maję i już miał powiedzieć: “John celowo cię prowokuje, chce, żebyś się na niego gniewała”, ale nie był pewien, jak John zareagowałby na taką opinię, gdyby do niego dotarła. Maja otarła łzy i pochyliła głowę, dotykając czołem blatu biurka i ukazując oczom Michela kark i szerokie smukłe ramiona. Wobec większości mieszkańców Underhill nigdy nie zachowałaby się tak swobodnie; oznaczało to jakąś zażyłość między nimi, jakby tylko jemu ukazywała swoją prawdziwą naturę. Czuł się tak, jak gdyby się przed nim obnażała. Sporo osób nie rozumiało, że prawdziwa poufałość nie jest równoznaczna z seksem, który może łączyć zupełnie obcych sobie ludzi i który uprawiając wcale nie trzeba być sobą; prawdziwa zażyłość to wielogodzinne rozmowy o tym, co jest najważniejsze w czyimś życiu. A jednak Michelowi przemknęła przez głowę myśl, że Maja równie pięknie wyglądałaby naga, proporcje jej ciała były przecież absolutnie idealne. Przypomniał sobie jak pływała w basenie: leżąc na plecach w błękitnym kostiumie kąpielowym wyciętym wysoko ponad biodrami.

Znowu ujrzał w wyobraźni śródziemnomorski widoczek: unosi się w wodzie w Villefranche, wszystko wokół zalane jest bursztynowym słonecznym światłem, a on wpatruje się w plażę, gdzie spacerują mężczyźni i kobiety, niemal nadzy… poza jaskrawymi trójkącikami kostiumów kąpielowych, które niewiele zakrywają… Opalone na brązowo kobiety o nagich piersiach, przechadzające się parami jak słoneczne tancerki… Delfiny wyskakujące z wody między Michelem i plażą, ich gładkie, ciemne ciała pełne jakby kobiecych krągłości…

Teraz Maja mówiła o Franku. O Franku, który jakimś szóstym zmysłem wyczuwał zawsze rozdźwięki między Johnem i nią (Duval pomyślał, że do tego wcale nie trzeba mieć aż tylu zmysłów), i który w takiej chwili natychmiast przybiegał do Mai. Spacerował z nią wtedy i opowiadał o swojej wizji Marsa. Była to wizja postępowa, podniecająca, ambitna… Słowem, miała wszystko to, czego brakowało wizji Johna.

— Frank działa ostatnio o wiele energiczniej niż John, nie wiem, dlaczego…

— Ponieważ zgadza się z tobą — odparł Michel.

Maja wzruszyła ramionami.

— Możliwe, ale przecież mamy okazję zbudować tu całą cywilizację. Naprawdę! A John jest taki… — Westchnęła. — A jednak go kocham, wierz mi. Tylko że…

Przez chwilę opowiadała o swojej przeszłości, mówiła o tym, że ich romans uchronił podróżników przed anarchią w trakcie lotu (a przynajmniej przed nudą), o tym, jak bardzo odpowiadał jej niefrasobliwy, spokojny charakter Johna, o tym, że zawsze mogła na niego liczyć, że była zauroczona jego sławą, że czuła, jak ten związek uwiecznia ją na zawsze w historii świata. Teraz jednak wiedziała, że, tak czy owak, nawet bez Johna, sama staje się już częścią historii; wszyscy stali się sławni, cała pierwsza setka. Mówiła coraz głośniej, słowa padały coraz szybciej, coraz gwałtowniej .

— Nie potrzebuję już Johna, by być sławną, pragnę go wyłącznie dlatego, że go kocham, ale teraz w niczym się nie zgadzamy, tak bardzo się różnimy… A Frank, który cały czas ostrożnie trzyma się z boku, cokolwiek się dzieje… Świetnie się rozumiemy, zgadzamy niemal we wszystkim i tak strasznie lubię z nim rozmawiać, że znowu przekazuję mu niewłaściwe sygnały i zareagował jeszcze raz… Wczoraj w basenie… trzymał mnie, no wiesz, położył mi ręce na ramionach… — Maja skrzyżowała ramiona i napięła mięśnie. — I poprosił mnie, abym opuściła dla niego Johna, czego ja nigdy nie zrobię, i drżał, a ja, mimo że mu odmówiłam, też się cała trzęsłam.

Mocno zdenerwowana tą rozmową później pokłóciła się z Johnem. Zachowywała się tak okropnie, że John naprawdę się wściekł, wyszedł, pojechał roverem do “pasażu Nadii” i spędził tam noc wraz z ekipą budowlaną. Niebawem Frank znów do niej przyszedł i kiedy (naprawdę z trudem) ponownie odmówiła jego prośbie, oświadczył, że wyjeżdża i zamieszka z kolonią europejską po drugiej stronie planety, on, który był siłą napędową pierwszej setki…

— I naprawdę to zrobi; Frank nie należy do tych, co tylko się odgrażają. Uczy się teraz niemieckiego, a nigdy dotąd nie miał najmniejszego problemu z opanowaniem jakiegokolwiek języka.

Michel próbował się skoncentrować na tym, co mówiła Maja. Nie było to łatwe, ponieważ dobrze wiedział, że wkrótce uczucia łączące tę trójkę znów całkowicie się zmienią. I dlatego właśnie tak trudno mu było zaangażować się w ich problemy. A co z jego własnymi? Były o wiele poważniejsze, ale zwierzeń Michela nikt nigdy nie słuchał. Teraz chodził tam i z powrotem pod oknem, uspokajając pacjentkę prostymi pytaniami i rzucając luźne uwagi. Zieleń w atrium wyglądała niezwykle naturalnie, mogłaby z powodzeniem zdobić jakiś dziedziniec w Arles albo Villefranche. Nagle przypomniał mu się porośnięty cyprysami wąski placyk w Avignonie obok pałacu papieskiego; placyk i stoliki, przy których można było się napić kawy i które latem tuż po zachodzie słońca przybierały niemal marsjański kolor. Ten smak oliwek i czerwonego wina…

— Chodźmy na spacer — zaproponował. Był to jeden ze stałych elementów godziny terapeutycznej. Przeszli przez atrium i znaleźli się w kuchni, gdzie Michel zjadł śniadanie. Zrobił to prawie machinalnie, nie zastanawiając się nad tym, co je. Powinniśmy nazwać jedzenie zapominaniem, pomyślał, kiedy szli korytarzem prowadzącym do śluz. Tam założyli skafandry — Maja skryła się na ten czas w przebieralni — potem sprawdzili je, weszli do komory powietrznej, rozhermetyzowali ją, otworzyli duży zewnętrzny luk i ruszyli na zewnątrz.

Panowało przenikliwe zimno. Przez chwilę wędrowali po drogach wokół Underhill, obchodząc hałdę i wielkie solne piramidy.

— Sądzisz, że kiedykolwiek znajdą zastosowanie dla tej kupy soli? — spytał.

— Sax wciąż nad tym pracuje.

Co jakiś czas wracała do tematu Johna i Franka. Michel zadawał jej wnikliwe pytania jak typowy psycholog, a Maja odpowiadała jak typowa pacjentka. Własne głosy rozbrzmiewały im głucho w uszach. Taka interkomowa intymność.

Doszli do farmy porostów i Michel zatrzymał się, aby obejrzeć uprawy hydroponiczne. Chciał nasycić oczy ich intensywnymi, soczystymi kolorami. Czarne glony śnieżne, a za nimi grube maty symbiotycznych porostów otoo; znajdujące się w nich glony stanowiły pewien szczep sinic, który Wład najwyraźniej dopiero co wyhodował. Czerwone porosty nie wyglądały najlepiej, były jakieś nadmiernie rozrośnięte. A dalej? Porosty żółte i oliwkowe, porosty barwy khaki, śnieżnobiałe i w kolorze zielonej lipy — żywa zieleń! Biły w oczy, przyciągały wzrok, jak bujny kwiat na pustyni. Kiedyś Michel usłyszał, jak Hiroko, pochylając się nad nimi, powiedziała: “To jest viriditas”, co było łacińskim określeniem na “potęgi młodej zieleni”. Słowo to stworzyła średniowieczna mistyczka chrześcijańska imieniem Hildegarda. Viriditas przystosowywała się teraz do tutejszych warunków i zarastała powoli niziny północnej półkuli, ale najlepiej czuła się oczywiście w południowym lecie. Pewnego dnia, latem, zanotowano 285 kelwinów. Rekord został pobity o całe dwanaście stopni!

— Świat się zmienia — zauważyła Maja, kiedy mijali kolejne pomieszczenia farmy.

— Tak — odparł Michel i nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: — Jeszcze tylko trzysta lat i osiągniemy temperaturę, w której da się żyć.

