CZĘŚĆ 8 — Shikata Ca Nai

Kiedy pasażerowie windy w wagoniku “Bangkok Friend” dowiedzieli się, że Clarke został zerwany i kabel spada, natychmiast przebiegli foyer, wpadli do przebieralni i pospiesznie nałożyli awaryjne skafandry kosmiczne. O dziwo, nie wybuchła powszechna panika; jeśli się denerwowali albo bali, uczucia te skrywali głęboko w sercach, na zewnątrz natomiast wszyscy zachowywali się bardzo pragmatycznie i w miarę spokojnie. W skupieniu czekali na rezultat pracy małej grupki osób, która, zgromadzona przy luku śluzy, próbowała ustalić, w którym dokładnie miejscu się znajdują i kiedy powinni opuścić wagonik. Ta powaga zadziwiła Petera Clayborne’a, w którego żyłach krew przewalała się wielkimi, wzburzonymi falami. Był bardzo zdenerwowany, a gardło miał tak zaciśnięte, że nie był pewien, czy zdołałby się odezwać, gdyby zaszła taka potrzeba. Jakiś mężczyzna z pierwszej grupy oznajmił spokojnym głosem, że zbliżają się do punktu areosynchronicznego, więc wszyscy zaczęli wchodzić do komory powietrznej, aż stłoczyli się w niej jak skafandry ustawione blisko siebie w szafce. Następnie zamknęli śluzę i wyssali z niej powietrze. Wtedy z sykiem otworzył się zewnętrzny luk i oczom ludzi ukazał się straszliwy widok: wielki prostokąt ugwieżdżonej, czarnej jak śmierć przestrzeni. Młody człowiek patrzył nań z przerażeniem; skok w tę przestrzeń, na dodatek w samym skafandrze, wydał mu się równy samobójstwu. Jednak ci, którzy znajdowali się na przedzie, już wyskoczyli, toteż reszta podążyła mechanicznie za nimi, wysypując s je niczym zarodniki z rozerwanej torebki nasiennej.

Wagoniki wraz z windą zaczęły się oddalać ku wschodowi i dość szybko stały się całkowicie niewidoczne. Grupa opadających postaci w kosmicznych skafandrach rozpraszała się coraz prędzej. Wiele osób leciało w dół ze stopami wymierzonymi prosto w Marsa, który wisiał pod nimi jak ubłocona piłka do koszykówki. Kiedy udało im się ustabilizować lot, odpalali główne silniczki, co unosiło ich lekko w górę. Grupa, która miała dokonać wszelkich niezbędnych obliczeń, ciągle dyskutowała głośno na ogólnym kanale, omawiając całe przedsięwzięcie, jak gdyby to był tylko problem szachowy. Spadający — mówili do siebie ci “teoretycy” — znajdują się dość blisko orbity areosynchronicznej, ale opadają z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Kiedy wypali się połowa ich zapasów paliwa, powinni już lecieć nieco wolniej i dzięki temu trafić na orbitę o wiele stabilniejszą niż to konieczne, gdy się weźmie pod uwagę ich rezerwy powietrza… Innymi słowy, z pewnością nie spalą się przy wejściu w atmosferę, już raczej zagraża im niebezpieczeństwo uduszenia się z braku dostatecznej ilości tlenu. Ale w takim razie podstawową sprawą był moment, w którym wyskoczyli. Możliwe, że w cudowny sposób pojawią się skądś jacyś wybawcy, nigdy nie wiadomo. Tak czy owak, było oczywiste, że większość ludzi miała taką nadzieję.

Peter pociągnął drążek kontroli silniczka na naręcznej konsoletce, po czym położył palce na guziczkach i w jednej chwili odleciał od reszty. Niektóre osoby próbowały trzymać się blisko siebie, ale Clayborne osądził, że rzecz jest niemożliwa do wykonania i oznacza tylko stratę paliwa, więc pozwolił sobie od nich oddryfować. Wyglądali nad jego głową jak dodatkowe gwiazdy. Młody człowiek nie był już tak przerażony jak w przebieralni, ale czuł wściekłość i smutek; nie chciał umierać. Nagle wstrząsnął nim spazm żalu za przyszłością, której już nie przeżyje, i Peter zaczął głośno krzyczeć i płakać. Po chwili objawy histerii jakby same ustały, mimo że młodzieniec czuł się dokładnie tak samo paskudnie jak przedtem.

