CZĘŚĆ 3 — Próba

Powstał wraz z resztą naszego Układu Słonecznego, niemal pięć miliardów lat temu. Piętnaście milionów ludzkich pokoleń. Mikroskopijne drobiny kosmicznego pyłu zderzały się ze sobą w przestrzeni i odbijały, by po chwili znów się do siebie zbliżyć. A wszystko to dzięki pewnej niezwykle tajemniczej sile — grawitacji. Ta sama potęga, niczym sekretny sprawca powolnej ewolucji, zgniatała stos skał, ilekroć stawał się odpowiednio duży, aż skupiona w centrum materia ulegała stopieniu. Dlatego też Mars, choć niewielki, jest stosunkowo ciężki: ma jądro niklowo-żelazowe. I jest dostatecznie mały, aby jego wnętrze ochłodziło się szybciej niż ziemskie: jądro planety już dawno przestało się poruszać wirowym ruchem o zmiennej prędkości, toteż obecnie Czerwona Planeta praktycznie nie ma pola magnetycznego. Wnętrze Marsa jest niemal równie martwe jak jego powierzchnia.

Ale jedna z ostatnich potężnych erupcji płynnego jądra wypiętrzyła nienaturalnie płaszcz planety, powodując niezwykłe, ogromne skomasowanie materii w jednym miejscu. A potem napór na ścianę skorupy utworzył na powierzchni wysoką na jedenaście kilometrów (czyli trzy razy wyższą od płaskowyżu Tybetu) wypukłość wielkości ziemskiego kontynentu. To gigantyczne wybrzuszenie ukształtowało również wiele innych marsjańskich tworów geologicznych: system poprzecznych szczelin, pokrywających całą półkulę, wraz z największymi znanymi w naszym układzie rozpadlinami oraz Valles Marineris — ogromną dolinę stanowiącą sznureczek kanionów, które mogłyby pokryć Stany Zjednoczone od zachodniego wybrzeża po wschodnie. Wypiętrzenie się tego potężnego płaskowyżu o nazwie Tharsis spowodowało również powstanie wielu wulkanów, wraz z trzema, które przysiadły na jego powierzchni: Ascraeus Mons, Pavonis Mons i Arsia Mons, a także z czwartym, znajdującym się na jego pomocnym krańcu — Olympus Mons, najwyższą górą Układu Słonecznego, trzy razy wyższą niż Everest i sto razy masywniejszą od Mauna Loa, największego wulkanu ziemskiego.

Wypiętrzenie się płaskowyżu Tharsis okazało się więc najważniejszym czynnikiem kształtującym powierzchnię Marsa. Drugim, niemal równie ważnym, były uderzenia meteorytów. W epoce Noachian, trzy do czterech miliardów lat temu, powierzchnia Marsa była nieustannie bombardowana milionami skalnych pocisków, z których tysiące stanowiły duże planetazymale o rozmiarach wielkości Wegi czy Fobosa. Jedno z takich uderzeń utworzyło Basen Hellas, nieckę o średnicy dwóch tysięcy kilometrów, największy znany krater meteorytowy w naszym Układzie Słonecznym. Być może również Daedalia Planum jest pozostałością po jakimś basenie uderzeniowym; jej szerokość wynosi cztery i pół tysiąca kilometrów. Te dwa nieckowate zagłębienia terenu są niezwykle duże, ale niektórzy areologowie twierdzą, że cała północna półkula Marsa to ogromny basen uderzeniowy.

Spadki potężnych meteorytów wywoływały tak wielkie kataklizmy, że wprost trudno je sobie wyobrazić; wyrzucane w ich trakcie szczątki skał docierały aż do Ziemi i Księżyca albo stawały się planetoidami, krążącymi wokół Słońca jako Trojańczycy. Część areologów obstaje przy tezie, że płaskowyż Tharsis powstał w wyniku spadku tego samego meteorytu, który utworzył nieckę Hellas, inni z kolei twierdzą, że Fobos i Dejmos to skały wyrzucone podczas zderzenia. Poza tym na planetę spadały codziennie również mniejsze okruchy skalne, toteż najstarsze powierzchnie marsjańskie zostały dosłownie zbombardowane milionami meteorytów, co ukształtowało obecny krajobraz planety, na którym nowsze kratery — twory geologiczne o kolistym kształcie — przesłaniają starsze pierścienie, już zerodowane. Na Czerwonej Planecie nie ma chyba ani jednego skrawka lądu, który nie zostałby kiedyś w ten sposób zbombardowany.

Każde z tych uderzeń uwalniało ogromne ilości ciepła, które topiło skałę. Wkrótce prócz uderzeń meteorytów również erupcje wulkaniczne zaczęły odrywać z macierzystego podłoża fragmenty skalne, które strzelały w górę w postaci gorących gazów, cieczy i nowych minerałów. Czynnik ten oraz odgazowanie jądra planety doprowadziły do wytworzenia się marsjańskiej atmosfery i dużych zbiorników wodnych. Na Marsie były chmury i burze, opady deszczu i śniegu, lodowce i strumienie, rzeki i jeziora. Omywały całą powierzchnię i pozostawiały wszędzie niewątpliwe znaki swej bytności — kanały rzeczne, łożyska strumieni, linie brzegowe, hydrologiczne hieroglify najrozmaitszego rodzaju.

A potem wszystko się “ulotniło”. Planeta była zbyt mała i położona za daleko od Słońca, toteż klimat niebawem się ochłodził, a pierwotna atmosfera zamarzła i opadła na powierzchnię. Doszło do sublimacji dwutlenku węgla, w wyniku czego powstała nowa, znacznie rzadsza atmosfera, podczas gdy tlen pozostał na powierzchni i związał się z czerwoną skałą. Woda stopniowo zamarzała i wiek za wiekiem wsiąkała coraz bardziej w głąb, przez kilometry potrzaskanych meteorytami skał. W końcu i ta warstwa regolitu została skuta lodem, ale najgłębsze warstwy planetarnego płaszcza pozostały wystarczająco gorące, aby stopić lód. Tak właśnie powstały podziemne marsjańskie morza.

Woda zawsze płynie z góry na dół, toteż formacje wodonośne przeniosły się niżej, powoli sącząc się i sącząc, aż skumulowały się za jakimś masywem litej skały, warstwą zastygłej głęboko magmy albo tamą utworzoną przez zmrożoną glebę. Czasami silne ciśnienie artezyjskie tworzyło takie naturalne zapory. A potem nagle uderzał jakiś meteoryt albo powstawał wulkan, zapora pękała i całe podziemne morze wypływało na powierzchnię w postaci ogromnych powodzi, które niosły dziesięć tysięcy razy więcej wody niż całe dorzecze Missisipi. Po jakimś czasie jednak woda na powierzchni znów zamarzała i parowała pod wpływem nieustannych suchych wiatrów, a potem każdej zimy opadała na bieguny kapturem lodowej mgły. Dzięki temu czapy polarne grubiały coraz bardziej, spychając lód pod ziemię, aż widoczny na powierzchni lód stał się tylko wierzchołkami dwóch potężnych lodowców pokrywających bieguny tego świata wiecznej zmarzliny, czubkami dwóch podziemnych soczewek, dziesięć, a potem sto razy większych od widocznych na powierzchni polarnych czap. Podczas gdy wody spływały z powrotem ku równikowi, wskutek odgazowania jądra planety uwalniały się wciąż nowe wodne masy, tworząc kolejne zbiorniki i ponownie napełniając niektóre stare.

Właśnie w ten sposób ów niezwykle powolny proces zapoczątkował cykl obiegu wody. Jednak planeta wciąż systematycznie się ochładzała, więc wszystko odbywało się coraz wolniej w długim ritardando, jak coraz bardziej zwalniający, nie nakręcany już zegar. Wreszcie Mars zastygł w istniejącym do dziś kształcie. Co nie znaczy, oczywiście, że nie zachodziły już na nim żadne zmiany: powierzchnię bez końca rzeźbiły wiatry, niosąc pył, który stawał się coraz drobniejszy, mimośród marsjańskiej orbity sprawił zaś, że na półkulach południowej i północnej w cyklu co pięćdziesiąt jeden tysięcy lat występowały na przemian zimne i ciepłe zimy, toteż czapa z suchego lodu i wodna czapa polarna wędrowały między biegunami. Każdy ruch tego klimatycznego wahadła pozostawiał po sobie kolejną warstwę piasku; pokłady nowych wydm pod odpowiednim kątem przecinały starsze warstwy, aż piasek wokół obu biegunów utworzył różnobarwną, mozaikową geometryczną otoczkę, przypominającą pustynne malowidła Indian Nawaho.

Barwne piaski o niezwykłych wzorach, wyrzeźbione koronkowo ściany kanionów, wulkany strzelające pionowo w niebo, chaotyczny teren pokryty skalnym rumoszem, niezliczona ilość kraterów, kulistych symboli początków planety… Taki jest krajobraz Marsa. Piękny, ale i niezmiernie surowy: prosty, nagi, milczący, obojętny, skalisty i odwieczny… Majestatyczny. Tak przemawia nieorganiczna ewolucja natury.

Niestety, jedynie nieorganiczna; żadnych śladów zwierząt, roślin, nawet bakterii. Życie mogło się tu narodzić, ale się nie narodziło. Nigdy nie doszło do samoczynnej syntezy organicznej w powierzchniowych skałach osadowych i siarkowych gorących źródłach; nie spadły także na Marsa żadne kosmiczne zarodki, planeta nie doświadczyła dotyku Boga. Jakkolwiek powstaje życie (a nadal nie znamy do końca tego mechanizmu), na Marsie się ono nie przydarzyło. Czerwona Planeta odbywała swoją wędrówkę wokół Słońca, pozostając wciąż jedynie martwym światem skał i kraterów.

Aż pewnego dnia…


Energicznie zeskoczyła na ziemię, dotykając gruntu równocześnie obiema nogami. Okazało się, że nie jest to nic trudnego ani niebezpiecznego, w końcu przyzwyczajała się do marsjańskiej grawitacji przez dziewięć miesięcy lotu na Aresie, a przy obciążeniu skafandra poruszanie się po tutejszej powierzchni nie powinno się zbytnio różnić od chodzenia po Ziemi, o ile w ogóle to jeszcze pamiętała. Niebo miało barwę różu przyciemnionego rudawymi brązami i był to odcień znacznie bogatszy, a równocześnie delikatniejszy niż na fotografiach.

— Popatrzcie na niebo — zachwycała się Ann. — Tylko popatrzcie!

Maja trajkotała o czymś po rosyjsku, a Sax i Wład kręcili się wokół własnej osi jak nakręcane zabawki. Nadieżda Francine Czernieszewska zrobiła jeszcze kilka kroków; każde stąpnięcie odzywało się nieprzyjemnym skrzypieniem. Powierzchnię pokrywała stwardniała, gruba na parę centymetrów warstwa szklistego piasku; geolodzy nazywali ją skorupą albo saletrą. Ślady butów natychmiast otaczała siateczka promienistych pęknięć.

Nadia stała o kilka kroków od ładownika. Grunt był tutaj ciemnordzawo-pomarańczowy; jak okiem sięgnąć pokrywały go skały tego samego koloru, chociaż niektóre z nich prześwitywały również najrozmaitszymi odcieniami czerwieni, czerni albo żółci. Na wschodzie stały pionowo w szeregu rakietowe ładowniki różnych kształtów i wielkości, ich ostre czubki wystawały ponad horyzont. Wszystkie były pokryte tym samym czerwono-pomarańczowym nalotem co grunt: wyglądało to niesamowicie, niczym starożytny, od dawna niszczejący kosmodrom jakiejś obcej rasy. Za milion lat tak właśnie mogłyby wyglądać na przykład niektóre części Bajkonuru.

Podeszła do jednego z najbliższych ładowników, transportowego kontenera rozmiarów małego domu, umieszczonego na czteronożnej podstawie rakietowej. Pojazd sprawiał wrażenie, jakby tkwił tu od dziesięcioleci. Słońce stało wysoko, zbyt jaskrawe, aby na nie patrzeć nawet przez zaciemnioną szybkę hełmu. Z powodu polaryzacji i różnych filtrów, z których składała się przednia płytka, trudno było cokolwiek dokładnie ocenić, ale Nadii wydało się, że światło jest niemal takie samo jak na Ziemi (o ile dobrze tamto pamiętała). Jasny, zimowy dzień.

Znów rozejrzała się dokoła, próbując objąć wzrokiem całą okolicę. Znajdowali się na nieco wyboistej równinie, pokrytej małymi skałkami o ostrych krawędziach; wszystko było na wpół zakopane w pyle. Na zachodzie rysowało się małe wzgórze o płaskim wierzchołku. Możliwe, że był to stożek krateru, ale nie była pewna. Ann przebyła już pół drogi w tym kierunku, choć wciąż jeszcze była dość dobrze widoczna; horyzont znajdował się tu bliżej niż na Ziemi i Nadia zatrzymała się, aby mu się dokładnie przyjrzeć. Pewnie szybko się przyzwyczai do tego fenomenu i przestanie zwracać na niego uwagę, teraz jednak z całą wyrazistością odczuwała obcość tego dziwnie bliskiego horyzontu, tak niepodobnego do ziemskiego. Byli przecież na mniejszej planecie.

Spróbowała przypomnieć sobie ziemską grawitację, zastanawiając się, czy poruszanie się tutaj rzeczywiście będzie takie trudne. Chodzenie między drzewami, po tundrze, po zamarzniętej rzece… A tutaj: krok za krokiem, na razie żadnych większych problemów. Powierzchnia była płaska, ale trzeba było omijać wszechobecne skały; nie słyszała nigdy o żadnym miejscu na Ziemi, gdzie byłoby ich tak wiele i tak równomiernie rozmieszczonych. Może by tak skoczyć!? Podskoczyła i roześmiała się; nawet w takim skafandrze była lekka. Dysponowała dokładnie taką samą siłą jak zawsze, ale ważyła tylko trzydzieści kilo! A skafander ważył czterdzieści… nie było w tym równowagi, to prawda, i nagle poczuła się tak, jakby jej ciało było wewnątrz puste. W pewnym sensie tak było — jej środek ciążenia zniknął, a ciężar przemieścił się na zewnątrz: na skórę i warstwy mięśni. Stało się tak, rzecz jasna, dzięki skafandrowi. W ciśnieniowych kesonach będą się zapewne czuli podobnie jak na Aresie, ale na zewnątrz, w skafandrze, czuła się jak wydrążona w środku. Jednak dzięki temu wynalazkowi mogła bez porównania łatwiej się poruszać, przeskakiwać wielkie głazy, opadać i swobodnie się obracać, mogła niemal tańczyć! Po prostu wyskok w powietrze, obrót, lądowanie na szczycie płaskiej skały… Uwaga!!!

Upadła, lądując na kolanie i obu rękach. Twarda skorupa przebiła wierzchnią warstwę rękawic i Nadia poczuła coś w rodzaju lepkiego nadmorskiego piasku, tylko to było twardsze i bardziej kruche. Jak zaschnięte błoto. I zimne! Rękawice podróżników nie były ogrzewane w taki sposób, jak podeszwy butów, nie miały też wystarczającej izolacji, więc kiedy teraz zetknęły się z gruntem, Nadia poczuła przeraźliwy chłód, jak gdyby gołymi palcami dotknęła lodu. Brrr! Około 215 kelwinów, przypomniała sobie, czyli — 90°C; zimniej niż na Antarktydzie, chłodniej niż w najmroźniejsze dni na Syberii. Opuszki palców miała już skostniałe. Uświadomiła sobie, że będą potrzebowali znacznie lepszych rękawic, aby móc tu pracować, rękawic zaopatrzonych w takie same elementy grzewcze, jak podeszwy butów. Wprawdzie rękawice staną się wtedy grubsze i mniej giętkie, ale zimno przestanie być problemem. Na razie jedyne, co mogła zrobić, to rozmasować palce.

Nadia śmiała się. Wstała i podeszła do następnego transportowca, mrucząc pod nosem “Royal Garden Blues”. Wspięła się na jedną z nóg ładownika i starła brudnoczerwony osad z wygrawerowanego opisu ładunku na boku dużej metalowej kasety: “Jeden marsjański buldożer marki John Deere/Volvo z napędem hydrazynowym, zabezpieczony termicznie, półautomatyczny, całkowicie programowalny. Części zapasowe i dodatkowe wyposażenie w kapsule”.

Uśmiechnęła się mimo woli, podniecona. Koparki, dźwigi, buldożery, ciągniki, spychacze, wywrotki, filtrujące i zbierające materiały budowlane zyskane z atmosfery, powietrzne chwytniki odsączające i sublimatory, odzyskujące z atmosfery związki chemiczne, małe przetwórnie zdolne przekształcać te związki w inne, fabryczki do produkcji z nich skomplikowanych tworzyw syntetycznych, ogromne składy żywności, wszystko, czego będą tu potrzebować, było pod ręką w dziesiątkach kontenerów rozrzuconych na równinie. Nadia zaczęła przeskakiwać od jednego ładownika do drugiego, przeglądając opisy inwentarzowe. Niektóre z pojazdów podczas upadku zostały uszkodzone, pajęcze nogi kilku połamały się, korpusy innych popękały, a z jednego nawet pozostała jedynie sterta potrzaskanych kaset zasypanych pyłem, ale to było tylko kolejne wyzwanie. Gra w “zreperuj i ocal” należała do jej ulubionych! Wybuchnęła głośnym śmiechem, wciąż nieco oszołomiona, i wtedy zauważyła światełko komunikacyjne migoczące na konsoletce minikomputera, który miała na nadgarstku. Włączyła kanał ogólny i w pierwszej chwili zaskoczył ją nagły gwar rozmów — Maja, Wład i Sax przekrzykiwali się jedno przez drugie: “Gdzie jest Ann, hej, kobiety, natychmiast wracajcie, Nadiu, przyjdź tu zaraz i pomóż nam podłączyć ten przeklęty keson, nie możemy nawet otworzyć luku!”

Nadia roześmiała się.


Kesony, podobnie jak wszystkie wyekspediowane sprzęty, podczas opadania na powierzchnię planety rozproszyły się na znacznym terenie, ale pierwszej grupie udało się wylądować właśnie przy tym, który miał im służyć za mieszkanie. Opuścili go z orbity kilka dni wcześniej i przeszedł już dokładną kontrolę. Niestety zewnętrzny luk komory powietrznej nie wchodził w zakres badania i teraz najwyraźniej się zaciął. Nadia z uśmiechem obejrzała go ze wszystkich stron; widok był naprawdę niezwykły — keson wyglądał z zewnątrz jak zrujnowana hala remontowa, do której wchodzi się przez śluzę stacji kosmicznej. Otwarcie włazu zabrało jej zaledwie minutę. Po prostu wystukała dodatkowy kod awaryjny i jednocześnie naparła na drzwi ramieniem. Zamek zaciął się najprawdopodobniej z zimna, możliwe, że skurczył się pod wpływem różnicy temperatur. Z pewnością będą tu mieli wiele podobnych problemów.

Po chwili wraz z Władem znalazła się w śluzie, z której weszli do wnętrza kesonu. Nadal wyglądał jak garaż remontowy, tyle że jego wyposażenie stanowiły najnowocześniejsze urządzenia kuchenne. Paliły się wszystkie światła. Powietrze było ciepłe, a cyrkulacja bez zarzutu. Panel kontrolny z wyglądu przypominał pulpit typowy dla elektrowni jądrowych.

Podczas gdy pozostali wchodzili do środka, Nadia przemierzała kolejne małe pomieszczenia i nagle ogarnęło ją bardzo osobliwe uczucie: wszystko wydawało jej się tu nie na miejscu. Część włączonych świateł migotała, a na końcu korytarza kołysały się otwarte drzwi któregoś pokoju…

Oczywiście, “sprawcą” tego kołysania był przepływ powietrza, a reszta bałaganu powstała przy wstrząsie podczas lądowania. Nadia otrząsnęła się z dziwnego uczucia i wróciła do wejścia, aby się przywitać z kolejnymi członkami załogi.


Do czasu aż wszyscy wylądowali, pochodzili po kamiennej równinie (zatrzymując się, potykając, biegnąc, wpatrując się w horyzont, powoli wirując, znowu podejmując wędrówkę), weszli do każdego z trzech kesonów mieszkalnych, gdzie zdjęli skafandry zewnętrzne i odłożyli je na bok, zanim skontrolowali inne kesony i coś zjedli, dzieląc się pierwszymi wrażeniami, zapadła już noc. Nadal pracowali przy kesonach i rozmawiali, zbyt podekscytowani, aby zasnąć. Potem jednak większość przespała się po kilka godzin, a kiedy obudzili się o świcie, znowu nałożyli skafandry i wyszli na zewnątrz. Rozglądali się, sprawdzali opisy ładunków i na próbę uruchomili niektóre maszyny. W końcu poczuli głód, więc wrócili do środka, aby coś przekąsić naprędce i dalej pracować… ale znów zrobiła się noc!

I tak było przez wiele dni: szalony wir pracy niemal pozbawił ich poczucia upływu czasu. Nadię budził rytmiczny pisk, który dobywał się z konsoletki na ręku, zjadała szybkie śniadanie, przez małe okienko oglądając wschód słońca. Najpierw świt zabarwiał niebo na kolor soczystych jagód, a potem nagle, poprzedzony gamą różowości wstawał mętny, różowo-pomarańczowy dzień. Dokoła na podłodze spali jej towarzysze na materacach, które na dzień zwijali i układali pod ścianami. Ściany utrzymane były w tonacji beżu, a świt zabarwiał je na pomarańczowo. Kuchnia i salon miały maleńką powierzchnię, a cztery toalety nie były wiele większe od szaf.

Kiedy słońce rozjaśniło pokój, wstała Ann i wyszła do ubikacji. John kręcił się już bezgłośnie po kuchni. Panował tu znacznie większy tłok niż na Aresie i codzienne życie stało się z tego powodu tak bardzo publiczne, że niektórzy mieli kłopoty z przystosowaniem się do tego braku intymności. Maja co noc skarżyła się, że nie może spać wśród tylu osób, zasypiała dopiero nad ranem i teraz drzemała z rozchylonymi jak dziecko ustami. Zwykle wstawała jako ostatnia, przesypiając hałas i odgłosy porannej krzątaniny współmieszkańców.

Słońce podniosło się już nad horyzont. Nadia przygotowała sobie płatki na mleku, mieszając mleko w proszku z wodą zebraną z atmosfery (smakowało prawie normalnie). Nadszedł czas, aby ubrać się w walker i pójść do pracy.

Walkery zostały zaprojektowane specjalnie do przebywania na powierzchni Marsa i różniły się od zwykłych kosmicznych skafandrów tym, że nie były napełnione sprężonym powietrzem — wykonano je z elastycznej siatki, która zwiększała ciśnienie niemal do takiej wartości, jaką miała atmosfera ziemska. Taka konstrukcja zapobiegała dotkliwym potłuczeniom, na które byliby narażeni przy częstych niekontrolowanych zderzeniach w rzadkiej atmosferze Marsa, a jednocześnie można się było w niej poruszać o wiele swobodniej niż w skafandrze ciśnieniowym. Walkery miały jeszcze jedną bardzo znaczącą przewagę nad typowymi skafandrami: tylko ciężki hełm był hermetycznie zamknięty, więc rozdarcie na kolanie czy łokciu, chociaż groziło poważnym urazem i odmrożeniem, nie pociągało za sobą natychmiastowej śmierci z powodu uduszenia.

Zalety zaletami, ale wbijanie się w walker było prawdziwą męką. Nadia z trudem naciągnęła spodnie na dres, włożyła kurtkę i zasunęła zamek w pasie, łącząc ze sobą dwie części kombinezonu. Potem nałożyła wielkie ocieplane buty i przymocowała ich górne pierścienie do pierścieni spodni na wysokości kostek, wcisnęła rękawice i przypięła pierścienie w nadgarstkach, a następnie włożyła standardowy ciężki hełm i zamknęła pierścień na szyi. W końcu zarzuciła na plecy lekką przenośną butlę i przyłączyła do hełmu gumową rurę powietrzną. Kilka razy ciężko odetchnęła, wdychając zimną mieszankę tlenowo-azotową. Zerknęła na wyświetlacz na mankiecie walkera — odczyt komputerowy wskazywał, że wszystkie łącza kombinezonu są hermetyczne, więc podążyła za Johnem i Samanthą do śluzy. Zamknęli za sobą wewnętrzny luk, powietrze zostało wessane do zbiorników i po chwili John otworzył luk zewnętrzny. Cała trójka była gotowa do wyjścia.

Każdego ranka, kiedy wychodzili na tę skalistą równinę, przenikał ich nieokreślony dreszcz: światło wczesnego słońca rzucało długie cienie ku zachodowi, ukazując wyraźnie mnóstwo niewielkich pagórków i małych niecek. Zwykle wiał południowy wiatr i luźny, drobny piasek podnosił się w górę, wirując tuż nad powierzchnią, przez co zdawało się, że skały są w ruchu. Nawet najsilniejsze z tych wiatrów było trudno wyczuć, wyciągając rękę, ale przecież nie doświadczyli jeszcze ani razu jednej ze słynnych marsjańskich burz; huragan pędzący z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę na pewno poczują. Dwudziestokilometrowy wiaterek nie robił na nich prawie żadnego wrażenia.

Nadia i Samanthą dotarły do jednego z rozpakowanych roverów i wsiadły. Nadia skierowała pojazd przez równinę do ciągnika, który znaleźli poprzedniego dnia jakiś kilometr na zachód od bazy. Poranny chłód przenikał przez jej walker równie swobodnie, jak diament tnący niezbyt twardy materiał. Był to rezultat specjalnego splotu z włókien żarowych w materiale kombinezonu. Dziwne uczucie, ale podczas pobytu na Syberii często było znacznie chłodniej i też nie narzekała.

Dojechały do dużego ładownika i wysiadły. Nadia wzięła wiertarkę z nakładką śrubokrętową Phillipsa i zaczęła rozmontowywać skrzynię umieszczoną na szczycie pojazdu. W ładowniku znajdował się ciągnik marki Mercedes-Benz. Wsunęła wiertło w główkę śrubki, nacisnęła dźwignię i obserwowała, jak śruba się wykręca. Schowała ją i uśmiechając się z zadowoleniem ruszyła do następnej. W młodości mnóstwo razy wychodziła na takie zimno ze skostniałymi, zdrętwiałymi, zbielałymi od mrozu rękoma i staczała tytaniczne boje, aby odkręcić pokryte lodem albo zdeformowane śruby… Na szczęście tutaj nie było takich problemów. Drrrr! i kolejna śruba wykręcona. Poza tym, w walkerze naprawdę było cieplej niż na Syberii i swobodniej niż w kosmosie, ten ubiór nie krępował ruchów bardziej niż kostium płetwonurka. Zamyśliła się, popatrując na czerwone skały, z niesamowitą regularnością rozrzucone na całej przestrzeni. W hełmie jakieś głosy trajkotały na ogólnodostępnym paśmie:

— Hej, widzę ogniwa baterii słonecznych!

— I myślisz, że to takie wielkie odkrycie? Ja właśnie znalazłem cholerny reaktor jądrowy!

Tak, to naprawdę był wspaniały poranek na Marsie.

Zdemontowane i zestawione razem ścianki skrzyni miały utworzyć rampę, po której ciągnik mógłby zjechać z ładownika. Kobiety nie były wystarczająco silne, aby temu podołać, ale pomogła im grawitacja. Nadia włączyła ogrzewanie ciągnika natychmiast, gdy tylko udało jej się do niego dosięgnąć, i teraz wsiadła do kabiny i wystukała polecenie dla automatycznego pilota, uważając, że najlepiej będzie pozwolić maszynie samej zjechać po pochylni. Razem z Samanthą obserwowały operację z boku, na wypadek, gdyby rampa okazała się w zimnej temperaturze bardziej krucha niż przewidywano albo gdyby przydarzyła się jakaś inna niespodziewana awaria. Nadia ciągle jeszcze nie przestawiła się na myślenie w kategoriach marsjańskiego ciążenia, nie była w stanie do końca uwierzyć, że wykonane na Ziemi projekty uwzględniały tutejsze warunki. Pochylnia wyglądała po prostu na zbyt słabą!

Jednak ciągnik bez problemów wytoczył się z ładownika i zatrzymał na ziemi, prezentując się w całej okazałości: osiem metrów długości, kolor głębokiego błękitu. Zbrojone kolczatką koła były wyższe niż przeciętny człowiek, kobiety musiały więc wspiąć się do kabiny po krótkiej drabince. Chwytnik był już przymocowany do wieloczynnościowej przedniej końcówki, co ułatwiło załadowanie na ciągnik dźwigu, ładowarki piasku, pudeł z częściami zapasowymi i na koniec ścianek kasety. Kiedy kobiety skończyły, ciągnik wyglądał na tak przeładowany i przeciążony, że wydawało się, iż lada chwila runie na bok albo złamie się podwozie, ale dzięki niesamowitemu marsjańskiemu ciążeniu urządzenie z łatwością utrzymywało równowagę. Sam ciągnik był prawdziwym kolosem: sześćset koni mechanicznych, szeroki rozstaw kół, równie masywnych jak gąsienice czołgu. Silnik hydrazynowy miał zryw znacznie lepszy nawet niż diesel i zachowywał go na każdym biegu, nie tylko na pierwszym. Ruszyły i pojechały powoli na parking przyczep — tak, tak, to właśnie ona, Nadieżda Czernieszewska, kieruje maszyną marki Mercedes-Benz po powierzchni Marsa! Podążyła za Samanthą do sortowni, czując się jak królowa.

Tak skończył się ten poranek. Wróciła do kesonu, zdjęła hełm i butlę tlenową, po czym przegryzła coś pospiesznie, nie zdejmując walkera i butów. Praca fizyczna niezwykle zaostrzyła wszystkim apetyt.

Po obiedzie wsiadły do mercedesa i za jego pomocą zaholowały kondensator atmosferyczny marki Boeing na wschód od kesonów, gdzie koloniści zamierzali postawić wszystkie przetwórnie. Kondensatory atmosferyczne były wielkimi metalowymi cylindrami nieco przypominającymi kadłuby samolotów 737, tyle że podwozia miały ośmiokołowe; z boków dołączono ustawione pionowo silniki rakietowe, a po dwa silniki odrzutowe zamontowano nad przodem i tyłem kadłuba. Pięć z tych kondensatorów zrzucono w ten rejon Czerwonej Planety już jakieś dwa lata temu. Od tego czasu odrzutowe silniki wsysały rozrzedzone powietrze Marsa i tłoczyły je przez sekwencję filtrów, które rozdzielały poszczególne gazy, a potem sprężały je i magazynowały w olbrzymich zbiornikach. Teraz więc koloniści mieli już do dyspozycji w każdym boeingu pięć tysięcy litrów wodnego lodu, trzy tysiące litrów płynnego tlenu, trzy tysiące litrów płynnego azotu, pięćset litrów argonu i czterysta dwutlenku węgla.

Przetoczenie tych olbrzymów przez nierówną powierzchnię planety do dużych kontenerów w pobliżu kesonów nie było wcale łatwym przedsięwzięciem, ale musiały to zrobić, ponieważ po przelaniu ich zawartości do stacjonarnych zbiorników można je będzie znów uruchomić. Właśnie tego popołudnia inna grupa opróżniła jedno takie urządzenie i powtórnie je włączyła. Wszędzie słychać było cichy szum jego odrzutowych silników, nawet w hełmach i w kesonach.

Nadia i Samanthą miały znacznie więcej problemów ze swoim kondensatorem. Przez całe popołudnie zdołały go przeciągnąć zaledwie o sto metrów, a i tak musiały użyć dodatkowo spychacza, który wyrównywał przez cały czas wyboistą drogę przed nimi. Tuż przed zachodem słońca wróciły przez śluzę do kesonu. Ręce miały zdrętwiałe z zimna i obolałe z wysiłku. Zdjęły oblepione pyłem ubrania i poszły prosto do kuchni, znowu potwornie głodne; Wład obliczył, że każde z nich spala tu około sześciu tysięcy kalorii dziennie. Połykały żarłocznie ugotowany przed chwilą makaron, niemal parząc sobie o tace przemarznięte palce. Po posiłku ruszyły do damskiej przebieralni i próbowały się doszorować pod strumieniem gorącej wody z prysznica. Wreszcie włożyły czyste kombinezony.

— Trudno będzie utrzymać ubrania w czystości, jeżeli pył przedostaje się nawet przez zapięcia przy nadgarstkach, a zamki błyskawiczne w talii są jak sito.

— Hmmm, niewiele da się z tym zrobić, drobiny tego pyłu są wielkości mikronowych! Ale to jeszcze nic, mogę cię zapewnić, że będziemy mieć z jego powodu znacznie większe kłopoty niż tylko brudne ubrania. Będzie przenikał naprawdę wszędzie, w nasze płuca, krew, umysły…

— Takie jest życie na Marsie. — Stwierdzenie to stało się już porzekadłem, używanym zawsze, gdy spotykali się z jakimkolwiek poważniejszym problemem, zwłaszcza jeśli był chwilowo nierozwiązywalny.

W niektóre dni po kolacji było jeszcze przez parę godzin jasno i wtedy Nadia, czasem nie mogąc zasnąć, wychodziła na zewnątrz. Najczęściej w trakcie tych wędrówek buszowała wśród skrzyń zaholowanych do bazy w ciągu dnia, czując się jak dziecko w sklepie z cukierkami, i zdążyła już sobie skompletować osobisty zestaw narzędzi. Lata pracy w syberyjskim przemyśle ciężkim nauczyły ją szacunku dla solidnych narzędzi — wciąż dobrze pamiętała nieustanne kłopoty spowodowane brakiem podstawowego wyposażenia. W północnej Jakucji wszystko było budowane na wiecznej zmarzlinie, więc latem pomosty bywały zalewane przez powodzie, a zima zamieniała je w oblodzone bryły. Narzędzia budowlane pochodziły z całego świata: ciężki sprzęt ze Szwajcarii i Szwecji, wiertła z Ameryki, reaktory z Ukrainy i do tego całe mnóstwo zużytego sowieckiego szmelcu — niektóre części były dobre, inne stanowiły niewyobrażalne buble, a wszystko razem nijak do siebie nie pasowało (wiele instrukcji na przykład podawało parametry w calach). W efekcie więc stale musieli coś klecić na poczekaniu, budując szyby naftowe z lodu i sznurka i montując reaktory jądrowe w taki sposób, że w porównaniu z nimi Czarnobyl to szwajcarski zegarek. I do tego każdy dzień tej morderczej pracy kończyli z zestawem narzędzi, który doprowadzał do płaczu.

Teraz Nadia krążyła radośnie w matoworubinowym świetle zachodzącego słońca; ulubiona stara wiązanka przebojów jazzowych, włączona przed wyjściem na stereofonicznym sprzęcie w kesonie, brzmiała jej w słuchawkach hełmu, a Nadia grzebała w pudłach z wyposażeniem i wyszukiwała kolejne narzędzia. Następnie przenosiła je do małego pomieszczenia, które sama sobie przydzieliła w jednym z budynków przeznaczonych na magazyny, pogwizdując wraz z Kreolskim Jazzbandem Kinga Olivera i dodając do kolekcji nowe narzędzia, jedno po drugim: komplet kluczy Allena, różnego rodzaju szczypce, wiertarkę elektryczną, komplet klamer, kilka rodzajów piłek do metali, zestaw kluczy udarowych, parę odpornych na zimno zwojów mocnej linki, specjalnie dobrane pilniki, tarki i strugi, komplet kluczy sierpowych, szczypce do obciskania, pięć młotków, kilka hemostatów, trzy podnośniki hydrauliczne, miech, parę zestawów śrubokrętów, wierteł i ostrzy, przenośny zbiornik na sprężone gazy, pudełko plastikowych materiałów wybuchowych i ładunków kumulacyjnych, taśmę mierniczą, ogromny wojskowy nóż szwajcarski, kawałki cynowego drutu, kleszcze, pincety, trzy imadła, urządzenie do usuwania izolacji z przewodów, specjalne rodzaje noży, kilof, kilka drewnianych młotków, komplet nakrętek, opaskę zaciskową, zestaw frezów, komplet małych śrubokrętów jubilerskich, lupę, różne rodzaje taśm, pion, rozwiertak hydrauliczny, zestaw do szycia, nożyczki, sita, krosno, wszelkich rozmiarów dźwigienki, szczypce wydłużone, szczypczyki do mocowania obrabianych przedmiotów, komplet narzędzi do gwintowania i tłoczenia śrub, trzy łopaty, kompresor, generator, zestaw do spawania i cięcia, taczka…

I tak dalej. A był tu tylko asortyment narzędzi mechanicznych i przyrządów ciesielskich. W innych częściach magazynu gromadzili wyposażenie badawcze i laboratoryjne, sprzęt geologiczny oraz komputery, radia, teleskopy i kamery wideo. Zespół biosferyczny miał własne składziki z ekwipunkiem potrzebnym do prac na farmie, z automatami do przetwarzania odpadów i wymiany gazowej, słowem z całym zapleczem technicznym, bez którego nie byłby w stanie pracować, natomiast zespół medyczny miał jeszcze więcej magazynów z zapasami dla kliniki, laboratoriami badawczymi i skomplikowanymi urządzeniami dla potrzeb inżynierii genetycznej .

— Wiesz, co to jest? — zapytała Nadia pewnego wieczoru Saxa Russella, rozglądając się po swoim składziku. — To jest calutkie miasto, zdemontowane i leżące w kawałkach.

— I to, trzeba dodać, nieźle zaopatrzone miasto.

— Tak, miasteczko uniwersyteckie. Z najnowocześniej wyposażonymi katedrami w wielu dziedzinach.

— A jednak leży w kawałkach.

— Tak, ale mnie się podoba właśnie w takim stanie.

Zachód słońca zmuszał ich do powrotu i teraz Nadia prawie po omacku dotarła do śluzy, weszła do środka, a potem zjadła kolejny niewielki zimny posiłek, siedząc na posłaniu i słuchając toczących się wokół rozmów, które w większości dotyczyły skończonej właśnie pracy i planu robót na następny ranek. Pierwotnie mieli tym kierować Frank i Maja, ale w rzeczywistości odbywało się spontanicznie na zasadzie wzajemnego powierzania sobie różnych zadań. Szczególną sprawnością w tym kolektywnym rozdziale obowiązków wykazywała się Hiroko, co było zaskoczeniem po tym, jak zamknięta w sobie i niekomunikatywna była w trakcie lotu na Marsa. Jednak teraz, kiedy potrzebowała pomocy spoza swojego zespołu, spędzała większość każdego wieczoru chodząc od jednej osoby do drugiej, prosząc tak szczerze i z takim przekonaniem, że zwykle udawało jej się zgromadzić sporą ekipę, która każdego ranka pracowała na farmie. Nadia zupełnie nie mogła tego zrozumieć: mieli przecież tak ogromne zapasy suszonego jedzenia i najrozmaitszych konserw, że wystarczyłoby im ich co najmniej na pięć lat, a ponadto “dieta” ta całkiem jej odpowiadała, gdyż przez większą część swojego życia jadała znacznie gorzej. Zresztą Nadia w ogóle niewielką uwagę przywiązywała do jedzenia, mogłaby równie dobrze jeść siano albo uzupełniać paliwo jakimś energetycznym płynem niczym jeden z ciągników. Równocześnie jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że farma jest rzeczywiście bardzo potrzebna, choćby do uprawy bambusu — sama zamierzała go użyć jako materiału budowlanego do stałego osiedla, którego budowę miała nadzieję wkrótce rozpocząć. Wszystko, co robili, było z sobą nierozerwalnie powiązane, wszystkie ich zadania wiązały się ze sobą, a efekty pracy jednego zespołu okazywały się niezbędne innym. Toteż kiedy Hiroko wyłuszczyła jej sprawę, przysiadłszy na chwilę obok niej, Nadia bez wahania odparła:

— Tak, tak, będę tam o ósmej. Ale wiesz, że nie można zbudować stałej farmy, póki się nie zbuduje osiedla mieszkalnego, więc ty również pomożesz mi jutro, zgoda?