Maja roześmiała się. Czuła się już znacznie lepiej. Szybko wracała do równowagi, a przynajmniej zadziwiająco łatwo przechodziła od depresji do stanu euforii. Była osobowością niezwykle zmienną. Ostatnio Michel zainteresował się teorią “stałościzmienności” i teraz prowadził obserwacje wśród pierwszej setki. Od razu spostrzegł, że Maja jest najbardziej skrajnym przykładem niestabilności emocjonalnej.

— Wyjedźmy na zewnątrz zobaczyć pasaż Nadii — zaproponowała. Michel zgodził się natychmiast; był ciekaw, co się zdarzy, jeśli natkną się na Johna. Poszli na parking i wybrali pojazd — małego jeepa. Prowadził Michel i słuchając paplaniny Mai, zastanawiał się, czy rozmowa jest inna, kiedy głosy są, tak jak teraz, jakby oddzielone od ciał i docierają przez hełmy prosto do uszu słuchaczy. Brzmiało to tak, jakby rozmawiali przez telefon, albo — tylko czy to lepiej, czy gorzej? — jak gdyby się telepatycznie wymieniało z kimś myśli.

Betonowa droga była równa i Michel mógł jechać z maksymalną prędkością — sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Wyczuwał pęd rzadkiego powietrza na szybce swojego hełmu, niemal fizycznie czuł ten nieszczęsny dwutlenek węgla, który Sax tak bardzo chciał wyeliminować z atmosfery. Michel uświadomił sobie, że do tego celu Sax potrzebowałby potężnych bioregulatorów, o wiele większych niż te porosty — lasów, rozległych, ogromnych, wielowarstwowych, słonolubnych lasów tropikalnych, posiadających olbrzymie pokłady węgla zawarte w drewnie, liściach, ściółce, torfie; potrzebował bagien torfowych głębokich na sto metrów i tropikalnych lasów deszczowych stumetrowej wysokości. Opowiadał im o tym kiedyś, a Ann w milczeniu słuchała tej wizji z nienawistnym wyrazem twarzy.

Po piętnastu minutach jazdy dotarli do pasażu Nadii. Ciągle jeszcze trwała tu budowa, pasaż był nie ukończony i wyglądał bardzo surowo i niechlujnie, jak wielokrotnie powiększone Underhill z pierwszego roku pobytu kolonistów na Marsie. Długa hałda ciemnoczerwonego gruzu wykopanego z rowu, który biegł ze wschodu na zachód, wyglądała jak kurhan Wielkiego Człowieka.

Michel i Maja zatrzymali się przy końcu wielkiego wykopu. Miał trzydzieści metrów głębokości, trzydzieści szerokości i kilometr długości. Na jego południowej stronie ustawiono już ścianę ze szkła, a północna pokryta była mozaiką zwierciadeł filtracyjnych i segmentów “organicznych”, czyli ogromnych marsjańskich butli z mikroorganizmami i terrariów. Wszystko razem tworzyło barwną i urozmaiconą całość, jakby gobelin łączący przeszłość i przyszłość. Większość terrariów wypełniona była świerkami i inną roślinnością, przypominając las typowy dla sześćdziesiątego stopnia szerokości geograficznej. Innymi słowy, przypominał stary dom Nadii Czernieszewskiej na Syberii. Czyżby był to znak, że i Nadia cierpiała na tę samą co Michel chorobę tęsknoty? Może mógłby ją nakłonić, by zbudowała dla niego Morze Śródziemne…

Nadia operowała na górze buldożerem. Oto kobieta, która ma swoją własną viriditas. Teraz zatrzymała maszynę i podeszła, aby się przywitać. Wszystko odbywa się zgodnie z planem, powiedziała spokojnie. Dodała jeszcze, że zdumiewają, jakich cudów można dokonać za pomocą coraz to nowszych automatycznych urządzeń nieustannie przysyłanych z Ziemi. I że hala jest już gotowa i obsadzona rozmaitymi drzewami, łącznie ze szczepem wyhodowanych tu karłowatych, już trzydziestometrowych sekwoi, prawie tak wysokich, jak cały pasaż. Za halą zainstalowała trzy rzędy komór podobnych do podziemnych sklepień z Underhill; ukończono już ich budowę i założono izolację. Kilka dni temu tę nową osadę szczelnie zamknięto, ogrzano i napełniono sprężonym powietrzem, można było więc pracować tam bez skafandrów. Trzy łukowate piętra zmniejszały się symetrycznie ku górze i całość przypomniała Michelowi Pont du Gard; rzeczywiście cała tutejsza architektura była wzorowana na rzymskiej, toteż nie powinien być aż tak zaskoczony. Łuki były szersze, ale cieńsze, lepiej przystosowane do marsjańskiej grawitacji.

Nadia wróciła do pracy. Tak, była niemal ideałem spokoju i opanowania. Była osobowością “stabilną”, zupełnym przeciwieństwem nieprzewidywalnej Mai. Powściągliwa, skromna indywidualistka, skryta i skupiona. Choć tak skrajnie odmienna od swojej przyjaciółki, dla Mai z pewnością kontakt z nią był bardzo korzystny. Nadia stanowiła coś w rodzaju przeciwwagi, była jak ciężarek specjalnie umieszczony na przeciwległej szalce, dzięki któremu Maja nie odrywała się od rzeczywistości. Michel zauważył, że pod wpływem opanowanego tonu tamtej jego kapryśna towarzyszka uspokaja się również, a kiedy Nadia wróciła do pracy, Mai jakby udzieliło się nieco z jej łagodności.

— Będę tęsknić za Underhill, kiedy się stąd wyprowadzimy — oświadczyła. — A ty?

— Nie sądzę — odparł Michel. — Tu będzie o wiele pogodniej. — Wszystkie trzy piętra nowego osiedla wychodziły na wysoką halę i miały tarasowate, szerokie balkony po słonecznej stronie pokoi, a więc mimo że cała budowla skierowana była ku północy i zakopana głębiej niż Underhill, dzięki znajdującym się po drugiej stronie wykopu zwierciadłom filtracyjnym, które od świtu do zmroku łowiły promienie słoneczne, do pomieszczeń osiedla przesączało się światło. — Cieszę się, że się przenosimy. Potrzebujemy odmiany, zupełnie nowej przestrzeni.

— Ale ta nowa przestrzeń nie będzie w całości należeć do nas. Przylecą tu nowi ludzie.

— Tak. I to da nam przestrzeń innego rodzaju.

Spojrzała na niego znacząco.

— Zwłaszcza po wyjeździe Johna i Franka.

— Tak. Chociaż nie musi to oznaczać nic złego. W większej społeczności — tłumaczył jej — zacznie znikać klaustrofobiczna, jakby “wiejska” atmosfera Underhill, w takiej perspektywie łatwiej dostrzec nowe aspekty pewnych spraw. — Michel zawahał się na chwilę, niepewny, jak precyzyjnie wyrazić myśli. Subtelne rozróżnienia są niebezpieczne, kiedy dwoje rozmówców używa języka wtórnego i do tego jeszcze dzieli ich język rodzimy; istnieje tak wiele możliwości nieporozumień, gdy Francuz rozmawia po angielsku z Rosjanką. — Musisz zaakceptować fakt, że być może po prostu nie chcesz wybrać między Johnem i Frankiem. Że w gruncie rzeczy pragniesz ich obu. W kontekście naszej pierwszej setki może to wyglądać nieco skandalicznie, ale w większym świecie, za jakiś czas…

— Hiroko ma dziesięciu mężczyzn! — wykrzyknęła rozgniewana Maja.

— No właśnie, więc i ty możesz. Dlaczego nie! W większej społeczności nikt nie będzie o tym wiedział, ani się tym przejmował.

Michel dalej uspokajał Maję, mówiąc, że ma przecież taką władzę, iż (używając określeń Franka) jest kobietą alfa całej grupy. Energicznie zaprotestowała i wymuszała od niego kolejne komplementy, aż w końcu się nasyciła i mógł jej wreszcie zaproponować, aby pojechali z powrotem do domu.

— Nie sądzisz, że szokujące będzie mieć wokół siebie nowych ludzi? Innych ludzi? — Prowadziła pojazd i kiedy się obróciła, aby zadać mu to pytanie, niemal zjechała z drogi.

— Przypuszczalnie tak. — Kilka grupek wylądowało już w Borealis i Acidalii i wideokasety z ich przybycia były dla przedstawicieli pierwszej setki wstrząsem. Można to było dostrzec na ich twarzach. Jak gdyby zobaczyli przybyłych z kosmosu obcych. Jednak, jak dotąd, jedynie Ann i Simon spotkali się z niektórymi osobiście, natknąwszy się na ekspedycję roverów na północ od Noctis Labyrinthus. — Ann mówi, że poczuła się tak, jakby ktoś zszedł do niej z ekranu telewizyjnego.