Popatrzył tępo na gwiazdy. Od czasu do czasu fale strachu lub rozpaczy przetaczały się jeszcze przez jego ciało, ale stawały się coraz rzadsze w miarę jak sekundy przechodziły w minuty, a minuty rozciągały się w godziny. Peter spróbował zwolnić swój metabolizm, ale wysiłki przynosiły jedynie skutek przeciwny do zamierzonego, więc młodzieniec postanowił o tym zapomnieć, chociaż najpierw wywołał tempo pulsu na ekranie nadgarstka: sto osiem uderzeń na minutę. Na szczęście nie sprawdził tętna, kiedy ubierali się w skafandry i wyskakiwali, nie wiedział więc, czy bardzo przyspieszyło. Skrzywił się i aby się uspokoić, spróbował rozpoznawać widoczne konstelacje. Czas wlókł się niemiłosiernie.

Nagle Peter się obudził, a kiedy sobie uświadomił, że spał, przeraziło go to i jednocześnie ubawiło. Zresztą natychmiast zasnął znowu. Po jakimś czasie się obudził, tym razem na dobre. Nie dostrzegał wokół siebie żadnych innych rozbitków z wagonika, chociaż z dala od niego zdawały się poruszać jakieś gwiazdy, i pomyślał, że to mogą być ludzie. W zasięgu wzroku — ani w przestrzeni, ani na powierzchni planety — nie było widać najmniejszego śladu windy.

Peter czuł się dziwacznie, jak gdyby była to noc przed spotkaniem z plutonem egzekucyjnym, noc spędzona na śnie o kosmosie. Śmierć była właśnie jak ta przestrzeń, tyle że pozbawiona gwiazd albo myśli. W jakiś sposób lot był tylko nudnym czekaniem na nią. Coraz bardziej się niecierpliwił i zastanowił się nawet, czy nie wyłączyć systemu grzewczego i w ten sposób natychmiast ze wszystkim skończyć. Sama świadomość jednak, że może tak zrobić, ułatwiła mu oczekiwanie i powiedział sobie, że zrobi to, kiedy wyczerpie mu się zapas powietrza. Myśl ta przyspieszyła jego puls aż do stu trzydziestu, więc dla uspokojenia spróbował się skoncentrować na leżącej pod nim planecie. Dom, słodki dom. Nadal jeszcze tkwił na orbicie prawie areostacjonarnej. Mijały godziny, a Tharsis ciągle znajdowała się pod nim, chociaż teraz była trochę dalej na zachód. Leciał nad Marineris.

Minęły kolejne godziny i Peter mimo woli znowu zasnął. Kiedy się obudził, dostrzegł mały srebrny statek kosmiczny wiszący przed nim jak UFO, i aż się szarpnął, krzycząc z zaskoczenia, przez co stracił stabilność i zaczął bezładnie koziołkować. Gorączkowo włączył silniczki, aby skorygować kierunek lotu, a kiedy mu się udało, zauważył, że statek nadal znajduje się w tym samym miejscu. W lewym bocznym okienku statku dostrzegł twarz kobiety, która coś do niego mówiła i wskazywała palcem na ucho. Peter włączył się na ogólny kanał, ale nieznajoma najwyraźniej nastawiła się na inny, ponieważ nadal jej nie słyszał. Całym ciałem szarpnął się ku statkowi i bardzo przestraszył kobietę, gdy niemal uderzył w szybę. Zdołał jakoś wyhamować i trochę się cofnął. Kobieta gwałtownie wymachiwała rękami, jak gdyby pytała, czy Peter chce wejść do środka. Zatoczył palcem wskazującym i kciukiem w rękawiczce niezdarny krąg i pokiwał głową tak energicznie, że znowu zaczął opadać. Kiedy się obrócił, zobaczył przez okienko, że na dachu statku otwarto drzwi przegrody kadłubowej. Zdołał ustabilizować lot i opuścić się ku przegrodzie. Kiedy do niej dotarł, zastanowił się, czy to wszystko nie jest tylko snem. Potem dotknął otwartego luku i łzy popłynęły mu do oczu; zamrugał i mokre kropelki potu spłynęły po szybce hełmu. Opadł płasko na podłogę. Miał szczęście, ponieważ powietrza pozostało mu już tylko na godzinę.