— Nie, nie — odparła Hiroko ze śmiechem. — Pojutrze, dobrze?

Rywalem Hiroko okazał się Sax Russell ze swoją ekipą — potrzebowali Nadii do pomocy przy uruchamianiu przetwórni. Również Wład, Ursula i grupa biomedyczna palili się do tego, aby zainstalować i uruchomić laboratoria. Wyglądało na to, że tym trzem ekipom wcale się nie spieszy do zamieszkania w przyzwoitych domach, że bez końca chcą żyć w przyczepach parku maszynowego, aby tylko prowadzić badania naukowe. Na szczęście były też wśród kolonistów osoby, które nie miały aż takiej obsesji na punkcie pracy; należeli do nich między innymi Maja, John oraz reszta kosmonautów. Jak najszybciej pragnęli się wprowadzić do większych i lepiej zabezpieczonych pomieszczeń, toteż projekt Nadii zawsze mógł liczyć na pomoc z ich strony.

Po posiłku odniosła swoją tacę do kuchni, wyczyściła ją małą ściereczką, a potem podeszła i usiadła obok Ann Claybom, Simona Fraziera i pozostałych geologów. Ann była tak wykończona, że wyglądało na to, iż zaraz zaśnie na siedząco; od jakiegoś czasu poranki spędzała na długich wycieczkach roverem lub pieszo, a potem całe popołudnie pracowała ciężko w bazie, próbując nadrobić czas spędzony na wyprawie krajoznawczej. Nadii wydawała się dziwnie spięta i znacznie mniej uszczęśliwiona pobytem na Marsie, niż można by się spodziewać. Nie przejawiała ochoty ani do pracy przy budowie wytwórni, ani do pomocy Hiroko, za to dość często pracowała dla Nadii. Być może brało się to stąd, że jej zdaniem Nadia, budując jedynie domy, zniszczy ekosystem planety w znacznie mniejszym stopniu niż inne, ambitniejsze ekipy. Możliwe, że rzeczywiście to był prawdziwy powód, chociaż nikt nie wiedział tego na pewno, bo Ann nie zwierzała się nikomu. Stała się nieprzystępna i trudna w codziennych kontaktach, najwyraźniej kaprysiła i to nie w ekstrawagancki, pogodny rosyjski sposób charakterystyczny dla Mai, ale bardziej subtelnie i, jak uważała Nadia, jakoś posępniej. Bluesowo. W nastroju Bessie Smith.

Wszędzie wokół nich ludzie rozmawiali, przekrzykując się nawzajem. Jedni sprzątali po obiedzie, inni przeglądali wykazy czekających na rozładowanie ładowników lub zgromadzeni wokół terminali komputerowych wywoływali potrzebne następnego dnia dane, jeszcze inni czyścili ubrania, a wszystkiemu towarzyszyła rozmowa, aż wreszcie większość rozeszła się i usadowiła w swoich łóżkach, wciąż cicho rozmawiając przed snem.

— To wszystko jest jak pierwsza sekunda wszechświata — zauważył Sax Russell, ze znużeniem rozcierając twarz. — Wszystko stłoczone na małej powierzchni i nie zróżnicowane. Po prostu wiązka gorących cząsteczek goniących tam i z powrotem.

A to był tylko jeden z wielu jednakowych dni. Żadnych szczególnych zmian pogodowych, z wyjątkiem kilku chmur od czasu do czasu albo wyjątkowo wietrznego popołudnia. Na ogół dni mijały monotonnie, jeden podobny do drugiego. Wszystko zabierało im więcej czasu niż planowali. Samo ubieranie się w walkery i wychodzenie z kesonów było ciężką pracą, no i każdego ranka musieli od nowa rozgrzewać sprzęt. Utrudnieniem było również to, że sprzęt pochodził z kilku różnych krajów, choć teoretycznie odpowiadał standardowemu systemowi miar i wag. No i ten wszechobecny pył.

— Nie nazywajcie go pyłem! — jęczała Ann. — To tak jakby powiedzieć, że to jest luźny żwir! Nazywajcie go miałem, to jest miał!

Poza tym praca fizyczna wykonywana w przenikliwym zimnie była naprawdę wyczerpująca, posuwali się więc wolniej niż się spodziewali, zwłaszcza że wiele osób odnosiło przy robocie lekkie obrażenia. Okazało się także, że muszą wykonać zadziwiająco dużo dodatkowych prac, których zupełnie nie przewidzieli. Toteż na przykład niemal miesiąc (planowali dziesięć dni) zabrało im samo otwarcie wszystkich skrzyń i kontenerów, sprawdzenie ich zawartości oraz przeniesienie ładunku i złożenie go w wyznaczonych miejscach. Dopiero wtedy mogli zacząć prawdziwą pracę.

Jednak gdy wreszcie zaczęli budować na serio, Nadia pokazała swoją prawdziwą wartość. Na Aresie właściwie nie miała nic do roboty, lot był dla niej czymś w rodzaju zimowego snu, a przecież była wręcz genialnym budowniczym. Talent ten rozwinęła i udoskonaliła w twardej syberyjskiej szkole.

Bardzo szybko więc to właśnie ona stała się najważniejszą osobą w kolonii, kimś, do kogo zwracali się wszyscy w razie jakichś kłopotów technicznych, stała się uniwersalnym “rozpuszczalnikiem”, jak ją nazywał John. Prawie przy wszystkich pracach korzystali z jej pomocy, a ona biegała od jednej grupy do drugiej, co dzień odpowiadając na setki pytań i udzielając tysiąca rad, aż świat zamienił się dla niej w nie kończący się wir pracy. Tyle było do zrobienia!

Co wieczór podczas wyznaczania zadań na następny dzień Hiroko dzięki swoim magicznym sztuczkom zbierała liczną ekipę, więc farma szybko się rozrastała: powstały trzy rzędy oranżerii, które wyglądały, jak szklarnie ziemskie wprost z reklamy, tyle że te marsjańskie były nieco mniejsze i miały grubsze ścianki, aby nie popękały jak karnawałowe baloniki. Ciśnienie powietrza w środku wynosiło zaledwie trzysta milibarów, co farmie z trudem wystarczało, a jednak w porównaniu z ciśnieniem na zewnątrz było olbrzymie; w razie przypadkowego rozhermetyzowania zamknięć albo jakiejś innej drobnej awarii wybuch był nieunikniony. Na szczęście Nadia miała ogromną wiedzę na temat wszelkiego rodzaju zabezpieczeń w zimnym klimacie, więc Hiroko wzywała ją w panice niemal co dnia.

Potem jej stałej pomocy zaczęli się domagać materiałowcy, którzy uruchamiali przetwórnie, później znowu ekipa instalująca reaktor jądrowy poprosiła, aby Nadia nadzorowała każdy ich ruch. W tym ostatnim przedsięwzięciu nieustannie przeszkadzał im Arkady, zasypując ekipę przekazami radiowymi z Fobosa: upierał się, że wcale nie muszą mieć takiej niebezpiecznej techniki, że niezbędną energię mogą uzyskać, wykorzystując siłę wiatru. On i Phyllis bez przerwy toczyli na ten temat zawzięte kłótnie. Jedną z nich ucięła kiedyś Hiroko, mówiąc po japońsku: Shikata ga nai: “nie ma innego wyjścia”. Musieli przecież korzystać z dostępnych materiałów. Arkady twierdził, że wystarczająco dużo mocy mogłyby wytworzyć wiatraki, ale przecież nie mieli wiatraków, byli natomiast wyposażeni w reaktor jądrowy Rickovera, skonstruowane przez armię Stanów Zjednoczonych prawdziwe techniczne cacko. W dodatku nikt się nie kwapił do zbadania możliwości budowy elektrowni wiatrowych, a musieli się bardzo spieszyć. Shikata ga nai. Zdanie to stawało się powoli jedną z najczęściej powtarzanych sentencji.

Tak czy owak, załoga budująca Czarnobyl (nazwę tę oczywiście nadał elektrowni Arkady) co rano błagała Nadię, aby pojechała z nimi i nadzorowała prace. Zamierzali ustawić reaktor daleko na wschód od obozu, więc jeśli Nadia decydowała się im pomóc, musiała wyjeżdżać z nimi na cały dzień. Jednocześnie jednak zespół medyczny poprosił, aby pomogła zbudować klinikę i laboratoria z rozładowanych już towarowych kontenerów, które przemieniono w schrony, a taka praca oznaczała, że zamiast cały czas pozostawać na zewnątrz w Czarnobylu, mogłaby wracać w południe na posiłek, a potem pomagać medykom. Ale jakkolwiek spędzała dzień, i tak co noc padała z wyczerpania.

Niektóre wieczory przed snem musiała jeszcze poświęcić na długie telefoniczne rozmowy z przebywającym na Fobosie Arkadym. Jego ekipa miała kłopoty z mikrograwitacją tego księżyca i Arkady również potrzebo wał j ej rady.

— Gdybyśmy tylko potrafili nieco zwiększyć ciążenie, po to, by życie tutaj było choć trochę mniej męczące, by móc się przespać w normalnej pozycji! — narzekał.

— Zbudujcie okołopowierzchniową pętlę kolejową — zasugerowała Nadia, walcząc z sennością. — Przeróbcie jeden ze zbiorników Aresa na pociąg i niech jeździ w kółko po szynach. Zróbcie sobie na jego pokładzie bazę i uruchomcie pociąg z dostatecznie dużą prędkością, a uzyskacie słabą grawitację przy suficie.

Cisza przerywana zakłóceniami, potem dziki chichot Arkadego.

— Nadieżdo Francine, kocham cię, naprawdę cię kocham!

— Kochasz grawitację, nie mnie.

Ze względu na te dodatkowe obowiązki Nadii, budowa stałego osiedla posuwała się bardzo powoli. Tylko mniej więcej raz na tydzień Nadia znajdowała czas, by zasiąść w odkrytej kabinie mercedesa i pojechać z turkotem po rozrytej ziemi do wykopu, od którego zaczęła budowę. W tej chwili miał on dziesięć metrów szerokości, pięćdziesiąt długości i cztery głębokości. Na razie jedynie głębokość była dla Nadii wystarczająca. Dno rowu było takie samo jak otaczająca go powierzchnia planety: glina, drobiny miału, różnej wielkości skały. Regolit. Podczas gdy Nadia pracowała na buldożerze, geolodzy wykorzystywali wykop, pobierając próbki i badając skład gleby. Przyłączała się czasem do nich nawet Ann, zdecydowana przeciwniczka niszczenia powierzchni planety, nigdy bowiem jeszcze się nie zdarzyło, by jakiś geolog, bez względu na poglądy, był w stanie powstrzymać się od grzebania w ziemi. W czasie pracy Nadia z uwagą przysłuchiwała się w słuchawkach ich rozmowom. Uważali, że regolit jest prawdopodobnie taki sam na całej swej głębokości, wszędzie aż do skały macierzystej, co nie było zbyt korzystne: regolit miał niewiele wspólnego z tym, co Nadii kojarzyło się z dobrym gruntem pod budowę. Jednak miał jedną zaletę: zawierał niewiele wody, niecałe dziesięć procent, Nadia miała więc przynajmniej gwarancję, że nie będzie się nagle załamywał, co stanowiło jeden z codziennych koszmarów syberyjskich placów budowy.

Gdy już wytnie rów w regolicie, Nadia zamierzała położyć tam fundament z portlandzkiego cementu, najlepszego betonu, jaki mogli wytworzyć z dostępnych im materiałów. Wiedziała, że będzie pękał, póki nie zaleją nim rowu do pełnych dwóch metrów wysokości, ale cóż, shikata ga nai. Taka grubość zapewni im jako taką szczelność, ale i tak Nadia będzie musiała izolować błoto i podgrzewać je dla odpowiedniego utwardzenia. Jego temperatura nie może spaść poniżej 13 stopni Celsjusza, a to z kolei oznaczało wmontowanie systemu grzewczego… Powoli, wszystko odbywało się bardzo powoli.

Nadia powiększała wykop. Podjechała buldożerem do przodu, zatrzymała maszynę i zaryła lemiesz w ziemię. Potem zaczęła przeć, wykorzystując ciężar maszyny. Czerpak wbił się w regolit i żłobił glebę przed sobą.

— Co za olbrzym — powiedziała Nadia pieszczotliwie.

— Nadia zakochała się w spychaczu — zaśmiała się Maja na ogólnym paśmie radiowym.

Przynajmniej wiem, kogo kocham, pomyślała Nadia, krzywiąc się. W ostatnim tygodniu spędziła z Mają wiele wieczorów w narzędziowni, wysłuchując jej trajkotania o kłopotach z Johnem i o tym, że w większości spraw naprawdę lepiej jej się współpracuje z Frankiem, że nie może się zdecydować, co do nich obu czuje, że jest pewna, iż Frank jej teraz nienawidzi, i tak dalej, i tak dalej. Czyszcząc narzędzia Nadia powtarzała co jakiś czas: “Da, da, da”, próbując ukryć brak zainteresowania. Prawda była taka, że miała już po prostu dość wiecznych babskich problemów Mai i wolałaby podyskutować o materiałach budowlanych albo o czymkolwiek innym.

Pracę przerwał jej nagle telefon od załogi Czarnobyla.

— Nadiu, jak można zrobić tak gruby cement, aby go kłaść w tym zimnie?

— Ogrzejcie go.

— Ogrzaliśmy!

— Więc ogrzejcie go jeszcze bardziej.

Och!

Nadia oceniała, że muszą tam już prawie kończyć; poszczególne podzespoły Rickovera były już zmontowane, należało je teraz tylko połączyć ze sobą, dopasować do zabezpieczającej stalowej pokrywy, rury chłodzące wypełnić wodą (co obniży jej zapas w bazie prawie do zera), podłączyć przewody, ułożyć wokół reaktora worki z piaskiem i pociągnąć za drążki kontrolne. Wtedy będą mieli do dyspozycji trzysta kilowatów, co położy kres conocnym kłótniom o to, kto dostanie lwią część mocy generatora następnego dnia.

Telefon od Saxa. Zablokował się jeden z procesorów Sabatiera i nie można było zdjąć z niego osłony, by sprawdzić uszkodzenie. Nadia zostawiła więc pracę na buldożerze Johnowi i Mai i postanowiła pojechać łazikiem do kompleksu fabrycznego, aby sprawdzić, co jest przyczyną blokady.

— Jadę odwiedzić naszych alchemików — oznajmiła na odchodnym.

— Zauważyłaś, że nasze maszyny są odbiciem gałęzi przemysłu, który je zbudował? — spytał Sax Nadię, kiedy przyjechała i zaczęła sprawdzać sabatiera. — Jeśli urządzenie zostało zbudowane przez firmę samochodową, ma słabą moc, ale jest solidne i wytrzymałe. Jeśli natomiast stworzył je przemysł kosmiczny, jego silnik posiada horrendalnie dużą moc, ale maszyna psuje się dwa razy dziennie.

— A wspólne produkty są zaprojektowane — dodała Nadia — wręcz paskudnie.

— Właśnie.

— Podzespoły chemiczne też stale nawalają — dodał Spencer Jackson.

— To prawda. Zwłaszcza w tym pyle.

Kondensatory atmosferyczne Boeinga stanowiły zaledwie niewielką część zespołu fabrycznego; wychwytywane przez nie gazy przemieszczano do dużych zbiorników, sprężano, rozprężano, przekształcano i ponownie wiązano, stosując metody typowe dla inżynierii chemicznej, takie jak: odwilżanie, skraplanie, rektyfikację, elektrolizę, elektrosyntezę, proces Sabatiera, proces Raschiga, proces Oswalda… Krok po kroku tworzyli coraz więcej złożonych związków chemicznych, które płynęły z jednej przetwórni do drugiej przez mrowie budowli o wyglądzie ruchomych tłoczni, stanowiących pajęczynę kodowanych kolorami cystern, rur, przewodów i kabli.

W tej chwili ulubionym produktem Spencera był magnez, którego było na Marsie mnóstwo. Spencer twierdził, że z każdego sześcianu regolitu otrzymuje się dwadzieścia pięć kilogramów tego pierwiastka, a był on tak lekki w tutejszej grawitacji, że trzymając w ręku sporą sztabę miało się wrażenie, iż to tylko kawałek plastiku.

— Jest zbyt łamliwy, jeśli pozostawi się go w stanie czystym — tłumaczył Spencer — ale jeśli dodamy do niego troszeczkę innego pierwiastka, otrzymujemy stop naprawdę niesamowicie lekki, a zarazem wytrzymały.

— Marsjańską stal — zauważyła Nadia.

— Coś znacznie lepszego niż stal.

Tak, to była prawdziwa alchemia, tyle że wykorzystująca najnowocześniejsze zdobycze techniki.

Nadia znalazła usterkę w sabatierze i od razu zabrała się do pracy, aby naprawić pękniętą pompę próżniową. Zdumiewające, jak bardzo kompleks fabryczny zmieniał się w układ pomp; czasami mieli wrażenie, że nie robią nic poza wiecznym ich montowaniem, a one ciągle zatykały się i psuły.

Dwie godziny później sabatier był naprawiony. W drodze powrotnej na parking przyczep Nadia zajrzała do pierwszej oranżerii. Rośliny już kwitły, nowe uprawy aż kipiały na grządkach czarnej gleby. Zieleń jarzyła się intensywnie na tle czerwonego świata; jej widok sprawiał prawdziwą radość. Bambus rósł kilka centymetrów dziennie i miał już prawie pięć metrów wysokości. Hiroko twierdziła, że aby naprawdę rozwinąć farmę, będą potrzebować znacznie więcej dobrej gleby. Nadia pomyślała o “alchemikach” — mogą przecież użyć azotu z boeingów do syntezy nawozów amonowych. Hiroko błagała o nie, ponieważ regolit był dla rolnika koszmarem, glebą potwornie zasoloną, ze względu na zawartość nadtlenków szybko jałowiejącą i całkowicie pozbawioną biomasy. Będą musieli stworzyć sobie nową glebę dokładnie w ten sam sposób jak udoskonalone sztabki magnezu.

Nadia weszła do swojego kesonu na parkingu przyczep, prawie w biegu pochłonęła obiad, a potem znowu wyszła i udała się na teren budowy stałego osiedla. Pod jej nieobecność dno rowu zostało prawie dokładnie wygładzone. Stanęła na brzegu wykopu, spoglądając z zadumą w dół. Zamierzali budować według projektu, który bardzo jej się podobał, sama dopracowała go na Antarktydzie i na Aresie: połączony szeregowo rząd cylindrycznych komór o wypukłych sklepieniach, podzielonych ściankami działowymi. Dzięki ulokowaniu ich w rowie, siedziby mieszkalne będą na wpół zakopane w ziemi; po ukończeniu zostaną dodatkowo osłonięte dziesięciometrową warstwą worów z regolitem, co powinno zatrzymać promieniowanie, a także — ponieważ planowali zwiększyć ciśnienie do czterystu pięćdziesięciu milibarów — zapobiec eksplozji budynków. Materiały, jakie mogli wytworzyć z dostępnych na miejscu składników, były zupełnie wystarczające dla zewnętrznych partii tych budynków: cement portlandzki i zwykłe cegły, z plastikową otuliną w niektórych miejscach, aby zapewnić hermetyczność łączy.

Niestety wytwórcy cegieł również mieli pewne problemy i zadzwonili do Nadii. Ostatnio ciągle miała z nimi kłopoty, więc teraz aż stęknęła z rozdrażnienia.

— Przelecieliśmy taki kawał na Marsa, a wy nie umiecie zrobić zwykłych cegieł?!

— Wcale nie powiedziałem, że nie umiemy zrobić cegieł — odparł Gene. — Po prostu dotychczasowe mi się nie podobają. — Cegielnia mieszała glinę i siarkę uzyskane z regolitu, następnie tą miksturą wypełniano formy i wypalano je, aż siarka zaczynała polimeryzować, a potem, gdy cegły się oziębiały, prasowano je w innej części maszyny. Powstałe w ten sposób czarno-czerwone cegły były dość wytrzymałe na rozciąganie i w zasadzie odpowiednie technicznie do zastosowania w podziemnych komorach o wypukłych sklepieniach. Gene jednak nie był zadowolony. — Po prostu nie chcemy ryzykować, że jakiś źle wykonany sufit spadnie komuś na głowę — wyjaśnił. — Co się stanie, jeśli położymy na którymś o jeden worek z piaskiem za dużo albo zdarzy się maleńkie “trzęsienie marsjańskiej powierzchni”? Wolę nie ryzykować.

Po chwili zastanowienia Nadia odparła:

— Dodajcie nylon.

— Co?

— Poszukajcie spadochronów towarowych ładowników, sproszkujcie je i dodajcie do gliny. To zwiększy wytrzymałość.

— Chyba tak — odparł Gene, a po krótkiej chwili krzyknął: — Rewelacyjny pomysł! Sądzisz, że znajdziemy te spadochrony?

— Powinny leżeć gdzieś na wschód od nas.

Tak więc w końcu znaleźli zajęcie dla geologów, którzy dotąd tylko pomagali przy budowach. Ann, Simon, Phyllis, Sasza i Igor pojechali dalekobieżnymi roverami na wschód od bazy, po sam horyzont i tam, daleko za Czarnobylem, prowadzili poszukiwania. W ciągu tygodnia znaleźli około czterdziestu spadochronów, każdy po kilkaset kilogramów potrzebnego nylonu.

Pewnego dnia wrócili podekscytowani, ponieważ dotarli do Ganges Catena — odległego o sto kilometrów łańcucha zapadlin na południowym wschodzie.

— Są niesamowite — relacjonował z przejęciem Igor — ponieważ nie można ich dostrzec aż do ostatniej chwili i wyglądają jak olbrzymie leje na około dziesięć kilometrów szerokie i ze dwa głębokie. Jest ich osiem albo dziewięć w rzędzie, a każdy następny mniejszy i płytszy od poprzedniego. Fantastyczne! Prawdopodobnie to termokrasy, ale tak duże, że aż trudno uwierzyć.

— To niezwykłe wrażenie zobaczyć nagle tę rozległą przestrzeń, gdy na co dzień ma się do czynienia z tak bliskim horyzontem — wtrąciła Sasza.

— To naprawdę są termokrasy — dodała Ann z przekonaniem. Ale przecież wcześniej wiercili i nie znaleźli wody, co stawało się coraz bardziej niepokojące. Liczyli na to, że będą ją uzyskiwać z gleby, ale jakkolwiek głęboko drążyli, wody nie było. Musieli więc ciągle polegać na dostawach z kondensatorów atmosferycznych.

Nadia wzruszyła ramionami. Kondensatory były dość wydajne, na tyle przynajmniej, aby na bieżąco zaspokajać ich potrzeby. Nie chciała o tym myśleć, wolała zajmować się swoimi podziemnymi komorami.

Jakiś czas później pojawiły się nowe, ulepszone cegły i Nadia zaczęła przy pomocy robotów stawiać ściany i sufity. Cegielnia zapełniała małe automatyczne wagoniki, które jak dziecinne trzykołowe rowerki toczyły się niezdarnie po równinie ku dźwigom na terenie budowy; dźwigi wybierały cegły jedna za drugą i układały je na zimnym podkładzie zaprawy, po czym dalszą część pracy wykonywały roboty. System ten działał tak dobrze, że już wkrótce mury osiedla zaczęły rosnąć w błyskawicznym tempie. Nadia powinna być zadowolona, ale nie do końca ufała precyzji robotów. Te wprawdzie wydawały się naprawdę dobre, ale po doświadczeniach z automatami na Nowym Mirze była ostrożna. Roboty doskonale zastępowały ludzi, jeśli wszystko szło idealnie, ale gdy pojawiały się najmniejsze problemy, trudno je było przeprogramować i albo nadal działały, zamarzając co chwila, albo dokonywały wprost nieprawdopodobnych aktów głupoty, powtarzając jakąś gafę tysiące razy i powiększając małe potknięcie do katastrofalnego błędu, co przypominało trochę uczuciowe życie Mai. Roboty z pozoru wykonują dokładnie to, co mają zaprogramowane, ale trzeba pamiętać, że nawet najwspanialsze z nich są tylko bezrozumnymi kretynami.


Pewnego wieczoru Maja wpadła do narzędziowni i poprosiła Nadię, aby przełączyła się na prywatne pasmo.

— Michel jest całkowicie nieprzydatny — skarżyła się. — Naprawdę przeżywam ciężki okres, a on, zamiast mi pomóc, tylko gapi się na mnie cielęcym wzrokiem, jakby za chwilę miał zamiar mnie całować. Jesteś jedyną osobą, której ufam, Nadiu. Wczoraj powiedziałam Frankowi, że moim zdaniem John próbuje podważyć jego autorytet wobec Houston, ale że na razie nie powinien nikomu o tym mówić, i już następnego dnia John spytał mnie, skąd mi przyszło do głowy, że Frank stanowi dla niego jakiś problem. Nie ma tu nikogo, kto po prostu cię wysłucha i zatrzyma rozmowę dla siebie!

Nadia pokiwała głową, zezując nerwowo na boki. W końcu powiedziała:

— Przepraszam cię, Maju, ale teraz muszę iść porozmawiać z Hiroko o defekcie osłony, którego nie mogę zlokalizować.

Lekko dotknęła szybką swego hełmu szybki Mai (był to ich marsjański odpowiednik pocałunku w policzek), przełączyła się na pasmo ogólne i wyszła. Miała dość! Nieskończenie bardziej interesujące były rozmowy z Hiroko — prawdziwe rozmowy o prawdziwych problemach w prawdziwym świecie. Hiroko prosiła ją o pomoc prawie codziennie i Nadia to lubiła, ponieważ Hiroko była niemal geniuszem w swojej dziedzinie, a od dnia lądowania wyraźnie okazywała podziw dla umiejętności Nadii. Łączył je więc teraz wzajemny zawodowy szacunek, wielki twórca przyjaźni, a poza tym rozmawianie wyłącznie o pracy sprawiało Nadii rzeczywistą przyjemność. Hermetyczne izolacje, mechanizmy zamykające, techniki cieplne, polaryzacja szkła, kontakty farmerów z resztą grupy (wszystko, co mówiła Hiroko, zawsze było niesamowicie budujące). Poruszane w trakcie tych rozmów tematy stanowiły dla Nadii wielką ulgę po wszystkich tych naładowanych emocjami, szeptanych konferencjach z Mają, nieskończonych sesjach roztrząsających problemy typu: kogo Maja lubi, a kogo nie, co Maja czuje w tej albo innej sprawie i kto zranił jej uczucia tego dnia… Phi, też coś! Hiroko natomiast czasem zaskakiwała Nadię stwierdzeniami, których ta do końca nie mogła pojąć, jak na przykład: “Mars powie nam sam, czego chce, a wtedy po prostu będziemy musieli to zrobić”.

Co można było na to odpowiedzieć?

Hiroko tylko uśmiechała się szeroko i chichotała tajemniczo widząc, że Nadia wzrusza ramionami.

Każdej nocy zewsząd dobiegał gwar dyskusji. Były gwałtowne i zaangażowane, rozmówcy przemawiali z niezwykłą pewnością siebie. W pewnej chwili Dmitri i Samantha oświadczyli, że już wkrótce zaczną wprowadzać do regolitu przystosowane dzięki inżynierii genetycznej mikroorganizmy, które powinny przeżyć w marsjańskich warunkach. Na szczęście na takie działanie należało najpierw otrzymać zgodę Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale Nadię zaniepokoił sam pomysł. Przy nim chemiczne techniki stosowane w przetwórniach były niewinnymi zabawami, bliższymi wypalaniu cegieł niż niebezpiecznym aktom twórczym proponowanym przez Samanthę. Chociaż alchemicy również tworzyli. Prawie codziennie wracali do przyczep z próbkami nowych materiałów: kwasu siarkowego, cementu magnezjowego na zaprawę do budowy podziemnych komór, wybuchowych związków azotanu amonowego, cyjanoamidu wapniowego do produkcji paliwa dla roverów, kauczuku polisiarkowego, nadkwasów na bazie krzemowej, odczynników emulgujących, całą masą probówek z elementami śladowymi ekstrahowanymi z soli i zupełnie najnowszym wynalazkiem — przezroczystym szkłem. To ostatnie osiągnięcie było naprawdę wielkie, ponieważ wcześniejsze próby wytwarzania tego produktu dawały jedynie czarne szkło. Jednakże oczyszczenie krzemianowych materiałów z zawartego w nich żelaza dokonało cudu, toteż któregoś wieczoru grupka kolonistów zasiadła w przyczepie i podziwiała, podając sobie z rąk do rąk, małe faliste tafle szkła, pełne bąbelków i chropowate jak te z siedemnastego wieku.


Nareszcie pewnego dnia wkopali w ziemię pierwszą komorę mieszkalną i uruchomili generator ciśnieniowy. Nadia bez hełmu przechadzała się w środku, łapczywie wdychając powietrze. Ciśnienie zwiększyli do czterystu pięćdziesięciu milibarów, było więc takie samo jak w ich hełmach i na parkingu przyczep, powietrze miało również identyczny skład: mieszkanka tlenowo-azotowo-argonowa. Temperatura wynosiła około 15 stopni Celsjusza. Nadia czuła się tu świetnie.

Budowla miała dwa piętra, rozdzielone płytą z bambusowych pni umocowaną w szczelinie ceglanej ściany dwa i pół metra nad podłogą. Sufit parteru tworzył więc zespół połączonych ze sobą bali w kolorze świeżej zieleni, a oświetlenie zapewniały wiszące neonowe rury. Przy jednej ścianie znajdowały się wykonane z miejscowego magnezu i bambusa schody, prowadzące przez otwór w suficie na drugie piętro. Nadia weszła po nich ostrożnie, aby obejrzeć górę. Zrobiona z rozszczepionych pni bambusa zielona podłoga była niemal płaska. Sklepienie komory zbudowano z cegieł; było zaokrąglone i niskie. Na górnej kondygnacji umieścili sypialnie i łazienkę, na dole znajdował się salon i kuchnia. Maja i Simon zawiesili już na ścianach zasłony z nylonu pochodzącego z ocalałych spadochronów. Niestety, nie było okien i źródło światła stanowiły wyłącznie neonowe żarówki. Nadia była z tego bardzo niezadowolona i w następnym osiedlu zaplanowała już okna niemal w każdym pomieszczeniu. Ale nie można mieć wszystkiego od razu, pierwszeństwa wymagały sprawy najważniejsze. W chwili obecnej te pozbawione okien komory były najlepszym domem, jaki potrafili zbudować. W porównaniu z parkingiem przyczep i tak stanowiły przecież ogromny postęp.

Zeszła po schodach i przebiegła palcami po cegłach i zaprawie. Były szorstkie i nierówne, ale ciepłe w dotyku. Zarówno za ścianami, jak i pod podłogą znajdowały się grzejniki. Nadia zdjęła buty i skarpety i rozkoszowała się ciepłem chropowatych cegieł pod stopami. To było cudowne pomieszczenie, a do tego jeszcze myśl, że bezpiecznie przemierzyli całą tę drogę na Marsa i udało im się zbudować na nim domy z cegły i bambusa, napełniła ją prawdziwą dumą. Przypomniała sobie podziemne ruiny, które widziała całe lata temu na Krecie, w miejscu zwanym Aptera: podziemne rzymskie krypty o wypukłych sufitach i ścianach z cegły. Zakopane na wzgórzu, były prawie tej samej wielkości co te komory. Ich właściwy cel był nieznany: niektórzy historycy twierdzili, że mieścił się tu magazyn na oliwę z oliwek, chociaż dla takiego celu pomieszczenie wydawało się zbyt wielkie. Tak czy owak, piwnice te pozostały nietknięte przez dwa tysiące lat, i to na wyspie, gdzie często zdarzają się trzęsienia ziemi. Wkładając buty, Nadia uśmiechnęła się z rozmarzeniem. Jeśli te komory przetrwają tak długo, być może za dwa tysiące lat ich potomkowie wchodząc do nich (bez wątpienia do tego czasu będzie tu już tylko muzeum), powiedzą: “Oto pierwsza ludzka kwatera mieszkalna na Marsie!” A zbudowała ją właśnie ona, Nadia! Nagle poczuła presję tej dalekiej przyszłości i zadrżała. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy są jak ludzie kromaniońscy mieszkający w jaskiniach, że ich życie z pewnością będą zgłębiali archeolodzy następnych pokoleń — ludzie tak dociekliwi jak ona sama, którzy będą nad nim długo i wnikliwie rozmyślać, ale nigdy całkowicie go nie zrozumieją.

Pogrążeni w wirze zajęć, niemal nie zauważali upływu czasu. Okres ten zlał się w pamięci Nadii w jeden wielki, pracowicie spędzony dzień. Wciąż była niezwykle zajęta. Prace wykończeniowe we wnętrzach podziemnych komór były bardzo skomplikowane i roboty nie mogły sobie poradzić z hydrauliką, ogrzewaniem, systemem wymiany gazowej, śluzami powietrznymi i kuchniami. Zespół Nadii miał do dyspozycji wszystkie dostępne maszyny i narzędzia i mógł pracować w samych spodniach i swetrach, ale i tak każda czynność zabierała niezwykle dużo czasu. Praca, praca, wyłącznie praca, dzień za dniem wypełnione tylko pracą!

Pewnego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, Nadia znużona wracała po rozkopanej ziemi na parking przyczep. Czuła głód i wyczerpanie, a jednocześnie niezwykłe odprężenie i spokój. Była nieco rozkojarzona po ciężkim dniu pracy i przez nieuwagę wydarła sobie długą na centymetr dziurę na zewnętrznej stronie rękawiczki. Zimno wcale nie było specjalnie przejmujące, około minus 50 stopni Celsjusza — zupełna drobnostka w porównaniu z niektórymi zimowymi dniami na Syberii — ale niskie ciśnienie powietrza natychmiast spowodowało pod rozdarciem krwawy siniec. Potem ręka zaczęła zamarzać i siniak niewątpliwie zmalał, ale Nadia wiedziała, że będzie się przez to odmrożenie znacznie wolniej goił. Tak, tak, pomyślała, trzeba tu bez przerwy uważać. A jednak, mimo rany, poczuła w mięśniach zmęczonych dniem intensywnej pracy na budowie dziwną lekkość; gdy tak szła po kamienistej równinie rozjaśnionej padającym ukośnie rdzawym słonecznym światłem, nagle przeniknęło ją uczucie absolutnego szczęścia. Właśnie w tej chwili zadzwonił z Fobosa Arkady i powitała go wesoło.

— Czuję się jak Louis Armstrong grający solo w 1947 roku.

— Dlaczego akurat w 1947? — spytał.

— Cóż, to był rok, w którym jego muzyka emanowała jakimś nieziemskim czarem. Oczywiście, gra Armstronga zawsze była niemal doskonała i przepiękna, ale ta z 1947 roku jest najwspanialsza, ponieważ przenika ją jakaś niezwykła, łagodna, jakby eteryczna radość życia, której nie można było usłyszeć ani przedtem, ani później.

— To był dla niego dobry rok, jak rozumiem?

— O, tak! Zdumiewający! Rozumiesz, po dwudziestu latach grania z okropnymi dużymi orkiestrami Luis dołączył wreszcie do małej grupki Hot Five, czego pragnął od czasów młodości, i wtedy wszystkie te stare piosenki, nawet niektóre znajome twarze… I wszystko lepsze niż na początku, wiesz, nowe techniki nagrywania, pieniądze, publiczność, zespół, potęga jego własnej muzyki… To musiało mu się zdawać fontanną młodości, mówię ci.

— Musisz mi przesłać kilka nagrań — wtrącił Arkady i spróbował zanucić: — “Nie mogę ci dać nic prócz miłości, kochanie!” — Fobos wisiał tuż nad horyzontem, jak gdyby również ten mały księżyc chciał się przywitać z Nadia. — A więc to jest twój rok 1947 — ocenił Arkady, a potem się rozłączył.

Nadia odkładała narzędzia, radosnym głosem śpiewając popularny standard jazzowy. Zrozumiała, że to, co Arkady powiedział przed chwilą, było prawdą: przydarzyło jej się właśnie coś takiego jak Armstrongowi w 1947 roku. Mimo bowiem nędznych warunków młodość na Syberii stanowiła najszczęśliwszy okres jej życia. A potem musiała znosić dwadzieścia długich lat pracy w wieloosobowych zespołach w agencji kosmicznej, robotę papierkową, symulacje, życie domowe — wszystko po to, aby wreszcie znaleźć się tutaj. I nagle teraz nareszcie znów jest na otwartej przestrzeni i własnymi rękami buduje ten nowy świat, operując ciężkim sprzętem i rozwiązując setki najrozmaitszych problemów dziennie. I jest niemal dokładnie tak samo jak na Syberii, tylko o niebo lepiej. Po prostu powrót Satchmo!

Toteż gdy wieczorem przyszła do niej Hiroko i powiedziała: “Nadiu, klucz sierpowy w tej pozycji całkowicie zamarza.”, Nadia zaśpiewała w jej stronę: “Tylko o tobie myślę, kochanie!”, wzięła klucz, trzasnęła nim o stół jak młotkiem, po czym zakręciła tarczowym gwintem, aby pokazać Hiroko, że części przyrządu są zupełnie luźne, i roześmiała się, widząc zdziwioną minę Japonki.

— Sztuczka techniczna — wyjaśniła i nucąc jazzowy standard weszła do śluzy. Jaka zabawna jest ta Hiroko, pomyślała, filigranowa kobietka, która ma cały ekosystem planety w głowie, ale nie potrafi wbić zwykłego gwoździa.

Tej samej nocy omówiła jeszcze z Saxem harmonogram pracy na następny dzień i tak długo dyskutowała ze Spencerem o szkle, że niemal w środku tej pogawędki padła na swoje łóżko i przytuliła się do poduszki, czując jak usypiają ten absolutnie fantastyczny, przepiękny końcowy refren z “Ain’t Misbehavin”.

Wszystko się jednak zmienia z upływem czasu. Nic nie może trwać wiecznie: ani kamień, ani szczęście.

— Zdajesz sobie sprawę, że jest już LS sto siedemdziesiąt? — spytała którejś nocy Phyllis. — Czy nie wylądowaliśmy przy LS siedem?

A więc spędzili na Marsie pół tutejszego roku. Phyllis użyła kalendarza stworzonego przez planetologów, z którego koloniści korzystali chętniej niż z systemu ziemskiego. Rok marsjański składał się z 668,6 dnia marsjańskiego i aby powiedzieć, w którym momencie tego długiego roku się znajdują, sięgali po kalendarz Ls. Według niego linię prostą między Słońcem i Marsem przy północnym wiosennym punkcie równonocy oznaczano jako O stopni, a resztę roku podzielono na trzysta sześćdziesiąt stopni i od Ls = 0° do Ls = 90° mieli północną wiosnę, od 90° do 180° — północne lato, od 180° do 270° — jesień i od 270° do 360° (czyli znowu O stopni) — zimę. Oczywiście, gdy na północy panowało niepodzielnie lato, południe akurat miało zimę.

Tę prostą sytuację komplikował mimośród orbity marsjańskiej, który jest bardzo duży według ziemskich standardów, ponieważ w peryhelium Mars znajduje się około czterdziestu trzech milionów kilometrów bliżej Słońca niż w aphelium i otrzymuje wtedy około czterdzieści pięć procent więcej światła słonecznego. Ta rozbieżność sprawia, iż południowe i północne pory roku nie są sobie całkowicie równe. Peryhelium pojawia się co roku przy Ls = 250, gdy na południu panuje późna wiosna, toteż południowe wiosny i lata są gorętsze niż ich północne odpowiedniki; najwyższa temperatura może być na południu nawet o trzydzieści stopni wyższa niż na północy. Jednak z drugiej strony południowe jesienie i zimy pojawiając się w pobliżu aphelium są chłodniejsze, i to znacznie, ponieważ południowa czapa polarna składa się niemal wyłącznie z dwutlenku węgla, podczas gdy północna głównie z wodnego lodu.