— Ja czuję się tak przez cały czas — szepnęła ze smutkiem Maja. Michel z niepokojem podniósł brwi. Taka wypowiedź zupełnie nie pasowała do programu terapeutycznego pod tytułem “Maja”.

— Co masz na myśli?

— Och, no wiesz. Połowa naszego życia tutaj wydaje się tylko skomplikowaną symulacją, nie sądzisz?

— Nie. — Rozważył jej słowa. — Nie, z pewnością nie. — Dla niego wręcz przeciwnie: wszystko było aż nazbyt rzeczywiste, wszystko kojarzyło się z tym cholernym zimnem wsączającym się głęboko w ciało przez siedzenie łazika, wszystko było nieuchronnie realne i straszliwie zimne. Może ona, jako Rosjanka, tego nie zauważała. Ale przecież tu zawsze, zawsze było tak zimno! Nawet w południe w środku lata, nawet kiedy słońce świecące nad głową na piaskowym nieboskłonie wyglądało jak płomień w otwartych drzwiach piecyka, temperatura wynosiła w najlepszym razie 260 kelwinów, co oznaczało 15 stopni Celsjusza poniżej zera! Był to chłód wystarczający, aby przeniknąć przez izolację walkera i sprawić, by każdemu ruchowi towarzyszyło króciutkie niczym ukłucie szpilką i równie ostre uczucie bólu.

W czasie jazdy do Underhill Michel cierpiał z powodu zimna przenikającego przez materiał aż do skóry i czuł zbyt zimne, utlenione powietrze z ustnika głęboko w płucach. W pewnej chwili podniósł oczy na piaszczysty horyzont i piaskowe niebo i powiedział do siebie: “Jestem grzechotnikiem, ślizgającym się po czerwonej pustym zimnych skał i suchego pyłu. Któregoś dnia zrzucę skórę jak feniks w ogniu, aby stać się jakąś nową istotą stworzoną przez słońce. I pójdę nagi po plaży i będę się pluskać w ciepłej słonej wodzie…”

Gdy znaleźli się z powrotem w Underhill, Michel z trudem przegnał z głowy nostalgiczne myśli, przeistoczył się z powrotem w kompetentnego psychologa i spytał Maję, czy już się czuje lepiej, a ona dotknęła szybką swego hełmu jego szybki, rzucając mu krótkie, przelotne spojrzenie, które miało wagę pocałunku.

— Wiesz przecież, że tak — zaszeptał mu w uchu jej głos. Pokiwał głową.

— W takim razie udam się teraz na samotny spacer — odparł spokojnie, ale aż go korciło, by dodać: “A co ze mną? Kto sprawi, żebym i ja się poczuł lepiej?” Zmusił zdrętwiałe nogi do ruchu i odszedł. Lodowata równina otaczająca bazę przedstawiała wręcz apokaliptyczny widok: spustoszony, zrujnowany świat z koszmarnego snu. A jednak nie chciał wracać do tej zatłoczonej królikami, do świata ze sztucznym światłem, ogrzewanym powietrzem, starannie dobranymi barwami wyposażenia, barwami, które po części wybrał sam, wykorzystując najnowszą teorię o wpływie koloru na nastrój człowieka. Tylko że ta teoria — co uświadomił sobie już jakiś czas temu — opierała się na pewnym podstawowym założeniu, które w gruncie rzeczy nie miało tu zastosowania. W rezultacie wszystkie kolory były nieodpowiednie, a co gorsza — zupełnie niestosowne. Jak tapeta w piekle.

Zdanie, sformułowane w myślach, teraz cisnęło mu się na usta. Tapeta w piekle. Tapeta w piekle. Skoro i tak mieli tu zwariować… Przypomniał sobie własne słowa sprzed lat. Najwyraźniej błędem było wysłanie na Marsa tylko jednego psychiatry. Na Ziemi przecież także każdy psycholog uczęszczał na swego rodzaju terapie, należało to do jego obowiązków, możliwość tę otrzymywał wraz z praktyką i przyznanym rejonem. Michel również miał swego terapeutę, ale znajdował się on w Nicei, skąd głos docierał dopiero po piętnastu minutach! Rozmawiał z nim niekiedy, jednak tamten nie bardzo potrafił mu pomóc. Nie rozumiał go, kompletnie go nie rozumiał! A zresztą, trudno się dziwić, wszak mieszkał tam, gdzie było ciepło i niebo lazurowe, gdzie mógł w każdej chwili wyjść na zewnątrz bez skafandra. I był (jak sądził Michel) w dość dobrym stanie psychicznym. Podczas gdy on sam był lekarzem w przytułku, więzieniu, piekle… i to na dodatek lekarzem, który sam jest chory.

Po prostu nie udało mu się przystosować. Ludzie różnią się pod tym względem: to kwestia wrodzonych predyspozycji. Maja, zmierzająca właśnie do luku śluzy, miała zupełnie inny temperament. Dzięki swej naturze czuła się tu (zapewne jak wszędzie) nieźle zadomowiona. Michel podejrzewał, że tak naprawdę ona po prostu w ogóle nie bardzo zauważa swoje otoczenie. A jednak byli w jakiś sposób do siebie podobni. To musiało mieć związek ze wskaźnikiem zmiennościstałości. Łączyła ich szczególna emocjonalność — podobnie odczuwali, oboje byli niestałego usposobienia. Mimo to ich charaktery przecież diametralnie się różniły; aby to dostrzec, należało uzupełnić wskaźnik zmiennościstałości o zestaw cech charakterystycznych dla pojęć ekstrawersji i introwersji. Sprzężenie tych dwóch teorii stanowiło wielkie odkrycie Michela z ostatniego roku, które teraz kształtowało całe jego myślenie o nim samym i jego terapeutycznych obowiązkach.

Zmierzając ku Dzielnicy Alchemików Michel dopasował poranne wydarzenia do siatki tego nowego systemu charakterologicznego. Teoria ekstrawersji/introwersji stanowiła jedną z najdogłębniej przestudiowanych koncepcji w całej historii psychologii. Na jej poparcie istniało całe mnóstwo dowodów zaobserwowanych w wielu różnych społecznościach i odmiennych kulturach. Nie była to oczywiście zwykła dualność, nie można było przypiąć komuś etykietki i raz na zawsze zaszufladkować pod jednym z tych dwóch określeń. W rzeczywistości decydował o tym zespół cech dominujących, jednostka trafiała na jedną lub drugą szalę wagi, zależnie od tego, czy miała takie przymioty jak towarzyskość, impulsywność, zmienność usposobienia, rozmowność, otwartość wobec innych, aktywność, żywotność, pobudliwość, optymizm i szereg innych. Badania pod tym kątem wykonywano już tak wiele razy, że istniała statystyczna pewność (w stopniu niemal zupełnie wykluczającym przypadek), iż pewne cechy występują łącznie. Ta koncepcja musiała być prawdziwa, po prostu nie było innej możliwości!

W gruncie rzeczy badania fizjologiczne udowodniły już, że ekstrawersja łączy się ze słabym — w stanie spoczynku — stanem pobudzenia kory mózgowej, introwersja z jej mocnym pobudzeniem. Początkowo cała ta koncepcja wydała się Michelowi nieco zacofana, ale potem przypomniał sobie, że kora mózgowa rzeczywiście nadzoruje niższe funkcje mózgowe, więc słabe jej pobudzenie powoduje, że ekstrawertyk wykazuje mniej zahamowań w zachowaniu, podczas gdy mocne pobudzenie kory mózgowej ma działanie hamujące i prowadzi do introwersji. W ten sposób można na przykład wyjaśnić, dlaczego picie alkoholu, środka, który obniża pobudzenie kory mózgowej, u niektórych osób wyzwala podniecenie i wywołuje stany niekontrolowanej agresji.

Cały zbiór cech typowych dla ekstrawertyków i introwertyków wraz ze wszystkim, co mówią one o czyimś charakterze, można sprowadzić do grupy komórek w podwzgórzu mózgowym, nazywanych siatkowatym układem aktywującym. Od tego obszaru w stopniu decydującym zależy poziom pobudzenia kory mózgowej. A zatem zachowaniem człowieka kieruje biologia. “Nie powinno istnieć coś takiego jak przeznaczenie”, powiedział Ralph Waldo Emerson w rok po śmierci swego sześcioletniego synka. Ale biologia to właśnie przeznaczenie.