Kiedy przegroda kadłubowa została zamknięta i wypompowano powietrze, Peter odpiął i zdjął hełm. Powietrze było dość rzadkie, bogate w tlen i zimne. Otworzył się luk śluzy. Peter ruszył ku niemu i wszedł na pokład statku.

W środku były dwie kobiety. Śmiały się; były najwyraźniej we wspaniałych nastrojach.

— Co chciałeś zrobić, wylądować w tym stroju na powierzchni planety? — spytała jedna z nich.

— Byłem w windzie — odpowiedział po prostu. Jego głos był nieprzyjemnie kraczący. — Musieliśmy skakać. Czy znalazłyście jeszcze kogoś?

— Nikogo innego nie widziałyśmy. Życzysz sobie przejażdżkę w dół?

Zdołać tylko ciężko przełknąć ślinę. Znowu się zaśmiały.

— Cóż, trochę nas zdziwił widok kogoś na zewnątrz, chłopcze. Ile g chciałbyś, aby się dobrze poczuć?

— Nie wiem… może trzy?

Znowu zachichotały.

— No… a ile może być? — spytał niepewnie.

— Z pewnością o wiele więcej niż trzy — odparła kobieta, wpatrując się w niego z uwagą.

— O wiele więcej — powtórzył, po czym zażartował: — A ile może znieść człowiek?

— Myślę, że zaraz się dowiemy — oznajmiła druga kobieta i znów się roześmiała.

Mały statek zaczął przyspieszać ku Marsowi. Peter leżał wyczerpany w fotelu grawitacyjnym za dwiema kobietami. Zadawał im pytania, jednocześnie pociągając z tubek na zmianę wodę i topiony ser cheddar. Kobiety wyjaśniły, że przebywały na jednym z kompleksów zwierciadlanych, a gdy tafle zwierciadła rozbiły się na mozaikę maleńkich cząsteczek, uprowadziły awaryjny statek, aby się dostać na planetę. Miały jakieś kłopoty z zejściem i przesunęły się na orbitę polarną. Zamierzały wylądować w pobliżu południowej czapy.

Peter słuchał ich w milczeniu. Nagle statek zaczął szaleńczo podskakiwać, a okna stały się zupełnie białe, potem żółte, wreszcie głęboko, wściekle pomarańczowe. Przeciążenie wcisnęło młodzieńca z powrotem w fotel, przed oczyma mu się zaćmiło. Bolała go szyja.

— Kompletne zero — mruknęła jedna z kobiet, a Peter nie wiedział, czy miała na myśli jego samego czy ich niestabilny pojazd.

Wreszcie przeciążenie zmalało i okno się rozjaśniło. Peter wyjrzał i zobaczył, że nadal opuszczają się ku planecie w stromym locie nurkowym. Znajdowali się zaledwie kilka tysięcy metrów ponad powierzchnią. Nie mógł w to uwierzyć. Kobiety utrzymywały statek w takim nachyleniu, że wydawało się, iż wbiją się dziobem w piasek, a potem, w ostatniej minucie, wyrównały i Peter znowu poczuł pchnięcie w fotel.

— Cacy — powiedziała jedna z kobiet, po czym rozległ się łoskot i okazało się, że znajdują się na powierzchni. Statek podskakiwał, tocząc się po nierównym gruncie.

Znowu grawitacja. Peter wygramolił się z samolotu jako ostatni, zszedł tunelem spacerowym i dotarł do dużego rovera. Był oszołomiony i miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. W łaziku znajdowało się dwóch mężczyzn; wykrzykiwali pozdrowienia i ściskali kobiety.

— Kto to jest? — krzyczeli jeden przez drugiego.