Południe było więc półkulą klimatów skrajnych, północ zaś — łagodnych. Mimośród orbity był przyczyną jeszcze jednej wartej wymienienia osobliwości — planety poruszają się tym szybciej, im bliżej Słońca krążą, więc pory roku w pobliżu peryhelium są zwykle krótsze niż te blisko aphelium: na Marsie północna jesień trwa sto czterdzieści trzy dni, podczas gdy północna wiosna sto dziewięćdziesiąt cztery. Wiosna jest o pięćdziesiąt jeden dni dłuższa niż jesień! Niektórzy twierdzili, że już sam ten fakt wystarcza, aby się osiedlić na północy.

Znajdowali się więc na północy i nadeszło już lato. Dni stawały się coraz dłuższe, więc z każdym następnym pracowali dłużej. Teren dokoła bazy, poprzecinany gmatwaniną wyjeżdżonych szlaków, stanowił teraz jeden wielki plac budowy. Położyli już betonową drogę do Czarnobyla, a sama baza tak się rozrosła, że od parkingu przyczep rozciągały się aż po horyzont we wszystkich kierunkach: “dzielnica” alchemików i droga czernobylska na wschodzie, osiedle mieszkalne na północy, magazyny i farma na zachodzie oraz centrum biomedyczne na południu.

W końcu wszyscy się przeprowadzili do wykończonych budowli stałego osiedla. Nocne narady były teraz krótsze i bardziej sformalizowane niż na parkingu przyczep i zdarzały się całe dnie, kiedy Nadia nie otrzymywała żadnych telefonicznych próśb o pomoc. Wiele osób widywała zaledwie raz na jakiś czas: załoga biomedyczna zamknęła się w swoich laboratoriach, a zespół poszukiwawczy Phyllis znikał na całe dnie, podobnie jak Ann. Pewnej nocy właśnie Ann usiadła na łóżku Nadii i zaprosiła ją na wyprawę ekspedycyjną do rozpadliny Hebes Chasma, jakieś sto trzydzieści kilometrów na południowy zachód. Było oczywiste, że Ann chce pokazać Nadii coś frapującego poza terenem bazy, ale ta odmówiła.

— Mam zbyt wiele pracy, przecież wiesz. — Widząc rozczarowanie Ann, dodała: — Może następnym razem.

Później jednak bez reszty pochłonęła ją praca nad wykończeniem wnętrz gotowych budowli i ścian zewnętrznych nowego skrzydła. Arkady zasugerował, że powinna kolejne z czterech rzędów komór rozmieścić w kwadracie i Nadia zamierzała pójść za jego radą; jak zauważył, można by potem pokryć dachem wewnętrzny plac i jakoś go wykorzystać.

— Użyjemy do tej konstrukcji belek z magnezu — powiedziała Nadia. — Gdybyśmy jeszcze tylko umieli zrobić mocniejsze szyby…

Kiedy Ann i jej zespół wrócili z Hebes, budowlańcy skończyli właśnie dwie strony skweru i przekazali do użytku dwanaście gotowych komór. Wszyscy spędzili ten wieczór razem, oglądając wideokasety z wyprawy. Ekspedycyjne łaziki przetaczały się po skalnej równinie; potem przed pojazdami pojawiła się wyrwa rozszerzająca się na cały ekran, jak gdyby zbliżali się do krańca świata. Dziwnie małe, przeważnie zaledwie metrowe, gęsto rozsiane wzniesienia w końcu zatrzymały rovery i obraz zaczął podskakiwać, gdy jeden z badaczy wysiadł i ruszył przed siebie z włączoną kamerą na hełmie.

I wtedy nagle ujrzeli niesamowite ujęcie zrobione z jednego ze stożków: panoramiczną perspektywę kanionu, który był o tyle rozleglejszy od zapadlisk Ganges Catena, że aż trudno było sobie wyobrazić jego ogrom. Ściany przeciwległego stoku rozpadliny były ledwie widoczne na odległym horyzoncie, ale z pozostałych trzech stron dość dobrze było widać wszystkie ściany, ponieważ Hebes była przepaścią niemal idealnie zamknięta, eliptyczną niecką długości około dwustu kilometrów i szerokości stu. Grupa Ann dotarła na północny stok późnym popołudniem, więc krzywizny wschodniej ściany były doskonale widoczne w świetle zachodzącego słońca, podczas gdy zachodni stok majaczył jedynie jako daleka, rozmazana, ciemna plama. Dno rozpadliny było dość płaskie, z nieznacznym spadkiem ku środkowi.

— Gdybyście potrafili opuścić kopułę nad tą przepaścią — powiedziała Ann, cedząc słowa — uzyskalibyśmy bezpieczną, wielką, zamkniętą przestrzeń.

— To są mrzonki, Ann — uciął niecierpliwie Sax. — Ta rozpadlina ma około tysiąca kilometrów kwadratowych.

— Możliwe, ale moglibyśmy pod tą kopułą zbudować całe miasto. A wtedy można by zostawić resztę tej planety w spokoju.

— Ciężar sklepienia załamałby ściany kanionu.

— I dlatego właśnie powiedziałam, że trzeba je opuścić, a nie nadbudować.

Sax tylko potrząsnął głową.

— Moim zdaniem to równie fantastyczny pomysł, jak ta winda kosmiczna, o której tyle ostatnio mówicie.

— Chcę zamieszkać w domu ustawionym dokładnie tam, gdzie nakręciłaś ten film — przerwała im Nadia. — Cóż za widok!

— Tylko poczekaj, aż wejdziesz na jeden z wulkanów Tharsis — rzuciła poirytowana Ann. — Wtedy dopiero będziesz miała widok.

Ostatnio co chwila wybuchały sprzeczki. Nadii przypomniał się nieprzyjemny okres ostatnich miesięcy na Aresie. Kolejnym pretekstem do kłótni stały się przysłane przez Arkadego i jego załogę kasety wideo z Fobosa, a przede wszystkim towarzyszący im komentarz.

— Uderzenie meteorytu Stickney niemal rozłupało tę skałę na kawałki. To jest chondryt i zawiera prawie dwadzieścia procent wody, a więc dużo jej odgazowało się w kraterze uderzeniowym, wypełniło układ szczelin i zamarzło w siatkę lodowych żył.

Problem był niewątpliwie fascynujący, ale zamiast wywołać rzeczową dyskusję, stał się powodem kolejnej kłótni między Ann i Phyllis, czołowymi geologami pierwszej setki kolonistów, które od początku spierały się o prawdziwy mechanizm powstania lodu. Phyllis nawet zasugerowała, żeby transportować wodę z Fobosa, co jednak nie było zbyt mądre, chociaż jej zapasy się kurczyły, a zapotrzebowanie wciąż rosło. Szczególnie dużo wody pobierał Czarnobyl, poza tym farmerzy chcieli zacząć w swojej biosferze uprawę roślinności bagiennej, Nadia natomiast zamierzała w jednej z podziemnych komór urządzić kompleks pływacki, łącznie z brodzikiem, trzema jacuzzi i sauną. Co wieczór ludzie pytali ją, jak się posuwa budowa, ponieważ wszystkich zmęczyło już obmywanie się gąbką i oglądanie swoich wiecznie pokrytych pyłem rąk, nóg, twarzy… No i takie mycie nigdy naprawdę nie rozgrzewało ich wiecznie zmarzniętych ciał. Marzyli o prawdziwej kąpieli — pragnęły tego ich stare mózgi supernaukowców, którzy uwielbiali pływanie i którzy pod warstwą zimnej inteligencji skrywali pierwotne i dzikie namiętności. Wszyscy zgodnie domagali się wody.

Potrzebowali jej coraz więcej, a sejsmiczne skanery wciąż nie znajdowały najmniejszego dowodu na istnienie jakichkolwiek podziemnych lodowych formacji wodonośnych i Ann osądziła, że w tym regionie po prostu żadnych nie ma. Nadal musieli zatem polegać na pracy atmosferycznych kondensatorów i przetwarzaniu regolitu w destylarniach glebowowodnych. Jednakże destylarni tych Nadia nie pozwalała przesadnie obciążać pracą, ponieważ zostały wyprodukowane przez francusko-węgiersko-chińskie konsorcjum i była absolutnie przekonana, że przestaną działać, gdy tylko zostanie zwiększony cykl przerobu.

Cóż, takie było życie na Marsie; w końcu był to przecież pustynny świat. Shikata ga nai.

— Zawsze jest jakaś alternatywa — odpowiadała na to uparcie Phyllis. Dlatego właśnie zaproponowała wypełnienie ładowników fobosańskim lodem i sprowadzenie ich na Marsa. Ann skomentowała ten pomysł jako absurdalne marnowanie energii i znowu wrócili do punktu wyjścia.


Zła atmosfera wśród kolonistów strasznie Nadię irytowała, zwłaszcza że sama była w znakomitym nastroju. Nie dostrzegała powodów do kłótni i drażniło ją, że inni nie czują się tak samo dobrze jak ona. Nie mogła zrozumieć, skąd się bierze w ich małej grupie udzielająca się wszystkim nerwowość. Przebywali przecież na Marsie, gdzie pory roku trwały dwa razy dłużej niż ziemskie, a każdy dzień był dłuższy o prawie czterdzieści minut. Dlaczego ludzie nie potrafią się odprężyć? Mają na to chyba dość dużo czasu? Chociaż sama prawie zawsze była zajęta, wydawało się jej, że jeśli ktoś chce, z pewnością może znaleźć czas na relaks, zwłaszcza w ciągu tych dodatkowych nocnych trzydziestu dziewięciu minut. Codzienny biorytm każdego człowieka regulował się przez miliony lat ewolucji życia na Ziemi i nagle rozciągnięcie doby o dodatkowe minuty, dzień po dniu, noc po nocy, bez wątpienia musiało przynieść efekty.

Nadia była tego pewna, ponieważ pomimo szaleńczego tempa codziennej pracy i wieczornego wyczerpania przed snem, rano zawsze budziła się wypoczęta. Ta nienaturalna przerwa w działaniu cyfrowych zegarów, które punkt o północy nagle się zatrzymywały, wskazując 12:00:00, po czym nie rejestrowany czas mijał, mijał, mijał (czasami wydawało się, że trwa naprawdę długo), a potem następował niespodziewany trzask i od 12:00:01 zegar zaczynał swoje zwykłe nieubłagane migotanie — tak, tak, marsjańska szczelina czasowa była czymś naprawdę szczególnym. Nadia często ją przesypiała, podobnie jak większość grupy, natomiast Hiroko skomponowała ku jej czci wzniosłą pieśń i śpiewała ją zawsze po północy, jeśli tylko udało jej się dotrwać i wcześniej nie zasnęła. Każdą sobotnią noc Hiroko z całą ekipą farmerską i wielu innymi osobami spędzała na zabawie i o północy wspólnie intonowali ową pieśń w trakcie “przerwy” w czasie. Tekst tego pseudopsalmu napisany został w języku japońskim i Nadia nigdy się nie dowiedziała, o co dokładnie w nim chodzi, ale mimo to czasami w gronie przyjaciół sama go nuciła, z dumą przypatrując się ścianom zbudowanej przez siebie podziemnej komory.

Pewnej sobotniej nocy podczas takiego spotkania, kiedy Nadia niemal już zasypiała, podeszła do niej jej piękna przyjaciółka Maja i usiadła tuż obok, a ponieważ zawsze ostatnia kończyła wszystkie zajęcia, nadal miała na sobie roboczy kombinezon. W jej oczach Nadia dostrzegła szaleństwo.

— Nadiu, musisz mi wyświadczyć pewną przysługę, proszę.

Co…

— Chciałabym, abyś przekazała Frankowi wiadomość ode mnie.

— Dlaczego sama tego nie zrobisz?

— Nie chcę, żeby John zauważył, że z nim rozmawiam! Muszę mu powiedzieć coś bardzo ważnego i błagam cię… Nadieżdo Francine… Jesteś moją ostatnią deską ratunku.

Zdegustowana Nadia tylko chrząknęła w odpowiedzi.

— Proszę cię, Nadiu! Błagam!!!

Nadia z zaskoczeniem uświadomiła sobie, o ile chętniej wolałaby porozmawiać z Ann, Samanthą czy Arkadym. Gdyby tylko Arkady przyleciał wreszcie z Fobosa!

No, ale Maja była jej przyjaciółką. I ta desperacja w jej spojrzeniu: Nadia nie mogła tego znieść.

— Co to za wiadomość?

— Powiedz mu, że spotkam się z nim dziś wieczorem w magazynach — rzuciła Maja. — O północy. Chcę porozmawiać.

Nadia westchnęła z rezygnacją, ale w końcu poszła do Franka i przekazała mu informację. Skinął tylko milcząco głową, nie patrząc jej w oczy, zakłopotany, ponury i nieszczęśliwy.

Kilka dni później Nadia i Maja czyściły ceglaną podłogę ostatniej komory przed wypełnieniem jej sprężonym powietrzem i ciekawość Nadii okazała się silniejsza; przerwała swoje zwyczajowe milczenie na ten temat i spytała Maję, co się właściwie z nią dzieje.

— No, wiesz, chodzi o Johna i Franka — odparła płaczliwie Maja. — Wiecznie ze sobą konkurują. Są jak bracia, których trawi wzajemna zazdrość. John dotarł na Marsa jako pierwszy, a potem pozwolono mu lecieć po raz drugi i Frank uważa, że to nie jest w porządku. Frank włożył wiele pracy, by wywalczyć w Waszyngtonie zgodę na założenie marsjańskiej kolonii i wydaje mu się, że John zawsze czerpał korzyści z jego wysiłków. A teraz, no cóż… John i ja… jest nam razem dobrze, lubię go. Jest mi z nim tak jakoś… łatwo, nieskomplikowanie. Spokojnie, ale też i trochę. … No, nie wiem. Nie żeby zaraz nudno, ale też… nie ekscytująco. On lubi spacerować, kręcić się po farmie. Nie lubi za dużo mówić! A Frank, no wiesz, zawsze mamy o czym pogawędzić. Może faktycznie bez przerwy się spieramy, ale przynajmniej rozmawiamy! No i… wiesz, mieliśmy krótki romans na Aresie, na samym początku lotu. i nam nie wyszło, ale jemu ciągle się zdaje, że moglibyśmy spróbować jeszcze raz.

Ciekawe, z jakiego powodu nadal żywi te nadzieje? Nadia skrzywiła się na samą myśl.

— Frank wciąż próbuje mnie namówić, abym zostawiła Johna i wróciła do niego, a John podejrzewa, co się dzieje, no i w rezultacie są bardzo o siebie zazdrośni… Ja tylko próbuję ich powstrzymać, aby sobie nie skakali do gardeł, to wszystko.

Nadia postanowiła, że nie będzie więcej pytać, ale tak czy owak została już wciągnięta w ten trójkąt wbrew sobie samej. Maja nieustannie przychodziła jej się zwierzać i prosiła o przekazywanie kolejnych wiadomości Frankowi.

— Nie jestem posłańcem! — protestowała często Nadia, a jednak spełniała kolejne prośby Mai i raz czy dwa wdała się nawet w długą rozmowę z Frankiem, oczywiście na temat przyjaciółki: kim jest, jaka jest, dlaczego postępuje w taki, a nie inny sposób, i tak dalej.

— Słuchaj — tłumaczyła Amerykaninowi Nadia. — Nie mogę mówić za Maję. Nie wiem, dlaczego robi, to co robi, musisz zapytać ją sam. Ale mogę ci powiedzieć, że wychowała się w rodzinie mocno zakorzenionej w kulturze sowieckiej, wiesz, uniwersytet i piętno systemu począwszy od babki. Babka Mai, a także jej matka uważały mężczyzn za wrogów, wiesz matrioszka. Matka Mai zwykła mówić: “Kobiety są jak korzenie, mężczyźni to tylko liście”. W Rosji całe życie opierało się na nieufności, manipulacji i strachu. I stamtąd właśnie wywodzi się Maja. Ale równocześnie mamy też tradycję amikoszonerii, bardzo bliskiej przyjaźni, w której dowiadujesz się wszystkich, nawet najdrobniejszych szczegółów z życia swego przyjaciela, w jakimś sensie ingerujesz w świat intymny drugiej osoby i oczywiście to jest nieznośne, to musi się skończyć, i zazwyczaj się kończy źle…

Frank od czasu do czasu kiwał głową ze zrozumieniem, najwyraźniej kojarząc różne fakty. Nadia westchnęła i mówiła dalej:

— Takie przyjaźnie często prowadzą do miłości, ale potem ten problem wcale nie znika, wręcz przeciwnie, nabrzmiewa jeszcze bardziej, zwłaszcza że u podstawy takiego związku tkwi strach.

Po tych słowach Frank, wysoki, dobrze zbudowany i dość przystojny brunet, twardziel, który posiadał władzę, człowiek o niespożytej energii i wewnętrznej sile, słowem typowy amerykański polityk, którego owinęła sobie wokół palca neurotyczna rosyjska piękność, pokornie kiwnął głową i podziękował Nadii; jednocześnie w jego oczach pojawiła się rezygnacja. A w każdym razie powinna się pojawić.


Nadia z całych sił starała się zignorować cały ten konfliktogenny węzeł miłosny. Niebawem okazało się jednak, że nie tylko Maja i Frank stanowią problem. Wład od początku nie aprobował faktu, że cała grupa dnie przeważnie spędza na powierzchni i w pewnym momencie oświadczył kategorycznie:

— Powinniśmy przez większość czasu pozostawać pod wzgórzem. Zakopiemy również wszystkie laboratoria. Prace na powierzchni zostaną ograniczone do jednej godziny wczesnym rankiem i godziny późnym popołudniem, kiedy słońce znajduje się nisko.

— Niech mnie kule biją, jeśli zgodzę się prawie przez cały dzień siedzieć w środku — oburzyła się Ann i wielu jej przytaknęło.

— Mamy do odwalenia na zewnątrz kawał roboty — poparł ją Frank.

— Tak, ale większą jej część można wykonać metodą zdalną, nie ruszając się stąd ani na krok — odparł Wład. — I tak właśnie będziemy pracować. Nie rozumiecie, że tu znajdujemy się jakby dziesięć kilometrów od epicentrum wybuchu jądrowego…

— No to co? — rzuciła Ann. — Żołnierze tak postępują…

— … co sześć miesięcy — skończył za nią Wład i popatrzył na nią znacząco. — Odpowiada ci to?

Nawet Ann wyglądała na pokonaną. Żadnej warstwy ozonowej, pole magnetyczne tak nikłe, że nie warto w ogóle o nim wspominać; promieniowanie kosmiczne było niemal tak duże, jak w przestrzeni międzyplanetarnej: do dziesięciu remów rocznie.

Po tej dyskusji Frank i Maja nakazali całej grupie ograniczyć czas spędzany na zewnątrz. “Pod wzgórzem” było do zrobienia wiele pilnych prac: przede wszystkim musieli wykończyć ostatni szereg podziemnych komór, poza tym istniała też możliwość wykopania pod nimi piwnic, które stanowiłyby dodatkowe zabezpieczenie przed radiacją. Spora liczba ciągników była przystosowana do zdalnego sterowania; ich komputery pokładowe zajmowały się szczegółami, podczas gdy ludzie wystukiwali tylko na klawiaturze komendy, siedząc metr pod powierzchnią i obserwując ekrany podglądu. Praca w tym trybie była wprawdzie znacznie bezpieczniejsza, ale nikomu nie podobało się to nowe życie. Nawet Sax Russell, który zwykle był zadowolony z pracy w bazie, sprawiał wrażenie mocno rozczarowanego.

Ostatnio w czasie wieczornych rozmów jak bumerang powracał temat terraformowania i natychmiastowych efektów, jakie by im przyniósł, a jego zwolennicy zaczęli wysuwać nowe argumenty.

— Decyzja nie należy do nas — uciął kiedyś ostro te spekulacje Frank. — Podejmą ją Narody Zjednoczone. Poza tym jest to działanie długofalowe, rzeczywiste efekty przynosi dopiero po co najmniej kilku stuleciach. Nie traćcie więc czasu na próżne gadanie!

I wtedy wtrąciła się Ann:

— To wszystko prawda, ale ja nie mam ochoty marnować czasu na siedzenie w tych lepiankach. Powinniśmy przeżywać nasze życie w taki sposób, w jaki pragniemy. Jesteśmy zbyt starzy na to, aby się martwić o promieniowanie.

Spór odżył z nową gwałtownością i Nadia znowu poczuła się tak, jakby nagle przeniosła się w czasie z poczciwej, solidnej, skalnej powierzchni planety z powrotem w kłótliwą, pełną napięć, nieważką rzeczywistość Aresa. Wzajemne uszczypliwości, narzekania i nieustanne spory przerywało wtedy jedynie zmęczenie, znudzenie lub senność. Gdy tylko wybuchała jakaś kłótnia, Nadia starała się zawsze natychmiast opuścić pomieszczenie, w nadziei, że odszuka Hiroko i porozmawia o czymś konkretnym, jednak nie udawało się jej w ogóle uniknąć tego rodzaju sytuacji i przestać o nich myśleć.

Którejś nocy po sprzeczce na temat terraformowania Maja przyszła do niej z płaczem. Istniało w stałym osiedlu miejsce wydzielone na prywatne rozmowy i Nadia zabrała tam teraz Maję — do północno-wschodniego, nie wykończonego jeszcze narożnika podziemnych komór. Usiadły obok siebie i Nadia zdenerwowana słuchała wynurzeń Mai, od czasu do czasu obejmując ją serdecznie ramieniem.

— Posłuchaj — przerwała w pewnej chwili. — Dlaczego po prostu się nie zdecydujesz? Dlaczego nie przestaniesz ich przeciwko sobie podjudzać?

— Ależ ja się zdecydowałam. Kochani Johna, od samego początku tylko on był dla mnie ważny, tyle że zobaczył mnie niedawno z Frankiem i teraz John sądzi, że go zdradzam. To naprawdę małostkowe z jego strony! Oni są jak bracia, rywalizują ze sobą we wszystkim, ale tym razem naprawdę to tylko głupie nieporozumienie!

Nadia nie miała najmniejszej ochoty poznać szczegółów, nie chciała więcej o tym słyszeć, z jakiegoś powodu jednak siedziała nadal i mimo wszystko ich wysłuchała.

A potem nagle stanął przed nimi John. Nadia wstała chcąc odejść, ale mężczyzna zachowywał się tak, jakby w ogóle jej nie zauważył.

— Słuchaj — oświadczył Mai. — Przykro mi to mówić, ale nie mogę nic na to poradzić. Z nami koniec.

— Nie będzie żadnego końca — odrzekła Maja, nagle zupełnie opanowana. — Kocham cię.

John uśmiechnął się posępnie.

— Wierzę ci. Ja też cię kocham, ale jestem w stanie zaakceptować tylko proste sytuacje.

— Ta jest prosta!

— Nie. To znaczy, skoro jesteś zakochana jednocześnie w więcej niż jednej osobie… Cóż, zdarza się, tak to już w życiu jest. Jednak lojalnym jest się tylko wobec jednej osoby. I ja chcę być lojalny. Wobec kogoś, kto jest lojalny w stosunku do mnie. To jest proste, ale…

Potrząsnął z rezygnacją głową, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Po chwili ruszył z powrotem do wschodniego rzędu komór i zniknął w luku.

— Amerykanie — rzuciła zjadliwie Maja. — Pieprzeni gówniarze! — Wstała i poszła za Johnem.

Wkrótce wróciła. John przyłączył się do jakiejś grupki w jednej z sal i nie opuszczał jej ani na moment, nie mogła więc z nim porozmawiać.

— Jestem zmęczona — próbowała się wykręcić Nadia, ale Maja jej nie słuchała i stawała się coraz bardziej rozdrażniona. Przez ponad godzinę rozmawiały o Johnie i Franku, w kółko wałkując jeden i ten sam temat. Wreszcie Nadia zgodziła się pójść do Johna i poprosić go, aby przyszedł do Mai na rozmowę. Ruszyła ponuro przez komory, obojętnie popatrując na cegły i kolorowe nylonowe kotary. Pośredniczka, której nikt nie zauważa? Czy nie mogliby sobie zatrudnić robotów do załatwiania tych spraw? Znalazła Johna, który natychmiast przeprosił, że wcześniej ją zignorował.

— Byłem zdenerwowany, przepraszam. Pomyślałem, że pewnie i tak dowiesz się w końcu o wszystkim.

Nadia wzruszyła ramionami.

— Nic się nie stało. Słuchaj, musisz z nią koniecznie pogadać. Tak to już jest z Mają… Trzeba z nią nieustannie rozmawiać… Jeśli się decydujesz być w jakimś związku, musisz umieć w nim być, ale także się z niego wydobyć. Jeśli teraz nie pójdziesz i nie wyjaśnisz wszystkiego raz na zawsze, to później nie będzie ci to dawało spokoju, wierz mi.

To go przekonało. Z grobową miną odwrócił się i poszedł szukać Mai. Nadia nareszcie mogła pójść spać.

Nazajutrz bardzo późno skończyła pracę przy budowie rowu. To było trzecie zadanie wyznaczone na ten dzień i drugie, przy którym miała kłopoty. Wcześniej Sarnantha próbowała nałożyć ładunek na łyżkę koparki, wykonując jednocześnie obrót maszyną i urządzenie przewróciło się do przodu, co spowodowało pęknięcie wysięgników i oderwanie się łyżki. Na ziemię wylał się płyn hydrauliczny i zamarzł, zanim zdołali poruszyć maszynę. Teraz musieli odłączyć nasadę łyżki, a następnie umieścić wysięgniki pod ładownią traktora i przenieść na nie cały ciężar pojazdu, aby przywrócić mu równowagę. Każdy etap tej operacji był niezwykle trudny i wymagał niebywałej precyzji.

Potem, gdy tylko skończyła, Nadia została poproszona o pomoc przy maszynie wiertniczej marki Sandvik Tubex. której używali do drążenia otworów w olbrzymich głazach narzutowych, które napotykali podczas układania wodociągu od kwater alchemików do stałego osiedla. Zagłębiony w ziemię pneumatyczny młot najwyraźniej przymarzł, ponieważ tkwił wbity aż po uchwyt i nie sposób go było ruszyć. Nadia przez chwilę przyglądała mu się uważnie.

— Masz jakiś pomysł, jak go wyjąć, zęby się nie złamał? — spytał Spencer.

— Trzeba rozbić głaz — odparła ze znużeniem Nadia. Podeszła i wsiadła do ciągnika z przymocowaną koparką. Podjechała, opuściła czerpak na powierzchnię ogromnego kamienia, po czym wysiadła i zaczęła przytwierdzać do koparki mały wahadłowy młot hydrauliczny typu Allied. Właśnie umieściła go we właściwym położeniu na szczycie głazu, gdy wbity w zagłębienie młot nagle szarpnął do tyłu wiertłem, pociągnął za sobą kamień i zahaczył o wierzch lewej dłoni Nadii.

Instynktownie usiłowała się cofnąć i wtedy straszliwy ból przeszył jej ramię, błyskawicznie promieniując na klatkę piersiową. Poczuła się tak, jakby połowa jej ciała płonęła żywym ogniem i z trudem cokolwiek widziała. Po chwili dotarły do niej przerażone krzyki:

— Co się dzieje?! Co się stało?!

Chyba krzyczała.

— Pomóżcie mi! — wrzasnęła rozpaczliwie.

Przez chwilę siedziała nieruchomo. Rozharatana ręka nadal tkwiła zaklinowana między skałą i młotem. Potem Nadia zaparła się nogami o przednie koło ciągnika, odepchnęła się z całych sił i poczuła, jak młot miażdży kości dłoni o skałę, ale udało się. Upadła na plecy, ręka została uwolniona. Ból zupełnie ją zamroczył, poczuła mdłości i pomyślała, że chyba za chwilę zemdleje. Uklękła, podpierając się zdrową ręką; zauważyła, że roztrzaskana dłoń silnie krwawi, rękawiczka jest rozdarta, a małego palca najwyraźniej w ogóle nie ma. Jęknęła i skuliła się, przyciskając do piersi zranioną dłoń, a potem lekceważąc rwący ból dotknęła nią ziemi. Pomimo sporego krwawienia ręka powinna zamarznąć w ciągu… Ile czasu to może potrwać?

— Zamarzaj, do cholery, zamarzaj wreszcie! — krzyknęła Nadia. Energicznym ruchem głowy strząsnęła z oczu łzy i zmusiła się, by spojrzeć na dłoń. Wszędzie wokół była parująca krew. Z całych sił, aż do granic wytrzymałości, wduszała rękę w ziemię. Rwący ból zaczął słabnąć. Wkrótce dłoń zdrętwieje, musi jednak uważać, aby nie odmrozić całej ręki! Z przerażeniem próbowała wyczuć odpowiedni moment na wyszarpnięcie dłoni z ziemi, kiedy nagle otoczyli ją ludzie. Podnieśli ją delikatnie i wtedy zemdlała.


Tak właśnie została okaleczona. Dziewięciopalczasta Nadia, jak nazwał ją przez telefon Arkady. Wysłał jej też dwuwiersz Jewtuszenki, napisany dla upamiętnienia śmierci Louisa Armstronga:


Rób nadal to, co robiłeś dotąd

Wciąż tak wspaniale graj.


— Jak to znalazłeś? — spytała Nadia. — Jakoś nie mogę sobie ciebie wyobrazić, jak czytasz Jewtuszenkę.

— Oczywiście, że go czytam, jest lepszy niż McGonagall! No dobra, szczerze mówiąc, znalazłem ten fragment w książce o Armstrongu. Zainteresowało mnie to, co kiedyś powiedziałaś, i od jakiegoś czasu słucham jego standardów podczas pracy, a ostatnio wieczorami czytam też jego biografię.

— Szkoda, że cię tu nie ma — szepnęła Nadia.

Operację wykonał Wład. Twierdził, że wszystko będzie dobrze.

— Jest nieźle. Palec serdeczny jest trochę słabszy i będzie ci służył teraz jednocześnie za mały palec. No, ale czwarte palce i tak nigdy się na wiele nie przydają. Natomiast dwa główne będą tak samo silne jak przedtem.

Odwiedzali ją wszyscy, a jednak z Arkadym rozmawiała częściej niż z innymi, przeważnie bardzo późnym wieczorem, kiedy była sama, w ciągu tych czterech i pół godziny między wzejściem Fobosa na zachodzie i zajściem na wschodzie. Początkowo Arkady dzwonił do niej prawie co noc, potem trochę rzadziej.

Dość szybko wstała z łóżka i zaczęła kręcić się po osiedlu, ale ręka w gipsie nadal była niepokojąco słaba. Nadia zajmowała się drobnymi usterkami lub udzielała porad, starając się nieustannie czymś zajmować myśli. Michel Duval ani razu do niej nie przyszedł, co uznała za dość dziwne. Czy nie po to właśnie są psycholodzy? W żaden sposób nie mogła zwalczyć ogarniających ją coraz częściej napadów depresji. Sprawne ręce były dla niej czymś niemal najważniejszym w życiu, była przecież budowniczym! Gips bardzo jej przeszkadzał, więc Nadia odcięła część wokół nadgarstka nożycami z zestawu narzędziowego. Mimo to jednak wciąż nie mogła wykonywać żadnych prac na zewnątrz, co bardzo ją przygnębiało.

Nadeszła sobotnia noc. Nadia siedziała właśnie w świeżo napełnionej wannie jacuzzi, piastując szklankę z lekkim winem, i popatrywała na przyjaciół, pluskających się w kostiumach kąpielowych. Nie była jedyną poszkodowaną, przez wiele miesięcy ciężkiej fizycznej pracy niemal każdy nabawił się jakichś urazów. Prawie wszyscy mieli ślady odmrożeń, płaty czarnego naskórka, który w końcu się łuszczył, odsłaniając nową, różową skórę, jaskrawo i brzydko połyskującą w cieple pływalni. Wielu miało w gipsie ręce, nadgarstki, ramiona, nawet nogi, a wszystko to z powodu częstych złamań i zwichnięć. Prawdę mówiąc, mieli sporo szczęścia, że nikt jeszcze nie zginął.

Tyle ciał wokół i żadne nie było dla niej. Pomyślała, że znają się tak dobrze, jakby stanowili rodzinę; służyli sobie nawzajem pomocą lekarską, spali w tych samych pokojach, przebierali się w tych samych komorach powietrznych, razem się kąpali. Grupa humanoidalnych zwierząt, kręcących się po obojętnym, martwym świecie, którym zawładnęli. Ciągle musieli dodawać sobie otuchy i niewiele było spraw, które mogłyby ich podniecić czy też zaskoczyć. Ciała w średnim wieku. Sama Nadia była okrąglutką jak dynia, pulchną, ale zarazem mocno umięśnioną małą kobietką, krępą i w dodatku nieco przygarbioną. I bardzo, bardzo samotną. Jej najbliższy przyjaciel był tylko głosem w eterze, twarzą na ekranie. Kiedy przyleci tu z Fobosa… hmm, trudno powiedzieć, co się wtedy zdarzy. Arkady miał przecież wiele przyjaciółek na Aresie, a Janet Blyleven poleciała nawet dla niego na Fobosa…

W czasie kąpieli znów wybuchły kłótnie. Ann, wysoka i koścista, w typowy dla siebie zgryźliwy sposób czyniła wyrzuty Saxowi Russellowi, niskiemu łagodnemu mężczyźnie. Jak zwykle sprawiał wrażenie, jakby jej w ogóle nie słuchał. Jeśli nadal będzie tak manifestacyjnie okazywał swoje lekceważenie, w końcu się doigra i Ann go uderzy. Dziwne, jak nagle i gwałtownie ich grupa się zmieniała, jak często zmieniały się nastroje ludzi. Nadia nie mogła za nimi nadążyć. Ale prawdziwa natura zespołu żyła jakimś własnym życiem, dziwnym i jakby całkowicie oderwanym od charakterów tworzących go jednostek. Michelowi jako ich duchowemu lekarzowi musiało być piekielnie trudno. Zawsze można z nim było porozmawiać; najbardziej dyskretny psychiatra, jakiego Nadia kiedykolwiek spotkała. Bez wątpienia świetny fachowiec, ale otaczał go tłum mądrali w ogóle nie wierzących w psychologię. Jak miał ich przekonać? Jak miał im pomóc? Współczuła mu, ale jednocześnie wciąż nie potrafiła mu zapomnieć, że nie odwiedził jej po wypadku.


Pewnego wieczoru wyszła z jadalni i ruszyła tunelem, łączącym komory mieszkalne z kompleksem farmerskim. Nagle na końcu podziemnej drogi zobaczyła Maję i Franka. Kłócili się zawzięcie, gwałtownie gestykulując. Nadia słyszała tylko gniewny ton, bo słowa zacierało echo korytarza. Zobaczyła ich twarze — wykrzywione wściekłością oblicze Franka i oszołomienie w zapłakanych oczach Mai. Nagle Maja odwróciła się, krzyknęła: “Nigdy tak nie było!”, a potem rzuciła się na oślep w kierunku Nadii. Twarz Franka zastygła w grymasie bólu. Maja dostrzegła stojącą z boku Nadię, ale przebiegła obok niej bez słowa.

Wstrząśnięta Nadia zawróciła do pomieszczeń mieszkalnych. Weszła na górę po schodach z marsjańskiego magnezu i dotarła do salonu w komorze drugiej, gdzie włączyła telewizor, aby obejrzeć fragmenty programu nadającego przez całą dobę wiadomości z Ziemi. Zdarzało jej się to bardzo rzadko, zresztą i tym razem po chwili ściszyła odbiornik i zapatrzyła się we wzór cegieł na wypukłym suficie. Nagle weszła Maja i od razu zaczęła się tłumaczyć: że nic nie było między nią i Frankiem, że to tylko jego urojenia, że on wciąż ją męczy wyrzutami, mimo że nigdy nie łączyło ich nic poważnego. Mówiła, że pragnie tylko Johna i że nie z jej winy John i Frank są teraz w takich złych stosunkach, i że wszystko przez to irracjonalne pożądanie Franka, i chociaż to nie jej wina, to jednak z jakiejś przyczyny czuje się winna, ponieważ ci dwaj byli kiedyś bliskimi przyjaciółmi, niemal jak bracia.

Nadia cierpliwie słuchała tego wszystkiego z udawanym zainteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając “Da, da” albo “Rozumiem, tak, rozumiem”, aż wreszcie Maja położyła się na podłodze i rozpłakała. Nadia siedziała na brzegu krzesła, wpatrując się w nią i zastanawiając, ile z tego, co jej Maja powiedziała, jest prawdą. I o co tak naprawdę była ta kłótnia. Chyba jest kiepską przyjaciółką, skoro nie potrafi całkowicie uwierzyć słowom Mai. Miała wrażenie, że Maja próbuje się asekurować, że działa na dwie strony, że planuje jakąś kolejną manipulację. Doszła do wniosku, że kłótnia Franka i Mai w gruncie rzeczy właśnie tak wyglądała: dwie szalone twarze, które widziała w tunelu, świadczyły niezbicie o tym, że była to kłótnia kochanków. Nadia była prawie pewna, że wyjaśnienia Mai to oczywiste kłamstwa, więc na koniec powiedziała jej tylko parę zdawkowych słów pokrzepienia i poszła spać. “Już i tak zabrałaś mi zbyt wiele czasu i energii. Przez te twoje gierki byłam rozkojarzona, co kosztowało mnie palec, ty suko!” — pomyślała Nadia przed zaśnięciem.


Zaczął się nowy rok; czas mijał szybko, zbliżała się ku końcowi długa północna wiosna i wciąż mieli kłopoty z wodą, więc Ann postanowiła zorganizować ekspedycję na biegun, aby zbudować tam automatyczną destylarnię, wyznaczając jednocześnie szlak, po którym mogłyby jeździć bezzałogowe rovery.

— Przyłącz się do nas — zaproponowała Nadii. — Prócz obszaru między nami a Czarnobylem niczego jeszcze nie widziałaś, a wierz mi, jest co oglądać. Przegapiłaś Hebes i Ganges, a tutaj nie masz przecież teraz zbyt wiele do roboty. Zresztą, Nadiu, nie mogę uwierzyć, że jesteś takim cholernym wołem roboczym. Po co właściwie przyleciałaś na Marsa?

— Po co?

— Tak, po co? Widzisz, uprawiamy tutaj dwa rodzaje działalności: badania planety albo wspomaganie tych badań. Pogrążyłaś się całkowicie w tym drugim rodzaju prac i nie zwracasz najmniejszej uwagi na najważniejszą przyczynę, dla której w ogóle tu przylecieliśmy!

— Cóż, ja po prostu to właśnie lubię robić — niepewnie odparła Nadia.

— W porządku, ale spróbuj spojrzeć na to obiektywnie! Przecież, do cholery, równie dobrze mogłaś zostać na Ziemi i pracować jako hydraulik! Nie musiałaś przebyć całej tej drogi, aby obsługiwać jakiś pieprzony buldożer!!! Jak długo zamierzasz harować tutaj, instalując kible i programując traktory?!!

— Dobrze już, dobrze — przerwała jej Nadia, rozmyślając o Mai i o narastających konfliktach. Kwadrat podziemnych komór i tak był prawie skończony. — Zafunduję sobie wakacje.


Wyjechali trzema dużymi dalekobieżnymi roverami; z wyjątkiem Nadii wszyscy uczestnicy wyprawy byli geologami: Ann, Simon Frazier, George Berkovic, Phyllis Boyle i Edvard Perrin. George i Edvard byli przyjaciółmi Phyllis jeszcze z czasów NASA i tak jak ona zwolennikami “geologii stosowanej”, to jest poszukiwania rzadkich metali. Simon natomiast był cichym sojusznikiem Ann, zajmował się wyłącznie podstawowymi badaniami teoretycznymi i uważał, że nie powinni zmieniać marsjańskiego środowiska naturalnego. Nadia wiedziała o tym wszystkim, mimo że nie rozmawiała dotąd dłużej z nikim prócz Ann. Z codziennych rozmów pomiędzy kolonistami można się było dowiedzieć wszystkiego, a zwłaszcza tego, kto z kim poprzestaje w jawnych i skrytych sojuszach.