Jednak system Michela był dużo bogatszy; przeznaczenie, mimo wszystko, nie może być przecież prostym alboalbo. Ostatnio Michel zaczął brać pod uwagę również wskaźnik równowagi autonomicznej Wegnera, który stosował siedem różnych zmiennych, aby określić, czy daną jednostką rządzi współczulny czy przywspółczulny system autonomicznego układu nerwowego. System współczulny reaguje na zewnętrzne podniety i pobudza organizm do działania, a więc jednostka, którą włada ten układ, jest pobudliwa; system przywspółczulny natomiast przyzwyczaja pobudzony organizm do bodźców i przywraca mu równowagę homeostatyczną, toteż jednostka rządzona przez ten układ jest usposobienia łagodnego. Duffy zaproponował, by nazwać te dwie klasy osobników zmiennymi i stałymi i ta nowa klasyfikacja, choć jeszcze nie tak sławna jak ekstra wertycznointrowertyczna, została dokładnie tak samo solidnie oparta na dowodach empirycznych i okazała się nadzwyczaj przydatna w dalszych badaniach nad ludzkim temperamentem.

Tyle że żaden z tych dwóch systemów klasyfikujących nie daje badaczowi pełnego, całościowego obrazu charakteru obserwowanej osoby. Wszystkie cztery terminy są tak ogólne i są zbiorami tak wielu cech, że w praktycznej diagnostyce dają bardzo niewiele, zwłaszcza gdy w badanej przez Michela populacji okazują się krzywymi Gaussa.

Gdyby wszakże połączyć ze sobą te dwa systemy, badania mogłyby stać się naprawdę niezwykle interesujące.

Pomysł okazał się dość trudny w realizacji i Michel spędził sporo czasu przy ekranie komputera, szkicując jeden rodzaj kombinatorycznych zestawień za drugim, umieszczając oba systemy charakterologiczne na osiach “x” i “y”, tworząc kolejne osie współrzędnych, kolejne wykresy, z których, jak mu się zdawało, wciąż nic nie wynikało. Któregoś dnia jednak przyszło mu do głowy coś zupełnie nowego i ustawił te cztery pojęcia na pozycjach wyjściowych w semantycznym prostokącie Greimasa, schemacie strukturalistycznym o rodowodzie alchemicznym. Greimas twierdził, że aby pokazać rzeczywistą złożoność jakiejś grupy powiązanych z sobą pojęć, nie wystarczy prosta dialektyka, niezbędne jest do tego dostrzeżenie prawdziwej różnicy między przeciwieństwem czegoś, a jego odwrotnością; jak widać od razu, w tym ujęciu pojęcie “nieX” nie jest tym samym co “anryX”. Toteż pierwszy wykres ukazywał zwykle relację przy użyciu czterech terminów: S, — S, S i — S w zwykłym prostokącie:

Gdzie: — Sjest po prostu nieS, S to silniejsze antyS, natomiast — S stanowi negację negacji i albo neutralizuje wstępne przeciwieństwo, albo łączy w sobie dwie negacje. W praktyce wybór między tymi dwiema możliwościami pozostawał często tajemnicą albo koan, chociaż czasem się również wyjaśniał, kiedy samo pojęcie uzupełniało moduł strukturalny dość dokładnie, jak w jednym z przykładów Greimasa:

Następnym krokiem w komplikacji tego modelu, krokiem, w którym nowe połączenia często ujawniają wzajemne strukturalne zależności dotąd wcale nie tak oczywiste, było zbudowanie kolejnego prostokąta, ustawionego pod odpowiednim kątem i opasującego nawiasem pierwszy:

Teraz więc Michel miał przed sobą schemat, na którym przy czterech pierwotnych rogach znajdowały się: ekstrawersja, introwersja, zmienność i stałość, i rozważał wszelkie możliwe kombinacje tych pojęć. I nagle wszystkie fakty zogniskowały mu się w jednym punkcie, jak gdyby kalejdoskop przez przypadek ułożył się w rozetę. Michel zrozumiał, że cały ten schemat teoretyczny idealnie pasuje do rzeczywistości: istnieli bowiem ekstrawertycy pobudliwi i zrównoważeni, introwertycy kierujący się emocjami i tacy, którzy się nimi nie kierowali. Mógłby natychmiast wymienić wśród kolonistów osoby stanowiące przykłady dla wszystkich czterech typów.

Kiedy zastanawiał się nad nazwaniem odkrytych kombinacji, uświadomił sobie w pewnym momencie, że przecież nazwy dla nich już istnieją. Aż parsknął śmiechem. Nie do wiary! To była czysta ironia, wprost niesamowite! I pomyśleć, że aby do tego dojść, wykorzystał rezultaty stu lat badań psychologicznych i niektóre z najnowszych laboratoryjnych metod psychofizjologicznych, nie wspominając o skomplikowanej strukturalistycznej aparaturze, a wszystko po to, żeby na nowo odkryć starą, istniejącą niemal od zarania psychologii, od zarania myśli ludzkiej, klasyfikację predyspozycji emocjonalnych. Niestety, taka była prawda — do tego właśnie doszedł.

I tak, zaczynając od góry wykresu, efekt przedstawiał się następująco: połączenie cech stałości i ekstrawersji dawało (co oczywiste!) osobnika, którego Hipokrates, Galen, Arystoteles, Trimestigus, Wundt i Jung nazywali sangwinikiem. Na zachodniej części szkicu: osobę stanowiącą kombinację ekstrawersji i cech zmiennych należało nazwać cholerykiem, znajdujący się po wschodniej stały introwertyk był flegmatykiem, a zajmujący dół tego rombu introwertyk o cechach zmiennych stanowił oczywiście samą esencję melancholika! Tak, tak, wszystko doskonale do siebie pasowało!

Fizjologiczne wyjaśnienie Galena dla czterech różnych temperamentów było oczywiście niewłaściwe. Współcześni badacze zastąpili “żółć”, “gniew”, “krew” i “flegmę” czynnikami przyczynowymi, którymi zawiaduje siatkowaty układ aktywujący znajdujący się w podwzgórzu mózgowym, ale w gruncie rzeczy prawda o naturze człowieka okazała się niezmienna. Głębia psychologicznej introspekcji i precyzja analitycznego myślenia pierwszych greckich lekarzy były (albo raczej są aż do naszych czasów) tak potężne i przekonujące, o wiele potężniejsze i bardziej przekonujące niż teorie następnych pokoleń, często oślepionych i przytłoczonych balastem zbytecznie zgromadzonej wiedzy. I dlatego tamte starożytne kategorie, stale podważane, przetrwały, wciąż na nowo potwierdzane, epoka po epoce.

Nagle Michel zauważył, że zupełnie bezwiednie dotarł właśnie do Dzielnicy Alchemików. Skupił się na otoczeniu. To tutaj jego towarzysze używali “tajemnej” wiedzy, aby wytwarzać diamenty z węgla. Przychodziło im to tak łatwo i byli w swojej robocie tak perfekcyjni, że wszystkie szyby w ich oknach pokryte już były cieniutką, mikrocząsteczkową warstwą diamentu dla ochrony przed niszczącym pyłem. Ogromne białe solne piramidy (jeden z najdonioślejszych kształtów starożytnej wiedzy) pokryte zostały warstewkami czystego diamentu. A proces jednocząsteczkowego pokrywania diamentem był tylko jedną z tysięcy alchemicznych operacji dokonywanych w tych niskich budynkach.

W ostatnich latach budowle kolonistów nabrały lekko muzułmańskiego charakteru; na ścianach z białych cegieł widniały równania matematyczne i fizyczne w postaci czarnej, falistej kaligraficznej mozaiki. Michel natknął się na Saxa, stojącego obok wzoru prędkości granicznej wymalowanego na ścianie cegielni, włączył się więc na kanał ogólny i zapytał:

— Czy umiesz zamienić ołów w złoto?

Sax z zadumą pokiwał głową w hełmie.

— Dlaczego nie — odparł. — Potencjalnie istnieje taka możliwość. Chociaż to może być dość trudne… Daj mi trochę czasu na zastanowienie…

Saxifrage Russell. Idealny flegmatyk.

Dopiero dzięki rozłożeniu na semantycznym prostokącie czterech rodzajów temperamentów Michel wyraźnie dostrzegł szereg podstawowych wzajemnych relacji strukturalnych pomiędzy przedstawicielami pierwszej setki, co w konsekwencji pomogło mu zobaczyć w nowym świetle łączące niektórych z nich przemożne zauroczenia i gwałtowne antypatie. Maja miała cechy osobowości zmiennej i ekstrawertycznej, stanowiła typowy przykład choleryka i taki sam był Frank; oboje byli przywódcami, oboje wydawali się dość atrakcyjni dla innych i najwyraźniej łączyła ich obopólna fascynacja. A jednak, ponieważ byli cholerykami, w ich kontaktach było również coś ledwie zauważalnego, co można by nazwać niechętną rezerwą, jakby natychmiast dostrzegali u drugiej osoby te własne cechy, których najbardziej u siebie nie lubili.