— Nie mam pojęcia, znalazłyśmy go na górze. Wyskoczył z windy. Jest chyba jeszcze w lekkim szoku — odpowiedziała jedna z kobiet.

— Hej, młodzieńcze — zwróciła się do Petera z uśmiechem — wylądowaliśmy, jesteś już bezpieczny.


Niektórych błędów nigdy nie da się naprawić.

Ann Clayborne na wpół leżała, zajmując w tyle rovera Michela trzy miejsca siedzące i czuła, jak koła pojazdu podskakują na wybojach. Moim błędem, pomyślała, był przede wszystkim sam przylot na Marsa, a potem miłość do niego. Zakochała się w miejscu, które wszyscy inni chcieli zniszczyć.

Na zewnątrz łazika jej ukochana planeta została nieodwracalnie zmieniona. Z głównego pomieszczenia, oświetlonego przez okna umieszczone nad podłogą, widać było niewielki pas powierzchni pod brzegiem kamiennego dachu pojazdu. Jechali nierówną drogą żwirową, na której leżały rozrzucone fragmenty skalnego obrywu. Znajdowali się na Autostradzie Noctis, ale spadło na nią zbyt wiele skał, aby podróż była spokojna i przyjemna. Michel nie przejmował się zresztą zbytnio jazdą i wcale się nie starał omijać mniejszych odłamków. Jechali z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, toteż kiedy uderzyli w wyjątkowo duży kamień, wszyscy w roverze podskoczyli w swoich fotelach.

— Przepraszam — odezwał się Michel. — Musimy jak najszybciej wyjechać z Chandelier.

— Chandelier?

— Tak nazywamy Noctis Labyrinthus.

Pierwotną nazwę, jak przypomniała sobie Ann, nadali temu terenowi ziemscy geolodzy po długich analizach fotografii dostarczonych przez Marinera. Jednakże nic nie powiedziała. Nie chciało jej się mówić.

Michel natomiast mówił dalej. Jego głos był cichy, przyjazny i uspokajający.

— Wiele tu takich miejsc, gdzie być może droga została zniszczona, a wtedy przeprawa pojazdem w dół okaże się niemożliwa. Poprzeczne skarpy, które biegną od jednej ściany do drugiej, ogromne pola głazów narzutowych i tym podobne przeszkody… Kiedy dostaniemy się do Marineris, z pewnością będziemy bezpieczni, tam jest sporo rozmaitych szlaków przełajowych.

— Czy te pojazdy są odpowiednio wyposażone, aby przejechać cały kanion? — spytał Sax.

— Nie, ale wszędzie mamy kryjówki. — Najwyraźniej wielkie kaniony stanowiły część głównych korytarzy transportowych ukrytej kolonii. Kiedy zbudowano oficjalną Autostradę Transkanionową, mieli sporo problemów, ponieważ wiele ich “tajnych” dróg zostało odciętych.

Ze swego kąta Ann słuchała Michela tak samo pilnie jak reszta uchodźców. Przez cały czas ciekawiła ją sekretna kolonia i wszystko, co się z nią wiązało. Teraz okazało się, że “ukryci” wykorzystywali kaniony w sposób niezwykle pomysłowy. Rovery zaprojektowano tak, że, gdy stały na dnie, były niemal niewidoczne; wyglądały jak miliony głazów eratycznych, które leżały w wielkich skupiskach skalnych fragmentów oderwanych od tego czy innego urwiska. Dachy pojazdów rzeczywiście lpokryto wydrążonymi u dołu kawałkami głazów. Mocna izolacja chroniła skalne dachy pojazdów przed rozgrzaniem, toteż kamienne łaziki były równocześnie niemożliwe do wykrycia przez czujniki podczerwieni.