Każdy pojazd ekspedycji składał się z dwóch czterokołowych modułów w pięknym odcieniu morskiej zieleni, połączonych elastycznym szkieletem. Przypominały trochę gigantyczne mrówki. Zbudował je RollsRoyce wraz z międzynarodowym konsorcjum lotniczo-kosmonautycznym. Przednie moduły składały się z pomieszczeń mieszkalnych i miały przyciemnione okna na wszystkich czterech ścianach, tylne natomiast zawierały zbiorniki z paliwem i miały na dachach po kilka czarnych, wirujących ogniw baterii słonecznych. Każde z ośmiu zbrojonych siatką drucianą bardzo szerokich kół miało dwa i pół metra wysokości.

Skierowali się na północ przez Lunae Planum, znacząc trasę małymi zielonymi transponderami: zrzucali jedno takie urządzenie radiolokacyjne co kilka kilometrów. Za pomocą pługa śnieżnego i małego dźwigu zamocowanych na przodzie pierwszego rovera usuwali z drogi kamienie, które mogły uniemożliwić przejazd automatycznemu bezzałogowemu łazikowi. W rezultacie więc budowali drogę. Na Lunae na szczęście rzadko musieli używać tych dodatkowych maszyn, dzięki czemu posuwali się na północny-wschód z prawie maksymalną prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, przez kilka dni niemal prosto. Obrali kierunek północno-wschodni, aby ominąć systemy kanionów Tempe i Mareotis, i gdy przebyli równinę Lunae, szlak ten poprowadził ich do bardzo długiego wzniesienia o nazwie Chryse Planitia. Oba te regiony bardzo przypominały krainę, na której znajdowała się główna baza — nierówne, wyboiste i zasypane małymi skałkami wzniesienia, ale ponieważ zjeżdżali ze wzgórza, widok był o wiele rozległejszy niż dotychczas. Dla Nadii było to nowe i niezwykłe doświadczenie, tak jechać i jechać, i oglądać coraz to inny nieznany krajobraz ciągle pojawiający się na horyzoncie: pagórki, pochyłości, ogromne samotne głazy narzutowe, a od czasu do czasu niskie koliste płaskowzgórza, które okazywały się zewnętrznymi stokami kraterów.

Zjechali na niziny półkuli północnej, skręcili i ruszyli prosto na północ przez rozległą Acidalia Planitia. Znowu całymi dniami jechali prosto przed siebie. Ślady kół ciągnęły się za nimi niby pasy wyciętej przez kosiarkę trawy, a połyskujące jaskrawo transpondery wyglądały dziwacznie i jakby niestosownie wśród marsjańskich skał. Phyllis, Edvard i George co chwila proponowali, by zrobić wypad w bok i zbadać niektóre interesujące formy terenu widziane wcześniej na zdjęciach satelitarnych — na przykład odkrywkowe pokłady minerałów w pobliżu Krateru Pieriepiekina — ale Ann natychmiast przypominała im z irytacją o celu misji i propozycja upadała.

Nadia bardzo martwiła się o Ann, która była niemal tak samo daleka i spięta jak w bazie. Ilekroć pojazdy się zatrzymywały, Ann wychodziła na zewnątrz, kręciła się samotnie po okolicy i musieli ją wołać, gdy zasiadali w Jedynce (nadali roverom nazwy numeryczne) do obiadu. Co jakiś czas Nadia próbowała ją jakoś rozkręcić, poruszając ulubione przez Ann tematy:

— Dlaczego te skały są tak porozrzucane?

— Meteoryty.

— A gdzie są kratery?

— Większość jest na południu.

— Skąd się w takim razie wzięły tutaj te skały?

— Siła uderzenia. Dlatego są takie małe. Tylko najmniejsze skałki mogły przelecieć tak wielką odległość.

— Ale mówiłaś mi kiedyś, że te północne równiny są stosunkowo nowe, a intensywne bombardowanie meteorytów miało miejsce dość dawno.

— To prawda. Głazy, które tutaj widzisz, spadły podczas ostatniego bombardowania. Całkowite spiętrzenie luźnych skał pochodzących z uderzeń meteorytów jest o wiele większe niż to, co tu widać. Składa się z nich cały regolit. A regolit jest głęboki na kilometr.

— Aż trudno uwierzyć — zauważyła Nadia. — To znaczy… musiało spaść wiele meteorytów. Ann skinęła głową.

— Miliardy lat. To jest właśnie główna różnica między Marsem i Ziemią, wiek lądów datuje się od milionów do miliardów lat. Różnica tak duża, że trudno ją pojąć. Jednak gdy się spojrzy na ten świat, można ją sobie wyobrazić.

W połowie wzniesienia Acidalia zaczęły się pojawiać długie, proste kaniony o urwistych stokach i płaskich dnach. Wyglądały, co kilkakrotnie podkreślił George, jak suche koryta legendarnych kanałów. Ich geologiczna nazwa brzmiała fossae i pojawiały się w grupkach po kilka. Okazało się, że nawet najmniejsze z tych kanionów są dla łazików zupełnie niemożliwe do przebycia; próbowali w nie wjeżdżać, ale za każdym razem musieli zawracać i jechać wzdłuż krawędzi tak długo, aż dno kanionu się podniosło albo jego ściany zbliżyły się do siebie i można było kontynuować jazdę na północ znowu po płaskiej równinie.

Horyzont przed nimi niekiedy był odległy o dwadzieścia kilometrów, czasem znów tylko o trzy. Z każdym dniem podróży kratery stawały się coraz rzadsze, a te, które mijali, otoczone były niskimi kopcami. Były to małe kratery rozbryzgowe — meteoryty spadły na wieczną zmarzlinę, zamieniając ją w gorące błoto. Geologowie towarzyszący Nadii spędzali teraz całe dnie wędrując z entuzjazmem po wzgórzach powstałych wokół jednego z takich kraterów. Phyllis twierdziła, że zaokrąglone zbocza wskazują wyraźnie na istnienie w tym miejscu wód w erze archaicznej, tak samo jak włókno w skamieniałym drewnie pokazuje gatunek pierwotnego drzewa. Z tonu, jakim Phyllis to powiedziała, Nadia zorientowała się, że jest to kolejna kwestia, w której panuje niezgoda między nią i Ann; Phyllis wierzyła w tak zwany długi model przeszłości wodnej planety, Ann w model krótki. Albo coś w tym rodzaju. Nadia pomyślała, że na naukę składa się naprawdę wiele skomplikowanych spraw, łącznie z doskonaleniem strategii, za pomocą której jeden naukowiec zwalcza teorie innych.

Podążali wciąż dalej na północ. Mniej więcej na 54 stopniu szerokości areograficznej wjechali w niesamowicie wyglądającą krainę termokrasów. Był to teren pagórkowaty, pokryty wielką ilością owalnych zagłębień o spadzistych stokach, zwanych alasami. Marsjańskie alasy były sto razy większe niż ich ziemskie odpowiedniki, przeważnie miały dwa albo trzy kilometry szerokości i około sześćdziesięciu metrów głębokości. Cała piątka naukowców zgodziła się, iż te twory są niezbitym dowodem istnienia tu wiecznej zmarzliny; zapadanie się gruntu musiało zostać spowodowane okresowym marznięciem i tajaniem gleby. Tak duże niecki, zdaniem Phyllis, wskazywały jednoznacznie, że zawartość wody w glebie musiała być kiedyś bardzo wysoka. Ann natychmiast zareplikowała, że tak, jak wszystko na Marsie, po prostu bardzo długo się tworzyły. Niewielka warstwa zmrożonej gleby, nieznacznie załamująca się przez miliony lat.

Rozdrażniona Phyllis zaproponowała, by dla zweryfikowania jej koncepcji spróbowali uzyskać wodę z gleby i Ann niechętnie się zgodziła. Znaleźli łagodne zbocze między zapadliskami i zatrzymali się, aby zainstalować tam wodny kolektor — urządzenie do zbierania cieczy z wiecznej zmarzliny. Nadia kierowała całą operacją, zadowolona, bo dotychczasowe lenistwo zaczęło jej już doskwierać. To była praca akurat na cały dzień: używając małej koparki przymocowanej do pierwszego łazika Nadia wykopała długi na dziesięć metrów rów, umieściła w nim kolektor, czyli perforowaną, nierdzewną stalową rurę wypełnioną żwirem, potem wzdłuż rury i filtrów ułożyła elektryczne urządzenia grzewcze, a następnie wypełniła rów wykopaną wcześniej gliną i kamieniami.

Nad niższym końcem powstałego w ten sposób tunelu znajdowała się gromadząca wodę studzienka, pompa oraz izolowany wąż doprowadzający uzyskaną wodę do małego zbiornika. Elementy grzewcze miał zasilać akumulator ładowany za pomocą baterii słonecznych. Gdy zbiornik się zapełni (jeśli w ogóle jest tu dostatecznie dużo wody, aby go napełnić), pompa samoczynnie się zablokuje, otworzy się natomiast zawór elektromagnetyczny, dzięki czemu woda znajdująca się w kanale transportowym przesączy się z powrotem do kolektora, a wtedy automatycznie wyłączy się również system grzewczy.

— No, prawie zrobione — oznajmiła Nadia, mocując wąż na ostatniej magnezowej podpórce. Miała przeraźliwie zmarznięte ręce, a okaleczona dłoń rwała coraz mocniej. — Może ktoś zrobiłby kolację — dodała. — Zaraz kończę.

Wąż trzeba było jeszcze otulić grubą warstwą białej poliuretanowej piany, potem wpasować w większą rurę ochronną. Zdumiewające, jak izolacja komplikuje proste prace hydrauliczne — pomyślała Nadia.

Sześciokątna nakrętka, podkładka, przetyczka, kilka zdecydowanych pociągnięć kluczem. Nadia ruszyła wzdłuż węża, sprawdzając kolejne łącza. Wszystko trzymało się mocno. Odniosła narzędzia do Jedynki, a potem stanęła i zlustrowała rezultat całodziennej pracy: zbiornik, krótki wąż na podpórkach, wykop w ziemi, długa, niska hałda rozkopanej gleby biegnąca w górę zbocza. Całość wyglądała dość bezładnie, ale nieźle się komponowała z pagórkowatym krajobrazem.

— W powrotnej drodze napijemy się świeżej wody — oświadczyła z dumą.


Przez ponad dwa tysiące kilometrów jechali na północ i w końcu dotarli do Vastitas Borealis, powulkanicznej równiny między 60 i 70 stopniem szerokości północnej. Ann i pozostali geologowie spędzali teraz parę godzin każdego ranka na zewnątrz. Penetrowali płaską, ciemną, skalistą powierzchnię w poszukiwaniu próbek, a potem przez resztę dnia jadąc dalej na północ dyskutowali o tym, co znaleźli. Ann wydawała się całkowicie pochłonięta pracą i znacznie szczęśliwsza.

Pewnego wieczoru Simon zauważył, że Fobos przepływa tuż nad niskimi wzgórzami na południu, a gdy jechali następnego dnia, nie było go już widać: znalazł się po drugiej stronie planety. Był to wspaniały dowód na to, jak nisko przebiega orbita małego księżyca — dotarli przecież dopiero do 69 stopnia! Fobos krążył zaledwie w odległości około pięciu tysięcy kilometrów od równika planety. Nadia z radosnym uśmiechem pomachała mu na pożegnanie, wiedząc, że wkrótce kiedy tylko zechce będzie mogła rozmawiać z Arkadym za pośrednictwem ostatnio dostarczonych radiowych satelitów areosynchronicznych.

Trzy dni później skończyła się goła skała i wjechali na łachę niemal czarnego piasku. Poczuli się tak, jakby dotarli do brzegu morza, ale był to tylko początek wielkich północnych wydm, pokrywających planetę w szerokim na osiemset kilometrów pasie między Vastitas i czapami polarnymi. Piasek był koloru węgla drzewnego z delikatnymi przebarwieniami purpury i różu; widok ten stanowił prawdziwą ulgę dla ich oczu po męczącej czerwieni skalnego rumoszu na południu. Wydmy ciągnęły się na północ i południe, w równoległych grzebieniach, które od czasu do czasu łamały się lub łączyły. Jechało się po nich dość łatwo — piasek był mocno ubity, musieli tylko wjechać na dużą wydmę i posuwać dalej jej garbatym zachodnim stokiem.

Jednakże po kilku dniach jazdy wydmy stały się większe i pojawiły się typowe dla Marsa twory, które Ann nazywała barchanami. Wyglądały jak ogromne zamarznięte fale. Wznosiły się na wysokość stu metrów, ich grzbiety miały kilometr szerokości, a ciągnęły się całymi kilometrami. Tak jak inne ukształtowania powierzchni Marsa, i one były sto razy większe niż ich ziemskie odpowiedniki na Saharze i Gobi. Ekspedycja wciąż utrzymywała właściwy kurs, czasem przecinając grzbiety tych wielkich fal, czasem przejeżdżając z jednego grzbietu na drugi, a łaziki wyglądały jak maleńkie łódeczki, rozpaczliwie walczące z czarnym morzem, które zamarzło w gigantycznym sztormie.

Któregoś dnia podróży po tym skamieniałym morzu Dwójka nagle się zatrzymała. Czerwona lampka na wyświetlaczu pokładowego komputera rovera sygnalizowała awarię elastycznej ramy łączącej oba moduły. I rzeczywiście — tylny moduł przechylał się nieco w lewo, a lewe koła prawie całkiem zakopały się w piasku. Nadia włożyła skafander i poszła obejrzeć uszkodzenie. Zdjęła pokrytą pyłem pokrywę spoiny łączącej ramę z podwoziem modułu i stwierdziła, że pękły wszystkie śruby spinające.

— To trochę potrwa — stwierdziła. — Możecie w tym czasie pokręcić się po okolicy.

Wkrótce na zewnątrz pojawiły się ubrane w skafandry sylwetki Phyllis i George’a, a za nimi Simona, Ann i Edvarda. Phyllis i George wzięli transponder z Trójki i ustawili go trzy metry na prawo od “drogi”. Nadia zaczęła naprawiać pękniętą ramę, starając się jak najkrócej dotykać palcami urządzeń; popołudnie było bardzo chłodne, pewnie około siedemdziesięciu stopni poniżej zera, i czuła igiełki mrozu przenikające ciało aż do kości.

Końcówki pękniętych śrub nie dawały się wyjąć, więc wyciągnęła wiertarkę i zaczęła drążyć nowe otwory, nucąc przy tym “The Sheik of Araby”. Edvard i Simon rozmawiali o piasku. Miło jest widzieć, pomyślała Nadia, że ziemia nie jest czerwona. I słyszeć Ann zaabsorbowaną pracą. I mieć samej jakąś pracę do wykonania.

Dotarli już prawie do kręgu podbiegunowego i obecnie było Ls = 84, zatem do północnego letniego przesilenia pozostały tylko dwa tygodnie. Dni stawały się coraz dłuższe. Nadia i George pracowali przez cały wieczór, podczas gdy Phyllis przyrządzała kolację; po posiłku Nadia wyszła, by dokończyć pracę. Czerwone słońce, małe i okrągłe, chociaż zbliżało się ku zachodowi, otaczała brązowa mgiełka; ze względu na zbyt rzadką atmosferę wyglądało stale tak samo: nie powiększało się ani nie spłaszczało. Nadia skończyła pracę, odłożyła narzędzia i otworzyła zewnętrzny luk śluzy Jedynki, kiedy nagle usłyszała w hełmie głos Ann:

— Och, Nadiu, już wchodzisz?

Podniosła oczy. Ann stała na grzbiecie wydmy po zachodniej stronie i machała do niej z góry; jej czarna sylwetka rysowała się ostro na tle krwawego nieba.

— Taki miałam zamiar — odparła Nadia.

— Chodź tu do mnie na chwilę. Chcę, żebyś popatrzyła na ten zachód słońca, zapowiada się cudownie. No chodź, to potrwa tylko minutkę. Spodoba ci się. Na zachodzie są piękne chmury.

Nadia westchnęła i zamknęła luk.

Wschodnia strona wydmy była dość stroma. Nadia ostrożnie stąpała po śladach butów pozostawionych przez Ann. Piasek był ubity i zwarty, ale w pobliżu grzebienia stał się bardziej sypki, a wydma coraz bardziej spadzista, więc Nadia pochyliła się na wszelki wypadek i wbiła weń palcami. Ostatni etap wspinaczki pokonała na czworakach. Wreszcie dotarła na szeroki, zaokrąglony szczyt i dopiero wtedy wyprostowała się i rozejrzała.

Tylko grzbiety najwyższych wydm nadal jeszcze oświetlało słońce; reszta świata stała się już tylko czarną plamą, poprzecinaną krótkimi pasami stalowych szarości. Horyzont znajdował się w odległości jakichś pięciu kilometrów.

Ann siedziała w kucki z garścią piasku w dłoni.

— Z czego to się składa? — spytała Nadia.

— Z ciemnych kryształków rozmaitych cząsteczek złożonych minerałów.

Nadia prychnęła.

— Sama bym na to wpadła.

— Nie, gdybyś nie weszła tutaj… Hmm, to są najwyraźniej drobiny miału połączone z różnymi solami. I okruchy skalne.

— Dlaczego jest taki czarny?

— Ma pochodzenie wulkaniczne. Widzisz, na Ziemi piasek składa się w większości z kwarcu, ponieważ jest tam sporo granitu. Mars natomiast nie ma go zbyt wiele. Te ziarenka to prawdopodobnie krzemiany wulkaniczne. Obsydian, krzemień, trochę granatu… Jest piękny, prawda?

Wyciągnęła dłoń pełną piasku, aby Nadia mogła lepiej się przyjrzeć. Oczywiście wszystko ze śmiertelną powagą. Nadia spojrzała na pył przez szklaną szybkę hełmu.

— Tak, bardzo — odrzekła zdawkowo.

Stały przez chwilę w milczeniu, obserwując zachód słońca. Ich cienie przesuwały się na prawo, ku wschodniemu horyzontowi. Niebo przybrało barwę ciemnoczerwoną, było mroczne i mętne, lekko jaśniejsze jedynie na zachodzie nad słoneczną kulą. Chmury, o których wspomniała Ann, tworzyły bardzo wysoko na niebie jaskrawożółte smugi. Coś w piasku połyskiwało w świetle, a wydmy stały się wyraźnie purpurowe. Słońce wyglądało jak mały złoty guzik, nad którym świeciły dwie wielkie gwiazdy wieczorne: Wenus i Ziemia.

— Ostatnio coraz bardziej się do siebie zbliżają — zauważyła miękko Ann. — Koniunkcja powinna być naprawdę olśniewająca.

Słońce dosięgnęło horyzontu, a szczyty wydm bladły, stawały się coraz bardziej widmowe. Po chwili mały słoneczny krążek zatopił się w czarnej linii na zachodzie. Niebo stało się teraz kopułą o barwie kasztanowej, a wysoko położone chmury przypominały różowe kępki leśnych mchów. Wszędzie rozbłyskiwały gwiazdy, a kasztanowy kolor nieba przeszedł teraz w żywy, ciemny, opalizujący fiolet, pogłębiony ciemną barwą wydm. Widok był niesamowity: jakby nad czarną równinę zaczęły nagle spływać smugi płynnego mroku. Nadia poczuła dziwny dreszcz, który wstrząsnął wszystkimi nerwami jej ciała, sunął po kręgosłupie, przebiegał po całej skórze. Policzki jej się zarumieniły. Zadrżała. To piękno naprawdę było wstrząsające! Zdumiała ją własna reakcja na urodę tego świata, a igiełki podniecenia, które przebiegały po jej ciele, tak bardzo kojarzyły się z seksem… Widok był piękny, niesamowity i… przeraźliwie obcy. Nadia uświadomiła sobie, że nigdy przedtem nie postrzegała w tak bezpośredni sposób natury tej planety, ani też nigdy naprawdę się nad nią nie zastanawiała. Dotąd żyła tu tak, jakby to była “nowa” Syberia, postrzegając wszystko przez pryzmat swojej przeszłości.

Teraz jednak po raz pierwszy stała na powierzchni skamieniałego czarnego oceanu pod wysokim fioletowym niebem i wszystko wydało jej się nowe i niepokojące. Nie znajdowała w pamięci nic, co choćby trochę przypominało ten świat; nagle cała pamiętana przeszłość zniknęła bezpowrotnie i Nadia bezmyślnie zawirowała radośnie, jak mała dziewczynka. Ogarnęło ją wspaniałe uczucie czegoś w rodzaju duchowej nieważkości, jakby każdy kilogram jej ciała przesączył się gdzieś do wnętrza jej psychiki, i wiedziała, że nie jest już pusta, wręcz przeciwnie — czuła, że wypełniają coś niezwykłego, była teraz pełna siły i zdecydowania, skupiona i zrównoważona. Jak mały, obracający się niby bąk myślący kamyk.

Ześlizgnęły się na butach po zboczu. Na dole Nadia z przejęciem uściskała Ann.

— Och, wprost nie wiem, jak ci za to dziękować. — Nawet przez dwie przyciemnione szybki hełmów dostrzegła szeroki uśmiech Ann. Jakże rzadki widok.


Od tej chwili wszystko się dla Nadii zmieniło. Och, wiedziała, że zmiany zaszły tylko w niej samej, że po prostu teraz patrzy na otoczenie z większą uwagą. I stało się tak z pewnością dzięki temu pejzażowi, to on narzucił jej tę nową dbałość o każdy drobiazg.

Następnego dnia opuścili czarne wydmy i pojechali dalej ku czemuś, co towarzyszący Nadii geolodzy nazywali terenem warstwowym albo łupkowym. Był to płaski piaszczysty rejon, który zimą przykrywała częściowo składająca się z dwutlenku węgla czapa polarna. Teraz, w środku lata, doskonale było widać lekko pofalowaną powierzchnię. Ekspedycja jechała po rozległych żyłach żółtego piasku, nad którymi ciągnęły się długie faliste płaskowyże. Ich zbocza miały układ schodkowy i tarasowy, warstwy układały się równo, ale miały nieregularne zarysy, przez co pagórki przypominały drewno, które zostało pocięte i pieczołowicie wypolerowane, aby ukazać piękno jego słojów. Żadne z nich nigdy nie widziało tak nieziemsko wyglądającego terenu, więc spędzali poranki pobierając próbki gleby i skalne okruchy. Kręcili się po okolicy, skacząc z miejsca w miejsce jak jakiś marsjański balet i przez cały czas przekrzykując się nawzajem, a Nadia była tak samo podekscytowana jak pozostali. Ann wyjaśniała jej, że każdej zimy mróz tworzy cieniutką warstewkę na powierzchni. Potem wiatr tnie łożyska tych “potoków” i kształtuje stoki, a każdy kolejny, wyższy pokład wcina się głębiej, aż ściany łożysk ułożą się w setki wąskich tarasów.

— Ta kraina wygląda jak mapa poziomicowa — zauważył Simon.

Przez kilka następnych dni co wieczór wysiadali z pojazdów. W purpurowym półmroku, który trwał niemal do północy, prowadzili wiercenia i docierali aż do podłoża, które było piaszczyste, zlodowaciałe i również składało się z następujących po sobie warstw. Pewnego wieczoru Nadia wspięła się wraz z Ann na łańcuch równoległych tarasów, jednym uchem słuchając geologicznych opowieści o precesji aphelium i peryhelium. Nagle obejrzała się za siebie, spojrzała na łożysko i zobaczyła, że jarzy się ono w wieczornym świetle jak cytryny i morele. Nad całym terenem zawisły bladozielone, soczewkowate chmury, które przypominały idealne krzywiki. Widok był naprawdę cudowny.

— Popatrz! — krzyknęła.

Ann na widok tego wspaniałego fenomenu marsjańskiej natury zamilkła z podziwu. Przez chwilę obserwowały nisko płynące chmury.

Z łazików zawiadomiono ich o kolacji, co wreszcie skłoniło obie kobiety do powrotu. Nadia schodząc po osobliwie ukształtowanych piaszczystych tarasach, uświadomiła sobie, że naprawdę zaszła w niej jakaś wewnętrzna przemiana… A może po prostu planeta stawała się coraz bardziej niesamowita i piękniejsza, im dalej podążali na północ. Najpewniej jednak prawdą było i jedno, i drugie.


Jechali przez płaskie tarasy żółtego piasku, tak drobnego i ubitego, że mogli pędzić z maksymalną prędkością, zwalniając tylko po to, by przy przejeździe z jednej łachy na następną zmienić bieg. Jedynie z rzadka sprawiały im nieco kłopotów koliste zbocza. Raz czy dwa musieli się nawet wycofywać i szukać innej drogi, ale na ogół szlak na północ był łatwy i przyjemny.

Czwartego dnia podróży po warstwowym terenie ściany płaskowyżu leżące po obu stronach płytkiego koryta, którym podążali, zaczęły się wyginać ku sobie i przez szczelinę łaziki wjechały na wyżej położoną płaszczyznę. Na horyzoncie ukazało się oczom podróżników białe wzgórze, wielka zaokrąglona góra, podobna do Ayers Rock. A białe wzgórze oznaczało przecież lód! Tak, to była ogromna góra lodu, wysoka na sto metrów i na kilometr szeroka, a kiedy ją objeżdżali, zauważyli, że ciągnie się aż po północny horyzont. Wzgórze stanowiło najwyraźniej czubek lodowca, prawdopodobnie jęzor czapy polarnej. W pozostałych pojazdach rozległy się krzyki i w zgiełku i zamieszaniu Nadia dosłyszała jedynie głos Phyllis, która wołała:

— Woda! Woda!

To naprawdę była woda. Chociaż od początku wiedzieli, że musi tu być, teraz niezmiernie zadziwieni wjeżdżali na to ogromne białe wzgórze, najwyższe, jakie widzieli na przestrzeni pięciu tysięcy przebytych dotąd kilometrów. Przez cały dzień przyzwyczajali się do nowej krainy: zatrzymali rovery, pokazywali sobie nawzajem wzniesienie, dyskutowali, aż wreszcie wysiedli, aby się lepiej przyjrzeć i pobrać próbki gleby i drobnych skał, dotknąć tej powierzchni i wspiąć się na szczyt białej góry. Podobnie jak otaczający je piasek, lodowe wzgórze składało się z poziomo ułożonych warstw oddzielonych mniej więcej centymetrowymi pasmami pyłu. Między warstwami lód był jakby gruzełkowaty i ziarnisty, a w tutejszym ciśnieniu atmosferycznym sublimował niemal przy każdej temperaturze, pozostawiając porowate, zmurszałe ścianki głębokości kilku centymetrów. Reszta lodu była solidna i twarda.

— Mamy mnóstwo wody! — przekrzykiwali się nawzajem. Woda na powierzchni Marsa…

Następnego dnia lodowcowe wzgórze znalazło się z prawej strony, tworząc ścianę, która towarzyszyła im aż do wieczora. Tak naprawdę dopiero wtedy uświadomili sobie, że tu rzeczywiście jest mnóstwo wody, zwłaszcza kiedy po kilku godzinach ściana stała się jeszcze wyższa: urosła do około trzystu metrów. Okazało się bowiem, że jest to coś w rodzaju lodowego górskiego pasma, odgradzającego ich od doliny o płaskim dnie leżącej po wschodniej stronie. Nagle na północno-zachodnim horyzoncie wyłoniło się kolejne białe wzgórze, grań sterczącego ponad horyzontem kolejnego pasma, którego podstawa była jeszcze niewidoczna. Najwyraźniej musiało to być następne wzniesienie lodowcowe, leżące jakieś trzydzieści kilometrów na zachód.

Domyślili się, że dotarli do Chasma Borealis, wymodelowanej przez wiatr doliny, która wcinała się na północy w lodową czapę na jakieś pięćset kilometrów, czyli ponad połowę odległości dzielącej grupkę podróżników od bieguna. Dno tej rozpadliny stanowił płasko ubity piasek, twardy jak beton, ale w górnej warstwie kruchy z powodu zmrożonego dwutlenku węgla. Lodowe ściany przepaści były wysokie i nie pionowe, ale nachylone na zewnątrz pod kątem mniejszym niż czterdzieści pięć stopni; podobnie jak stoki w łupkowym terenie, wznosiły się amfiteatralnie, tworząc układ tarasów poszarpanych erozją, która była dziełem wiatru i sublimacji, dwóch sił przez dziesiątki tysięcy lat “krojących” rozpadlinę.

Zamiast jechać w górę doliny, podróżnicy ruszyli ku jej zachodniej ścianie, do transpondera, który znajdował się w zrzucie ze sprzętem do eksploatacji lodu. Rozpadlinę wypełniały teraz piaszczyste wydmy, niskie i regularne, więc przemierzając ten pofałdowany grunt, łaziki na przemian to podjeżdżały w górę, to zjeżdżały w dół. W pewnej chwili, kiedy pojazdy wspięły się na kolejną wydmę, podróżnicy dostrzegli zrzut. Leżał nie dalej niż dwa kilometry od podnóża lodowej ściany na północnym zachodzie: ogromne żółtozielone pojemniki ustawione na pajęczych nogach ładowników. Był to doprawdy osobliwy widok w tym świecie bieli, brązów i różów.

— Co za szkarada! — krzyknęła Ann, ale Phyllis i George zaczęli radośnie wiwatować.

Podczas długiego popołudnia zacieniony zachodni lodowy stok przybierał rozmaite pastelowe kolory: najczystszy wodny lód był przezroczysty i niebieskawy, natomiast większa część wzgórza miała barwę przezroczystej kości słoniowej, przyciemnionej pyłem w kolorach różu i żółci, a nieregularne pasy dwutlenku węgla były idealnie białe. Niezwykle ostry kontrast między suchym lodem a lodem wodnym sprawiał, że nie sposób było określić rzeczywisty kształt stoku. Ponadto z powodu skrótu perspektywicznego trudno było również ocenić wysokość wzgórza; wydawało się piąć w górę bez końca — miało prawdopodobnie od trzystu do pięciuset metrów ponad poziom dna Borealis.

— Jak dużo wody! — zawołała Nadia.

— Jeszcze więcej jest pod powierzchnią — dodała Phyllis. — Nasze wiercenia wskazują, że zakopana pod terenem warstwowym czapa rozciąga się na wiele stopni szerokości areograficznej dalej ku południu niż to widzimy.

— A więc jest tu więcej wody niż kiedykolwiek będziemy potrzebować!

Ann z goryczą zacisnęła usta w poczuciu porażki.

Ładowniki ze sprzętem wydobywczym wyznaczyły miejsce na lokalizację bazy eksploatacji lodu, usadowili się więc obok zachodniej ściany Chasma Borealis, na 41 stopniu długości i 83 stopniu szerokości północnej. Dejmos właśnie zniknął za horyzontem w ślad za Fobosem. Zobaczą go znowu dopiero kiedy wrócą na południe. Po letnich nocach następował teraz jednogodzinny purpurowy świt; przez resztę dnia słońce wędrowało nad horyzontem, nigdy nie wznosząc się wyżej niż dwadzieścia stopni ponad jego linię. Cała szóstka spędzała długie godziny na zewnątrz, najpierw przenosząc pod ścianę segmenty przetwórni lodu, a potem ją instalując. Najważniejszą część urządzenia stanowił automatyczny świder tunelowy wielkości mniej więcej jednego z ich roverów. Świder wbijał się w lód i odcinał walce o średnicy półtora metra. Kiedy włączyli maszynę, świder wydał z siebie głośny, niski warkot, który stawał się jeszcze głośniejszy, gdy przysuwali głowy w hełmach do lodu albo choćby dotykali go rękami. Po odcięciu walce białego lodu z hukiem wpadały do zbiornika, a następnie mały automatyczny podnośnik widłowy przenosił je do destylarni, która topiła lód, oczyszczała go ze znacznych ilości pyłu, a następnie ponownie zamrażała uzyskaną wodę w metrowe sześcianiki, które poręczniej pakowało się do ładowni łazików. Doszli do wniosku, że automatyczne rovery towarowe powinny bez problemów dojechać na miejsce, załadować lód i wrócić do bazy, dzięki czemu obóz będzie otrzymywał regularne dostawy wody, znacznie większe niż wynoszą ich aktualne potrzeby. Edvard przypuszczał, że w widocznej czapie polarnej znajduje się około czterech do pięciu milionów kilometrów sześciennych lodu, chociaż trudno było obliczyć dokładnie.

Grupa spędziła wiele dni testując przetwórnię i instalując ogniwa baterii słonecznych, które miały ją zasilać. W długie wieczory po kolacji Ann wspinała się na lodową ścianę, rzekomo pod pretekstem pobierania próbek skalnych, chociaż Nadia bardzo dobrze wiedziała, że po prostu chce pobyć przez jakiś czas z dala od Phyllis, Edvarda i George’a. Poza tym Ann korciło, by wspiąć się na szczyt, dotrzeć na czapę polarną, a tam rozejrzeć się i powiercić trochę w najświeższych warstwach lodu. Nie tylko Ann miała na to ochotę, toteż pewnego dnia, kiedy przetwórnia przeszła już wszystkie rutynowe testy, wraz z Nadią i Simonem wstali o świcie, tuż po drugiej nad ranem, wyszli na niezwykle zimne poranne powietrze i rozpoczęli wspinaczkę. Ich cienie posuwały się przed nimi jak wielkie pająki. Lodowy stok wznosił się pod kątem około trzydziestu stopni, co jakiś czas stawał się bardziej stromy, a następnie się spłaszczał, ilekroć trójka badaczy docierała na nierówny, surowy taras w warstwowej ścianie wzgórza.

O siódmej rano weszli na zbocze i rozproszyli się po powierzchni polarnej czapy. Na północ od nich znajdowała się lodowa równina, rozciągająca się aż po widnokrąg do wysoko położonego horyzontu, jakieś trzydzieści kilometrów dalej. Za sobą, na południu, dostrzegli olbrzymie geometryczne zakosy łupkowego terenu. Był to najrozleglejszy widok, jaki widziała Nadia na Marsie.

Lód płaskowyżu był łupkowy, podobnie jak warstwowe piaski, które nie tak dawno opuścili. Brudno-różowe szerokie pasma przecinała biel. Druga ściana Chasma Borealis, dalej na wschód, z ich punktu widzenia wydawała się niemal pionowa, długa, wysoka, masywna.

— Ależ tu jest wody! — po raz kolejny powiedziała Nadia. — Nigdy jej nie zużyjemy.

— To zależy — stwierdziła Ann z roztargnieniem, wkręcając mały świder w lód. Zaciemniona szybka jej hełmu obróciła się ku Nadii. — Jeśli zaczniemy terraformowanie, cała czapa zniknie jak rosa w gorący ranek. Odleci w powietrze i utworzy piękne chmury.

— Czy będzie aż tak źle? — spytała Nadia.

Ann tylko zmierzyła ją wzrokiem. Za przyciemnioną szybką jej oczy wyglądały jak dwa kulkowe łożyska.

Tego samego wieczoru przy kolacji Ann powiedziała:

— Sądzę, że powinniśmy wyprawić się na biegun.

Phyllis potrząsnęła głową.

— Nie mamy wystarczająco dużo jedzenia ani powietrza.

— Zadzwońmy do bazy po zrzut. Tym razem Edvard potrząsnął głową.

— Czapa polarna jest pocięta dolinami prawie tak głębokimi jak Borealis!

— To nieprawda — zareplikowała Ann. — Można do niej stosunkowo łatwo dojechać. Z góry faliste doliny wyglądają paskudnie, ale jedynie z powodu różnicy w albedo między wodą i dwutlenkiem węgla. W rzeczywistości zbocza nigdy nie pochylają się bardziej niż sześć stopni. To jest po prostu tylko trochę bardziej warstwowy teren, nic więcej.

— No dobrze, ale jak się dostaniemy na czapę? — spytał George.

— Dojedziemy do jednego z lodowych jęzorów. Posłuży nam jako rampa wiodąca w górę do głównego masywu, a kiedy już na nim będziemy, pojedziemy prosto na biegun!

— Nie ma sensu tam jechać — oświadczyła zdecydowanie Phyllis. — Na biegunie krajobraz jest dokładnie taki sam jak tutaj, tylko więcej lodu. Taka wyprawa oznacza dla nas jedynie większe ryzyko napromieniowania.

— A poza tym — dodał George — moglibyśmy przecież wykorzystać pozostałe zapasy jedzenia i powietrza, aby zbadać choćby niektóre miejsca, jakie minęliśmy po drodze tutaj.

A więc taki był ich punkt widzenia. Ann spojrzała na nich z wściekłością.

— To ja jestem szefem ekipy geologicznej — rzuciła ostro. Niestety była też bardzo kiepskim politykiem, zwłaszcza w porównaniu z Phyllis, która posiadała wielu wpływowych przyjaciół w Houston i Waszyngtonie.

— Nie ma żadnego geologicznego powodu, aby jechać na biegun — odcięła się natychmiast z uśmiechem Phyllis. — Powtarzam ci, że znajdziemy tam taki sam lód jak tu. Przyznaj się, że po prostu chcesz tam jechać i tyle.

— No i co z tego? — spytała napastliwie Ann. — Chcę i już! Nadal istnieją kwestie naukowe, które chciałabym rozwiązać. Uzyskać odpowiedzi na pewne pytania. Na przykład, jaki jest skład tamtejszego lodu, ile zawiera pyłu… Dokądkolwiek jedziemy, zbieramy cenne dane.

— Tak, ale zadaniem tej wyprawy jest zdobycie wody, a nie jakieś wygłupy.

— To nie są żadne wygłupy! — warknęła Ann. — Nie szukamy wody tylko po to, by zaspokoić nasze potrzeby. Potrzebujemy jej, by móc prowadzić dalsze badania, a nie odwrotnie! Nie możemy ot, tak po prostu spocząć na laurach! Nie możemy się wycofać! Aż trudno uwierzyć, jak wiele osób w tej kolonii tak postępuje!

— Zobaczmy, co powiedzą w bazie — wtrąciła się Nadia. — Może zechcą, żebyśmy wrócili i pomogli im tam przy jakichś przedsięwzięciach, a może nie będą mogli przysłać nam zrzutu, nigdy nic nie wiadomo.

Ann jęknęła.

— Czas już skończyć z tym ciągłym pytaniem o pozwolenie Narodów Zjednoczonych, to tylko wszystko komplikuje.

Miała rację. Frankowi i Mai oczywiście nie spodobał się pomysł, z kolei John był niby zainteresowany, ale jak zwykle odpowiedział wymijająco. Arkady poparł pomysł i zadeklarował się, że zrzuci z Fobosa zapasy, jeśli to będzie konieczne, ale w ogóle nie wziął pod uwagę strony praktycznej takiej operacji. Maja natomiast zadzwoniła w tej sprawie do Centrum Kontroli Wyprawy w Houston i na Bajkonur, co tylko podsyciło coraz gwałtowniejszą dyskusję. Hastings kategorycznie sprzeciwiło się planowi, ale Bajkonurowi i wielu towarzystwom naukowym przypadł on do gustu.

W końcu Ann udało się dostać do telefonu; jej ton był bardzo szorstki i arogancki, chociaż wyglądała na nieco przestraszoną.

— Jestem szefem ekipy geologicznej i twierdzę, że należy pojechać na biegun. Nie będziemy mieć lepszej sposobności, aby uzyskać dane na temat składu czapy polarnej w jej stanie pierwotnym. To jest kruchy system i każda, nawet najmniejsza zmiana w atmosferze może go poważnie naruszyć. A wy przecież planujecie już niebawem pewne posunięcia, czyż nie? Sax, ciągle pracujesz nad tymi wiatrakami grzewczymi?

Sax nie brał udziału w dyskusji i trzeba go było dopiero przywołać do telefonu.

— Jasne — odparł, kiedy powtórzono mu pytanie. On i Hiroko wystąpili z pomysłem zbudowania małych wiatraczków, które chcieli porozrzucać ze sterowców na całej planecie. Stałe wiatry zachodnie obracałyby wiatraki i pod wpływem wirowania w cewkach grzejnych u podstawy wiatraków miało powstawać ciepło, wypuszczane następnie prosto w atmosferę. Sax zaprojektował już automatyczną wytwórnię wiatraków; chciał ich wyprodukować tysiące. Wład zauważył przy tej okazji, że ceną za uzyskane ciepło będzie osłabienie siły wiatrów — nie można otrzymać czegoś za nic. Sax natychmiast odpowiedział, że uda im się przynajmniej w jakiś sposób wykorzystać potężne burze pyłowe, które wiatr czasami tu wywołuje. — Małe ciepełko za trochę wiaterku to chyba niezła wymiana, co?