I stąd miłość Mai do Johna, który z pewnością był sangwinikiem. W swej ekstrawersji Boone przypominał Maję, ale jednocześnie był człowiekiem o wiele bardziej stałym emocjonalnie, a także łagodnym. John otaczał Maję swym wielkim spokojem, spełniał funkcję kotwicy wbitej w rzeczywistość, która jednakże od czasu do czasu raniła. A co z kolei pociągało Johna w Mai? Prawdopodobnie urzekała go nieprzewidywalnością zachowania, stanowiła dla niego coś w rodzaju ostrej przyprawy do jego spokojnego, słodkiego szczęścia. Jasne, czemu nie? Nie można się kochać z własną sławą. Chociaż niektórzy próbują…

Tak, zaskakujące, jak wielu było sangwiników wśród pierwszej setki kolonistów. Prawdopodobnie spece od psychologii dobierający kandydatów do kolonii preferowali ten właśnie typ. Arkady, Ursula, Phyllis, Spencer, Jeli… Tak… A ponieważ najbardziej preferowaną podczas selekcji cechą była stałość, rzecz jasna musiała się do ekipy dostać również spora liczba flegmatyków: Nadia, Sax, Simon Frazier, może Hiroko — chociaż co do niej nie można być pewnym, gdyż Japonka potrafi skrzętnie ukrywać swoje prawdziwe uczucia i myśli — a także Wład, George, Aleks.

Flegmatycy i melancholicy z natury rzeczy nie potrafili ze sobą współpracować; jedni i drudzy byli wszak introwertykami i szybko się separowali do innych, a ponadto stałych flegmatyków odpychała od zmiennych melancholików również nieprzewidywalność ich zachowań, więc instynktownie przedstawiciele tych dwóch grup odsuwali się od siebie, jak na przykład Sax i Ann. Na szczęście melancholików w grupie nie było zbyt wielu. Na pewno melancholiczką była Ann, urodziła się już z taką strukturą emocjonalną, chociaż wpływ na ukształtowanie jej osobowości miał także zapewne fakt, że się nad nią znęcano w dzieciństwie. A teraz zakochała się w Marsie z tego samego powodu, z którego Michel go nienawidził: ponieważ był martwy. A Ann kochała śmierć.

Również kilku spośród alchemików było melancholikami. I, niestety, także sam Michel. Razem chyba pięć osób. Znaleźli się tu wbrew kryteriom komitetu selekcyjnego, ponieważ ani introwersja, ani zmienność nie były przezeń pożądane. Aby się prześlizgnąć, musieli zręcznie ukrywać swą prawdziwą naturę, nieustannie kontrolować swe odruchy i nakładać kolejne maski, tając niemal wszystkie rzeczywiste cechy charakteru, milcząc na temat “dzikości” swego zachowania i skłonności do niekonsekwencji. Być może komitet starał się wybrać po prostu osoby reprezentujące tylko jeden typ osobowości? Jeśli to prawda, reszta grupy dostała się tu dzięki oszustwu. Zresztą, w jakimś sensie oszukiwali wszyscy, ponieważ komitet selekcyjny stawiał przed kandydatami wymogi niemożliwe do spełnienia, trzeba o tym pamiętać: pragnął osób stałych i psychicznie zrównoważonych, a jednocześnie wybrańcy powinni ich zdaniem mieć do lotu na Marsa stosunek tak namiętny i obsesyjny, że skłonni byli poświęcić całe lata swego życia, aby osiągnąć ten cel. Czy te dwie cechy nie były sprzeczne? Decydenci chcieli ekstrawertyków, a równocześnie świetnych naukowców, więc ludzi, którzy w sposób nieunikniony muszą wiele czasu spędzać samotnie, latami pogrążeni w studiach czy badaniach. Czy jedno z drugim da się pogodzić? Nie! Nigdy. I tak dalej. Michel mógłby wymienić setki takich sprzecznych ze sobą dwojakich wymagań. Komitet tworzył te wymagania niemal taśmowo, nic dziwnego więc, że koloniści z pierwszej setki zaczęli ukrywać swe prawdziwe twarze, że zaczęli kłamać i że znienawidzili swoich “prześladowców”! Tak, tak…

I nagle Duval zadrżał, gdyż w jego pamięci pojawiło się wspomnienie pewnego dnia na Aresie, podczas wielkiej burzy słonecznej, kiedy jego towarzysze z ulgą przyznali się do swoich kłamstw i opowiadali, że starannie ukrywali swe prawdziwe charaktery, a później wszyscy jak jeden mąż wpatrzyli się właśnie w niego, jak gdyby cała ta brudna sprawa była jego winą, jakby to on uosabiał psychologię świata, jakby to on sam wymyślił tamte nieszczęsne kryteria, prowadził testy i przeprowadzał ostateczną selekcję. Michel przypomniał sobie, jak się wtedy skurczył w sobie i jaki się poczuł samotny! Ich spojrzenia wstrząsnęły nim tak bardzo, tak go przeraziły, że nie był w stanie zareagować wystarczająco szybko i publicznie się przyznać, że on również musiał kłamać. Oczywiście, że kłamał i to nawet bardziej niż oni!

No tak, ale właściwie dlaczego kłamał? Dlaczego?!

W tej chwili nie pamiętał już tego zbyt dokładnie. Melancholia wiąże się z częściowym zanikiem pamięci, dotkliwym wrażeniem nierzeczywistości przeszłości, niepewności co do jej istnienia… Tak, był melancholikiem: zamkniętym w sobie, niekomunikatywnym, nie potrafiącym zapanować nad uczuciami, skłonnym do depresji. Nie powinien był decydować się na tę podróż i teraz naprawdę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tak żarliwie walczył, aby znaleźć się wśród wybranych. Wspomnienie gdzieś się zagubiło, być może zamglone przez pamięć tych krótkich chwil jego życia, kiedy nie marzył o wyprawie na Czerwoną Planetę. Przedtem tak pomniejszane i bagatelizowane, a teraz tak cenne, tak wzruszające i bolesne wspomnienia: fragmentaryczne widoczki, wieczory na placykach, letnie dni spędzane na plażach, noce przesypiane w łóżkach różnych kobiet. Drzewka oliwne Avignonu. Płomienna zieleń cyprysów…

Odkrył właśnie, że nawet nie zauważył, jak opuścił Dzielnicę Alchemików i znalazł się u podnóża Wielkiej Solnej Piramidy. Zaczął więc wchodzić powoli po czterystu stopniach, uważnie stawiając stopy na błękitnych podkładkach przeciwpoślizgowych. Z każdym krokiem przed Michelem otwierał się rozległejszy widok na Równinę Underhill, ale, niezależnie od swojej wielkości, stanowiła ona i tak ciągle tylko ten sam jałowy stos martwych kamieni. Z kwadratowego białego pawilonu na szczycie piramidy można było zobaczyć jedynie Czarnobyl i port kosmiczny. Poza tym nic.

Dlaczego przyleciał w to miejsce? Dlaczego tak bardzo się starał tu dotrzeć, poświęcając tyle przyjemności życia, rodzinę, dom, rozrywki, zabawę… Potrząsnął głową. O ile pamiętał, była to wtedy jedyna rzecz, którą chciał robić, po prostu cel życia. Irracjonalny przymus, definicja istnienia… Czy mógł wówczas podejrzewać, jak bardzo różnią się od siebie oba światy?