— …Zwłaszcza że nadal jest tu sporo grzewczych wiatraków Saxa rozproszonych po dnie, zaciemniają więc szukającym obraz… — Poza tym zaizolowano również spody pojazdów, a więc — gdy się przemieszczały — na powierzchni także nie pozostawały żadne ślady, co również ratowało je przed wykryciem. Ciepło wysyłane przez silnik hydrazynowy wykorzystywano do ogrzewania kwater mieszkalnych, a jego nadmiar kierowano do odpowiednich zwojów rezerwowych, w których magazynowano je do późniejszego wykorzystania; gdy wytworzyli zbyt wiele ciepła podczas jazdy, zakopywano zwoje na drodze, po której poruszały się rovery. Ciepło przenikało z nich do regolitu zmieszanego z płynnym tlenem, ale zanim powierzchnia pod zwojem się ogrzała, łazik odjeżdżał już daleko od tego miejsca. Nie zostawiali więc za sobą żadnego sygnału cieplnego, nigdy też nie używali radia i poruszali się tylko nocą. Dni przeczekiwali wśród głazów. — …A nawet gdyby ktoś porównał zdjęcia z dnia dzisiejszego i wcześniejsze, z czego mógłby wywnioskować, że jesteśmy czymś nowym na tym terenie, pomyślałby zapewne tylko, że po prostu w nocy odpadły kolejne fragmenty skalnej ściany. Masowe ruchy zwietrzeliny naprawdę są teraz szybsze, odkąd rozpocząłeś terraformowanie, ponieważ niektóre jej partie zamarzają i topnieją tego samego dnia. Rankami i wieczorami co kilka minut coś spada…

— Nie ma więc najmniejszego niebezpieczeństwa, że nas dostrzegą — oznajmił Sax. W jego głosie słychać było prawdziwe zaskoczenie.

— Właśnie. Żadnego sygnału, żadnego znaku elektronicznego i żadnego źródła ciepła.

— Niewykrywalny rover — oznajmił Frank przez interkom z drugiego samochodu i zaśmiał się swoim ostrym, chrapliwym śmiechem.

— Tak. Prawdziwe niebezpieczeństwo podróżowania tędy kryje się w samym urwisku skalnym, które nas skrywa. — Czerwone światełko na tablicy rozdzielczej zniknęło i Michel zaśmiał się. — Jedziemy tak szybko, że musimy się zatrzymać i zakopać zwoje.

— Czy wykopanie dziury nie zabierze zbyt wiele czasu? — zapytał Sax.

— Jakieś cztery kilometry od nas jest już jedna wykopana. Mam nadzieję, że zdołamy się do niej dostać.

— Zbudowaliście tu sobie niezły systemik.

— No cóż, weź pod uwagę, że mieszkamy pod ziemią już od czternastu lat, to znaczy od czternastu marsjańskich lat. Strategia rozmieszczenia ciepła to dla nas ważny problem.

— A jak ogrzewacie stałe osiedla, jeśli w ogóle jakieś macie?

— Mamy. Podłączyliśmy się do głębokiego regolitu i topimy lód, aby otrzymać wodę. Mamy także ukryte kanały zamaskowane pod twoimi wiatrakami grzewczymi. To jedna z metod.

— Te wiatraki to był zły pomysł — mruknął Sax, a Frank z następnego pojazdu znowu się zaśmiał. Przydały się w końcu do czegoś; po trzydziestu latach, powiedziałaby Ann, gdyby miała ochotę się odezwać.

— Ależ nie, to naprawdę wspaniały pomysł! — odparł Michel. — Do chwili obecnej dodały już miliony kilokalorii do atmosfery.

— Co każdy z moholi osiąga w godzinę — oświadczył ponuro Sax.

Potem wraz z Michelem zaczął dyskutować różne projekty terraformowania. Ann nie przerywała. Po chwili ich głosy zlały się w jej uszach w niezrozumiały szmer. Zadziwiająco łatwo odrywała się ostatnio od rzeczywistości. Wszelkie rozmowy traciły dla niej po prostu sens i musiała się wysilać, aby zrozumieć, co się do niej mówi. Po chwili zupełnie przestała słuchać i skupiła się na własnych odczuciach. Mars skakał i odbijał się pod nią. Po jakimś czasie zatrzymali się na krótko, aby zakopać zwój grzewczy. Kiedy ruszyli znowu, droga stała się łagodniejsza. Znajdowali się teraz głęboko w labiryncie Noctis i w normalnym łaziku Ann patrzyłaby przez otwory świetlne w dachu na potężne, strome ściany kanionu, na doliny szczelinowe powiększające się z każdym kolejnym upadkiem kawałka obrysu. Kiedyś w tym gruncie znajdował się lód, ale obecnie zapewne przesunął się niżej, przypuszczalnie do formacji wodonośnej Compton przy dnie Noctis.