— A więc milion wiatraków — wtrąciła Ann. — A to dopiero początek. Wspominałeś też coś o zrzuceniu czarnego pyłu na czapy polarne, prawda, Sax?

— To znacznie zagęściłoby atmosferę, na pewno szybciej niż jakiekolwiek inne możliwe w tej chwili działanie.

— Może, ale jeśli zrealizujecie ten pomysł — podsumowała Ann — czapy zostaną skazane na zagładę. Szybko wyparują, a wtedy spytamy: “Ciekawe jak wyglądały?” I nigdy się nie dowiemy.

— Czy masz dość zapasów i czasu? — spytał rzeczowo John.

— Zrzucimy ci zapasy — ponowił swoją ofertę Arkady.

— Mamy przed sobą jeszcze cztery miesiące lata — odparła krótko Ann.

— Ty po prostu chcesz pojechać na biegun! — rzucił Frank, powtarzając słowa Phyllis.

— I co z tego? — zdenerwowała się Ann. — Być może ty przyleciałeś tutaj, aby prowadzić jakieś polityczne gierki, ja jednak zamierzam przede wszystkim zobaczyć kawałek tego świata.

Nadia skrzywiła się z niezadowoleniem. Rozmowa się skończyła i Frank był wściekły, co nigdy nie wróżyło nic dobrego. Och, Ann, Ann…

Następnego dnia do dyskusji włączyli się ziemscy oficjele, co przesądziło sprawę: na Ziemi uznano, że rzeczywiście koloniści powinni pobrać próbki z polarnej czapy w stanie pierwotnym. Po zielonym świetle z bazy (obrażony Frank w ogóle nie podszedł do telefonu) Simon z Nadią natychmiast zaczęli wznosić radosne okrzyki:

— Na biegun północny! Jedziemy na biegun! Phyllis tylko potrząsnęła głową.

— Naprawdę was nie rozumiem. George, Edvard i ja zostajemy tutaj jako rezerwa. Przetestujemy w tym czasie pracę przetwórni lodu.


Ann, Nadia i Simon wsiedli w Trójkę, zjechali z powrotem na dno Chasma Borealis i tam skręcili na zachód, gdzie jeden z lodowców spływających z czapy utworzył idealną pochyłą rampę. Dzięki wzmocnieniu metalową siatką wielkie koła łazika miały przyczepność równą gąsienicom śnieżnego pługu, podróżnicy więc bez problemów powinni przejechać po rozmaitych powierzchniach czapy: po obszarach ziarnistego pyłu, po niskich wzgórkach twardego lodu, po polach oślepiającej bieli zmrożonego dwutlenku węgla i po cienkiej warstewce sublimującego wodnego lodu. Płytkie doliny falowały jedna za drugą ku biegunowi; niektóre były bardzo szerokie. Aby przebyć taką dolinę, badacze musieli zjechać po wyboistym stoku, który wyginał się na prawo i lewo aż po horyzont i cały pokryty był idealnie białym suchym lodem. Trwało to przez około dwadzieścia kilometrów, aż wreszcie cały świat wokół nich stał się jaskrawo biały.

Nagle wyrosła przed nimi góra lepiej im znanego, brudnoczerwonego lodu wodnego, połać bieli poprzecinanej ciemniejszymi pasmami. Kiedy pokonali dno rowu, świat podzielił się na dwie części, białą z tyłu i brudnoróżową przed nimi. Podczas jazdy ku zwróconym na południe stokom dostrzegli, że wodny lód jest tu bardziej zerodowany niż gdzie indziej, ale jak twierdziła Ann, każdej zimy metr suchego lodu osiada na wiecznej zmarzlinie czapy i rozciera pozostały po ubiegłorocznym lecie zmurszały filigran, wypełniając wszystkie zagłębienia. Dzięki temu wielkie koła łazika mogły teraz bez komplikacji posuwać się naprzód.

Za falistymi dolinami podróżnicy znaleźli się na równej białej płaszczyźnie, która rozciągała się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Biel widziana przez spolaryzowane, przyciemnione szyby okien rovera była niezmącona i czysta. W pewnej chwili minęli niskie koliste wzgórze — krater pozostały po jakimś stosunkowo niedawnym uderzeniu meteorytu, wypełniony od tego czasu kolejnymi warstwami lodu. Zatrzymali się, aby pobrać próbki skał. Nadia musiała ograniczać Ann i Simona do czterech wierceń dziennie, aby uniknąć przeciążenia ładowni pojazdu, dwoje geologów wrzucało tu bowiem nie tylko drobne okruchy. Często mijali pojedyncze czarne skały (odłamki meteorytów), wyglądające na tle lodu jak rzeźby Magritte’a i para badaczy zbierała najmniejsze, z większych pobierając próbki. Raz przejechali nawet obok odłamka wielkości rovera. Okruchy pochodziły przeważnie z meteorów niklowo-żelaznych lub kamiennych chondrytów. Ann dotknęła jednego i powiedziała do Nadii:

— Czy wiesz, że na Ziemi znaleziono meteoryty pochodzące z Marsa? Być może zdarzało się również na odwrót, chociaż na pewno o wiele rzadziej. To musiałoby być naprawdę potężne uderzenie. Żeby skała wydostała się z ziemskiego pola grawitacyjnego, musi osiągnąć prędkość początkową rzędu co najmniej piętnastu kilometrów na sekundę. Słyszałam kiedyś, że około dwa procent materii wyrzuconej z ziemskiego pola być może wylądowało na Marsie, ale mogło się to stać tylko podczas największych zderzeń meteorytowych, jak na przykład spadek na granicy kredy i trzeciorzędu. Dziwnie byłoby znaleźć tu kawałek Jukatanu, co?

— To było sześćdziesiąt milionów lat temu — zauważyła Nadia. — I tak byłby zakopany pod lodem.

— To prawda. — Później, wracając do pojazdu, Ann mruknęła: — Cóż, jeśli Sax i inni stopią te czapy, na pewno jakieś znajdziemy. Będziemy mieć całe muzeum meteorytów, wokół którego rozsiądziemy się na piasku.


Minęli kolejne faliste doliny, to wspinając się do góry, to zjeżdżając w dół, niczym łódź kołysząca się na falach. Tym razem były to największe z dotąd napotkanych fal: grzbiet jednej od szczytu drugiej dzieliło około czterdziestu kilometrów. Podróżnicy często popatrywali na zegarki, aby trzymać się ustalonego rozkładu dnia, i od dziesiątej wieczór do piątej rano parkowali na pagórkach albo tkwili ukryci w stożkach kraterów, chcieli bowiem mieć podczas tych postojów piękne widoki. Zaciemniali też okna przy użyciu podwójnej polaryzacji, aby łatwiej zasnąć w nocy.

Któregoś ranka, kiedy przemierzali okolicę, Ann włączyła radio i zaczęła je nastawiać zgodnie z parametrami satelitów areosynchronicznych.

— Nie jest łatwo znaleźć biegun — oznajmiła. — Pomyślcie tylko, że pierwsi ziemscy odkrywcy zawsze docierali na północ latem, mimo że nie widzieli gwiazd i nie mieli satelitów.

— Więc jak go znajdowali? — spytała nagle zaciekawiona Nadia. Ann zastanawiała się przez chwilę.

— Nie wiem — uśmiechnęła się. — Podejrzewam, że było to bardzo trudne. Prawdopodobnie za pomocą obliczeń.

Nadię zaintrygował ten problem i natychmiast zaczęła coś obliczać na komputerze. Geometria nigdy nie była jej mocnym punktem, ale pomyślała, że zapewne przy biegunie północnym w jakimś dniu w środku lata słońce zakreśla idealny okrąg wokół horyzontu, nigdy nie zbaczając poniżej ani powyżej. Jeśli więc ktoś znalazł się w pobliżu bieguna mniej więcej w środku lata, mógł użyć sekstansu, aby zmierzyć wysokość słońca nad horyzontem… Czyjej rozumowanie było właściwe?

— To jest gdzieś tutaj — oświadczyła nagle Ann.

— Tutaj?

Zatrzymali rovera i rozejrzeli się wokół. Biała równina sięgała aż po bliski horyzont; nie wyróżniała się niczym specjalnym z wyjątkiem paru szerokich czerwonych pasm. Jednak linie na komputerowym ekranie nie formowały koncentrycznych kół podobnych do tarczy strzelniczej, więc Nadia sądziła, że do celu mają jeszcze kawał drogi.

— Gdzie właściwie? — spytała.

— Hmm, gdzieś na północ stąd. — Ann znowu się uśmiechnęła. — W odległości mniej więcej kilometra. Może w tamtą stronę. Wskazała na prawo. — Musimy tam pojechać i jeszcze raz się zsynchronizować z satelitą. Trochę triangulacji i powinniśmy trafić w sam środeczek. W każdym razie z dokładnością do stu metrów.

— Jeśli poświęcimy na to więcej czasu, możemy go znaleźć z dokładnością do jednego metra! — rzucił z entuzjazmem Simon. — Ustalmy dokładnie!

Jechali minutę, potem sprawdzili swoją pozycję przez radio, skręcili w prawo, znowu chwilę jechali i jeszcze raz połączyli się z satelitą. W końcu Ann oznajmiła, że są u celu albo przynajmniej blisko. Simon zaprogramował komputer, po czym wszyscy ubrali się w skafandry i wysiedli z pojazdu, aby sprawdzić, czy rzeczywiście dotarli do bieguna. Ann i Simon wiercili otwory w gruncie, a Nadia krążyła po spiralnym torze, coraz bardziej oddalając się od pojazdu. Przed nią znajdowała się czerwonawo-biała równina, horyzont był w odległości jakichś czterech kilometrów. Zdecydowanie zbyt blisko. Znowu przeniknęło ją uczucie obcości, podobne do tego sprzed paru dni, kiedy obserwowała zachód słońca na czarnych wydmach; ta planeta była niesamowicie obca: wąski horyzont, niewyraźna grawitacja, taki mały klaustrofobiczny światek… A teraz znajdowała się dokładnie na jego północnym biegunie. Było Ls równe 92. Mieli już niemal sam środek lata. Gdyby stanęła obrócona twarzą ku słońcu i nie poruszała się, słońce drgnęłoby nagle, a potem obracałoby się wokół niej przez całą resztę dnia albo i przez resztę tygodnia! Niezwykłe wrażenie. Zawirowała radośnie jak dziecięcy bączek. Co by poczuła, zastygając nieruchomo na tak długo?

Polaryzowana szybka jej hełmu przyciemniała padające na lód oślepiające światło, które tworzyło łukowate, krystaliczne, tęczowe kropki. Nie było szczególnie zimno. Gdy podniosła dłoń, wyczuła lekki wietrzyk. Regularny czerwony pasek koncentrycznych warstewek rysował się na horyzoncie niczym linia wyznaczająca na mapie długość geograficzną. Nadię rozbawiło to porównanie. Słońce otaczał bledziutki pierścień lodowej mgiełki, której najniższy łuk dotykał horyzontu. Lód sublimował z czapy polarnej i lśnił w powietrzu nad Nadią w postaci pierścienia złożonego z miriadów kryształków. Uśmiechnęła się radośnie i odcisnęła ślady swoich butów na północnym biegunie Marsa.


Tego wieczoru włączyli polaryzatory, więc widok białej pustyni za oknami modułu był bardzo zaciemniony. Nadia siedziała wyprostowana z opróżnioną tacą na kolanach, małymi łykami popijając z filiżanki kawę. Cyfrowy zegar przeskoczył z 11:59:59 na 12:00:00 i zatrzymał się. Jego bezruch jeszcze bardziej podkreślił ciszę panującą w pojeździe. Simon spał, a Ann zajmowała siedzenie kierowcy i obserwowała okolicę. Obok niej stała taca z na wpół zjedzoną kolacją. Nie było słychać żadnego dźwięku poza szumem wentylatora.

— Cieszę się, że nas tu przywiozłaś — odezwała się Nadia. — Jest wspaniale.

— Przynajmniej ktoś jeszcze jest zadowolony — mruknęła Ann. Kiedy była zła albo rozgoryczona, jej głos stawał się monotonny i jakiś dziwnie daleki, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. — Niedługo już nie będzie tego świata.

— Jesteś pewna, Ann? Czapa ma tu pięć kilometrów głębokości, czy nie tak mówiłaś? Naprawdę sądzisz, że zniknie tylko dlatego, iż przykryje ją czarny pył?

Ann wzruszyła ramionami.

— Zależy, jak bardzo ją ogrzejemy, jak dużo jest w ogóle wody na planecie i ile wody z regolitu wypłynie na powierzchnię po ociepleniu atmosfery. Nie poznamy odpowiedzi na żadne z tych pytań, póki się to nie stanie. Jednakże podejrzewam, że ponieważ czapa jest pierwotną, najbardziej widoczną masą wodną, będzie najbardziej wrażliwa na wszelkie zmiany. Może wyparować niemal całkowicie, zanim ta część wiecznej zmarzliny stopnieje przynajmniej w połowie.

— Całkowicie?

— No, trochę lodu stworzy każda następna zima, to jasne, ale jeśli spojrzysz na zmarzlinę z perspektywy globalnej, ilość wody na niej okaże się wcale nie tak duża. To jest suchy świat, Nadiu, atmosfera jest tu bardzo jałowa. Przy Marsie Antarktyda wygląda jak dżungla o urodzajnej ziemi, a pamiętasz, jak to miejsce nas wykańczało. Kiedy temperatura odpowiednio się podniesie, lód wysublimuje w błyskawicznym tempie. Cała czapa przemieści się do atmosfery i ruszy na południe, gdzie będzie zamarzać w nocy. I, w efekcie, znów się rozdzieli mniej więcej równo nad całą planetę, po czym zamarznie w centymetrowej warstwie. — Skrzywiła się. — Nie, nie, mniej, przecież większość pozostanie w powietrzu.

— Ale potem, jeśli będzie cieplej, mróz zelżeje i spadnie deszcz. Powstaną tu rzeki i jeziora, prawda?

— O ile ciśnienie atmosferyczne okaże się wystarczająco wysokie. Powstanie wody na powierzchni zależy od ciśnienia powietrza tak samo jak od temperatury. Jeśli jedno i drugie wzrośnie, za dziesięć czy dwadzieścia lat będzie tutaj piasek.

— I wtedy znajdziemy niezłą kolekcję meteorytów — wtrąciła Nadia, chcąc pocieszyć towarzyszkę.

Nie pomogło. Ann zacisnęła usta, wyjrzała przez okno i potrząsnęła głową. Jej twarz często przybierała taki ponury wyraz. Nadia była pewna, że Mars nie jest jedyną przyczyną, że musi istnieć jeszcze inne wyjaśnienie tego głębokiego wewnętrznego smutku, który trawił Ann. Kraina Bessie Smith. Trudno było to pojąć. Kiedy Maja czuła się nieszczęśliwa, przypominała Ellę Fitzgerald śpiewającą bluesa — człowiek wiedział, że to tylko pozór, kolejna maska bogatej osobowości. Kiedy Ann była nieszczęśliwa, każdy, kto na nią spojrzał, cierpiał razem z nią.

Teraz wzięła półmisek z lasagną i odwróciła się, aby wstawić go do kuchenki mikrofalowej. Za nią połyskiwała pod czarnym niebem biała pustynia, świat na zewnątrz wyglądał jak negatyw fotograficzny. Zegar nagle wskazał 12:00:01.


Cztery dni później opuścili lodowe pustkowie i ruszyli w drogę powrotną do Phyllis, George’a i Edvarda. Przebyli wzniesienie i zatrzymali się. Na horyzoncie dostrzegli jakąś budowlę. Na płaskim skalistym dnie rozpadliny stała klasyczna grecka świątynia — sześć doryckich kolumn z białego marmuru wspierających owalny dach.

— Co to jest, do diabła?

Kiedy podjechali bliżej, zobaczyli, że kolumny zostały wykonane z wyciętych przez przetwórnię lodowych walców, ustawionych jeden na drugim. Owal służący za dach był ociosany dość nierówno.

— To pomysł George’a — wyjaśniła przez radio Phyllis.

— Zauważyłem, że te lodowe kloce mają podobną średnicę jak marmurowe greckie kolumny — dodał George, bardzo zadowolony z siebie. — Reszta była prosta. Przetwórnia sprawuje się idealnie, mieliśmy więc trochę czasu do zabicia.

— Prezentuje się wspaniale — zauważył Simon. Budowla wyglądała niczym fantastyczna senna wizja albo twór jakiejś obcej cywilizacji; w półmroku połyskiwała czerwonawo jak żywy organizm, jakby pod warstwą lodu płynęła krew. — Świątynia Aresa.

— Neptuna — poprawił go George. — Sądzę, że nie powinniśmy wzywać Aresa zbyt często.

— Zwłaszcza biorąc pod uwagę ciasnotę w bazie — dorzuciła Ann.


Podążali z powrotem na południe, a trasa wyznaczona przez ślady kół i transpondery rysowała się przed nimi daleko i wyraźnie jak asfaltowa szosa. Nawet bez komentarza Ann zauważyli, że ich podróż nabrała zupełnie innego charakteru. Nie badali już krainy nietkniętej ludzką stopą, krajobraz był teraz inny, rozdzielony na dwie części śladami kół i lekko zapylonymi zielonymi kadłubami urządzeń radiolokacyjnych. Wszystko to razem oznaczało “drogę”. Nie przemierzali już dzikiego kraju, wyznaczyli tu prawdziwy szlak. Mogli teraz pozostawiać kierowanie Trójki automatycznemu pilotowi i często tak właśnie robili.

Jechali więc z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę i w zasadzie nie mieli nic do roboty poza oglądaniem rozpołowionego pejzażu albo rozmowami, które nie zdarzały im się zbyt często, z wyjątkiem jednego poranka, kiedy wdali się w gorącą dyskusję na temat Franka Chalmersa. Ann twierdziła, że jest wyrachowany i przebiegły, Phyllis z kolei upierała się, że nie odbiega specjalnie od normy i postępuje jak wszyscy, którzy posiadają władzę. Nadia, przypomniawszy sobie swoje rozmowy z nim na temat Mai, pomyślała, że cała sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Zaniepokoiły ją jednak poglądy Ann, tak otwarcie wypowiadane wobec Phyllis. Kiedy więc Phyllis wdała się w długą tyradę, rozwodząc się nad tym, jak to Frank “trzymał ich wszystkich w kupie” w ostatnich miesiącach lotu, jak nie dopuszczał do konfliktów i kolejnych podziałów, Nadia zerknęła na Ann, próbując dać jej wzrokiem do zrozumienia, że nie powinna mówić takich rzeczy w obecności Phyllis, która może to później wykorzystać przeciwko niej. Ann jednak albo jej nie zrozumiała, albo nie chciała zrozumieć.

Potem łazik zaczął nagle gwałtownie hamować i po chwili stanął. Nikt nie obserwował drogi i teraz wszyscy rzucili się nerwowo do frontowego okna.

Przed nimi leżała jakaś płaska biała płyta, tarasując drogę na przestrzeni prawie stu metrów.

— Co to jest? — krzyknął George.

— Nasza pompa zmarzlinowa — odparła Nadia wskazując palcem. — Musiała pęknąć!

— Albo zadziałała aż za dobrze! — wtrącił Simon. — To przecież wodny lód!

Przełączyli rover na sterowanie ręczne i podjechali bliżej. Zamarznięty wylew pokrywał drogę jak tafla białej lawy. Pospiesznie ubrali się w walkery i wysiedli.

— Mamy własne lodowisko — stwierdziła Nadia i podeszła do pompy. Zdjęła pokrywę ochronną i zajrzała do wnętrza. — No tak… uszkodzenie izolacji… Woda zamarzła właśnie tutaj i zacisnęła kurek na pozycji otwartej. Swoją drogą, jest tu niezły poziom ciśnienia. Woda płynęła tak długo, aż zamarzała w wystarczająco grubą warstwę, blokując pompę. Teraz wystarczy stuknąć młotkiem, a otrzymamy maleńki gejzerek.

Poszła do skrytki z narzędziami w podwoziu modułu i wyjęła kilof.

— Uwaga! — krzyknęła. Uderzyła w lód w miejsce, gdzie pompa łączyła się z wężem i w powietrze trysnął wysoki na metr strumień mętnej wody. — No, no! — Płyn bryznął na białą taflę lodu i pomimo intensywnego parowania jego część w ciągu kilku sekund zamarzła na powierzchni w kształcie białego kilkupłatkowego liścia. — Popatrzcie na to! — Otwór również zamarzł, więc strumień wody błyskawicznie opadł i buchnęła para.

— Spójrzcie, jak szybko zamarzła!

— Wygląda teraz jak krater rozbryzgowy — zauważyła Nadia z uśmiechem.

Widok był naprawdę piękny: najpierw tryskająca woda, a potem gwałtowna para podczas zamarzania.

Nadia odłupywała lód dokoła zamkniętego zaworu, podczas gdy Ann i Phyllis spierały się na temat przemieszczania się wiecznej zmarzliny, ilości wody znajdującej się na tej szerokości areograficznej i tak dalej. Można by pomyśleć, że te ciągłe kłótnie powinny się im już dawno znudzić, a jednak wciąż zaczynały od nowa. Najwyraźniej tak bardzo się nie znosiły, że nie potrafiły się powstrzymać. To była z pewnością ich ostatnia wspólna podróż. Nadia zresztą również nie miała już ochoty więcej podróżować z Phyllis, George’em i Edvardem, którzy wiecznie tryskali zadowoleniem z siebie, na każdym kroku manifestowali coś w rodzaju poczucia przynależności do kasty “wybrańców” i uważali, że wszystko wiedzą najlepiej. Ann z kolei skutecznie zrażała do siebie niemal wszystkich; jeśli się nie zmieni, zostanie zupełnie sama i nikt nie będzie chciał jej towarzyszyć w następnych wyprawach. Na przykład te uwagi na temat Franka — niewiarygodny szczyt głupoty: opowiadać Phyllis, jaki to straszny z niego człowiek.

Jeżeli Ann zrazi do siebie wszystkich poza Simonem, to nie będzie miała z kim rozmawiać w podróży, ponieważ Simon Frazier był najcichszym z całej setki osobnikiem. W czasie całej podróży wypowiedział może ze dwadzieścia zdań. To było niesamowite; jazda z nim przypominała podróż z głuchoniemym. Chociaż, kto wie, może rozmawiał z Ann, kiedy zostawali sami?

Nadia zamknęła zawór, a następnie całą pompę.

— Tam daleko na północy trzeba będzie zastosować grubszą izolację — powiedziała w przestrzeń, odnosząc narzędzia z powrotem do pojazdu.

Była już zmęczona nieustannymi złośliwymi uwagami i kłótniami; pragnęła wreszcie wrócić do bazy, do swojej zwykłej pracy. Chciała też porozmawiać z Arkadym. On jeden zawsze potrafił ją rozśmieszyć, a i ona, w jakiś naturalny sposób, wcale się specjalnie nie starając (właściwie nigdy się nie zastanawiała, jak to się dzieje) często prowokowała go do śmiechu.

Dołożyli kilka kloców wyciętych z lodowej tafli do pozostałych próbek i ustawili cztery kolejne transpondery, aby naprowadzić piloty automatów w pobliże wylewu.

— Może wyparować, prawda? — spytała Nadia.

Ann, całkowicie pogrążona w myślach, nie dosłyszała pytania.

— Tak, tak, tu jest naprawdę dużo wody — mruczała do siebie; w jej głosie wyczuwało się zmartwienie.

— Masz cholerną rację! — krzyknęła Phyllis. — Więc może teraz pojedziemy obejrzeć pokłady, które dostrzegliśmy na północnym krańcu Mareotis?

Im bliżej byli bazy, tym bardziej Ann stawała się milkliwa i wyobcowana; jej twarz niemal przez cały czas była napięta jak maska.

— O co chodzi? — spytała Nadia pewnego wieczoru, kiedy tuż przed zachodem słońca wyszły na zewnątrz, aby wymienić wadliwy transponder.

— Nie chcę wracać — odparła Ann. Klęczała przy samotnej skale, odłupując próbki. — Nie chcę, żeby ta wyprawa się skończyła. Chciałabym podróżować przez cały czas, w dół do kanionów, po wulkanicznych stożkach, po terenie chaotycznym i górach wokół Hellas. Pragnę, żeby ta podróż nie miała końca. — Westchnęła smutno. — Ale… jestem częścią zespołu. I muszę wleźć do nory razem ze wszystkimi.

— Czy rzeczywiście jest tak źle? — zapytała Nadia, myśląc o swoich pięknych podziemnych komorach z wypukłymi sufitami, o jacuzzi i o szklance wódki z lodem.

— Wiesz, że tak! Dwadzieścia cztery i pół godziny dziennie pod ziemią w tych klitkach, z Mają i Frankiem wiecznie gadającymi o polityce, z Arkadym i Phyllis walczącymi o każdy drobiazg… Dopiero teraz sobie to uświadomiłam, wierz mi… I do tego ciągle narzekający na wszystko George… i John z głową w chmurach, i Hiroko, która ma obsesję na punkcie swojego małego cesarstwa, podobnie jak Wład i Sax… Rety, co za ekipa!

— Nie są gorsi od innych. Ani gorsi, ani lepsi. Nie masz wyjścia, musisz z nimi współpracować. Nie możesz żyć tutaj w zupełnej samotności.

— Wiem, ale kiedy jestem w bazie, nie czuję się jak na Marsie. Równie dobrze mogłabym się znaleźć z powrotem na statku!

— Nie, nie, wcale tak nie myślisz — przerwała jej Nadia. — Zapominasz o czymś. — Kopnęła skałę, którą badała Ann i zaskoczona Ann podniosła oczy. — Możesz kopać skały, widzisz? Jesteśmy tutaj, Ann. Tutaj! Jesteśmy na Marsie, stoimy na nim. Każdego ranka możesz wyjść i biegać po powierzchni. I zorganizujesz jeszcze wiele ekspedycji badawczych, więcej niż ktokolwiek inny. Masz do tego prawo choćby dzięki stanowisku, które zajmujesz.

Ann w zamyśleniu spojrzała w bok.

— Czasami to dla mnie za mało.

Nadia popatrzyła na nią uważnie.

— Cóż, Ann, dobrze wiesz, że pod ziemią trzyma nas przede wszystkim promieniowanie. To, co mówisz, sugeruje w gruncie rzeczy, że chcesz, aby radiacja zniknęła. A to oznacza zgęszczenie atmosfery, to oznacza terraformowanie!

— Wiem. — Ann mówiła w takim napięciu, że w jej głosie nie pozostało ani śladu zwykłej rzeczowości. — Sądzisz, że o tym nie wiem?! — Wstała i pomachała młotkiem. — Tylko że to nie jest w porządku! To znaczy… widzisz, patrzę na tę krainę i naprawdę ją kocham. Chcę przebywać na zewnątrz, bez przerwy podróżować po powierzchni tej planety, badać ją, żyć na niej i uczyć się jej. Jednak kiedy to robię, zmieniam ją — niszczę ją, niszczę to, co kocham. Kiedy patrzę na tę drogę, którą stworzyliśmy, odczuwam prawdziwy ból! A nasza baza jest jak kopalnia odkrywkowa na środku pustyni nigdy, od samego początku świata nie tkniętej ludzką stopą. Jest taka brzydka, taka… Nie chcę robić takiej krzywdy całemu Marsowi, Nadiu, nie chcę. Wolałabym raczej umrzeć. Niech ta planeta pozostanie niezmieniona, zostawmy ją dziką i pozwólmy promieniowaniu robić, co chce. To i tak tylko kwestia statystyki, to znaczy… Jeśli radiacja zwiększy u mnie ryzyko zachorowania na raka od jednego do dziesięciu, to mam i tak dziewięć szans na dziesięć, że nie zachoruję!

— Tak, dla ciebie może dziewięć — wtrąciła Nadia. — Dla każdej jednostki. Ale dla całej grupy, dla nas wszystkich oznacza to nieodwracalne zmiany genetyczne, sama wiesz. Gdybyśmy przez cały czas przebywali na powierzchni, ten świat szybko by nas zniszczył. Nie możesz myśleć tylko o sobie.

— Tak, tak, jestem częścią zespołu — powtórzyła głucho Ann.

— Tak, jesteś.

— Wiem, wiem. — Westchnęła. — Wszyscy wciąż to powtarzamy. Będziemy kontynuować naszą pracę i uczynimy to miejsce bezpiecznym. Drogi, miasta, nowe niebo, nowa gleba. Aż Mars stanie się czymś w rodzaju Syberii albo Terytorium Północno- Zachodniego. Tylko że wtedy prawdziwy Mars zniknie, a my zostaniemy tu i będziemy się zastanawiać, dlaczego czujemy taką pustkę. Dlaczego, kiedy patrzymy na tę planetę, nie widzimy już niczego poza naszymi własnymi twarzami.


Sześćdziesiątego drugiego dnia wyprawy zobaczyli na południowym horyzoncie pióropusze dymu, pasma brązu, szarości, bieli i czerni pulsujące i mieszające się ze sobą oraz falującą chmurę w kształcie grzyba o nieco spłaszczonym kapeluszu. Obłok przesuwał się na wschód.

— Nareszcie w domu! — zawołała radośnie Phyllis.

Na wpół zasypane pyłem koleiny poprowadziły grupę w stronę dymu. Jechali przez strefę lądowania transportowców, przez ziemię poprzecinaną gmatwaniną śladów stóp, przez zadeptaną krainę ku jasnoczerwonym piaskom. Mijali rowy i kopce, doły i hałdy, aż w końcu zobaczyli wielkie, poszarpane wzgórze, na którym zbudowali swoje stałe osiedle. Wyglądało jak kwadrat ceglanej reduty, na której szczycie połyskiwało coś nowego — srebrzący się w słońcu układ magnezowych belek. Widok ten wzbudził niezwykłe zainteresowanie Nadii, ale by dotrzeć do osady, musieli jeszcze pokonać kilka tysięcy metrów krainy, której nie sposób było nie zauważyć: był to świat wszelkiego typu metalowego złomu, kraina lejów i wyrw. Mijali też parking ciągników i dźwigów, składowisko części zapasowych, wysypisko śmieci i najprzeróżniejszych odpadów przemysłowych, sektor wiatraków i płytek słonecznych baterii. Były tam wieże wodne, betonowe drogi prowadzące na wschód, zachód i południe, kondensatory atmosferyczne, niskie budynki kwater alchemików, których kominy wyrzucały widoczne z dużej odległości pióropusze dymu. Gdzieniegdzie zalegały stosy potłuczonego szkła, hałdy szarego żwiru, obok cementowni wznosiły się ogromne kopce surowego regolitu, a małe sterty tej marsjańskiej ziemi były niemal wszędzie. Całość przypominała bałaganiarskie, funkcjonalne i potwornie brzydkie Wanino, Usman czy jakieś inne miasto sowieckiego przemysłu ciężkiego na Uralu albo jakuckie kopalnie.

Jechali dobre pięć kilometrów przez ten spustoszony kraj, a kiedy dotarli do celu, Nadia nie miała odwagi podnieść oczu na Ann, która siedziała obok niej w milczeniu, płonąc z oburzenia i obrzydzenia. Nadia była zbyt zszokowana i zaskoczona zmianą, która zaszła w niej samej, by się w ogóle odezwać; wszystko, co tu widziała, przed wyprawą wydawało jej się idealnie normalne, w gruncie rzeczy nawet jej się podobało. Teraz czuła tylko niesmak i obawiała się, że Ann może jakoś gwałtownie zareagować, zwłaszcza gdyby Phyllis wyrwała się z jakąś głupią uwagą. Phyllis na szczęście również milczała i mała grupka wjechała na parking ciągników przy północnym garażu. Wyprawa dobiegła końca.

Wysiedli z roverów i jedno po drugim przeszli przez właz. Natychmiast otoczyły ich tłumnie znajome twarze: Maja, Frank, Michel, Sax, John, Ursula, Spencer, Hiroko i cała reszta. Witali ich serdecznie niczym bracia i siostry, ale było ich tak wielu, że Nadia poczuła się nagle przytłoczona, skuliła się w sobie jak anemon pod wpływem dotyku i nie mogła wydobyć głosu. Czuła, że coś jej się wymyka, chciała to jeszcze rozpaczliwie pochwycić, rozejrzała się za Ann i Simonem, ale porwała ich już kolejna grupka; teraz stali wśród nich i wydawali się podobnie jak Nadia oszołomieni. Ann zastygła nieruchomo z nieodgadnionym wyrazem na twarzy, przybierając typową dla siebie maskę pozornego spokoju.

Phyllis natomiast trajkotała radośnie, opowiadając przyjaciołom historię wycieczki.

— To jest piękne, naprawdę spektakularne, słońce świeciło przez cały czas i tam naprawdę jest lód, wiemy jak uzyskać duże ilości wody, Mars wygląda jak Arktyka, kiedy się jest na tej czapie polarnej…

— Znaleźliście może fosfor? — spytała Hiroko.

Cudownie było zobaczyć twarz Japonki niepokojącej się o fosfor dla jej roślinek. Ann odparła, że odkryła osady siarczanów w lekkiej glebie wokół kraterów Acidalii, poszły więc zobaczyć próbki. Nadia podążyła za innymi podziemnym betonowym przejściem do stałego osiedla, marząc o prawdziwym prysznicu i świeżych warzywach, jednym uchem słuchając Mai, przekazującej jej najnowsze wieści. Była w domu.


Wróciła do swojej pracy. Tak jak przed wyjazdem miała jej masę, czekała na nią istna lawina zajęć, nie kończąca się lista rzeczy do zrobienia i nigdy dosyć czasu, ponieważ jeśli nawet niektóre zadania pochłaniały go — dzięki robotom — dużo mniej niż oczekiwała, inne znowu zabierały go o wiele więcej. I żadna z tych nowych prac, choćby były nie wiadomo jak bardzo interesujące w sensie technicznym, nie dawała już Nadii tej samej radości, co budowanie pomieszczeń o wypukłych sklepieniach.

Jeśli chcieli wykorzystać do czegoś główny plac pod kopułą, musieli położyć na nim fundament, złożony z regularnych warstw, żwir, beton, żwir, włókno szklane, regolit i w końcu oczyszczona ziemia. Samą kopułę trzeba by wykonać z podwójnych szyb grubego, hartowanego szkła, aby utrzymać odpowiednie ciśnienie i zatrzymać promienie ultrafioletowe oraz wystarczająco duży procent promieniowania kosmicznego. Po skończeniu kopuły planowali urządzić pod nią ogrodowe atrium o powierzchni dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych. Pomysł uznano za dość ciekawy i wszystkim się spodobał.

Jednak kiedy Nadia zajęła się kolejnymi aspektami budowy, złapała się na tym, że błądzi gdzieś daleko myślami, a żołądek ma skurczony. Maja i Frank już nie rozmawiali na tematy zawodowe, co oznaczało, że ich prywatne kontakty są naprawdę złe. Frank chyba nie chciał również rozmawiać z Johnem, a to było wprost żenujące. Przerwany romans między Saszą i Jelim wywołał wybuch czegoś w rodzaju wojny domowej wśród ich przyjaciół, z kolei Iwao, Paul, Ellen, Rya, Gene, Jewgienia i reszta ekipy Hiroko, może w odpowiedzi na te wszystkie kłótnie i niesnaski, wraz ze swoją szefową spędzali każdy dzień w budowanym atrium albo w oranżeriach, żyjąc tam razem i separując się od świata jeszcze bardziej niż dotąd. Włada, Ursulę i resztę zespołu medycznego całkowicie pochłonęły badania eksperymentalne, w związku z czym niemal zupełnie zarzucili stałą kontrolę kliniczną kolonistów, co doprowadzało Franka do wściekłości, genetycy natomiast spędzali cały swój czas na parkingu przyczep przekształconym w laboratoria.

W dodatku Michel zachowywał się tak, jakby nic złego się nie działo, jakby to nie on był jedynym psychologiem kolonii. Spędzał masę czasu przed telewizorem i oglądał francuski program, a kiedy Nadia spytała go o konflikt między Frankiem i Johnem, w odpowiedzi tylko obrzucił ją obojętnym, pustym spojrzeniem.

Byli na Marsie już od czterystu dwudziestu dni i pierwsze chwile uniesienia bezpowrotnie minęły. Przestali się zbierać każdego wieczoru, aby zrobić plan pracy na następny dzień czy omówić aktualne przedsięwzięcia i wątpliwości.

— Jesteśmy zbyt zapracowani — odpowiadali ludzie, gdy Nadia się dopytywała.

— Cóż, wiesz, to jest zbyt zawikłane, aby dało się opowiedzieć. Zresztą, śmiertelnie byś się znudziła. Mnie samego to usypia.

I tak dalej.

Nadia często, czasem w najmniej odpowiednich chwilach mimo woli przywoływała w wyobraźni obraz czarnych wydm, białego lodu, sylwetek rysujących się na tle rozświetlonego zachodzącym słońcem nieba. Przenikał ją wtedy zawsze dziwny dreszcz i z westchnieniem otrząsała się z tych wspomnień. Ann zorganizowała już kolejną wyprawę i odjechała, tym razem na południe, by zwiedzić najdalej na północ wysunięte tereny wielkiej Valles Marineris, gdzie podobno można było zobaczyć zupełnie nieprawdopodobne cuda. Nadia była niezbędna w bazie, więc i tak nie mogła pojechać z Ann do kanionów. Do tego jeszcze Maja nieustannie zrzędziła, że Ann tak często wyjeżdża.

— To jasne, że między nią a Simonem coś się zaczęło i właśnie sobie spędzają w najlepsze miesiąc miodowy, podczas gdy my tutaj harujemy.

W taki sposób Maja patrzyła na wszystko, z tym kojarzyło jej się szczęście, zwłaszcza że głos Ann w słuchawce rzeczywiście przepełniony był radością. Ann była z dala od grupy i Nadia wiedziała, że to jej zupełnie wystarcza do szczęścia. A jeśli ona i Simon naprawdę nawiązali romans, byłby to zupełnie naturalny drugi powód do radości. Nadia miała nadzieję, że rzeczywiście zostali parą, wiedziała bowiem, że Simon kocha Ann, a wyczuwała w niej ogromną, bezgraniczną samotność, przeraźliwą potrzebę bliskości drugiego człowieka. Ach, gdyby tylko mogła znowu do nich dołączyć!

Niestety, musiała tkwić w bazie. Rzuciła się więc w wir pracy; kierowała ekipami pracowników, obchodziła tereny budów i zrzędziła na niestaranną robotę. Podczas podróży odzyskała nieco władzy w okaleczonej ręce, toteż znowu mogła prowadzić ciągniki i buldożery. Spędzała długie dni, operując maszynami, ale nic nie było już takie samo jak przed wyprawą.


Było Ls = 208, gdy po raz pierwszy przyleciał na Marsa Arkady. Nadia postanowiła go powitać, poszła więc do nowego portu kosmicznego, stanęła na pokrytej pyłem szerokiej betonowej platformie i z niecierpliwością czekała na przylot. Cement w kolorze sjeny palonej był już poznaczony żółto-czarnymi plamami wcześniejszych lądowań.

W pewnej chwili na różowym niebie pojawiła się gondola Arkadego; najpierw w postaci białej kropeczki, potem żółtego płomyczka, wyglądającego jak odwrócona dysza benzynowego silnika, aż w końcu jako szybko rosnąca kula z palnikami i splotem lin pod słupem ognia. Wreszcie z nieziemską wprost delikatnością balon wylądował dokładnie w wyznaczonym miejscu. Nadia wiedziała, że Arkady przez dłuższy czas pracował nad programem podchodzenia do lądowania; najwyraźniej z dobrymi rezultatami.

Rosjanin wyszedł z włazu ładownika jakieś dwadzieścia minut później i stanął wyprostowany na najwyższym stopniu trapu, rozglądając się wokoło. Później zszedł po schodkach z dużą pewnością siebie, a kiedy znalazł się na ziemi, na próbę podskoczył na czubkach palców, zrobił kilka kroków, potem okręcił się wokół własnej osi z szeroko rozwartymi ramionami. Nadii przypomniało się nagle, jak czuje się człowiek, gdy po raz pierwszy stanie na powierzchni Marsa i na nowo poczuła tamto wyraźne wrażenie pustki. A wtedy Arkady się przewrócił.