Księżycowe noce w pachnącym gaju oliwnym, koronkowe cienie gałęzi na ziemi, podniecający świeży powiew ciepłego mistralu, poruszającego w szybkich, łagodnych podmuchach szeleszczącymi liśćmi… Leżał na wznak z szeroko rozpostartymi ramionami, a nad jego głową liście migotały srebrem i szarością pod czarną czaszą pełną gwiazd… Jedna z tych gwiazd świeciła mocniej, emanując delikatną czerwoną poświatą; dostrzegł ją i obserwował wśród falujących oliwnych liści. Miał osiem lat! Mój Boże, zastanowił się wtedy, czym one są? Tajemnica gwiazd! Dlaczego powstały, jaki jest sens ich istnienia?! A jak wyjaśnić malowidła w jaskini Lascaux albo wytłumaczyć, dlaczego ludzie przez tysiąclecia budowali kamienne katedry czubkami strzelające w niebo… Dlaczego koralowce budowały rafy…

Michel miał dość zwyczajną młodość, często się przeprowadzał, tracił przyjaciół, ledwie ich zdobył… Studiował psychologię na Uniwersytecie Paryskim, napisał pracę magisterską o depresji na stacji kosmicznej, a potem zaczął pracować: najpierw w Ariane, potem w Gławkosmosie. Po drodze ożenił się i rozwiódł, gdy Frangoise powiedziała: “Niby jesteś ze mną, ale tak właściwie wcale cię tu nie ma”. Teraz przypomniały mu się wszystkie noce z nią w Avignonie, wszystkie dni w VillefranchesurMer. Mieszkali w najpiękniejszym miejscu na Ziemi, a on wiecznie żył w jakiejś mgle, wiecznie pożądał Marsa! To był absurd! Gorzej, to była głupota. Brak wyobraźni, brak pamięci, brak inteligencji: nie potrafił docenić tego, co ma, i nie potrafił sobie wyobrazić tego, co dostanie w zamian. I teraz za to płacił, uwięziony na lodowej krze w arktycznej nocy z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma przedstawicielami innych nacji, z których żaden nie mówił po francusku w stopniu nawet średnim. Tylko troje było w stanie ledwie się porozumieć, a Frank Chalmers mówił w tym języku tak, że lepiej by było, gdyby się w ogóle nie odzywał… Jego francuski brzmiał, jakby zamiast języka miał w ustach siekierę…

Niemożność mówienia w języku, w którym myślał, sprawiła, że Duval nieustannie oglądał francuskie programy telewizyjne nadawane z Ziemi, co tylko potęgowało ból. Ciągle nagrywał na wideo własne monologi i wysyłał je do matki i siostry, prosząc, by mu odpowiadały w ten sam sposób; oglądał potem nadesłane taśmy wiele razy, interesując się bardziej otoczeniem własnych krewnych niż nimi samymi. Od czasu do czasu rozmawiał również na żywo z dziennikarzami, ale tu kolejka była długa. Te wywiady uświadamiały mu przy okazji, jak sławny jest we Francji — jego nazwisko było powszechnie znane. Na wszelkie pytania odpowiadał więc ostrożnie, stereotypowo, udając kogoś, kim od dawna już nie był: odgrywając dawnego Michela Duvala, odtwarzając stworzony przez siebie program pod nazwą “Michel”.

Czasami, kiedy ogarniało go pragnienie posłuchania rodzimego języka, odwoływał nawet konsultacje z kolonistami i zasiadał przed telewizorem. Niech sobie wsadzą gdzieś ten swój angielski! Otrzymywał za to jednak ostre reprymendy od Franka i musiał potem odbywać długie sesje z Mają. Czy był przepracowany? Ależ nie, musiał się tylko starać, aby dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi nie straciło zdrowych zmysłów, sam jednocześnie w wyobraźni wędrując po Prowansji swoich wspomnień: po spadzistych stokach porośniętych winnicami, zabudowanych zagrodami chłopskimi, zniszczonymi starymi wieżami i klasztorami, po żywym świecie o krajobrazie nieskończenie piękniejszym i ludzkim niż ta kamienna pustynia nie dla ludzi, niż pustka tej martwej rzeczywistości…

Nagle uświadomił sobie, że znajduje się w sali telewizyjnej. Najwyraźniej pogrążony w myślach nawet nie zauważył, kiedy wrócił do środka. W ogóle nie pamiętał drogi; myślał, że nadal stoi na szczycie Wielkiej Piramidy. Zamrugał oczyma i okazało się, że znajduje się w świetlicy telewizyjnej (to był jego azyl) i ogląda film przedstawiający jedną z pokrytych porostami stromych ścian Vallis Marineris.

Zadrżał. To mu się zdarzyło nie pierwszy raz. Po raz kolejny stracił kontakt z rzeczywistością na dłuższy czas, podobnie jak kilkanaście razy przedtem. Nie było to zwykłe zatopienie się w myślach, lecz raczej zakopanie się w nich, zarycie powodujące całkowitą obojętność wobec otaczającego świata. Rozejrzał się po pomieszczeniu, konwulsyjnie dygocząc. Było teraz Ls 5, a więc początek północnej wiosny i północne ściany wielkich kanionów wygrzewały się w słońcu. “Skoro i tak wszyscy mają zwariować”…

I nagle było już Ls 157. Sto pięćdziesiąt dwa stopnie zniknęły gdzieś we mgle tele-egzystencji. Wygrzewał się właśnie w słońcu na dziedzińcu nadmorskiej willi Franqoise w Villefranche-sur-Mer, patrzył na leżące poniżej szczyty dachów, na terakotowe kolumny i mały turkusowy basenik połyskujący ponad taflą Morza Śródziemnego o barwie kobaltu. Cyprysy wyglądały jak zielony płomień nad basenem. Kołysały się w powiewach morskiej bryzy owiewającej twarz Michela. W oddali lśnił zielony cypel półwyspu…

Wszystko się zgadzało… z wyjątkiem tego, że w rzeczywistości Duval znajdował się w Underhill, ich pierwszym mieście zwykle nazywanym rowem albo pasażem Nadii, i siedział na górnym balkonie, z którego rozpościerał się widok na karłowate sekwoje i dalej na szklaną ścianę i nachylone pod odpowiednim kątem zwierciadła, które kierowały światło w dół do hali; krajobraz przypominał trochę francuski płaskowyż Cóte D’Or. Niedawno Tatianę Durową zabił automatycznie kierowany dźwig i Nadia była od tego czasu smutna. Tyle że żal spływa po nas jak woda po kaczce, uświadomił sobie Michel, pocieszając Rosjankę. Szybko zapomnisz, Nadiu, pomyślał. Jednak tymczasem nie potrafił jej pomóc. Do diabła, czyżby oni sądzili, że jest czarodziejem? A może księdzem? Gdyby był magiem, już dawno sam by się wyleczył, wyleczyłby całą tę planetę albo, jeszcze lepiej, w jednej chwili znalazłby się z powrotem na Ziemi. Wywołałby prawdziwą sensację, gdyby pojawił się nagle na plaży w Antibes i powiedział: “Bonjour, jestem Michel, czy wróciłem do domu?”

W pewnej chwili zrobiło się Ls=190, a on był jaszczurką. Leżał na szczycie Pont du Gard, na wąskich, idealnie prostokątnych skalnych blokach pokrywających rzymski akwedukt biegnący wysoko ponad przełęczą. Michelowi zaczęła odpadać skóra z ogona, a gorące słońce opalało nowy delikatny naskórek we wzorki stanowiące gmatwaninę linii. Wszystko się zgadzało… z wyjątkiem tego, że Duval wciąż był człowiekiem i tak naprawdę tkwił w atrium. Frank wyjechał, by zamieszkać z grupą Japończyków, którzy zasiedlali Argyre, a Maja i John pokłócili się o pokoje i o to, gdzie należy umieścić lokalną siedzibę UNOMY. Poza tym Maja, piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem, znowu wiodła Michela przez atrium, po raz kolejny błagając o pomoc. Marina Tokariewa już prawie cały marsjański rok temu wyprowadziła się z jego pokoju — powiedziała mu, że właściwie wcale go tu nie ma — i teraz patrząc na Maję Michel przyłapał się na tym, że wyobrażają sobie jako swoją kochankę. To oczywiście było szaleństwo, ponieważ ona była “rusałką”, sypiała z szefami Gławkosmosu i kosmonautami, aby ułatwić sobie karierę w systemie, aby piąć się w górę, aby awansować… I to właśnie uczyniło ją nieufną i rozgoryczoną, a jej zachowanie niemożliwym do przewidzenia… I nadal seks był dla niej tylko instrumentem, kwestią polityki, sposobem na załatwienie czegoś dla siebie bez względu na cierpienia innych… Wariactwem było pragnienie, by mieć coś wspólnego z taką kobietą, z Mają żyjącą w taki sposób, dać się pociągnąć w dół, dać się omotać, wpaść w jej sidła… “Dlaczego nie wysłać najpierw szaleńców?”

Było L =241. Michel przeszedł po wapiennej półce skalnej o kształcie plastra miodu z Les Baux i wpatrzył się w zrujnowane cele średniowiecznej pustelni. Zbliżał się zachód słońca i światło było jakieś nieziemskie, osobliwe, po marsjańsku pomarańczowe, wapień jarzył się, a cała osada i mglista równina, rozciągająca się aż do białobrązowej linii Morza Śródziemnego, wyglądały tak nieprawdopodobnie jak sen… Tylko że to rzeczywiście był sen i Duval się z niego zbudził, znowu na Marsie, znowu w Underhill. Phyllis i Edvard właśnie wrócili z jakiejś ekspedycji i teraz Phyllis śmiała się i pokazywała kamienną grudkę w kolorze masła.