Ann mimo woli pomyślała o Peterze i bezradnie zadrżała. Wciąż nie miała o nim żadnych wiadomości, ale bała się, że przydarzyło mu się najgorsze. Simon obserwował ją milcząco z wyraźnym niepokojem i Ann nagle poczuła do niego nienawiść za to jego psie przywiązanie i równie psią miłość. Nie chciała w tej chwili, aby ktoś się nią tak przejmował, ciążyło jej to jak balast, którego miała już serdecznie dość.

O świcie zatrzymali się. Ich dwa kamienne rovery zaparkowane wśród głazów narzutowych nie różniły się od otoczenia. Przesiedzieli w jednym z pojazdów cały dzień, wykorzystując ten czas na uwodnienie i podgrzanie w kuchence mikrofalowej posiłku. Próbowali też złapać jakieś transmisje telewizyjne lub radiowe. Niestety, nie udało im się usłyszeć nic zrozumiałego, jedynie sporadyczne kłótnie wielu osób mówiących w kilku językach naraz i przekazy zaszyfrowane. Podniebne, eterowe złomowisko, bezładna papka. Surowe podmuchy pełnego zakłóceń radiowego wiatru, które wydawały się sygnalizować drgania elektromagnetyczne. Ale, jak powiedział Michel, elektronika łazików była wzmocniona i przystosowana do trudnych warunków. On sam siedział w fotelu, pogrążony w myślach, jak gdyby medytował. Nowy, spokojny Michel Duval, pomyślała Ann. Najwyraźniej przez lata ukrywania się przywykł do trwającego wiele dni wyczekiwania. Młody człowiek, który kierował drugim pojazdem, miał na imię Kasei. W jego głosie wiecznie pobrzmiewała nuta ponurej dezaprobaty. Cóż, widocznie zasłużyli sobie na jego potępienie, przyszło do głowy Ann. Po południu Michel pokazał Saxowi i Frankowi, gdzie się znajdują, wykorzystując mapę topograficzną, którą wywołał na ekranach obu pojazdów. Ich trasa przez Noctis miała prowadzić z południowego wschodu na północny wschód, wzdłuż jednego z największych kanionów labiryntu. Wyłaniająca się z kanionów droga wiodła zygzakowato ku wschodowi, po czym opadała stromo aż do dużej strefy między Noctis i szczytami dwóch przepaści: lus Chasma i Tithonium Chasma. Michel nazywał ten obszar Compton Break. Znajdował się on na terenie chaotycznym.

— Póki weń nie wkroczymy i nie znajdziemy się na dnie lus Chasma, będę się czuł nieswojo — mówił Michel. A to dlatego, że poza ich tajemną trasą, jak wyjaśnił, teren ten jest niemożliwy do przebycia. — A gdyby się domyślili, że jedziemy tędy z Kairu, mogliby zbombardować ten szlak.

Poprzedniej nocy przejechali prawie pięćset kilometrów, czyli prawie całą długość Noctis. Jeśli kolejna noc będzie równie dobra, dotrą następnego dnia rano na dno lus i przestaną być całkowicie zależni od tej jednej jedynej drogi.

Dzień był mroczny, powietrze gęste od brązowych cząsteczek miału, a wiatr silny. Zbliżała się kolejna burza pyłowa, nikt nie miał co do tego wątpliwości. Temperatura spadała gwałtownie. Sax prychnął pogardliwie, gdy wychwycili jakiś radiowy głos, który twierdził, że burza zapowiada się na globalną. Michel jednak był zadowolony. To by oznaczało, że mogą podróżować także w ciągu dnia, co dwukrotnie skróciłoby czas podróży.

— Mamy do przejechania pięć tysięcy kilometrów i to przeważnie na przełaj — mówił. — Cudownie będzie podróżować w dzień, nie robiłem tego od czasu Wielkiej Burzy.