Zaczęła biec ku niemu, a on ją zobaczył, wstał, od razu ruszył w jej kierunku i znowu się potknął o nierówny cement portlandzki. Pomogła mu się podnieść, po czym padli sobie w objęcia, słaniając się na nogach: on w dużym, napełnionym sprężonym powietrzem skafandrze, ona w lekkim walkerze. Jego zarośnięta twarz wyglądała szokująco prawdziwie za szybą hełmu; wideotelefoniczne rozmowy sprawiły, że Nadia zapomniała o trzecim wymiarze i o wszystkim, co czyni bliską istotę tak żywą, tak bardzo realną. Arkady puknął lekko szybką swojego hełmu ojej szybkę i uśmiechnął się z szaleńczą radością. Poczuła, że na jej twarzy zakwita podobny uśmiech.

Wskazał na konsoletę na nadgarstku i włączył się na ich prywatny kanał — 4224, a ona zrobiła to samo.

— Witamy na Marsie! — zawołała radośnie.

Za Arkadym wysiadali kolejno Aleks, Janet i Roger, a potem wszyscy wsiedli do otwartego wagonika jednego z Modeli Ts i Nadia zawiozła ich do bazy, najpierw szeroką brukowaną drogą, a potem na skróty przez dzielnicę alchemików. Opowiadała im o każdym mijanym budynku, świadoma, że wszyscy ich rozpoznają. Nagle przypomniała sobie, jak sama się czuła po wyprawie na biegun. Wreszcie zatrzymali się przy śluzie prowadzącej do garażu, wysiedli, a potem Nadia wprowadziła ich do środka. Tu czekały na nich prawdziwe tłumy.

Później tego samego dnia Nadia oprowadziła Arkadego po kwadracie podziemnych komór, po kolejnych umeblowanych pokojach, a następnie pokazała mu atrium. Za szklanymi kasetonami kopuły niebo miało kolor rubinu, a magnezowe filary połyskiwały jak zaśniedziałe srebro.

— No i? — spytała w końcu, nie mogąc już dłużej się powstrzymywać. — Co o tym sądzisz?

Arkady tylko się roześmiał i znów ją uściskał. Wciąż ubrany był w skafander kosmiczny; jego głowa bez hełmu była jakoś nienaturalnie mała. Wyglądał jak nadmuchany grubas i Nadia chciała, żeby już zdjął skafander.

— Cóż, niektóre z tych budowli są niezłe, inne kiepskie. Tylko dlaczego są takie brzydkie? I takie smutne?

Nadia z irytacją wzruszyła ramionami.

— Mieliśmy wiele pracy.

— My też ciężko pracowaliśmy na Fobosie, a powinnaś zobaczyć, co tam stworzyliśmy! Otoczyliśmy wszystkie chodniki murem z niklowych płytek. Zdarliśmy z nich platynę, a roboty w nocy pokryły je wzorami, reprodukcjami Eschera, rzędem luster, aby stworzyć wrażenie przestrzeni, i ziemskimi krajobrazami. Naprawdę musisz to zobaczyć! Do niektórych komór można wstawić świecę i otrzymuje się obraz gwiazd na niebie albo pokoju zalanego ogniem kominka… Każde nasze pomieszczenie jest dziełem sztuki, poczekaj, aż zobaczysz!

— Czekam na to — Nadia potrząsnęła głową, uśmiechając się niepewnie.

Wieczorem urządzili wielką wspólną kolację w dużym pomieszczeniu złożonym z czterech połączonych komór. Jedli kurczaki, sojowe burgery, ogromne sałatki i wszyscy mówili naraz. Panowała atmosfera jak w najlepszych miesiącach na Aresie albo nawet na Antarktydzie. W pewnym momencie Arkady wstał, aby opowiedzieć o pracy na Fobosie:

— Cieszę się, że w końcu jestem w Underhill — zaczął. Jego grupa na Fobosie już prawie ukończyła pokryte kopułą miasteczko Stickney, a pod jego powierzchnią drążyli długie chodniki w popękanej skale, podążając za lodowymi żyłami pod całą powierzchnią księżyca. — Gdyby jeszcze nie brakowało tam grawitacji, byłoby to naprawdę wspaniałe miejsce — podsumował. — Ale tej jednej sprawy nie możemy rozwiązać. Spędziliśmy większość wolnego czasu nad budową pociągu grawitacyjnego, który podpowiedziała nam Nadia, ale jest to trudne przedsięwzięcie, zwłaszcza kiedy jednocześnie trzeba wykonywać całą pracę w Stickney i pod nim. Na razie spędzamy więc zbyt wiele czasu w nieważkości albo na ćwiczeniach i trochę tracimy siły. Nawet słaba marsjańskia grawitacja sprawia teraz, że czuję się zmęczony, oszołomiony i mam zawroty głowy.

— To nic nowego u ciebie, Arkady! — roześmiał się ktoś.

— Tak czy owak, musimy pracować na zmianę albo z pomocą robotów. Rozważamy myśl, aby na stałe przylecieć do was na dół. Wszyscy! Wykonaliśmy naszą część roboty, stacja kosmiczna działa i jest do dyspozycji tych, którzy polecą tam po nas. Teraz chcemy otrzymać nagrodę tu na Marsie! — Podniósł szklankę w toaście.

Frank i Maja zmarszczyli brwi. Nikt nie chciał lecieć na Fobosa, a jednocześnie Houston i Bajkonur domagały się, aby przez cały czas przebywali tam ludzie. Na twarzy Mai pojawił się znany z Aresa wyraz mówiący, że wszystko, co złe, jest winą Arkadego; ten spojrzał na nią i wybuchnął śmiechem.

Następnego dnia Nadia z kilkoma osobami zabrała Arkadego na bardziej szczegółową wycieczkę po miasteczku pod wzgórzem, które z angielska nazwali Underhill, oraz po okolicy. Rosjanin przez cały czas z zamyśleniem kiwał głową i ciągle powtarzał: “No tak, ale… Tak, tak, ale…”, a potem wyrzucał z siebie jedną krytyczną uwagę za drugą, aż w końcu nawet Nadia zaczęła się na niego wściekać. Z drugiej strony rzeczywiście trudno było zaprzeczyć, że okolica Underhill była zdewastowana i wyglądała jak zmiażdżona gigantycznym młotem aż po horyzont, tak że wydawało się, jak gdyby zniszczyli całą planetę.

— Zabarwienie cegieł to żadna filozofia — stwierdził w pewnej chwili Arkady. — Wystarczy dodać tlenku manganu z wytopu magnezowego i będziecie mieli krystalicznie białe. Dodajcie węgiel pozostały po procesie Boscha, a otrzymacie czarne. Wszelkie odcienie czerwieni, łącznie z pewnymi naprawdę oszałamiającymi odmianami purpury, można uzyskać przez domieszki odpowiednich ilości różnych tlenków żelaza. Siarka dla żółtych… — Zastanowił się przez moment. — Musi też istnieć coś na zielone i niebieskie, nie wiem co, ale Spencer pewnie wam powie, może jakiś polimer oparty na siarce, hmm… Jaskrawa zieleń wyglądałaby cudownie w takim czerwonym miejscu. Miałaby metaliczny czarniawy odcień na tle nieba, ale nadal byłaby to przyciągająca wzrok zieleń. A potem z tych kolorowych cegieł zbudujcie mozaikowe ściany. Można zrobić takie piękne rzeczy… Niech każdy zaprojektuje jedną ścianę albo cały budynek, wedle uznania… Te wszystkie wytwórnie w dzielnicy alchemików wyglądają jak szopy albo zapchane puszki z sardynkami. Cegła dokoła nich stanowiłaby doskonałą izolację, jak więc widzicie, istnieje również poważny powód naukowy, aby to uczynić. Chociaż, prawdę mówiąc, najważniejszy jest ich przyjemny wygląd. To ma wyglądać jak dom. Zbyt długo mieszkałem w państwie, dla którego liczyła się tylko użyteczność. Powinniśmy pokazać, że tutaj cenimy nie tylko względy praktyczne, prawda?

— Cokolwiek zrobimy z budynkami — przerwała mu ostro Maja — ziemia dokoła nadal pozostanie tak strasznie rozryta.

— Ależ niekoniecznie! Słuchajcie, kiedy skończycie budowę, możecie przywrócić powierzchnię do poprzedniego stanu, a potem chaotycznie porozrzucać po niej skałki i kamienie, upodabniając ją do innych tutejszych równin. Odpowiednią ilość miału naniosą dość szybko burze pyłowe i jeśli potem zadbacie, by ludzie chodzili tylko po wyznaczonych ścieżkach, a pojazdy jeździły po drogach albo torach, już wkrótce gleba z powrotem przybierze pierwotny wygląd. Wyobraźcie sobie: naturalna powierzchnia z rozrzuconymi tu i ówdzie budynkami z kolorowej mozaiki, przezroczystymi szklarniami wypełnionymi zielenią, poprzecinana żółtymi ceglanymi drogami i tak dalej. Tak właśnie musimy postępować! To jest kwestia ducha! I nie ma sensu twierdzić, że można to zrobić wcześniej, bo to nieprawda. Musieliśmy najpierw zbudować bazę materialną, a to zawsze pociąga za sobą bałagan… W każdym razie teraz już ją mamy i jesteśmy gotowi, by projektować architektoniczne dzieła sztuki i zająć się potrzebami ducha.

Arkady zamachał rękami, a potem nagle zastygł i w milczeniu popatrywał na otaczające go pełne wątpliwości twarze.

— Cóż, zawsze to jakiś pomysł, prawda?

Na pewno, pomyślała Nadia, rozglądając się z zainteresowaniem i próbując sobie wyobrazić wizję zwariowanego Rosjanina. Może takie artystyczne działanie przywróciłoby jej radość z pracy? Może wtedy Ann czułaby się tutaj znacznie lepiej?

— Kolejne pomysły Arkadego — mruknęła kwaśno Maja podczas wieczornej rozmowy w basenie. — Tylko tego nam tu jeszcze brakowało.

— Te są naprawdę bardzo interesujące — odparła Nadia, po czym wyszła z wody, wzięła prysznic i włożyła kombinezon.

Nieco później tej samej nocy spotkała się znów z Arkadym i zabrała go, aby mu pokazać północno-zachodni kraniec Underhill. Był jeszcze nie wykończony i stały tam nagie ściany, mogła więc mu objaśnić szczegóły konstrukcyjne.

— Jest bardzo elegancki — zauważył, pocierając ręką cegły. — Wierz mi, Nadiu, całe Underhill jest wspaniałe. Wszędzie tu widać twoją rękę.

Mile połechtana, podeszła do ekranu i wyświetliła plany, które opracowała dla projektowanego większego osiedla. Miało się składać z trzech rzędów sklepionych komór zakopanych pod powierzchnią jednej ściany bardzo głębokiego rowu; na przeciwległej ścianie wykopu zamierzała umieścić lustra, które kierowałyby słoneczne światło w dół do pomieszczeń… Arkady kiwał głową, uśmiechał się i co chwila wskazywał na ekran, zadając pytania i czyniąc różne sugestie i propozycje:

— Pasaż między pokojami a ścianą rowu na otwartej przestrzeni. Każde piętro leży trochę niżej i bardziej do tyłu, toteż wszystkie balkony wychodzą na ten pasaż…

— Tak, to chyba możliwe… — Rozmawiając, nieustannie modyfikowali na ekranie komputera pierwotny szkic architektoniczny.

Następnie weszli do atrium. Stanęli pod wysokim drzewkiem zwieńczonym koroną ciemnych bambusowych liści. Rośliny ciągle jeszcze rosły w donicach, glebę bowiem dopiero przygotowywano. Panowała cisza, było ciemno.

— Moglibyście chyba obniżyć powierzchnię o jedno piętro — zauważył łagodnie Arkady. — I wyciąć okna i drzwi w tych podziemnych komorach. To by je rozjaśniło.

Nadia skinęła głową.

— Myśleliśmy o tym i dokładnie tak zamierzamy zrobić, ale prace posuwają się powoli, ponieważ wiele czasu zabiera wynoszenie wykopanej ziemi przez śluzy. — Wpatrywała się w niego w milczeniu . — No dobrze, Arkady, a co z nami? Jak dotąd rozmawiamy tylko o infrastrukturze. Zawsze mi się wydawało, że upiększanie budynków nie należy do najważniejszych zadań na twojej liście priorytetów.

Arkady uśmiechnął się.

— Cóż, może wszystkie postulaty z wyższych pozycji listy zostały już zrealizowane.

— Co? Czy to naprawdę mówi Arkady Nikołajewicz?

— No, wiesz… Nie mam zwyczaju narzekać tylko dla samego narzekania, panno Dziewięciopalczasta. To, co się tutaj dzieje, powoli staje się bliskie temu, czego domagałem się przez całą podróż. Głupotą byłoby się teraz skarżyć.

— Muszę przyznać, że mnie zaskakujesz.

— Czyżby? No to przypomnij sobie, jak dzielnie pracowaliście wszyscy razem w ciągu ostatniego roku.

— Pół roku.

Roześmiał się.

— Pół roku.! przez ten cały czas naprawdę nie było wśród was żadnych przywódców. Te nocne zebrania, na których każdy mówił, co myśli, i grupa wspólnie decydowała, jakie prace są najważniejsze. Tak właśnie być powinno. Poza tym nikt nie traci czasu na kupowanie czy sprzedawanie, ponieważ nie ma rynku. Wszystko należy w równej mierze do wszystkich. W dodatku nikt nie odczuwa nawet chęci wyprodukowania czegokolwiek ponad doraźne potrzeby, ponieważ poza nami nie ma nikogo, komu można by to sprzedać. To jest po prostu wspaniała komuna, ideał demokracji. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.

Nadia westchnęła.

— Wszystko się zmienia, Arkady. Nie jest już tak, jak mówisz. Wszystko się zmienia. Taka komuna nie może trwać.

— Nie mów tak! — krzyknął. — Będzie trwała, jeśli tylko będziemy tego chcieli.

Spojrzała na niego sceptycznie.

— Wiesz, że to nie jest takie proste.

— No cóż, pewnie rzeczywiście nie jest. Ale nie jest też niemożliwe! Potrafimy temu podołać!

— Może. — Westchnęła, myśląc o Mai i Franku, o Phyllis, Saxie i Ann. — Ostatnio wszyscy strasznie się kłócą.

— Co niczemu nie przeszkadza, dopóki respektujemy pewne podstawowe zasady.

Nie przekonana potrząsnęła głową i potarła bliznę palcami zdrowej ręki. Brakujący palec swędział i nagle Nadia poczuła przygnębienie. W górze na tle zimnobarwnych gwiazd rysowały się cienie długich bambusowych liści; wyglądały jak laseczki gigantycznych bakterii. Dwoje Rosjan szło ścieżką wśród donic z roślinami. Arkady ujął okaleczoną dłoń Nadii i tak długo oglądał bliznę, aż zrobiło jej się nieswojo i próbowała cofnąć rękę. Wtedy podniósł ją do ust i złożył pocałunek na kłykciu u podstawy jej palca serdecznego.

— Masz silne ręce, panno Dziewięciopalczasta.

— Miałam — odparła, zaciskając dłoń w pięść.

— Któregoś dnia Wład wyhoduje dla ciebie nowy palec — oznajmił Arkady, otworzył jej pięść i wziął Nadię za rękę. Ruszyli dalej, trzymając się za ręce. — To mi przypomina ogród botaniczny w Sewastopolu — dodał.

— Aha — mruknęła Nadia dość nieuważnie, delektując się jego bliskością; ciepło jego dłoni sprawiało jej prawdziwą przyjemność. On również miał silne ręce.

Nadia miała pięćdziesiąt jeden lat. Przygarbiona, mała rosyjska kobieta o siwych włosach, robotnik budowlany bez jednego palca. Tak wspaniale było czuć ciepło ciała bliskiej osoby. Wydawało jej się, że trwa to nieskończenie długo, a jej ręka wchłaniała to uczucie jak gąbka, aż blizna zaczęła świerzbić, nabrzmiała i gorąca. Arkady musi się dziwnie czuć, trzymając coś takiego w dłoni, pomyślała, ale szybko odepchnęła od siebie tę myśl. Ogarnęła ją wielka czułość.

— Cieszę się, że tu jesteś — szepnęła.


Pobyt Arkadego w Underhill przypominał chwilę przed burzą. Ludzie zaczęli gruntowniej zastanawiać się nad tym, co robią, poddawali analizie dotychczasowe przyzwyczajenia i pod tą nową presją niektórzy zachowywali się defensywnie, inni zaś agresywnie. Wszystkie stałe kłótnie wybuchły z nową siłą; gwałtownie rozgorzała także debata na temat terraformowania.

Teraz dyskusje wokół tego problemu nie zdarzały się już tylko co jakiś czas — były raczej stale powracającym tematem, żelaznym punktem codziennej wymiany poglądów. Towarzyszyły pracy, posiłkom, zasypianiu. Niemal wszystko mogło sprowokować rozmowę na ten temat: widok białego, zmrożonego pióropusza nad Czarnobylem, przyjazd ze stacji polarnej obciążonego kostkami lodu automatycznego rovera, chmury na porannym niebie. Widząc takie czy inne zjawisko, mawiali: “To doda nieco ciepła do atmosfery”, albo: “Czy sześciofluoroetan nie nadawałby się do oranżerii?”.

Niemal po każdym takim zdaniu rozpoczynał się spór o techniczne aspekty terraformowania. Czasami, gdy temat pojawiał się wieczorami w Underhill, rozmowa o kwestiach technicznych zmieniała się w dysputę filozoficzną, co niejednokrotnie prowadziło do długich i zażartych kłótni.

Oczywiście, debata nie ograniczała się do Marsa. Dyskutowano na ten temat zarówno w ośrodkach politycznych — na Bajkonurze, w Houston, Moskwie, Waszyngtonie i nowojorskim biurze do spraw Marsa przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, jak i w agencjach rządowych, redakcjach gazet codziennych, salach konferencyjnych przedsiębiorstw, kampusach uniwersyteckich, barach i domach na całym świecie.

Na Ziemi ludzie zaczęli używać w dyskusjach nazwisk kolonistów jako swego rodzaju symboli dla określenia różnych stanowisk i koloniści oglądając wiadomości z rodzimej planety, często słyszeli, jak ludzie mówią, że na przykład popierają opcję Clayborne’a albo są przychylnie nastawieni wobec programu Russella. Tego typu stwierdzenia przypominały grupie o ich ogromnej sławie na Ziemi i o tym, że jako postacie stałego serialu telewizyjnego wciąż mają wpływ na widzów. A przecież koloniści tak bardzo chcieli zapomnieć o nieprzerwanych transmisjach wideo, zwłaszcza że po nawale specjalnych poświęconych im programów telewizyjnych i wywiadów, towarzyszącym lądowaniu na Czerwonej Planecie, pragnęli się po prostu skupić na pracy, na codzienności życia na Marsie. Kamery jednak wciąż były włączone, nagrywały taśmę za taśmą i przesyłały je na Ziemię, gdzie czekały nieprzeliczone rzesze wielbicieli przedstawienia.

W każdym razie na temat terraformowania niemal każdy mieszkaniec Ziemi miał swoje zdanie. Badania opinii publicznej wskazywały, że najwięcej osób popiera “program Russella”, czyli plany Saxa, który chciał przekształcać planetę na wszelkie możliwe sposoby i tak szybko, jak tylko się da. Stanowiący mniejszość przedstawiciele rozmaitych ugrupowań popierających koncepcję Ann, że nie należy niczego zmieniać w atmosferze i powierzchni planety, byli natomiast bardziej stanowczy i porywczy. Posługiwali się zresztą mocnym argumentem, twierdząc, że nie wolno dopuścić do terraformowania Marsa, ponieważ z pewnością odbije się to na polityce antarktycznej, a może nawet na całej polityce ziemskiej związanej ze środowiskiem naturalnym. Przeprowadzone na Ziemi badania opinii publicznej na temat pozostałych koncepcji wykazały też, że wielu zwolenników ma Hiroko i jej projekty dotyczące farmy; powstała również spora grupa bogdanowistów, od nazwiska Arkadego, który przesyłał na ojczystą planetę wiele kaset z widoczkami z Fobosa. Trzeba przyznać, że , jego” księżyc wyglądał rzeczywiście wspaniale, był prawdziwą kopalnią pomysłów architektonicznych i technicznych. Na Ziemi nowe hotele i centra handlowe już zaczęły naśladować niektóre z fobosjańskich koncepcji, a więc również w dziedzinie architektury powstał prąd zwany bogdanowizmem. Był podobny do innych ruchów o tej samej nazwie, tyle że mniej się koncentrował na proponowanych przez ognistowłosego Rosjanina społecznych i ekonomicznych reformach porządku świata.

Natomiast na Marsie terraformowanie było głównym tematem niemal wszystkich dyskusji i sprzeczek odgrywanych przez kolonistów przed kamerami — na tej największej scenie publicznej. Niektórzy jednak buntowali się, unikali kamer i odmawiali udzielania wywiadów.

— Właśnie od tego chciałem uciec, kiedy zdecydowałem się tu przylecieć — powtarzał Iwao, asystent Hiroko, i sporo osób się z nim zgadzało.

Większości osadników stała obecność ziemskich mediów była jednak zupełnie obojętna, a kilku chyba nawet lubiło tę popularność. Na przykład cotygodniowy program Phyllis nadawany był na cały świat jednocześnie przez chrześcijańskie stacje kablowe i kanały ekonomiczne. Cokolwiek jednak myśleli na ten temat poszczególni koloniści, dla wszystkich zaczynało być oczywiste, że coraz więcej ludzi na Ziemi i na Marsie uważa terraformowanie za konieczne i pożądane. Nie zadawano już pytania: “czy”, ale “kiedy” i “w jakim stopniu”.

Wśród samych osadników panowało prawie powszechne przekonanie, że należy rozpocząć omawianie planowanych zmian. Bardzo niewiele osób opowiadało się po stronie Ann: oczywiście Simon, może Ursula i Sasza, może Hiroko, na swój sposób John i ostatnio również Nadia. Przeciwników terraformowania nazywano na Ziemi “czerwonymi”, ale dla tamtych z konieczności był on problemem czysto teoretycznym, pewną postawą estetyczną. Najsilniejszym argumentem tej grupy, podkreślanym także przez Ann w komunikatach na Ziemię, była hipotetyczna możliwość istnienia życia na Marsie.

— Jeśli tu istnieje jakieś życie — mówiła Ann — radykalna zmiana klimatu może je bezpowrotnie zniszczyć. Nie powinniśmy ryzykować, póki nie rozstrzygniemy tej kwestii. To byłoby nienaukowe, a co gorsza niemoralne!

W tej jednej kwestii zgodziło się z nią nadspodziewanie wiele osób, wśród nich wielu członków ziemskich towarzystw naukowych mających bezpośredni wpływ na opinie UNOMY — komitetu do spraw Marsa przy ONZ — której bezpośrednio podlegała kolonia. Za każdym razem, gdy Sax słyszał tezę o życiu na planecie, gwałtownie mrugał oczyma.

— Nie ma najmniejszej przesłanki na potwierdzenie hipotezy, że na powierzchni istnieje czy też istniało kiedykolwiek jakiekolwiek życie — mawiał spokojnie. — Jeśli naprawdę tu jest, musi się znajdować gdzieś pod powierzchnią, na przykład pod stożkami wulkanów. Ale nawet gdyby tam było, moglibyśmy go szukać przez tysiące lat i nigdy nie znaleźć. Nigdy też nie będziemy pewni na sto procent, że szukaliśmy już wszędzie… Czekanie, aż dowiemy się na pewno, że tu nie ma życia, co większość uważało za pewnik, w praktyce oznacza całą wieczność. I to z powodu jakiejś mglistej i naprawdę mało prawdopodobnej możliwości istnienia życia, któremu terraformowanie i tak z pewnością tak od razu nie zagraża.

— Ależ oczywiście, że zagraża — odparowała Ann. — Może rzeczywiście nie od razu, ale w końcu wieczna zmarzlina stopnieje, w nieodwracalny sposób zmieniając hydrosferę, a ocieplenie klimatu, woda i ziemskie formy życia — bakterie, wirusy, glony, skażą wszystko. Może nie natychmiast, ale z pewnością w końcu tak właśnie się stanie. Nie możemy tego zaryzykować.

Sax wzruszył ramionami.

— Ależ mówimy tylko o potencjalnie istniejącym życiu, a jego prawdopodobieństwo jest naprawdę bardzo małe… Przez pierwsze stulecia terraformowanie z pewnością nie będzie stanowiło żadnego niebezpieczeństwa. A w tym czasie przypuszczalnie zdołamy je zlokalizować i ochronić.

— Chyba że nie uda nam się go odszukać.

— A więc ma nas powstrzymać jakieś mało prawdopodobne życie, którego możemy w ogóle nigdy nie znaleźć? Tym razem Ann wzruszyła ramionami.

— Niestety, musimy tak postąpić, chyba że masz zamiar zdeklarować się jako zwolennik niszczenia życia na innych planetach tylko dlatego, że na razie nie potrafimy go zlokalizować. I nie zapominaj o jeszcze jednej kwestii: gdybyśmy odkryli tutaj jakiekolwiek formy życia, byłoby to największe odkrycie w historii ziemskiej cywilizacji. Fakt ten miałby niewyobrażalne wręcz znaczenie dla rozstrzygnięcia problemu częstotliwości występowania życia w kosmosie. Przecież poszukiwanie życia jest jednym z głównych powodów, dla których wyruszyliśmy w tę podróż!

— Cóż — odparł Sax — tymczasem nasze życie, które z pewnością istnieje, jest narażone codziennie na niezwykle wysoką radiację. Jeśli nie zrobimy czegoś, aby ją zmniejszyć, prawdopodobnie nie przeżyjemy tu zbyt długo. Potrzebujemy gęstszej atmosfery, aby zatrzymała przynajmniej część promieniowania.

Nie była to wprawdzie odpowiedź na zastrzeżenia Ann, ale Sax wiedział, że jest to najpoważniejszy argument przemawiający za terraformowaniem. Miliony ludzi na Ziemi chciało przylecieć na Marsa, do tego nowego Dzikiego Zachodu, gdzie życie znowu było przygodą; zarówno prawdziwe, jak i fałszywe listy kandydatów czekających na emigrację krążyły wśród ludzi i wydłużały się z dnia na dzień. Nikt jednak nie chciał mieszkać w świecie, w którym nie było ucieczki przed mutagennym promieniowaniem i prawdziwa chęć uczynienia planety bezpieczną dla istot ludzkich była u większości osób silniejsza niż pragnienie ochrony i zachowania w stanie niezmienionym martwego świata czy też obrony hipotetycznego życia. Zwłaszcza że całe setki naukowych autorytetów zapewniały, iż w ogóle nie może ono istnieć na Marsie.

Wyglądało więc na to, że mimo zalecanej przez wielu roztropności terraformowanie prędzej czy później się rozpocznie. W celu podjęcia ostatecznej decyzji zebrał się również wyznaczony do tych spraw podkomitet UNOMY, a na Ziemi zaczął się upowszechniać pogląd, że przekształcanie Czerwonej Planety jest po prostu kolejnym krokiem w nieuniknionym postępie, częścią naturalnego porządku rzeczy. Oczywistym przeznaczeniem.

Na Marsie jednakże temat ten był ważniejszy i pilniejszy, stanowił nie tyle dylemat filozoficzny, co kwestię przeżycia. Tutaj rzeczywistym problemem było trujące lodowate powietrze i przyjmowane codziennie przez ludzi potężne dawki promieniowania. Sporo nastawionych przychylnie do terraformowania kolonistów zgromadziło się wokół Saxa i była to grupa najbardziej radykalna — nie tylko chciała przekształcać planetę, ale w dodatku pragnęła zacząć te działania tak szybko, jak to tylko możliwe. Nikt nie był pewien, co to oznacza w praktyce, szacowano, że czas potrzebny na stworzenie “środowiska odpowiedniego dla istot ludzkich” może się kształtować od stu lat do dziesięciu tysięcy (opinie najbardziej krańcowe to trzydzieści lat według Phyllis i sto tysięcy lat zdaniem Iwao).

— Bóg dał nam tę planetę, abyśmy stworzyli tu nowy Eden — powtarzała często Phyllis, na co Simon odpowiadał:

— Jeśli wieczna zmarzlina się stopi, będziemy mieszkać w zrujnowanym świecie i wielu z nas zginie.

Wysuwano argumenty niemal z wszystkich dziedzin nauki: rozprawiano o stopniu zasolenia, procencie nadtlenków i poziomie promieniowania, o wyglądzie powierzchni, o możliwych śmiertelnych mutacjach genetycznie stwarzanych mikroorganizmów, i tak dalej niemal bez końca.

— Możemy próbować modelować Marsa — twierdził Sax — ale tak naprawdę nigdy nam się nie uda wymodelować go właściwie. Planeta jest zbyt duża i istnieje tu zbyt wiele czynników, przy czym o wielu z nich nie mamy najmniejszego pojęcia. Ale to, czego się nauczymy podczas naszych prób, przyda się potem przy kontrolowaniu klimatu Ziemi, pomoże uniknąć globalnego ocieplenia albo przyszłej ery lodowcowej. To jest eksperyment zakrojony na wielką skalę. Będzie trwał nieprzerwanie, a wyniku nikt nie potrafi przewidzieć aż do końca. Ale taka jest nauka.

Ludzie kiwali na to głowami.

Arkady jak zawsze rozważał problem z politycznego punktu widzenia.

— Nigdy nie staniemy się samowystarczalni, jeśli nie rozpoczniemy przekształcania planety — zauważył kiedyś. — Potrzebujemy terraformowania, aby uczynić ten świat absolutnie naszym, aby mieć materialną podstawę do niezależności politycznej.

Na tego rodzaju stwierdzenia słuchacze przeważnie odpowiadali grymasami zniechęcenia, ale z wypowiedzi Saxa i Arkadego można było wywnioskować, że ci dwaj są swego rodzaju cichymi sojusznikami, a razem stanowili naprawdę potężną siłę. Na nowo więc wybuchały spory, i tak bez końca.

Underhill było już prawie ukończone; stało się żywą i na ogół samowystarczalną osadą. Koloniści mogli teraz zrobić następny krok, musieli tylko zdecydować, jaki ma on być. Większość chciała terraformować planetę. Padało sporo propozycji co do tego, w jaki sposób rozpocząć proces, każda opinia miała swoich zwolenników, zwykle wśród ewentualnych wykonawców. Terraformowanie było koncepcją tak bardzo pociągającą również i dlatego, że każda dyscyplina nauki mogła się w jakiś sposób przyczynić do całego przedsięwzięcia. Zapewne między innymi i z tego powodu miało tak szerokie poparcie. Alchemicy dyskutowali o fizycznych i mechanicznych sposobach ogrzania atmosfery, klimatolodzy rozważali możliwości wpływania na pogodę, ekipa biosferyczna tworzyła teorie testowania układów ekologicznych, a biotechnolodzy już pracowali nad stworzeniem nowych mikroorganizmów: zmieniali, mutowali i rekombinowali geny z glonów, metanogenów, cyjanobakterii i porostów, próbując wyhodować organizmy zdolne przeżyć na obecnej powierzchni Marsa albo pod nią. Kiedy pewnego dnia zaprosili Arkadego, aby mu pokazać, co robią, Nadia postanowiła pójść razem z nim.

W tak zwanych “marsjańskich słojach”, czyli zbiornikach, w których sztucznie wytworzono tutejsze środowisko naturalne, znajdowało się kilka prototypowych GEM-ów. Ten angielski skrót oznaczał organizmy przystosowywane za pomocą inżynierii genetycznej do życia, w tym przypadku do życia na Marsie. Największym “słojem” był jeden ze starych kesonów stojących na parkingu przyczep. Otworzyli go, narzucili na dno regolitu i znów zaplombowali. Pracowali wewnątrz niego metodą teleoperacji i z następnej przyczepy oglądali na ekranach rezultaty swoich działań. Przyrządy pomiarowe nieprzerwanie rejestrowały dane, a ekrany wideo pokazywały, co się dzieje w środku. Arkady z uwagą obejrzał po kolei każdy ekran, nie było zbyt wiele do oglądania: znajdowały się tu jedynie pierwsze kwatery kolonistów pokryte plastikowymi sześcianikami wypełnionymi czerwoną ziemią oraz ramiona robotów, których podstawy zgromadzono przy ścianach. W kilku miejscach na glebie widoczne było błękitnawe narośle.

— To jest nasze największe dotychczasowe osiągnięcie — oznajmił Wład. — Ale wciąż nie jest do końca areofiliczne. — Geny organizmów selekcjonowali według licznych skrajnych właściwości, między innymi wytrzymałości na zimno, braku zapotrzebowania na wodę, odporności na promieniowanie ultrafioletowe, tolerancji na sole, niewielkiego zapotrzebowania na tlen, przystosowania do środowiska skalnego albo glebowego. Żaden pojedynczy ziemski organizm nie posiadał tych wszystkich cech razem, a te, które miały ich większość, zwykle bardzo powoli się rozwijały. Genetycy rozpoczęli jednak działania, które Wład nazywał programem “mieszania i doboru”, i ostatnio udało im się wyhodować pewną odmianę cyjanofitu, nazywanego nowym rodzajem sinicy. — Nie rośnie zbyt prędko, ale też szybko nie umiera, więc to już coś. — Nazwali go areophyte primares, ale pospolicie określany był jako glon z Underhill. Teraz chcieli poznać opinie specjalistów na jego temat i w związku z tym przygotowali próbkę, którą zamierzali przesłać UNOMA.

Nadia zauważyła, że Arkady opuszczał park maszynowy niezwykle podniecony wizytą, a wieczorem oznajmił przy kolacji:

— Powinniśmy sami podjąć decyzję i jeśli większość opowie się za terraformowaniem, zacząć działać.

Maja i Frank natychmiast się obrazili i, rzecz jasna, większość pozostałych również poczuła się nieswojo. Maja koniecznie chciała zmienić temat i sytuacja zrobiła się niezręczna. Następnego ranka wraz z Frankiem przyszła do Nadii, aby porozmawiać o Arkadym. Jak się okazało, oboje z Frankiem poprzedniego dnia późnym wieczorem próbowali już z nim poważnie pomówić.

— Roześmiał nam się w twarz! — krzyknęła Maja. — Wszystkie próby przekonania go spełzły na niczym!

— To, co Arkady proponuje, może się okazać bardzo niebezpieczne — oświadczył Frank. — Jeśli otwarcie zlekceważymy instrukcję ONZ, niewykluczone, że mogą nawet przysłać tu kogoś, aby zabrał naszą grupę i odesłał ją do domu, a potem zastąpią nas ludźmi, którzy będą przestrzegali prawa… Rozumiesz, chodzi mi o to, że skażenie biologiczne tego środowiska jest w tej chwili po prostu nielegalne i nie mamy prawa tego ignorować. Tak stanowi międzynarodowy traktat, który wyraża opinię całej ludzkości na temat tej planety.

— Możesz z nim o tym pogadać? — spytała Maja.

— Mogę — odparła Nadia. — Ale wątpię, czy to coś da.

— Proszę cię, Nadiu, przynajmniej spróbuj. Mamy dosyć problemów i bez tego.

— Spróbuję, pewnie.

Jeszcze tego popołudnia Nadia odbyła rozmowę z Arkadym. Znajdowali się akurat na Drodze Czarnobylskiej i wracali do Underhill. Nadia poruszyła subtelnie ten temat i zasugerowała, że dobrze byłoby cierpliwie poczekać.

— To tylko kwestia czasu, a Narody Zjednoczone i tak przychylą się do twojego poglądu — dodała.

Zatrzymał się i podniósł jej kaleką rękę.

— Jak dużo czasu mamy twoim zdaniem? — spytał. Wskazał na zachodzące słońce. — Jak długo proponujesz czekać? Na nasze wnuki? Nasze praprawnuki? Nasze prapraprawnuki, ślepe jak jaskiniowe ryby?

— Daj spokój — odparła Nadia, uwalniając rękę — ty rybo jaskiniowa.

Arkady roześmiał się.

— Ale moje pytanie było poważne. Nie mamy przed sobą wieczności i byłoby miło samemu zobaczyć pierwsze zmiany.

— Nawet jeśli tak, dlaczego nie poczekać jeszcze rok?

— Ziemski czy marsjański?

— Marsjański. Zróbmy pomiary, obserwujmy wszystkie pory roku jedną po drugiej… Daj Organizacji czas do namysłu.

— Nie potrzebujemy pomiarów, robiono je tu od lat.

— Rozmawiałeś o tym z Ann?

— Nie. No… w pewnym sensie. Ona się nie zgadza.

— Wiele osób jest przeciwnych. Może w końcu się zgodzą, ale będziesz musiał jakoś ich przekonać. Nie możesz po prostu machnąć ręką na głosy sprzeciwu, bo wtedy okażesz się tak samo podły jak ludzie na Ziemi, których zawsze krytykujesz.

Arkady westchnął ciężko.

— Taa…

— No co, nie mam racji?

— Wy cholerni liberałowie.

— Nie wiesz nawet, co to słowo oznacza.

— Oznacza, że masz zbyt miękkie serce, aby kiedykolwiek naprawdę coś zrobić!

Przed nimi znajdował się niski kopiec Underhill. Wyglądał jak świeżo powstały kwadratowy krater, z którego dopiero co na wszystkie strony wypłynęła lawa. Nadia wskazała na widoczną hałdę.

— To moje dzieło. Ty cholerny radykale… — dźgnęła go mocno łokciem w żebra — …nienawidzisz liberalizmu, ponieważ on działa.

Arkady prychnął.

— Ależ tak, działa — zaperzyła się Nadia. — Przynosi efekty, po jakimś czasie, dzięki ciężkiej pracy, bez fajerwerków, bez teatralnych zachowań, ale i bez krzywdy ludzkiej. Bez waszych rewolucji seksualnych oraz całego tego bólu i nienawiści, jakie ze sobą niosą. Dla mnie liczy się tylko to!

— Och, Nadiu. — Arkady otoczył ją ramieniem i znowu ruszyli w kierunku bazy. — Ziemia jest światem idealnie liberalnym. Ale połowa tego świata głoduje i zawsze będzie głodować. Bardzo liberalnie, nie sądzisz?


A jednak Nadii najwyraźniej udało się przekonać Arkadego. Już nie domagał się podjęcia jednostronnej decyzji, aby wypuścić nowe GEM-y na powierzchnię Marsa, i poprzestał na propagowaniu swojego programu upiększania świata, spędzając wiele czasu u alchemików, gdzie wraz z nimi próbował wytwarzać kolorowe cegły i szkło. Nadia spotykała się z nim niemal codziennie przed śniadaniem na porannym pływaniu; wspólnie z Johnem i Mają zajmowali tor w płytkim basenie, który wypełniał w całości jedną z podziemnych komór, i odbywali dziarski i wesoły trening, przepływając tysiąc albo dwa tysiące metrów. John prowadził w sprincie, Maja była dobra na dłuższe dystanse, a Nadia podążała za nimi, ponieważ okaleczona ręka znacznie ograniczała jej swobodę ruchów. Pływali, popatrując przez okulary na betonowe dno w kolorze nieba, niczym stadko delfinów pozostawiając za sobą spienioną, pluskającą wodę.

— Motylek jest wręcz stworzony dla tej grawitacji — zauważył John z uśmiechem, mając na myśli styl, w którym mogli niemal ślizgać się po powierzchni wody.

Śniadania po tych ćwiczeniach były przyjemne, ale zawsze wydawały się za krótkie, a potem na resztę dnia rzucali się w zwykły kołowrót pracy i Nadia rzadko widywała Arkadego aż do wieczora przy kolacji lub jeszcze później.