— Leżą porozrzucane po całym kanionie — mówiła ze śmiechem. — Złote samorodki wielkości pięści!

Potem Michel szedł tunelami do garażu. Jedyny psychiatra tej kolonii: człowiek, który nieustannie doświadcza wizji, cierpi na zaburzenia świadomości, którego dręczą luki w pamięci… Lekarzu, lecz się sam Jak mówi przysłowie! Michel jednak nie potrafił. Wprost wariował z tęsknoty za domem. Tęsknota za domem, cóż za głupie określenie, musi przecież istnieć lepsze słowo na jego stan, jakiś termin naukowy, jakaś etykietka — można ją człowiekowi przypiąć i wtedy dolegliwość natychmiast staje się dla innych czymś realnym. On sam już wiedział, że to jest realne, że to jest prawdziwa choroba. Tęsknił za Prowansją tak bardzo, że czasami aż nie mógł oddychać. Prowansja była jak ręka Nadii, jak oderwana część ciała, kiedy utracone nerwy ciągle bolą i boleśnie pulsują.

… “I będziemy mieli problem z głowy?”

Czas mijał. Michel pracował. Chociaż właściwie to nie był on, tylko pusta, wydrążona w środku osobowość psychologa, w której pozostało mikroskopijne minimum karłowatego móżdżku, aby pokierować ruchami ciała.

W nocy drugiego dnia Ls=266 Michel położył się do łóżka. Chociaż nic specjalnego nie robił tego dnia, był wyczerpany psychicznie, zupełnie skonany i wymęczony. A jednak leżał w ciemnościach i nie mógł zasnąć. Jego umysł działał ospale. Michel czuł się bardzo, bardzo chory. Szkoda, że nie może przestać udawać, przyznać się publicznie, że przegrał, ogłosić się wariatem i umieścić samego siebie w zakładzie zamkniętym… Albo wrócić do domu. Nie pamiętał prawie nic z ostatnich kilku tygodni, a może ten okres był dłuższy? Nie miał pewności. Bezwiednie zaczął szlochać.

Nagle drzwi skrzypnęły, po czym otworzyły się szerzej i wąski trójkąt światła z korytarza wpadł do wnętrza, oświetlając część pokoju. Za drzwiami jednak nie było nikogo.

— Kto tam? — spytał Duval, starając się, by jego głos zabrzmiał pewnie i stanowczo. — Kto tam jest?

Odpowiedź rozległa się jakby wewnątrz jego ucha, tak jak w interkomie hełmu:

— Chodź ze mną.

Głos należał do mężczyzny.

Michel natychmiast szarpnął się do tyłu i uderzył w ścianę. Podniósł oczy na czarny cień postaci.

— Potrzebujemy twojej pomocy — szepnął tajemniczy osobnik. Chwycił Duvala za ramię, a ten przywarł mocno plecami do ściany. — A ty potrzebujesz naszej. — Głos był przyjazny, ale Michel nie mógł go jakoś rozpoznać. Nie znał go!

Strach pchnął go w nowy świat doznań. Nagle lepiej widział, jak gdyby dotyk tego niespodziewanego gościa poprawił mu wzrok niby szczerbinka celownika albo obiektyw kamery. Michel zobaczył szczupłego mężczyznę o ciemnej karnacji. To naprawdę był ktoś obcy! Zaskoczenie okazało się silniejsze niż strach, więc wstał i z lunatyczną dokładnością zaczął się poruszać w mrocznym świetle. Nałożył obuwie, a następnie za ponaglającym go nieznajomym wyszedł na korytarz, czując po raz pierwszy od lat lekkość marsjańskiego ciążenia. Hol wydawał się płonąć szarawym blaskiem, chociaż Michel zauważył, że włączone są tylko nocne pasy świetlne na podłodze. Najwyraźniej wystarczały, by dobrze widzieć, jeśli się było tak bardzo przerażonym jak on.

Towarzysz Duvala miał krótkie, czarne dredy, które sprawiały, że jego głowa wyglądała jak kaktus. Był niski, szczupły, o pociągłej twarzy. Bez wątpienia ktoś obcy. Zapewne jakiś intruz z którejś z nowych kolonii na południowej półkuli, pomyślał Michel, ale mężczyzna w milczeniu prowadził go przez Underhill świetnie orientując się w terenie. Właściwie całe Underhill pogrążone było w absolutnej ciszy, przypominało niemy, czarnobiały film. Michel spojrzał na swój naręczny wyświetlacz komputerowy; ekran zegara był pusty. Szczelina czasowa. Chciał już spytać: “Kim jesteś?”, ale cisza tak go onieśmieliła, że nie mógł się zmusić, by ją przerwać. Wreszcie z trudem wykrztusił pytanie, a wtedy mężczyzna obrócił się i popatrzył na niego przez ramię; białka jego oczu nienaturalnie połyskiwały w ciemnościach, a wokół tęczówek i nozdrzy o szerokich czarnych dziurkach wytworzyła się jakby lekka luminescencja.

— Przybyłem tu z wami jako pasażer na gapę — wyrecytował dziwnym głosem i szeroko się uśmiechnął. Jego kły różniły się od reszty zębów, były innego koloru i Michel uświadomił sobie w pewnej chwili, że są sztuczne. Zęby z marsjańskiego kamienia!

Mężczyzna wziął Michela pod ramię. Kierowali się do komory powietrznej farmy.

— Nie możemy tam wejść bez hełmów — wyszeptał Michel, opierając się.

— Dzisiejszej nocy możemy. — Mężczyzna otworzył luk śluzy, ale spodziewane przez Michela gwałtowne uderzenie zasysanego powietrza nie nastąpiło, mimo że komora była otwarta na przestrzał. Weszli na farmę i szli wśród ciemnych grządek bujnej roślinności. Powietrze było rozkosznie przyjemne. Hiroko będzie wściekła, gdy się dowie, pomyślał Michel.

Nagle jego przewodnik zniknął. Po chwili Michel spostrzegł jakiś ruch i usłyszał cichy, brzęczący śmiech. Brzmiał jak śmiech dziecka. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że właśnie nieobecność dzieci powoduje to dotkliwe uczucie jałowości całej kolonii. Stawiali tu budynki i uprawiali rośliny, a jednak bez dzieci wrażenie sterylności ciągle przenikało każdy element ich życia.

Śmiertelnie przerażony Michel podążał dalej do centrum farmy. Było ciepło i wilgotno, powietrze pachniało mokrą ziemią, nawozem i liśćmi. Na tysiącach liści iskrzyło się światło, jak gdyby przez przezroczysty dach spadły gwiazdy i otoczyły Michela ze wszystkich stron. Szumiały łany zboża, a czyste powietrze uderzało mu do głowy niczym brandy. Za wąskimi rzędami ryżu zatupotały małe stopki. Nawet w ciemnościach ryż lśnił głęboką, intensywną, czarniawą zielenią. Wśród grządek na wysokości kolan Duvala zaczęły się pojawiać małe uśmiechnięte twarzyczki, znikając natychmiast, gdy tylko się obracał, aby na nie spojrzeć. Krwawy rumieniec zalał mu twarz i ręce, a jego żyły zamieniły się w rzeki płynnego ognia. Cofnął się trzy kroki, potem się zatrzymał i obrócił. Dróżką ku niemu szły dwie nagie dziewczynki; miały ciemne włosy, śniadą skórę, były w wieku około trzech lat. Ich orientalne oczy jaśniały w mroku, miny dziewczynek były uroczyste. Z namaszczeniem wzięły go za ręce i zawróciły; Michel pozwolił im poprowadzić się dróżką, patrząc z góry najpierw na jedną główkę, potem na drugą. Najwyraźniej, pomyślał, ktoś już dawno postanowił rozpocząć walkę z bezpłodnością przedstawicieli pierwszej setki.

Po drodze z zarośli co rusz wyskakiwały kolejne nagie berbecie, gromadząc się wokół ich trójki: zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, niektórzy o trochę ciemniejszej, inni o nieco jaśniejszej cerze niż pierwsze dwie młode osóbki. Większość miała skórę tej samej barwy i wszystkie były w tym samym wieku. Dziewięcioro czy dziesięcioro odprowadziło Michela do samego centrum farmy, obiegając go szybkim truchtem. W środku tego labiryntu była mała polanka, na której Michel zobaczył mniej więcej dwanaście dorosłych osób; wszyscy byli nadzy, siedzieli w nierównym kręgu. Dzieci podbiegły do starszych, uściskały ich i usiadły im na kolanach. Michel wytężył wzrok i w gwiezdnej poświacie odbijającej się na lśniących liściach rozpoznał członków zespołu farmerskiego: Iwao, Raula, Ellen, Ryę, Gene’a i Jewgienię. Cała ekipa z wyjątkiem samej Hiroko.

Po chwili wahania Michel zdjął pantofle i ubranie. Położył rzeczy na butach i usiadł na pustym miejscu w kręgu. Nie miał pojęcia, w jakim rytuale bierze udział, ale nie miało to znaczenia. Kilka osób kiwnęło mu głowami na powitanie, a Ellen i Jewgienia usadowiły się po obu jego bokach dotykając go ramionami. Nagle dzieci wstały i oddaliły się jednym z przejść między grządkami, piszcząc i chichocząc. Po chwili wróciły przytulone do kroczącej wolno Hiroko, która weszła w środek kręgu. Jej nagie ciało rysowało się niewyraźnie w mroku. Dzieci ciągnęły ją, a ona obchodziła krąg powoli, wysypując z otwartych dłoni trochę ziemi do nadstawionych rąk siedzących. Kiedy zbliżyła się do niego, Michel podniósł dłonie wraz z Ellen i Jewgienią i zapatrzył się w połyskującą skórę Japonki. Przypomniał sobie, jak pewnej nocy na plaży Villefranche mijał grupę czarnoskórych kobiet pluskających się w srebrzystych falach… Biała, spieniona woda na czarnej, błyszczącej skórze…

Błoto w jego ręce było ciepłe i pachniało rdzą.

— Oto jest nasze ciało — odezwała się Hiroko. Przeszła na przeciwległą stronę kręgu, wręczyła każdemu dziecku garść ziemi i odesłała malców, aby wmieszali się między dorosłych. Sama usiadła naprzeciwko Michela i zaintonowała jakąś pieśń po japońsku. Jewgienią pochyliła się do ucha Michela i szeptała mu tłumaczenie czy raczej wyjaśnienie śpiewanych słów.

Celebrują areofanię, obrządek stworzony z inspiracji i pod kierownictwem Hiroko. Było to coś w rodzaju religii przyrody. Czcili świadomość Marsa jako fizycznej przestrzeni, której nieodłącznie towarzyszyła kami — energia czy też moc ducha spoczywającego w samej krainie. Kami manifestowała się w sposób najbardziej oczywisty w pewnych nadzwyczajnych tworach marsjańskiego pejzażu: w kamiennych słupach, leżących samotnie bryłach zastygłej lawy, w stromych urwiskach, osobliwie wygładzonych wnętrzach kraterów czy szerokich kolistych wierzchołkach wielkich wulkanów. Te objawy marsjańskiej kami miały swoje ziemskie odpowiedniki: samych kolonistów, siłę, którą Hiroko nazywała viriditas, tę posiadaną przez nich wszystkich “zieloną” moc o niezwykłej zdolności tworzenia “owoców”. Dzięki niej wyznawcy areofanii wiedzieli, że ich dziki świat jest święty. Kami i viriditas stanowiły kombinację dwóch świętych sił, które czyniły życie jednostki na Marsie ważnym i znaczącym.

Kiedy Michel usłyszał, jak Jewgienią szepcze słowo “kombinacja”, wszystkie terminy natychmiast zaczęły mu się układać w semantyczny prostokąt: kami i yiriditas, Mars i Ziemia, zawiść i miłość, nieobecność i tęsknota. A potem kalejdoskop przestał klekotać i wszystkie prostokąciki poukładały się odpowiednio w umyśle Michela, wszystkie przeciwne sobie pojęcia skurczyły się w jedną piękną rozetę, w serce areofanii: kami zlała się z viriditas, tworząc jednię, w której absolutna czerwień przenikała się z żywą zielenią. Z wrażenia aż otworzył usta; skóra mu płonęła, nie był w stanie wyjaśnić tego, co się z nim dzieje, i wcale nie chciał. Krew płynąca w żyłach paliła jak ogień.

Hiroko przestała zawodzić, podniosła rękę do ust i zaczęła jeść ziemię, którą miała w dłoni. Wszyscy inni poszli za jej przykładem. Michel popatrzył przez chwilę na swoją uniesioną rękę i odruchowo pomyślał, że ma całkiem sporo ziemi do zjedzenia. Wysunął jednak język i zlizał połowę grudki. Kiedy ziemia dotknęła górnego podniebienia, poczuł na sekundę elektryzujący, przejmujący dreszcz. Ziarnista masa ślizgała mu się w ustach, aż zmieniła się w błoto. Smakowało solą i rdzą z nieprzyjemnym dodatkiem posmaku zgniłych jaj i substancji chemicznych. Przełknął je, nieco się dławiąc, a potem zjadł drugą garść.

Z kręgu uczestników obrządku wyszedł cichy szum, samogłoskowe zawodzenie; dźwięki przechodziły jeden w drugi: aaii, ooo, aaa, iii, eee, uuu. Michelowi wydawało się, że śpiewający każdą samogłoskę ciągną niemal przez minutę. Dźwięki rozkładały się na dwie, czasami trzy frazy, a główne tony tworzyły niezwykłe harmonie. Na tle tego akompaniamentu Hiroko zaczęła intonować swoją pieśń. Wszyscy wstali i Michel podniósł się wraz z nimi. Razem przesunęli się do środka kręgu, Jewgienia i Ellen wzięły Michela pod ramiona i pociągnęły za sobą. Następnie cała grupa skupiła się dokoła Hiroko w masie stłoczonych ciał. Michel czuł, jak ze wszystkich stron napiera na niego ciepła skóra. Oto jest nasze ciało. Wiele osób całowało się z zamkniętymi oczyma. Poruszali się powoli. Grupa wiła się w ekstatycznym tańcu, cały czas jedno tuż przy drugim. Czyjeś sztywne włosy łonowe połaskotały pośladki Michela, a przy biodrze poczuł coś, co musiało być czyimś penisem w stanie erekcji. Ziemia leżała mu ciężko na żołądku i poczuł dziwne oszołomienie. Krew płonęła mu w żyłach żywym ogniem, a własna skóra wydawała się jedynie nadmuchanym balonem, który skrywa ten żar. Niezwykłe mnóstwo gwiazd stłoczyło mu się nad głową; lśniły wieloma kolorami: były zielone, czerwone, niebieskie lub żółte. Wyglądały jak opalizujące iskry.

Był feniksem. Hiroko przycisnęła się do niego, a on zaczął się podnosić wśród szkarłatnych płomieni, gotowy na odrodzenie. Japonka trzymała jego nowe ciało w mocnych objęciach i silnie je ściskała. Była wysoka i wydawała się bardzo muskularna, jakby składała się wyłącznie z samych mięśni. Zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem. Poczuł jej piersi przy swoich żebrach, jej twardą kość łonową na udzie. Pocałowała go, jej język dotknął jego zębów; pocałunek smakował ziemią, a potem Michel nagle poczuł ciężar jej całego ciała gwałtownie na niego napierającego. Pomyślał, że do końca życia zapamięta to przejmujące wrażenie, że na każde mimowolne wspomnienie tej chwili jego członek zareaguje erekcją, jednak w tej chwili był zbyt przytłoczony i zawstydzony zdarzeniami, by przełamać własną bierność.

Hiroko odciągnęła jego głowę do tyłu i znów spojrzała mu prosto w oczy. Oddychał chrapliwie, słyszał każdy swój wydech i wdech. Nagle Japonka odezwała się do niego po angielsku. Oficjalnym, a jednocześnie miłym głosem powiedziała:

— To jest twoja inicjacja w areofanii, w świętowaniu marsjańskiego ciała. Witamy cię wśród nas. Czcimy i szanujemy ten świat. I chcemy zrobić tu dla siebie miejsce, miejsce piękne w nowym, marsjańskim znaczeniu, nigdy nie znanym na Ziemi. Zbudowaliśmy w tajemnicy ukryte pomieszczenia na południu i teraz tam jedziemy. Znamy cię i kochamy. Wiemy, że zawsze możemy skorzystać z twojej pomocy. I ty możesz korzystać z naszej. Chcemy zbudować właśnie to, za czym tak tęsknisz, czego brak tak ci doskwiera. Tyle że w nowych formach. Nie chcemy nigdy zawracać. Musimy iść naprzód. Znaleźć swoją własną drogę. Zaczynamy dziś wieczorem. Chcemy, żebyś pojechał z nami.

A Michel powiedział:

— Pojadę.

Загрузка...