Pewnego dnia Sax, Spencer i Rya skończyli budowę automatycznej wytwórni wiatraków grzejnych Saxa i chcąc przetestować ich działanie zwrócili się do UNOMY z prośbą o wydanie zgody na rozmieszczenie tysiąca takich urządzeń w pobliżu równika. Ta liczba wiatraków powinna dodać jakieś dwa razy więcej ciepła do atmosfery, niż dawał Czarnobyl. Pojawiło się pytanie, czy będą w stanie odróżnić to dodatkowe ciepło od istniejących wahań sezonowych, ale jak oznajmił Sax, nie dowiedzą się tego, póki nie spróbują.

Oczywiście, natychmiast rozgorzała na nowo kłótnia na temat terraformowania. Ann zareagowała nadspodziewanie gwałtownie, nagrała na taśmę długą wypowiedź i wysłała ją do członków komitetu wykonawczego UNOMY oraz do narodowych biur do spraw Marsa wszystkich państw, które były aktualnie w komitecie, i w końcu do Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Jej wystąpienie wywołało gorącą dyskusję, od wszelkich możliwych kręgów politycznych aż po prasę brukową i telewizję; media potraktowały je jako najnowszy odcinek “czerwonej” opery mydlanej. Ann nagrała i wysłała swoją wiadomość w tajemnicy przed wszystkimi, więc koloniści dowiedzieli się o niej dopiero wtedy, gdy jej fragmenty zostały pokazane w ziemskiej telewizji. W następnych dniach zajęto się oświadczeniem Ann niemalże na całej Ziemi: zwołano nadzwyczajne posiedzenia rządów, konferencja w Waszyngtonie przyciągnęła dwadzieścia tysięcy osób, napisano i wydano całe mnóstwo fachowych broszur i artykułów, a we wszystkich telewizyjnych programach naukowych pojawiły się komentarze. Nieco szokująca była siła tych reakcji i niektórym kolonistom nie spodobało się, że Ann działa za ich plecami. Phyllis poczuła się nawet osobiście urażona.

— Poza wszystkim, to nie ma sensu — oświadczył Sax, jak zwykle po swojemu mrugając gwałtownie oczyma. — Czarnobyl już wypuszcza w atmosferę prawie tak samo dużo ciepła jak wiatraki, a ona jakoś dotąd na to nie narzekała.

— Ależ narzekała — odparła Nadia. — Po prostu nikt jej nie słuchał.

W komitecie UNOMA nadal kontynuowano dyskusję, a jednocześnie na Marsie tego dnia po kolacji grupa praktycznie nastawionych naukowców postanowiła szczerze porozmawiać z Ann. Wielu innych kolonistów przyszło tam również; chcieli być świadkami tej konfrontacji. Główna jadalnia Underhill zajmowała cztery komory, których ścianki działowe zostały usunięte i zastąpione filarami nośnymi, było to więc spore pomieszczenie wypełnione dziesiątkami krzeseł i roślinami w donicach. W powietrzu fruwali potomkowie ptaków z Aresa, a ostatnio sala również się rozjaśniła, ponieważ na całej północnej ścianie wykuto okna, które dawały widok na parterowe atrium zapchane najrozmaitszą roślinnością. Pomieszczenie było dość obszerne i przynajmniej połowa kolonistów akurat jadła kolację, kiedy rozpoczęło się spotkanie.

— Dlaczego nie przedyskutowałaś tego z nami? — spytał Spencer. Ann popatrzyła na niego tak, że odwrócił wzrok.

— A niby dlaczego miałabym to z wami konsultować? — spytała, zwracając się do Saxa. — Przecież jest oczywiste, co sądzicie na ten temat, omawialiśmy to przedtem mnóstwo razy bez rezultatu, a nic, co powiedziałam w swoim wystąpieniu, dla was nie ma żadnego znaczenia. Siedzicie tutaj w norach, przeprowadzając swoje eksperymenciki i bawiąc się jak dzieci, które podnieciły się lekcją chemii i zaczęły w piwnicy prowadzić własne badania. A przecież prawdziwy świat znajduje się na zewnątrz, za waszymi drzwiami. Świat, w którym formy powierzchniowe są sto razy większe niż ich odpowiedniki na Ziemi i tysiąc razy starsze, świat, w którym wszędzie widzimy ślady powstawania Układu Słonecznego i zapisaną w materii, niemal nie zmienioną przez ostatni miliard lat historię rozwoju tej planety. A wy po prostu zamierzacie to wszystko zniszczyć. I w dodatku nawet nie stać was, by się uczciwie przyznać, co chcecie zrobić. Bo przecież moglibyśmy żyć tutaj i badać planetę, nie zmieniając jej — moglibyśmy to robić z niewielką szkodą dla nas samych. Trzeba tylko pogodzić się z maleńkimi niedogodnościami. Cała ta dyskusja o radiacji jest gówno warta i dobrze o tym wiecie. Jej poziom na zewnątrz wcale nie jest aż tak wysoki, aby motywować tym całkowitą zmianę środowiska. Po prostu chcecie to zrobić, ponieważ zdaje wam się, że umiecie. Pragniecie spróbować i zobaczyć, co z tego wyjdzie — jakby to była jakaś cholerna piaskownica na placu zabaw, postawiona specjalnie dla was, żebyście mogli sobie w niej pogrzebać. Wielki słój marsjański! Gdzie tylko możecie, szukacie usprawiedliwień, ale to jest spaczone podejście, a przede wszystkim to nie jest prawdziwa nauka!

Podczas tej tyrady twarz Ann robiła się coraz bardziej purpurowa. Nadia nigdy nie widziała Ann tak wściekłej. Zwykła maska rzeczowości, którą nakładała, by ukryć swoją gorycz i gniew, teraz spadła. Ann aż drżała ze złości, z trudem formułując zdania. W całym pomieszczeniu zapadła śmiertelna cisza.

— To nie jest nauka, mówię wam! — krzyczała Ann. — To tylko zabawa. I dla tej zabawy zamierzacie zatrzeć znaki historii, zniszczyć czapy polarne, kanały, dna kanionów — cały ten piękny i czysty świat. Zupełnie bez powodu!!!

Znów zapadła przeraźliwa cisza; nikt się nawet nie poruszył — przypominali galerię kamiennych posągów. Szumiały jedynie wentylatory.

Po chwili ostrożnie zaczęli popatrywać na siebie. Simon ruszył ku Ann i wyciągnął ku niej rękę. Powstrzymała go tak zimnym i bezwzględnym spojrzeniem, że zapewne poczuł się, jak gdyby siedział na powierzchni Marsa w samej bieliźnie. Poczerwieniał i skulony wrócił na swoje miejsce.

Wtedy podniósł się Sax Russell. Wyglądał tak samo jak zwykle, może tylko był trochę bardziej zarumieniony, ale to był ten Sax co zawsze: łagodny, spokojny, mały człowieczek mrużący po sowiemu oczy. Odezwał się, a jego głos był cichy, beznamiętny i suchy, jakby Sax odczytywał na wykładzie jakiś fragment z podręcznika termodynamiki albo wyliczał pierwiastki z tablicy Mendelejewa.

— Piękno Marsa istnieje w ludzkich umysłach — rozpoczął zwykłym beznamiętnym tonem, nawykłym do wymieniania faktów i wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. — Bez obecności istot ludzkich ta planeta stanowi zaledwie zbiór atomów, nie różniący się od jakiejkolwiek innej przypadkowej drobiny materii we wszechświecie. To myją rozumiemy i my nadajemy jej znaczenie. Przez stulecia, gdy podnosiliśmy oczy na nocne niebo i patrzyliśmy, jak Mars wędruje wśród gwiazd. W te wszystkie noce, gdy obserwowaliśmy go przez teleskopy, gdy spoglądaliśmy na jego maleńką tarczę, gdy próbowaliśmy dostrzec kanały porównując albedo. Pomyślcie o wszystkich tych głupich powieściach science fiction z potworami, dziewicami i umierającymi cywilizacjami. I o wszystkich tych naukowcach, którzy studiowali i studiują dane. Albo o nas tutaj. To właśnie czyni ten świat pięknym. A nie bazalt i tlenki.

Przerwał na chwilę, aby przyjrzeć się reakcji słuchaczy. Nadia przełknęła ślinę. To było niesamowite przeżycie: słyszeć takie słowa wypowiadane przez Saxa Russella tym samym suchym tonem, którego używał do analizowania wykresów. Zbyt niesamowite!

— Skoro już się tu znaleźliśmy — kontynuował — nie wystarczy… tylko grzebać się pod dziesięciometrową warstwą gleby i badać skały. To też jest nauka, i owszem, i to nauka bardzo potrzebna. Jednak prawdziwa nauka jest czymś znacznie głębszym. Jest częścią wielkiego ludzkiego przedsięwzięcia, na które składa się droga do gwiazd, przystosowywanie istot ludzkich do życia na innych planetach, ale i dostosowanie się tych planet do nas. Nauka to tworzenie. Brak śladów życia tutaj i brak jakichkolwiek odkryć po pięćdziesięciu latach od rozpoczęcia programu SETI wskazują na fakt, że życie w kosmosie jest czymś niezmiernie rzadkim, a inteligentne życie jeszcze rzadszym. A poza tym całe znaczenie wszechświata, cały sens jego piękna zawiera się w świadomości inteligentnego życia. To my jesteśmy świadomością wszechświata i nasze zadanie polega na tym, by to życie rozsiać wszędzie, gdzie tylko możemy, aby wszystko zobaczyć i żyć we wszelkich możliwych miejscach kosmosu. Zbyt niebezpieczne jest ograniczanie świadomości wszechświata tylko do jednej jedynej planety, z którą w każdej niemal chwili może się stać coś złego i która wtedy zabierze je ze sobą w niebyt. Teraz jesteśmy na dwóch światach, nawet na trzech, jeśli liczyć Księżyc. I możemy przekształcić ten świat, aby uczynić go bezpieczniejszym dla życia. Zmienianie tej planety nie zniszczy jej. Odczytywanie jej przeszłości być może stanie się trudniejsze, ale jej piękno nie zniknie. Jeśli powstaną jeziora, lasy albo lodowce, czy w jakiś sposób pomniejszą piękno Marsa? Nie sądzę. Wydaje mi się, że tylko uwydatnią go. Wzbogacą go o życie, najpiękniejszy fenomen ze wszystkich. Żadna forma życia nie rozbije Tharsis ani nie wypełni Marineris. Mars zawsze pozostanie Marsem, planetą inną niż Ziemia, chłodniejszą i dzikszą. Ale może pozostać Marsem i jednocześnie stać się czymś nam bliskim. I taki będzie. Tak już jest z ludzkim umysłem: jeśli można coś zrobić, trzeba to zrobić. Potrafimy przekształcić Marsa i zbudować go tak, jak się buduje katedrę, by stał się pomnikiem ku chwale ludzkości i kosmosu. Możemy to zrobić, a więc to zrobimy. Toteż… — Podniósł znacząco dłoń, jak gdyby usatysfakcjonowany faktem, że analiza została poparta danymi na wykresie, jak gdyby wcześniej zbadał układ okresowy pierwiastków, a teraz nagle odkrył, że miał rację. — Możemy równie dobrze zacząć od zaraz.

Popatrzył na Ann i wszystkie oczy podążyły za jego wzrokiem. Jej usta były mocno zaciśnięte, ramiona opadły. Wiedziała, że została pokonana.

Wzruszyła ramionami, jakby strząsała z siebie pelerynę z kapturem, wielki pancerz, który przytłaczał ją całą. Monotonnym, martwym głosem, którego zwykle używała, kiedy była zdenerwowana, Ann powiedziała:

— Sądzę, że zbyt wysoko cenisz świadomość, a skałę za nisko. Nie jesteśmy władcami wszechświata. Stanowimy tylko jego niewielką cząstkę. Możliwe, że jesteśmy jego jedyną świadomością, ale być świadomością wszechświata nie oznacza zmieniania wszystkiego na swoje podobieństwo, na własny lustrzany obraz. Oznacza raczej dostosowywanie się do świata takiego, jakim jest, i otaczanie go szacunkiem. — Napotkała łagodne spojrzenie Saxa i wykrzyknęła w ostatnim wybuchu goryczy: — Tak naprawdę nigdy nie widziałeś Marsa!

I wyszła z pokoju.


Janet od początku miała włączone wideookulary i nakręciła całą tę wymianę zdań. Phyllis przesłała kopię na Ziemię. W tydzień później podkomitet UNOMY do spraw przemian środowiska naturalnego wyraził zgodę na rozrzucenie wiatraków grzewczych.


Plan polegał na tym, aby opuszczać je ze sterowców. Arkady natychmiast się zgłosił do pilotowania, traktując to jako coś w rodzaju nagrody za swoją pracę na Fobosie. Maja i Frank bynajmniej nie poczuli się nieszczęśliwi na myśl, że dzięki temu Arkady może zniknąć z Underhill na następny miesiąc albo dwa, więc natychmiast przydzielili mu maszynę. Miał podryfować na wschód, wykorzystując wiatry dominujące, co jakiś czas obniżać lot i umieszczać wiatraki w korytach kanałów i na zewnętrznych ścianach kraterów, ponieważ w tych miejscach często wiały silne wichury. Nadia po raz pierwszy usłyszała o tej wyprawie, dopiero kiedy Arkady przybiegł ją zawiadomić.

— Brzmi nieźle — odrzekła.

— Chcesz mi towarzyszyć? — spytał.

— Dlaczego nie — szepnęła. Utracony palec zapiekł.


Sterowiec, którym polecieli, był największym, jaki kiedykolwiek zbudowano; specjalnie zaprojektowany na potrzeby ich planety model skonstruowały niemieckie zakłady Friedrichshafen Nach Einmal w 2029 roku i dopiero co przysłano go na Marsa. Nazywał się “Grot Strzały”, miał skrzydła o rozpiętości stu dwudziestu metrów, sto metrów długości oraz czterdzieści metrów wysokości. Wewnętrzny szkielet kadłuba wykonany został z jakiegoś ultralekkiego materiału, a przy końcu każdego skrzydła i pod gondolą znajdowały się turbośmigła napędzane małymi plastikowymi silnikami, którym energii dostarczały baterie słoneczne umieszczone nad górną powierzchnią powłoki.

Gondola w kształcie ołówka rozciągała się niemal na całą długość maszyny, ale w środku było o wiele mniej miejsca niż Nadia się spodziewała, ponieważ sporą część pomieszczenia wypełniał w tej chwili ładunek wiatraków. W chwili startu Arkady i Nadia mieli do dyspozycji jedynie kabinę pilota, dwa wąskie łóżka, maleńką kuchenkę, jeszcze mniejszą toaletę i wąziutki korytarzyk łączący wszystkie pomieszczenia. Było dość ciasno, ale na szczęście obie burty gondoli zaopatrzono w okna, które mimo częściowego zatarasowania przez wiatraki i tak dawały im sporo światła i nie najgorszą widoczność.

Start odbywał się bardzo powoli. Za pomocą dźwigienki w kabinie pilota Arkady popuścił liny zwisające z trzech masztów cumowniczych. Turbośmigła zaskoczyły ciężko, ale trudno się było dziwić, skoro mieli do czynienia z powietrzem o gęstości zaledwie dwunastu milibarów. Kokpit poruszał się wolno to w górę, to w dół, wyginając się wraz z wewnętrznym kadłubem, a każdy podskok w górę trochę bardziej oddalał sterowiec od ziemi. Dla kogoś, kto był przyzwyczajony do pojazdów rakietowych, start tej maszyny był przekomiczny.

— Ustawmy kurs na trzy koma sześćdziesiąt i przed odlotem rzućmy okiem na Underhill — zaproponował Arkady, kiedy znaleźli się mniej więcej pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią. Przechylił statek i powoli zatoczyli szeroki łuk, patrząc w okno od strony Nadii. Widok, jaki ukazał się ich oczom — ścieżki, wykopy, hałdy regolitu, plamy głębokiej, ciemnej czerwieni kontrastujące z rdzawopomarańczową płaszczyzną równiny — przypominał krainę, którą nawiedził jakiś apokaliptyczny smok i wielkimi szponiastymi pazurami darł glebę raz za razem, aż poranił ją do krwi. Underhill tkwiło pośrodku tych skaleczeń i samo w sobie stanowiło piękny widok: lśniący na tle ciemnoczerwonego kwadratu klejnot ze szkła i srebra, z ledwie widoczną pod kopułą zielenią. Z osady wychodziły drogi na wschód do Czarnobyla i na północ do kosmicznych lądowisk. Nieopodal połyskiwała kopuła oranżerii i rozciągał się parking przyczep…

— Dzielnica alchemików nadal wygląda jak grupa baraków na Uralu — zauważył Arkady. — Trzeba będzie coś z tym zrobić. — Wyprowadził sterowiec na prostą i skierował go na wschód, z wiatrem. — Czy powinienem pokierować nas nad Czarnobyl i złapać prąd wstępujący?

— Może sprawdźmy, co ta zabawka potrafi zrobić sama — zaproponowała Nadia. Czuła się lekka, jak gdyby wodór z balonów wypełnił również ją samą. Widok był zdumiewający. Jakieś sto kilometrów przed nimi majaczył zamglony horyzont, a wszędzie wokół rozciągały się ciągle jeszcze dobrze widoczne zarysy lądu: subtelne wypukłości i wgłębienia równiny Lunae oraz wyższe wzgórza i kaniony pociętego kanałami terenu na wschodzie. — Och, będzie cudownie!

— Tak.

Wydawało się aż dziwne, że wcześniej nie przedsięwzięli takiej eskapady, ale latanie nad powierzchnią Marsa z powodu rzadkiej atmosfery nie było sprawą łatwą. Teraz jednak mieli najnowocześniejsze wyposażenie — ogromny sterowiec o niezwykle lekkiej konstrukcji i powłoce wypełnionej wodorem, gazem, który w marsjańskiej atmosferze nie tylko nie był palny, ale w dodatku również dużo lżejszy od powietrza niż na Ziemi. Wodór i najnowsze superlekkie materiały pozwoliły im zabrać na pokład tak dużo wiatraków, ale to właśnie przez ten ładunek posuwali się nieznośnie niemrawo.

Powoli dryfowali dalej. Cały dzień unosili się nad pofalowaną Lunae Planum, pchani wiatrem na południowy wschód. Przez godzinę czy dwie widzieli na południowym horyzoncie Juventa Chasma, rozpadlinę, która wyglądała jak gigantyczny szyb kopalni. Nieco dalej na wschodzie powierzchnia stawała się żółtawa, mniej było na niej skalnego rumoszu, a leżąca poniżej skała macierzysta wydawała się bardziej nieregularna. Teren ten był jeszcze bogatszy w kratery, duże i małe, o poszarpanych stożkach albo prawie zagrzebane w glebie. To była Ziemia Xanthe, wysoko położony region, topograficznie podobny do wyżyn południowych. Widzieli ją teraz na północy między niskimi równinami Chryse i Isidis. Sterowiec miał przez kilka dni unosić się właśnie nad nią, o ile sprawdzą się prognozy na temat wiejących tam dominujących, stałych wiatrów zachodnich.

Arkady i Nadia posuwali się teraz z niewielką prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Przeważnie lecieli na wysokości około stu metrów, przy której horyzont oddalał się o jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Dzięki powolnemu dryfowi mieli czas obejrzeć dokładnie wszelkie formy terenu; szczególnie zafascynowała ich Xanthe Terra, która zdawała się czymś więcej niż tylko nie kończącym się łańcuszkiem kraterów.

Tego samego popołudnia Nadia pochyliła nos sterowca w dół i obróciła go pod wiatr, a potem opuszczała maszynę, aż znalazła się dziesięć metrów nad ziemią. Wtedy wyrzuciła kotwicę. Statek uniósł się i szarpnął na linie; kotwica wytrzymała i teraz sterowiec ciskał się na wszystkie strony jak ogromny latawiec. Nadia i Arkady przeszli przez całą długość gondoli, a gdy dotarli do pomieszczenia, które Arkady nazwał komorą bombową, Nadia nałożyła jeden z wiatraczków na zaczep wyciągarki.

Wiatrak był niewielkim pudełkiem wykonanym z marsjańskiego magnezu. Na wystającym ze szczytu pręciku znajdowały się cztery pionowe łopatki, ustawione wobec siebie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Całość ważyła około pięciu kilogramów. Zamknęli górny luk przegrody kadłubowej, wypompowali powietrze i otworzyli właz podłogowy. Arkady sterował wyciągiem, spoglądając jednocześnie przez niskie okienko na efekty swej pracy. Zaczepiony wiatrak spadł natychmiast jak ciężarek pionu i uderzył w stwardniały piasek na południowym stoku małego bezimiennego krateru. Rosjanin odczepił hak, wciągnął go z powrotem do przegrody kadłubowej, po czym zamknął dolny luk.

Wrócili do kokpitu i spojrzeli w dół, aby zobaczyć, czy wiatrak pracuje. Stał dokładnie pod nimi — małe pudełko na zewnętrznym zboczu krateru; był lekko przechylony, a cztery szerokie pionowe łopatki kręciły się radośnie. Wyglądał jak anemometr z meteorologicznego zestawu dla dzieci. Na jednej ściance znajdował się element grzejny, widoczna nawet z góry metalowa cewka, która promieniowała ciepłem niby wierzchołek pieca. Przy dobrym wietrze grzejnik mógł osiągnąć temperaturę nawet 200 stopni Celsjusza, co nie było wcale drobnostką, jeśli wziąć pod uwagę otoczenie. Ale…

— Trzeba ich będzie bardzo dużo, aby dało się odczuć różnicę — zauważyła Nadia.

— Jasne, ale każdy kolejny trochę pomaga, nie uważasz? No a poza tym to jest nasze własne, niezależne ciepło i… w dodatku mamy je za darmo. To wiatr zasila grzałki, a fabryki wytwarzające wiatraki ładuje słońce. Według mnie to jest wspaniały pomysł.

Zatrzymali się jeszcze raz tego popołudnia i umieścili na powierzchni planety następne urządzenie, a potem rzucili kotwicę na noc na zawietrznej stronie młodego krateru o poszarpanym stożku. W kuchence mikrofalowej przyrządzili posiłek, a później odpoczywali, leżąc na wąskich łóżkach. To było zupełnie niesamowite uczucie — tak się kołysać na wietrze, jak łódka na cumie: maszyna szarpała się i unosiła, znowu się szarpała i znów się unosiła. Jednak gdy się człowiek przyzwyczaił, kołysanie odprężało i usypiało, wkrótce więc Nadia zasnęła.

Następnego ranka obudzili się przed świtem. Kotwica sterowca zerwała się i maszyna leciała prosto w górę, ku słońcu. Ze stumetrowej wysokości mogli obserwować, jak zacieniony krajobraz pod nimi brązowieje, kiedy przesuwa się terminator planety, a za nim podąża jasne światło dnia, oświetlając wspaniałą mieszaninę jaskrawych skał rzucających długie cienie. Poranny wietrzyk wiał wprost w lewą burtę, więc lecieli pchani na północny wschód ku Chryse, brzęcząc śmigłami na pełnej mocy. Potem nagle ląd pod nimi zapadł się i znaleźli się nad pierwszym z odpływowych kanałów — falistą, nie nazwaną jeszcze doliną na zachód od Shalbatana Vallis. Nadia pomyślała, że to małe łożysko w kształcie litery “S” bez wątpienia musiało zostać wyrzeźbione przez wodę. Jeszcze tego samego dnia minęli kanał i wlecieli nad głębszy i szerszy kanion Shalbatana, gdzie wodne ślady stały się jeszcze bardziej oczywiste: wysepki w kształcie łez, kręte kanały, równiny napływowe, wydmy faliste. Świadectwa wodnej przeszłości planety znajdowały się niemal wszędzie, nasuwając myśl o gigantycznej powodzi, prawdziwym potopie, który stworzył kanion tak wielki, że Grot Strzały wyglądał nad nim zaledwie jak motyl.

Odpływowe kaniony i pogórze między nimi skojarzyły się Nadii z krajobrazem Ameryki z filmów kowbojskich. Przypomniała sobie koryta pozostałe po dawnych rzekach, płaskowzgórza i samotne skały w Monument Valley. Ta okolica Marsa była podobna, tyle że tutaj wszystko było o wiele większe — cztery dni zajął im przelot najpierw nad bezimiennymi kanałami, potem nad Shalbataną, Simudem, Tiu i wreszcie nad Aresem. I wszystkie te doliny musiały powstać za sprawą gigantycznych powodzi, które nagle zalały powierzchnię i potem płynęły miesiącami, z prędkością dziesięć tysięcy razy większą niż pływ Missisipi. Nadia i Arkady rozmawiali o tym, patrząc w dół na mijane kaniony i doszli do wniosku, że bardzo trudno im w ogóle wyobrazić sobie tak olbrzymie powodzie. Teraz jednak w wielkich pustych kanionach nie szalało już nic z wyjątkiem wiatru. Wiatry te były zresztą dość spore, toteż Arkady i Nadia kilka razy dziennie obniżali lot i zrzucali kolejne wiatraki.

Później, na wschód od Ares Vallis, wlecieli ponownie nad gęsto pokryty kraterami teren Xanthe’u. Ziemia znowu wszędzie usiana była kraterami: dużymi, starymi, małymi, nowymi o stożkach zeszpeconych nowszymi, mniejszymi, takimi, których dna podziurawiło trzy albo i pięć małych kraterów, a także tak świeżymi, jakby niemal wczoraj miało miejsce uderzenie meteorytu i tak starymi, że o świcie czy zmierzchu były ledwie widoczne. Sterowiec przeleciał nad Schiaparellim, olbrzymim starym kraterem, szerokim na sto kilometrów. Kiedy wzbili się nad nim w górę, jego koliste ściany znalazły się na linii horyzontu, tworząc idealny pierścień wzgórz biegnący wzdłuż krawędzi świata.

Od tego miejsca zaczęły wiać południowe wiatry i trwało to przez wiele dni. Arkady i Nadia rozpoznali Cassiniego, kolejny wielki stary krater, i unosili się nad setkami mniejszych. Codziennie zrzucali wiele wiatraków, ale równocześnie z każdym przebytym kilometrem uzmysławiali sobie coraz bardziej rozmiary planety i cały projekt zaczął im się wydawać po prostu dowcipem; czuli się tak, jakby przelatywali nad Antarktydą i próbowali stopić lód za pomocą setek polowych kuchenek.

— Musielibyśmy zrzucić miliony, aby przyniosło to jakiś efekt — oznajmiła Nadia, kiedy wznosili się po następnym zrzucie.

— To prawda — przyznał Arkady. — I Sax ma właśnie taki zamiar. Skonstruował już zautomatyzowaną linię montażową, która może produkować setki wiatraków dziennie. Problem stanowi tylko ich rozmieszczenie. A poza tym to tylko jeden z elementów zakrojonej na szeroką skalę operacji, która mu się roi. — Wskazał dłonią za siebie, ku ostatniemu łukowi Cassiniego, obejmując gestem całą północno-zachodnią krainę. — Sax pragnie również wykopać kilka takich wgłębień jak to, wyrwać lodowe bryły z pierścieni Saturna albo z jakiegoś pasa planetoidów, przyciągnąć je na Marsa i roztrzaskać o powierzchnię, pragnie stworzyć gorące kratery, stopić wieczną zmarzlinę… Marzą mu się oazy.

— Chyba suche oazy, co? Stracilibyśmy większość lodu na samym początku, a i reszta niedługo by zniknęła.

— Jasne, ale moglibyśmy wykorzystać parę wodną z powietrza.

— Ależ ona nie wyparowałaby tak po prostu, raczej rozpadłaby się na składowe atomy.

— W większości tak, ale wodór i tlen też moglibyśmy lepiej wykorzystywać.

— Chcesz sprowadzać wodór i tlen z Saturna? Daj spokój, tu jest wystarczająco dużo jednego i drugiego! Wystarczy tylko potłuc trochę miejscowego lodu.

— Cóż… to tylko jeden z jego pomysłów.

— Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, co powie na to Ann. — Nadia westchnęła na samą myśl o tym. — Przypuszczam, że aby to zrobić, trzeba by wstrzelić z dużą prędkością lodową planetoidę w atmosferę. Wyhamować ją, a wtedy by się spaliła, nie rozbijając się na cząsteczki. W atmosferze powstałaby para wodna, a powierzchnia uniknęłaby potężnego uderzenia o sile równej wybuchowi stu bomb wodorowych.

Arkady pokiwał głową.

— Dobry pomysł! Powinnaś powiedzieć o tym Saxowi.

— Sam mu powiedz.

Na wschód od Krateru Cassiniego rozciągał się teren najbardziej nierówny na całej planecie. Był to jeden z najstarszych obszarów Marsa: poszatkowany niewyobrażalną liczbą kraterów historyczny dokument najwcześniejszego okresu gwałtownego bombardowania planety meteorytami. Ta piekielna epoka Noachian pozostawiła niemal wszędzie w krajobrazie globu swoje ślady. Powierzchnia wyglądała, jakby przetoczyła się przez nią totalna wojna prowadzona przez mitologicznych Tytanów. Ten koszmarny widok już po chwili wywoływał coś na kształt odrętwienia, kosmologicznego szoku nerwowego.

Dryfowali dalej: wschód, północny wschód, południowy wschód, południe, północny wschód, zachód, wschód, wschód. W końcu dolecieli do końca Xanthe’a i zaczęli mijać długi stok Syrtis Major Planitia. Była to równina powulkaniczna, o wiele rzadziej pokryta kraterami niż Xanthe. Kraina coraz bardziej opadała ukośnie w dół, aż w końcu sterowiec znalazł się nad basenem o łagodnym dnie. Nazywał się Isidis Planitia i stanowił jeden z najniżej położonych punktów marsjańskiej powierzchni. Taka była niemal cała północna półkula, która po górzystym terenie południa wydawała się wyjątkowo płaska i niska. Region był naprawdę olbrzymi, toteż Arkady i Nadia po raz kolejny uświadomili sobie rozległość marsjańskich lądów.

Pewnego ranka, kiedy lecieli na sporej wysokości, na wschodnim horyzoncie wyrosły przed nimi trzy szczyty górskie. Kierowali się do Elysium, jedynego poza Tharsis “wypukłego kontynentu” Czerwonej Planety. Elysium było o wiele mniejszym wybrzuszeniem niż Tharsis, ale i tak stanowiło duży, wysoko położony ląd, długi na tysiąc kilometrów i wznoszący się dziesięć kilometrów ponad otaczający go teren. Tak jak Tharsis, Elysium było otoczone płatami popękanej ziemi i siecią szczelin powstałych w trakcie wypiętrzania. Sterowiec przeleciał nad najbardziej wysuniętym na zachód szeregiem rozpadlin, krainą o nazwie Hephaestus Fossae, która miała absolutnie nieziemski wygląd: pięć długich głębokich równoległych kanionów, jak ślady pazurów w skalnym podłożu. Za nimi majaczyło Elysium — ląd o kształcie siodła — a na każdym końcu jego długiego grzbietu znajdowały się góry: Elysium Mons z jednej strony i Hecates Tholus z drugiej, wyrastające na pięć tysięcy metrów ponad wypukły teren. Widok był doprawdy niezwykły. Zresztą w ogóle wszystko, co wiązało się z Elysium, było o wiele większe niż to, co Nadia i Arkady widzieli do tej pory, więc kiedy sterowiec dryfował w kierunku tego lądu, oboje na kilka minut wręcz oniemieli z zachwytu. Siedzieli w fotelach, obserwując tę niesamowitą areologiczną formację. Kiedy wreszcie się odezwali, ich słowa oczywiście dotyczyły tej krainy:

— Wygląda jak Karakorum — zauważył Arkady. — Bezludne Himalaje. Tyle że te są jakieś… prostsze, bardziej naturalne. A wulkany wyglądają jak Fuji. Może ludzie będą do nich kiedyś pielgrzymować.

— Są tak duże — dodała Nadia — że nie mogę sobie wyobrazić, jak wyglądają wulkany Tharsis, które są podobno dwa razy większe od tych.

— Co najmniej. O, popatrz, ten naprawdę wygląda jak Fuji, nie sądzisz?

— Nie, jest o wiele mniej stromy. A tak przy okazji, czy w ogóle widziałeś kiedyś Fuji?

— Nie.

Znowu zapadło milczenie.

— Cóż, lepiej spróbujmy ominąć cały ten cholerny ląd — zaproponował po chwili Arkady. — Nie jestem pewien, czy uda nam się przelecieć nad tymi górami.

Uruchomili więc śmigła i ruszyli na południe, starając się ze wszystkich sił zwalczyć potężny wiatr, aby ominąć wielki kontynent. Kierując się na południowy wschód, “Grot Strzały” znalazł się nad wyboistym, nierównym regionem górskim zwanym Cerberus. Przez cały następny dzień podróżnikom udało się panować nad lotem maszyny — Elysium powoli przepływało z lewej strony. Mijały godziny, a masyw wciąż przesuwał się w bocznych oknach sterowca, co nie wiadomo już który raz uświadomiło Arkademu i Nadii, jak duży jest ten świat. “Mars ma tak samo dużą powierzchnię lądów jak Ziemia” — mawiali wszyscy członkowie pierwszej setki, ale dotąd był to tylko zwykły frazes. Dopiero kiedy statek mijał Elysium, para Rosjan naprawdę zrozumiała i wszystkimi zmysłami odczuła znaczenie tego zdania.


Dni mijały jeden za drugim, wciąż takie same: w górze, w lodowato zimnym porannym powietrzu, ponad przepływającą pod sterowcem czerwoną krainą. Noce podróżnicy spędzali w dole, od zachodu słońca kołysząc się na zakotwiczonym statku, szarpanym silnym wiatrem. Pewnego wieczoru, kiedy zapas wiatraków znacznie się zmniejszył, Arkady i Nadia poprzestawiali pozostałe i ustawili swoje łóżka jedno obok drugiego pod oknami prawej burty. Zrobili to bez słów, jak gdyby była to rzecz zupełnie naturalna, coś w rodzaju rutynowego sprzątania pokoju, jakby uzgodnili już to na długo przedtem. Podczas pracy, kiedy kręcili się po zatłoczonej gondoli, nagle wpadli na siebie, co zdarzało im się co jakiś czas od początku tej długiej podróży, tylko że tym razem zderzyli się umyślnie. Było jasne, że oboje zdecydowali się na to już dawno, że wszystko, co od dłuższego czasu działo się między nimi, było swego rodzaju grą wstępną.

W końcu Arkady wybuchnął dzikim śmiechem i niedźwiedzim uściskiem objął Nadię, ona zaś pchnęła go na nowo powstałe podwójne łóżko; całowali się jak nastolatki i kochali przez całą noc. Od tego czasu spali razem, często się kochając w różowawej poświacie świtu albo w gwiaździste czarne noce, gdy statek lekko huśtał się na cumach. Zawsze kiedy leżeli obok siebie, pogrążeni w rozmowach albo gdy się obejmowali i całowali, towarzyszyło im uczucie unoszenia się, wrażenie lotu. Wydawało się o wiele bardziej romantyczne niż to było możliwe w jakimkolwiek statku powietrznym, pociągu czy statku.

— Najpierw zostaliśmy przyjaciółmi — oświadczył pewnego dnia Arkady — więc to, co nas łączy, jest wyjątkowo wspaniałe, nie sądzisz? — Lekko dźgnął ją palcem. — Kocham cię. — Powiedział to tak, jakby smakował poszczególne słowa. Nadia uświadomiła sobie, że nie wymawiał ich dotąd zbyt często, i że muszą dla niego znaczyć bardzo wiele; były czymś w rodzaju zobowiązania. Kolejną ideą, a te przecież zawsze były dla niego najważniejsze!

— Ja też cię kocham — odparła.

Co rano Arkady krążył teraz nagi tam i z powrotem po wąskiej gondoli, a jego rude włosy jak wszystko inne brązowiały w padającym poziomo porannym świetle Marsa. Nadia obserwowała go z łóżka i czuła się tak spokojna i pełna radości, że musiała co chwilę przypominać sobie, iż to wieczne wrażenie lekkości jest przede wszystkim spowodowane marsjańską grawitacją, a nie przepełniającym ją szczęściem, jak jej się zdawało.


Pewnej nocy już zasypiali, gdy Nadia spytała nagle z ciekawością:

— Dlaczego ja?

— Co? — Arkady już prawie spał.

— Pytałam, dlaczego ja? To znaczy, Arkady Nikołajewiczu, mogłeś się zakochać w każdej innej kobiecie i ona też by cię pokochała. Mogłeś mieć Maję, gdybyś chciał.

Rosjanin prychnął.

— Mogłem mieć Maję! No, sama pomyśl! Cóż za strata, mogłem przeżywać rozkosz z Mają Jekateriną! Razem z Frankiem i Johnem! — Parsknął i oboje roześmiali się głośno. — Jak mogłem przegapić taką frajdę! Ależ jestem głupi! — Chichotał tak długo, że w końcu go lekko uderzyła.

— Już dobrze, niech ci będzie. No to mogłeś mieć jakąś inną… Na przykład… jakąś piękność, Janet, Ursulę, Samanthę…

— Daj spokój — przerwał jej zdecydowanie. Uniósł się i podparł na łokciu, aby spojrzeć jej w oczy. — Ty chyba naprawdę nie wiesz, że jesteś piękna, co?

— Tak, tak, jasne — mruknęła zrzędliwie Nadia.

Arkady zignorował jej ton i mówił dalej:

— Piękno to siła i elegancja, to prawdziwe działanie. To praca, inteligencja i rozsądek. I bardzo często — uśmiechnął się i musnął dłonią jej brzuch — wyraża się w różnego rodzaju krągłościach.

— Oj, tak, krągłości to ja mam — zauważyła Nadia, odsuwając jego rękę.

Arkady pochylił się i próbował ugryźć ją w pierś, ale mu się wymknęła.

— Piękność to ty, Nadieżda Francine. Według moich kryteriów jesteś królową Marsa.

— Tylko marsjańską księżniczką — poprawiła go nieobecnym głosem, zastanawiając się nad jego słowami.

— Tak, to prawda. Nadieżda Francine Czernieszewska, dziewięciopalczasta księżniczka marsjańską.

— Nie jesteś typowym mężczyzną.

— Nie! — Zagwizdał. — Nigdy nie miałem zamiaru być kimś przeciętnym! Z jednym wyjątkiem: przed pewnymi komitetami selekcyjnymi, ma się rozumieć… Typowy mężczyzna! Ha, ha!… stereotypowi mężczyźni dostają Maję. To jest ich nagroda. — I roześmiał się dziko.


Pewnego ranka minęli ostatnie nieregularne wzgórza Cerberusa i wylecieli nad płaską, pokrytą pyłem równinę Amazonis Planitia. Arkady skierował sterowiec w dół, chcieli bowiem umieścić wiatrak w przełęczy między dwoma ostatnimi pagórkami starego Cerberusa. Wiatrak jednakże został źle zaczepiony i otworzył się z trzaskiem, gdy urządzenie znajdowało się dopiero w połowie drogi między statkiem a ziemią, a potem spadł płasko na podstawę. Ze statku nie wyglądało to źle, ale kiedy Nadia ubrała się w walker i opuściła na linie, aby sprawdzić urządzenie, zauważyła, że od podstawy odłamała się płytka grzejnika.

A za płytką coś było! Coś tkwiło w pudełku. Coś ciemnozielonego z domieszką jasnego błękitu! Nadia wsunęła śrubokręt i ostrożnie dotknęła zielonej masy.

— O cholera! — zawołała.

— Co jest? — spytał z góry Arkady.

Nie odpowiedziała, zeskrobała nieco substancji i włożyła do torby na śrubki i nakrętki.

Znów przywiązała się liną.

— Wciągnij mnie z powrotem na górę — poleciła sucho.

— Co się stało? — spytał Arkady.

— Po prostu mnie wciągnij.

Gdy znalazła się na pokładzie, Arkady zamknął za nią luk komory bombowej i przez chwilę obserwował badawczo, jak się wyplątuje z pasów.

— Co się dzieje? Zdjęła hełm.

— Dobrze wiesz, co się dzieje, ty draniu! — Zamachnęła się na niego, a on odskoczył, uderzając w ścianę z wiatraków.

— Auu! — krzyknął. Jego plecy dotykały wiatraków. — Hej! O co chodzi, Nadiu?

Wyjęła torbę z kieszeni walkera i pomachała nią przed zdezorientowanym Arkadym.

— O to! Jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś mnie okłamać?! Ty cholerny draniu, masz pojęcie, w jakie bagno nas to wpakuje? Przyleci tu inspekcja i odeśle nas z powrotem na Ziemię!

Arkady potarł szczękę, wytrzeszczając ze zdziwieniem oczy.

— Nie okłamałem cię, Nadiu — odparł poważnie. — Nie okłamuję swoich przyjaciół. Pokaż mi to.

Przez moment mierzyli się wzrokiem, jego ramię zawisło wyciągnięte w kierunku torby, a białka oczu jaśniały wokół tęczówek. Po chwili Arkady wzruszył ramionami, a Nadia zmarszczyła brwi.

— Naprawdę nic nie wiesz? — zapytała ostro.

— Niby o czym?

Zawahała się. Chyba rzeczywiście nie kłamie. To nie w jego stylu, to niemożliwe!

— Przynajmniej niektóre z naszych wiatraków to małe hodowle glonów.

— Co takiego?!

— Te pieprzone wiatraki, które wszędzie rozrzucamy — wyjaśniła — są zapchane nowymi typami glonów… porostami Włada czy czymś takim. Sam zobacz. — Położyła torebkę na maleńkim kuchennym stoliku, otworzyła ją i śrubokrętem wyjęła trochę substancji. Małe gruzełki niebieskawych porostów. Wyglądały jak marsjańskie formy życia opisane w starej tandetnej powieści.

Zapatrzyli się na rozłożone roślinki.

— Niech to jasna cholera! — zaklął Arkady. Pochylał się coraz bardziej, aż jego oczy znalazły się w końcu o centymetr od leżącej na stole substancji.

— Przysięgniesz, że nic o tym nie wiedziałeś? — zapytała Nadia.

— Przysięgam. Nie zrobiłbym ci tego, Nadiu. Wiesz o tym.

Westchnęła ciężko.

— Hmm… ale nasi przyjaciele najwyraźniej nam to zrobili.

Arkady wyprostował się i pokiwał głową.

— To prawda. — Zamyślił się, po czym podszedł do wiatraków i podniósł jeden. — Gdzie to było?

— Za osłoną grzejnika.

Zabrali się do pracy z narzędziami Nadii i otworzyli następne urządzenie. Za płytką znajdowała się kolejna kolonia glonów z Underhill. Nadia podważyła brzegi płyty i odkryli parę małych zawiasów w miejscu, gdzie wierzchołek blaszki dotykał wewnętrznej ścianki zbiorniczka.

— Patrz, to jest tak zrobione, żeby w odpowiednim momencie się otworzyło.

— Ale kto miałby to otworzyć? — spytał Arkady.

— Radio?

— Niech to diabli — Arkady wstał i zaczął spacerować po wąskim korytarzyku. — To znaczy…

— Ile wypraw sterowcem zrobiono do tej pory? Dziesięć? Dwadzieścia? I wszyscy zrzucamy to paskudztwo?

Arkady zaczął się śmiać. Przechylił głowę do tyłu, białe zęby błysnęły wśród rudego zarostu. Śmiał się, trzymając za boki.

— Ha, ha, ha!

Nadia absolutnie nie uważała tego za zabawne, ale mimo woli też się roześmiała na jego widok.

— To wcale nie jest śmieszne! — zaprotestowała. — Wpadliśmy w wielkie kłopoty!

— Może — przyznał.

— Stanowczo tak! I to wszystko przez ciebie! Po prostu niektórzy głupi biolodzy mieszkający w przyczepach wzięli poważnie twoje anarchistyczne gadanie!

— Hmm — mruknął. — Nieźle… punkt dla nich… Dranie. To znaczy… — Podszedł do kuchennego stołu, aby jeszcze raz przypatrzeć się kępce niebieskawej materii. — Jak sądzisz, o kim konkretnie mówimy? Ilu spośród naszych przyjaciół jest w to zamieszanych? I dlaczego, do cholery, nikt mi nic nie powiedział?

Nadii przyszło do głowy, że to naprawdę jest dziwne. A Arkady im więcej myślał nad całą tą sprawą, tym mniej był rozbawiony, ponieważ umieszczenie glonów w wiatrakach oznaczało, że wśród kolonistów zawiązał się jakiś spisek, grupa, która działa poza nadzorem UNOMY. I ta grupa nie powiadomiła Arkadego o swojej działalności, mimo że właśnie on wydawał się zawsze pierwszym i najbardziej radykalnym zwolennikiem tego typu akcji wywrotowych! Tylko co to oznacza? Czyżby wśród kolonistów znajdowały się osoby, które są po jego stronie, ale mu nie ufają? Czy są to dysydenci, przeciwnicy programu współdziałania?

Nadia i Arkady nie mieli jednak w tej chwili żadnych możliwości, by dowiedzieć się prawdy. W końcu podciągnęli więc kotwicę i pożeglowali dalej nad Amazonis. Minęli średniej wielkości krater o nazwie Pettit i Arkady zauważył, że byłoby to dobre miejsce dla wiatraka, ale Nadia tylko na niego warknęła. Polecieli więc dalej, głośno rozważając sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że w tę brzydką sprawę musiało być zamieszanych sporo osób pracujących w laboratoriach biotechnologicznych; prawdopodobnie większość z nich, a może nawet wszyscy. I rzecz jasna Sax, projektant wiatraków. Zwolenniczką tych małych urządzeń grzewczych była również Hiroko. Ani Nadia, ani Arkady nie wiedzieli, z jakiego powoduje popiera, nie mogli więc osądzić, czy zaaprobowałaby zainfekowanie planety obcą biotą; nie znali poglądów Hiroko, nie dzieliła się nimi. Mimo wszystko jednak uznali, że jej udział w tym przedsięwzięciu jest możliwy.

Rozmawiając o tym wszystkim, rozłożyli roztrzaskany wiatrak na części składowe. Płytka grzejna służyła jednocześnie jako drzwiczki do komory, w której umieszczono glony. Otwierając zdalnie to wejście, można było wypuszczać glony w strefę nieco cieplejszą, bo ogrzewaną ciepłą cewką. A zatem każdy wiatrak był maleńką oazą. Jej twórcy musieli wychodzić z założenia, że jeśli glony zdołają przeżyć z pomocą urządzenia, a potem dalej się rozwijać poza niewielkim rejonem ogrzewanym przez gorącą płytkę, będzie wspaniale, ale jeśli się nie uda, to trudno, nic się nie stanie, fiasko bez konsekwencji. Gorąca płytka posłuży jako piękne pożegnanie pomysłu i nic więcej. W każdym razie tak zapewne myśleli projektanci wiatraka.

— Zrobili z nas Johnny’ego Appleseeda — oznajmił Arkady.

— Jakiego Johnny’ego?

— Jest taka amerykańska przypowieść ludowa — opowiedział jej całą historię.

— Taak, masz rację. I teraz przyjdzie Paul Bunyan i da nam popalić.

— Ależ nie. Wielki Człowiek jest o wiele potężniejszy od Bunyana, wierz mi.

— Kim jest Wielki Człowiek?

— No wiesz, te wszystkie określenia dla osobliwości marsjańskiego terenu: Ślady Stóp Wielkiego Człowieka, Wanna Wielkiego Człowieka, Pole Golfowe Wielkiego Człowieka… licho wie, co jeszcze.

— Aha.

— Tak czy owak, nie powinniśmy mieć kłopotów. Nic o tej sprawie nie wiedzieliśmy.

— Może, tylko kto w to uwierzy?

— Słusznie. Ci dranie… naprawdę mnie w to wrobili.

Ten fakt najwyraźniej zaniepokoił Arkadego najbardziej. Nie interesowało go, że właśnie zakazili Mars obcą biotą, ale że jego, Arkadego Nikołajewicza, wykluczono z kręgu wtajemniczonych. Nadia uświadomiła sobie, jak chorobliwymi egoistami okazują się w pewnych sytuacjach niektórzy ludzie. A Arkady miał przecież swoją własną grupkę przyjaciół, a może nawet coś więcej: otaczały go osoby, które we wszystkim się z nim zgadzały, posiadał swego rodzaju orszak wyznawców. Wśród tych osób była cała załoga Fobosa i wielu programistów z Underhill. Byłoby źle, gdyby niektórzy z jego stronników zostali zamieszani w tę sprawę i ukrywali ten fakt przed nim, ale najwidoczniej jeszcze gorsze było dla niego istnienie innej grupy z własnymi tajnymi planami, ponieważ taka grupa stanowiła przeszkodę, a może i konkurencję.

W każdym razie prawdopodobnie tak właśnie uważał Arkady. Nie powiedział tego otwarcie, ale można się było tego domyślać z jego mamrotania i ostrych przekleństw, zupełnie szczerych, mimo że mieszały się z wybuchami wesołości. Wydawało się, że Arkady nie może się zdecydować, czy się cieszyć, czy wściekać, i Nadia w końcu pomyślała, że odczuwa jedno i drugie. Taki już był z niego niezwykły człowiek: reagował na wszystko spontanicznie, nie przejmując się konsekwencjami. Tylko że tym razem Nadia nie była pewna, czy podobają jej się jego reakcje, czy Arkady ma prawo zarówno do gniewu, jak i do rozbawienia. Powiedziała mu to z jawnym rozdrażnieniem.

— Och, dajże spokój! — oburzył się. — Dlaczego mieliby mieć przede mną sekrety, skoro to właśnie ja optowałem za takim rozwiązaniem?

— Ponieważ wiedzieli, że mogę z tobą polecieć. Gdyby ci powiedzieli, mogłabym temu przeszkodzić!

Arkady roześmiał się cynicznie.

— Więc mimo wszystko zachowali się rozsądnie!

— Niech cię szlag.

Ale kto? Biotechnolodzy, Sax, alchemicy, którzy faktycznie skonstruowali te urządzenia. Może ludzie związani z łącznością radiową… Cóż, sporo osób musiało o tym wiedzieć.

— A Hiroko? — spytał Arkady.

Nadal nie byli pewni co do niej. Nie znali jej poglądów w wystarczającym stopniu, aby zgadnąć, co myśli. Nadia była absolutnie przekonana, że Hiroko maczała palce w przedsięwzięciu, ale nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego tak sądzi.

— Cóż — zaczęła w zamyśleniu. — Hiroko otacza dość spora grupa osób: cały zespół farmerski i wielu innych, którzy ją szanują, respektują jej poglądy i… poszliby za nią w ogień. Nawet Ann… na swój sposób. Chociaż, Boże, przecież Ann znienawidzi całą naszą setkę, kiedy się dowie o wiatrakach! Fiu! Tak czy owak, po prostu wydaje mi się, że Hiroko zawsze znała wszystkie nasze sekrety. Zwłaszcza jeśli wiązały się z ekosystemem. W końcu ekipa biotechnologiczna współpracuje z nią przez większość czasu, a dla niektórych spośród nich Hiroko jest kimś w rodzaju guru. Wielu otaczają prawdziwą czcią. Myślę, że musieli się jej poradzić, gdy umieszczali glony w wiatrakach!

— Hmm…

— Prawdopodobnie otrzymali jej zgodę. Może powinnam powiedzieć raczej: “przyzwolenie”.

Arkady przytaknął.

— Chyba masz rację.

Rozmawiali jeszcze długo, zastanawiając się nad każdym szczegółem. Kraina, którą mijali, płaska i nieruchoma, teraz wydawała się Nadii zupełnie inna. Została obsiana, zapłodniona; niedługo miała się zmienić, już, natychmiast i nieuchronnie. Omawiali także inne aspekty terraformowania według planów Saxa: gigantyczne zwierciadła orbitujące wokół Marsa i odbijające światło słoneczne na terminatory świtu i zmroku, zarzucenie węglem czap polarnych, areotermiczne ciepło, lodowe planetoidy. To się miało naprawdę zdarzyć. Nie było już nad czym debatować. Było oczywiste, że zmienią oblicze Marsa.


Drugiego wieczoru po odkryciu kolonii glonów, kiedy Nadia i Arkady przyrządzali sobie kolację, a sterowiec wisiał zaczepiony na kotwicy w jakimś kraterze od strony zawietrznej, otrzymali przez satelitę komunikacyjnego telefon z Underhill.

— Hej, jak się macie! — krzyknął John Boone na powitanie. — Mamy kłopot!

— Rzeczywiście, macie go — mruknęła Nadia.

— Dlaczego, coś się tam u was stało?

— Nie, nie.

— To dobrze, ponieważ naprawdę to wy, kochani, macie kłopot, a byłoby straszne, gdybyście mieli więcej niż jeden… A teraz słuchajcie uważnie. W rejonie Claritas Fossae rozpoczęła się burza pyłowa i stale narasta, posuwając się w błyskawicznym tempie na północ. Sądzimy, że dotrze do was mniej więcej za dobę.

— Czy nie jest zbyt wcześnie na takie burze? — spytał Arkady.

— Cóż, przekroczyliśmy już Ls 240, więc chyba na nie pora. Południowa wiosna. Tak czy owak, rozszalała się i zbliża się w waszą stronę.

Przesłał im satelitarne zdjęcie burzy i dwoje Rosjan obserwowało z uwagą ekran komputera. Region na południe od Tharsis był teraz przesłonięty bezkształtną żółtą chmurą.

— Lepiej od razu wystartować — oświadczyła Nadia po przestudiowaniu zdjęcia.

— W nocy?

— Możemy uruchomić śmigła, a baterie doładujemy jutro rano. Potem trudno będzie o wystarczającą ilość światła słonecznego, chyba że uda nam się lecieć ponad pyłem.

Po długiej dyskusji z Johnem, a potem z Ann, sterowiec wyruszył. Wiatr pchał go na północny wschód i tym kursem mogli przelecieć dokładnie na południe od Olympus Mons. Mieli nadzieję, że później uda im się dotrzeć w pobliże północnej ściany Tharsis, która powinna ich ochronić przed burzą przynajmniej na jakiś czas.

Nocny lot wydawał się głośniejszy. Podmuchy wiatru nad wypełnioną wodorem powłoką brzmiały jak tętniący jęk, a warkot silników przywodził na myśl żałosne postękiwanie. Siedzieli w kokpicie oświetlonym jedynie przyćmionym zielonym blaskiem przyrządów i rozmawiali cicho; maszyna przemieszczała się nad ciemnym lądem. Od Underhill dzieliło ich około trzech tysięcy kilometrów, mniej więcej trzysta godzin lotu. Gdyby lecieli bez przerwy, podróż zajęłaby im około dwunastu dni. Jednak burza, jeśli będzie narastała w typowy dla Marsa sposób, dosięgnie ich na długo przedtem. A później… trudno powiedzieć, co się zdarzy. Bez światła słonecznego śmigła szybko wyczerpią baterie, a wtedy …

— Czy nie moglibyśmy po prostu unosić się na wietrze? — spytała Nadia. — Używać śmigieł tylko do sporadycznej korekty kierunku?

— Może, ale dobrze wiesz, że w tego typu statkach śmigła są częścią siły nośnej.

— Taak. — Zaparzyła kawę i przyniosła dwa pełne kubki do kabiny pilota. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając gorący płyn i spoglądając na zmianę to na czarny krajobraz pod nimi, to na zielony kwadrat małego ekranu radiolokatora. — Chyba powinniśmy wyrzucić wszystko, czego nie potrzebujemy. Zwłaszcza te cholerne wiatraki.

— To jest nasz balast, zachowajmy go na czas, kiedy będziemy musieli się wznieść.

Godziny nocy wlokły się powoli. Na zmianę pełnili dyżur przy sterze i Nadii udało się niespokojnie przespać mniej więcej godzinę. Kiedy wróciła do kabiny pilota, zobaczyła czarną masę Tharsis przetaczającą się na horyzoncie przed nimi: dwa najbardziej na północ wysunięte z trzech królewskich wulkanów, Ascraeus Mons i Pavonis Mons wyglądały jak garby na tle zimnobarwnych gwiazd, na krawędzi świata. Na lewo od nich wciąż górował wysoko nad horyzontem Olympus Mons i razem z pozostałymi dwoma głównymi wulkanami uzmysławiał im rzeczywistą wielkość tego prawdziwie gigantycznego kanionu. Radar pokazywał na ekranie maleńki obrazek na tle zielonej siatki.

Na godzinę przed świtem wydało im się, że wyrasta obok nich jakiś inny potężny wulkan. Cały południowy horyzont wzniósł się nagle, a nisko wiszące nad nim gwiazdy powoli znikały. Zobaczyli tonącego w czerni Oriona. Nadchodziła burza.

Dotarła do nich tuż przed brzaskiem. Zdusiła czerwień na wschodnim niebie, przetoczyła się nad sterowcem i obróciła świat w rdzawy półmrok. Wiatr wiał coraz mocniej, najpierw przewalał się za oknami gondoli ze stłumionym rykiem, a potem z głośnym skowytem. Pył przelatywał obok nich z przerażającą, nadrealną szybkością. Potem wiatr stał się jeszcze gwałtowniejszy i gondola szarpała się to w górę, to w dół, kiedy kadłub sterowca miotał się raz w tył, raz w przód.

Na szczęście zamierzali się udać właśnie na północ. W pewnej chwili Arkady powiedział:

— Miejmy nadzieję, że wiatr ominie północną skarpę Tharsis.

Nadia w milczeniu pokiwała głową. Nie mieli okazji doładować baterii po nocnym locie, a bez światła słonecznego silniki niedługo staną.

— Hiroko mówiła mi, że podczas burzy światło słoneczne przy powierzchni stanowi około piętnastu procent normalnego — oznajmiła. — Wyżej powinno być nieco silniejsze. Uda nam się więc trochę naładować baterie, ale będzie to trwać bardzo długo. Może przez cały dzień zdołamy uzyskać wystarczająco dużo światła, aby choć na trochę uruchomić śmigła dziś wieczorem. — Usiadła przy komputerze, chcąc wykonać obliczenia. Coś w wyrazie twarzy Arkadego — nie strach, nawet nie niepokój, ale jakby nieznaczny uśmieszek zaciekawienia — uświadomił jej, w jak wielkim znajdują się niebezpieczeństwie. Jeśli nie zdołają uruchomić śmigieł, nie będą w stanie zapanować nad kierunkiem lotu, może nawet nie uda im się pozostać w górze. Co prawda zawsze mogli się opuścić i próbować zarzucić kotwicę, ale jedzenia starczyłoby im zaledwie na kilka tygodni, a tego typu burze często utrzymują się na Marsie przez dwa, a czasem nawet trzy miesiące.

— To jest Ascraeus Mons — zauważył Arkady, wskazując na ekran radiolokatora. — Niezły widok. — Roześmiał się. — Tym razem jednak chyba nas ominie. To fatalnie, tak bardzo chciałem go zobaczyć! Pamiętasz Elysium?

— Tak, tak — odparła Nadia, zajęta komputerową symulacją doładowania baterii. Mars znajdował się obecnie niemal w punkcie peryhelium, blisko Słońca — fakt ten stanowił zresztą jedną z podstawowych przyczyn powstania burzy pyłowej — ale przyrządy wskazywały, że do poziomu, na którym znajduje się sterowiec, dociera zaledwie około dwudziestu procent pełnego światła. Nadii wprawdzie zdawało się, że tego światła jest co najmniej ze trzydzieści albo i czterdzieści procent, ale tak czy owak, istniała możliwość uruchamiania na krótko śmigieł co jakiś czas. Pomogłoby to podróżnikom kolosalnie, ponieważ bez śmigieł sterowiec poruszał się mniej więcej z prędkością dwunastu kilometrów na godzinę. Dryfując na wietrze prawdopodobnie tracili również wysokość, chociaż, jak sobie natychmiast uświadomiła Nadia, może po prostu przelatywali nad coraz wyższymi tworami rzeźby marsjańskiego terenu i raczej to ziemia się podnosiła, a nie oni opadali. W każdym razie z włączonymi śmigłami na pewno mogliby utrzymywać stały pułap lotu i kontrolować kurs, przynajmniej do stopnia czy dwóch.

— Jak gęsty jest twoim zdaniem ten pył? — spytała.

— Jak gęsty?

— No, wiesz, gramy na metry sześcienne. Spróbuj się połączyć z Ann albo Hiroko przez radio i zapytaj, dobrze?

Nadia zaczęła przetrząsać statek w poszukiwaniu czegoś, co dałoby się wykorzystać do zasilania śmigieł. Może hydrazynę przeznaczoną dla próżniowych pomp komory bombowej? Silniki pomp można by prawdopodobnie podłączyć do śmigieł… Kopnięciem usunęła z drogi jeden z cholernych wiatraków i jego widok natychmiast przypomniał jej gorące płytki. Były ogrzewane energią elektryczną, wytwarzaną dzięki wirowaniu wiatraków. Może więc udałoby się użyć tej energii do naładowania baterii śmigła… Wiatraki można by przymocować na zewnątrz gondoli: wiatr obracałby je jak bąki, a otrzymana w ten sposób elektryczność zasiliłaby silniki śmigieł. Grzebiąc w szafce ze sprzętem w poszukiwaniu przewodów, transformatorów i narzędzi, opowiedziała Arkademu o swoim pomyśle, a on zareagował wybuchem szaleńczego śmiechu.

— Dobry pomysł, Nadiu! Naprawdę świetny!

— Jeśli się uda. — Przetrząsała pospiesznie skrzynkę z narzędziami. Zabrała w tę podróż o wiele gorsze wyposażenie niż zazwyczaj. Światło w gondoli było niesamowitą, przytłumioną żółtą łuną, która drgała z każdym porywem wiatru. Widok za oknami zmieniał się od dziur o doskonałej jasności, poprzez obraz gęstych żółtych burzowych chmur lecących za sterowcem, po zupełną ciemność. Wszystkie okna pokrył pył, wirujący z prędkością ponad trzystu kilometrów na godzinę. Nawet przy ciśnieniu dwunastu milibarów porywy wiatru miotały statkiem na wszystkie strony. Arkady siedział w kokpicie i przeklinał bezradność autopilota.

— Przeprogramuj go — zawołała do niego Nadia, a potem przypomniała sobie sadystyczne symulacje Arkadego na Aresie i roześmiała się głośno. — Lot problemowy! Problemowy!

Znowu się roześmiała na wywrzaskiwane przez niego kolejne przekleństwa i wróciła do pracy. Wiatr popychał ich teraz przynajmniej trochę szybciej. Arkady krzykiem przekazał Nadii informację od Ann. Pył był niezwykle drobny, przeciętny rozmiar cząsteczki wynosił około dwa i pół mikrona, średnia gęstość słupa jakieś l O”3 g/cm2; był dość równo rozmieszczony od góry do dołu słupa. Nie było źle. Gdyby osiadł na ziemi, powstałaby naprawdę cienka warstwa, taka, jaką widzieli na najstarszym transportowym zrzucie w Underhill.

Nadia owinęła przewodami kilka wiatraków i przeszła korytarzykiem do kabiny pilota.

— Ann mówi, że wiatr jest najsłabszy tuż nad powierzchnią — oświadczył Arkady.

— To dobrze. Muszę zamocować te wiatraki.

Tego samego popołudnia na ślepo obniżyli więc lot i pozwolili kotwicy hamować, aż się zaczepiła. Wiatr tutaj był słabszy, ale mimo to dla Nadii opuszczenie się na linie okazało się prawdziwą udręką. Spuszczała się coraz niżej otoczona gwałtownie pędzącymi chmurami żółtego pyłu, kołysana w ty H w przód… aż wreszcie poczuła pod nogami grunt! Uderzyła butami o ziemię, potem zatrzymała się i zaczęła się wyplątywać z pasów. Kiedy się uwolniła, musiała się schylić pod naporem wiatru; chociaż pył był tu rzadszy, i tak chłostał ją niemiłosiernie i Nadia znowu doznała dawnego wrażenia pustki. Krajobraz wokół niej poruszał się falami to w tył, to w przód, a szybkość pędzącego pyłu dezorientowała — na Ziemi tak szybki wiatr niczym tornado porwałby po prostu istotę ludzką w górę i rzucił nią jak źdźbłem trawy.

Tutaj jednak można się było utrzymać na powierzchni, jeśli się tylko wiedziało, jak to robić. Arkady powoli opuszczał sterowiec na linie kotwicznej i teraz maszyna górowała nad Nadią jak zielony dach, pod którym było niesamowicie ciemno. Nadia odłączyła część przewodów od turbośmigieł na końcach skrzydeł, przywiązała je do sterowca i podłączyła do styków w środku, pracując w pośpiechu, aby jak najmniej narażać je na kontakt z pyłem i szybko wydostać się spod “Grotu Strzały”, który bez przerwy podskakiwał na wietrze. Z trudem drążyła otwory w spodzie szkieletu gondoli i przymocowywała śrubkami jeden po drugim dziesięć wiatraków. Kiedy mocowała przewody wiatraków do plastykowego kadłuba, cały sterowiec zaczął opadać tak szybko, że musiała runąć na twarz i rozciągnąć się płasko na zimnej ziemi. Spadła akurat na świder, który niemal wbił jej się w żołądek.

— Cholera! — wrzasnęła.

— Co się stało?! — odkrzyknął zaniepokojony Arkady przez interkom.

— Nic — odparła, podnosząc się i wiążąc przewody szybciej niż kiedykolwiek dotąd w życiu. — Ta pieprzona maszyna… to jest jak praca na trampolinie… — Potem, gdy skończyła, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej i musiała się niemal wczołgiwać do przegrody kadłubowej. Chrapliwie sapała.

— Ten cholerny potwór niemal mnie zmiażdżył! — krzyknęła do Arkadego bardzo głośno, mimo że zdjęła już hełm. Arkady starał się odczepić kotwicę, a Nadia słaniając się chodziła po gondoli. Zbierała zbędne przedmioty i zanosiła je do komory bombowej: lampę, materac, większość przyborów do gotowania i jedzenia, kilka książek, wszystkie próbki skał.

Wyrzucała je po kolei przez luk komory na powierzchnię planety i myślała, że gdyby jakiś podróżnik kiedyś dotarł do powstałego w ten sposób stosu, z pewnością zastanawiałby się, co się tu, u diabła, zdarzyło.

Żeby odczepić kotwicę, musieli uruchomić oba śmigła na pełne obroty, a kiedy wreszcie udało się im to zrobić, oderwali się i lecieli jak liść gnany listopadowym wiatrem. Nie wyłączali nadal śmigieł, ponieważ chcieli możliwie najszybciej uzyskać odpowiednią wysokość. Pomiędzy Olympus Mons i Tharsis znajdowało się kilka małych wulkanów i Arkady chciał przelecieć kilkaset metrów nad nimi. Ekran radiolokatora pokazywał równomiernie opadający za nimi Ascraeus Mons. Wiedzieli, że gdy znajdą się od niego daleko na północ, będą mogli skierować się na wschód i spróbować obrać kurs wokół północnej ściany Tharsis, a potem ku Underhill.

Jednak po kilku długich godzinach zauważyli, że silny wiatr pcha sterowiec nieuchronnie na północne zbocze Tharsis, tak że nawet kiedy całą mocą kierowali się ku południowemu wschodowi, w najlepszym razie poruszali się tylko na północny wschód. Podczas ich wysiłków, aby lecieć pod wiatr, biedny “Grot Strzały” szamotał się jak lotnia, rzucając gondolą w górę i w dół, jakby gondola była naprawdę przymocowana do spodu trampoliny. I mimo usilnych starań, wciąż nie poruszali się w pożądanym kierunku.

Znowu zapadła ciemność. Wiatr nadal unosił statek na północny wschód. Wiedzieli, że podążając tym kursem, miną Underhill o kilkaset kilometrów, a dalej nie będzie już nic: żadnych kolonii, nigdzie schronienia. Wichura rzuci ich nad Acidalię, na Vastitas Borealis, na puste kamienne morze czarnych wydm. Nie mieli wystarczającej ilości jedzenia ani wody, aby okrążyć całą planetę jeszcze raz i znowu spróbować skierować statek do Underhill.

Z nieznośnym uczuciem, że ma wszechobecny pył w ustach i oczach Nadia weszła do kuchni i przyrządziła dla siebie i Arkadego posiłek. Była potwornie wyczerpana i, co sobie uprzytomniła, kiedy zapach jedzenia rozszedł się po kuchni, straszliwie głodna. Miała także ogromne pragnienie, a regenerator wody działał przecież na hydrazynie.

Myśląc o wodzie, przypomniała sobie pewien fakt z wyprawy na biegun północny: pęknięty zmarzlinowy chodnik i biały wyciek wodnego lodu. Czy mogło to mieć dla nich teraz jakiekolwiek znaczenie?

Wróciła z trudem do kabiny pilota, wspierając się przy każdym kroku o ścianę. Razem z Arkadym zjedli zabrudzony pyłem posiłek, każde zatopione we własnych myślach. Arkady uważnie obserwował ekran radaru; nic nie mówił, ale był bardzo skoncentrowany.

Ach, coś sobie uświadomiła.

— Słuchaj — odezwała się. — Gdybyśmy zdołali odebrać sygnały z transponderów na naszej drodze do Chasma Borealis, moglibyśmy się opuścić i wylądować przy niej. Underhill wysłałoby wówczas po nas automatyczny rover. Tym łazikom nie przeszkadza żadna burza, jadą po prostu wyznaczoną trasą. Moglibyśmy zamocować “Grot Strzały” i wrócić do domu.

Arkady popatrzył na nią, przeżuwając w zamyśleniu jedzenie.

— Niezły pomysł — rzekł po chwili.


Gdyby tylko rzeczywiście udało im się zlokalizować sygnały z drogi transponderowej. Arkady włączył radio i zadzwonił do Underhill. Połączenie co chwila się przerywało, zakłócane wyładowaniami atmosferycznymi równie gwałtownymi jak siła burzy pyłowej, ale na szczęście jakoś zdołali się porozumieć. Całą noc spędzili na naradach z ludźmi w bazie, na dyskusjach o częstotliwości, szerokości pasma i gęstości pyłu, co mogło zakłócić i tak dość słabe sygnały urządzeń odzewowych, i o tym podobnych kwestiach. Ponieważ transpondery były zaprojektowane wyłącznie po to, by dawać sygnały łazikom, które znajdowały się w pobliżu i w dodatku na powierzchni, usłyszenie ich z góry mogło stanowić pewien problem. Underhill potrafiło wprawdzie określić z maksymalną dokładnością ich pozycję, na tyle dobrze, aby powiedzieć im, kiedy mają obniżyć lot, a ich własna mapa radiolokacyjna również mogła im dać ogólny namiar drogi, wiedzieli jednak, że żadna z tych metod nie jest stuprocentowo pewna i będzie niemal niemożliwością znalezienie drogi w burzy, jeśli nie wylądują dokładnie na niej. Gdyby opadli o dziesięć kilometrów w którąkolwiek stronę, nikt by ich nie odnalazł. Sytuacja byłaby o wiele bezpieczniejsza, gdyby usłyszeli sygnały transponderowe i podążyli ku nim w dół.

W każdym razie Underhill wysłało automatycznego rovera drogą na północ. Miał pojechać w strefę, gdzie sterowiec powinien dolecieć w przeciągu około pięciu dni; przy ich obecnej prędkości — teraz prawie trzydziestu kilometrów na godzinę — powinni dotrzeć do tej drogi w ciągu czterech dni.

Kiedy zostały uzgodnione już wszystkie kwestie, ustalili kolejność wacht na resztę nocy. Nadia spała niespokojnie w wolnych chwilach, ale większość czasu spędzała po prostu leżąc na łóżku; niemal każdym nerwem czuła wstrząsający sterowcem wiatr. Okna były tak ciemne, jak gdyby zaciągnięto na nich zasłony; ryk wichury brzmiał niczym huczenie pieca gazowego, a od czasu do czasu przypominał wycie upiorów. W pewnej chwili Nadii przyśniło się, że znajduje się w środku wielkiego paleniska pełnego ognistych demonów; obudziła się spocona i poszła zluzować Arkadego. Cała gondola pachniała potem, pyłem i spaloną hydrazyną. Pomimo wszystkich izolacji uszczelniających, na wszelkich możliwych powierzchniach wewnątrz gondoli znajdowała się widoczna biaława warstewka pyłu. Przejechała palcem po jasnobłękitnej plastikowej ściance i zapatrzyła się w pozostawiony ślad. Niewiarygodne.

Upłynęło kilka posępnych dni lotu przez bezgwiezdną czerń nocy. Radar pokazywał jakiś obiekt znajdujący się pod nimi, który zdaniem Arkadego i Nadii był najprawdopodobniej Kraterem Fiesienkowa; wiatr pchał ich ciągle na północny wschód i nie mieli już absolutnie żadnej szansy wyrwać się burzy i pożeglować na południe, do Underhill. Ich jedyną nadzieją była transponderowa droga polarna.

Podczas dyżuru Arkadego Nadia zajęła się poszukiwaniem kolejnych rzeczy do wyrzucenia z pokładu. Odcinała też te części szkieletu gondoli, które uważała za zbędne, chociaż konstruktorzy we Friedrichshafen zapewne zadrżeliby z oburzenia, gdyby to zobaczyli. Niemcy zawsze we wszystkim przesadzali, a poza tym nikt na Ziemi tak naprawdę nie miał pojęcia o marsjańskim ciążeniu. Toteż Nadia piłowała i stukała młotkiem, aż w gondoli nie pozostało już prawie nic. Likwidacja każdej kolejnej przegrody kadłubowej wznosiła tumany denerwującego pyłu, ale Nadia osądziła, że gra jest warta świeczki. Koniecznie musieli powstrzymać opadanie, a ponieważ przystosowane przez nią wiatraki nie dawały bateriom zadowalającej mocy, Nadia już dawno wyrzuciła resztę miniaturowych urządzeń. Zresztą, nawet gdyby miała je teraz do dyspozycji, nie byłaby w stanie ponownie wyprawić się pod sterowiec, aby je zamontować; wspomnienie poprzedniej próby ciągle przyprawiało ją o dreszcz. Cięła więc wszystko ze zdwojoną energią. Była gotowa wyrzucić nawet kawałki kadłuba, gdyby potrafiła się dostać do balonów.

Arkady kręcił się po gondoli, zachęcając ją do działania; nagi i oblepiony pyłem wyglądał jak prawdziwy czerwony Marsjanin. Cały czas śpiewał piosenki, obserwował ekran radaru, pochłaniał szybkie posiłki i w miarę możności planował kurs. Nie sposób było nie zarazić się rozpierającą go energią, zdumiewał optymizmem przy najgwałtowniej szych smagnięciach wiatru, kiedy Nadia niemal czuła pył latający szaleńczo w jej krwi.

Tak minęły trzy długie, wypełnione zajęciami dni. Sterowiec wciąż tkwił we wściekłym uścisku ciemnopomarańczowego wiatru. Czwartego dnia wczesnym popołudniem jak co dzień włączyli odbiornik radiowy na pełną głośność i na częstotliwości transponderów słuchali trzasków zakłóceń atmosferycznych. Nadia padała ze zmęczenia i koncentrowanie się na monotonnym hałasie tak ją uśpiło, że była prawie nieprzytomna, kiedy Arkady nagle coś powiedział. Szarpnęła się w fotelu.

— Słyszysz to? — spytał. Wsłuchała się i potrząsnęła głową. — Coś w rodzaju “ping”, “ping”.

Usłyszała jakiś cichy dźwięk, jakby “bip”.

— Czy to jest to?

— Tak sądzę. Zamierzam sprowadzić nas na dół, tak szybko jak to możliwe i będę musiał opróżnić niektóre balony.

Wystukał na klawiaturze polecenie, sterowiec pochylił się do przodu. Wysokościomierz gwałtownie zamigotał. Radiolokator pokazywał zupełnie płaską powierzchnię pod statkiem. Dźwięk z pozoru wydawał się coraz głośniejszy, ale nie mieli na pokładzie lokalizatora, który jako jedyny mógł ich upewnić, że rzeczywiście zbliżają się do celu. Ping… ping… ping… Nadia była tak wyczerpana, że nie potrafiła stwierdzić, czy dźwięk staje się głośniejszy czy cichszy. Zdawało jej się, że każdy odgłos ma inne natężenie i pomyślała, iż zależy to zapewne od uwagi, z jaką w danym momencie się przysłuchiwała.

— Cichnie — oznajmił nagle Arkady. — Nie sądzisz?

— Naprawdę nie wiem.

— Myślę, że słabnie. — Włączył śmigła i tłumiony warkotem silników sygnał stał się wyraźnie cichszy. Arkady obrócił sterowiec pod wiatr i maszyna zaczęła dziko podskakiwać. Rosjanin walczył, starając się ustabilizować ruch w dół, ale między każdym poleceniem i ruchem sterowca istniała niewielka zwłoka, wobec czego udało mu się osiągnąć niewiele więcej ponad kontrolowane hamowanie. Jednak dźwięk cichł jakby wolniej.

Kiedy wysokościomierz wskazał, że znajdują się wystarczająco nisko, spuścili kotwicę, która po chwili niespokojnego dryfowania zahaczyła się i zatrzymała statek. Wtedy wyrzucili wszystkie pozostałe kotwice i zaczepili “Grot Strzały” na linach. Nadia ubrała się w skafander, opasała sznurem, zeszła na powierzchnię i zaczęła krążyć w czekoladowym półmroku, ze wszystkich sił opierając się nieregularnym porywom wiatru. Poczuła się fizycznie wyczerpana bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim dotychczasowym życiu; chodzenie pod wiatr było naprawdę trudne, wobec czego musiała halsować. Wydawało jej się, że ziemia podskakuje pod stopami; ledwie mogła utrzymać równowagę. W interkomie hełmu słyszała pulsujący sygnał transpondera. Dźwięk był jeszcze dość odległy.

— Powinniśmy byli przez cały czas słuchać przez interkomy — mruknęła do Arkadego. — Słychać dokładniej.

Nagle przewrócił ją podmuch wiatru. Wstała i wlokła się powoli, pozwalając, by nylonowa lina ciągnęła się za nią. Starała się podążać za siłą głosu transpondera. Miała wrażenie, że podłoże płynie pod jej stopami, chociaż nie mogła wiele dostrzec, ponieważ widoczność ograniczała się teraz do około metra albo i mniej, zwłaszcza w naj gwałtowniej szych porywach pyłowej burzy. Po chwili wiatr nieco się uspokoił i Nadia zobaczyła przelatujące obok brązowe strumienie pyłu, warstwa po warstwie. Poruszały się z przerażającą szybkością. Wiatr znów uderzył mocniej, utrzymywanie równowagi sprawiało prawdziwy ból i wymagało stałego wysiłku wszystkich mięśni.

Cały czas zanurzona w tej gęstej, oślepiającej chmurze, w pewnej chwili wpadła na jeden z transponderów, który nagle pojawił się przed nią niby gruba sztacheta w zdewastowanym płocie.

— Och! — krzyknęła.

— Co się stało?

— Nic! Przestraszyłam się, gdy wpadłam na transponder.

— Więc go znalazłaś!?

— Tak. — Poczuła przemożne znużenie ogarniające jej ręce i nogi. Usiadła i przez minutę nieruchomo siedziała na ziemi, po czym znowu wstała. Było za zimno, aby tkwić w bezruchu. Brakujący palec zakłuł ostrym bólem.

Podniosła nylonową linę i wróciła na oślep do sterowca, czując się jak postać ze starożytnego mitu: tylko ta nić mogła ją wydostać z labiryntu.


Kiedy wracali roverem na południe, oślepieni szalejącym pyłem, wśród trzasków nadeszła przez radio wiadomość, że UNOMA właśnie zaaprobowała ustawę uchwalającą założenie trzech następnych kolonii. Każda miała się składać z pięciuset osób, przedstawicieli państw nie reprezentowanych wśród pierwszej setki.

A potem poinformowano ich również, że Zgromadzenie Ogólne ONZ zatwierdziło zalecaną wcześniej przez podkomitet UNOMY do spraw terraformowania całą serię działań, między innymi rozmieszczenie na powierzchni planety genetycznie przekształconych mikroorganizmów tworzonych z macierzystego produktu wyjściowego, takich jak glony, bakterie czy porosty.

Arkady śmiał się przez dobre pół minuty.

— Cholerni dranie, ależ oni mają szczęście! Najwyraźniej im się udało.

Загрузка...