Więc wraz z Kaseiem prowadzili pojazdy przez całą dobę, co trzy godziny robiąc półgodzinną przerwę. W tym tempie już następnego dnia znaleźli się na dnie Compton Break. Gdy wjechali w lus Chasma — wąską rozpadlinę o wysokich ścianach — Michel się odprężył.

Ius był najwęższym ze wszystkich kanionów w systemie Marineris; miał zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów szerokości. Po wyjściu z Compton Break rozdzielał Sinai Planum od Tithania Catena. Stanowił głęboką “szramę” między tymi dwoma płaskowyżami, a jego boczne ściany sięgały na wysokość trzech kilometrów; długi, wąski gigantyczny rów tektoniczny. Jednak ściany kanionu przejeżdżająca grupka dostrzegała tylko w przelocie, poprzez “bańki” czystego powietrza w przewalającym się wszechobecnym pyle. Rovery stale jechały po równym, choć usianym kamieniami szlaku, posuwając się szybko naprzód przez cały, nieskończenie mroczny dzień. W pojazdach było cicho; radio przyciszyli, by nie słyszeć ciągłych trzasków zakłóceń. Kamery zewnętrzne, położone wyżej niż okna, przekazywały widok pędzącego obok roverów pyłu. Gdy patrzyli w ekrany, wydawało im się, że poruszają się z trudem i powoli. Często mieli wrażenie, że kręcą się w kółko lub wiecznie zataczają łuki. Prowadzenie pojazdów było trudne, toteż od czasu do czasu Simon i Sax zastępowali Michel a i Kaseia, postępując zgodnie z ich wskazówkami. Ann ciągle się nie odzywała, toteż nikt jej nie pytał, czy nie zechciałaby przez jakiś czas pokierować pojazdem. Sax, prowadząc, jednym okiem popatrywał na ekran swojego AI, który przekazywał mu dane meteorologiczne. Ann widziała te odczyty ze swego kąta po przeciwnej stronie pojazdu i nie mógł jej uwadze umknąć pewien fakt, który podkreśliło AI. Mianowicie uderzenie Fobosa znacznie zagęściło atmosferę: o niebagatelną liczbę pięćdziesięciu milibarów. A nowo powstałe kratery nadal się odpowietrzały. Sax zanotował tę zmianę ze swoim zwykłym sowim zadowoleniem, niepomny na śmierć i zniszczenie, z którym się łączyła. Nagle zauważył wzrok Ann i powiedział:

— Jest chyba tak jak w epoce Noachian… — Miał jeszcze coś dodać, ale Simon uciszył go wzrokiem i szybko zmienił temat.

W następnym pojeździe Maja i Frank zabijali czas, przekrzykując się nawzajem. Zadawali Michelowi setki pytań o ukrytą kolonię, dyskutowali z Saxem na temat pojawiających się zmian atmosferycznych albo rozprawiali o wojnie. Rozpamiętywali i omawiali wszystko bez końca, próbując zrozumieć, co i dlaczego się zdarzyło. Gadanie, gadanie, gadanie. W Dniu Sądu Ostatecznego, pomyślała Ann, kiedy cały świat będzie martwo trwał w oczekiwaniu, Maja i Frank ciągle jeszcze będą gadać, próbując ustalić, co się dzieje. I gdzie oni sami popełnili błąd.

Dobiegała końca trzecia noc ich podróży, gdy pojazdy zjechały na niższy koniec lus, a potem dotarły do długiego pasa w kształcie żebra, który dzielił kanion. Wjechali na Autostradę Marineryjską i podążyli nią ku południowemu rozwidleniu. W ostatniej godzinie przed świtem zauważyli nad głową kilka chmur i świt wydał im się o wiele jaśniejszy niż w poprzednie dni. Było wystarczająco jasno, aby zdemaskować ich obecność, toteż zatrzymali się obok skupiska głazów przy podnóżu południowej ściany kanionu i zebrali się w pierwszym pojeździe, aby przeczekać długi dzień.

Stąd mieli widok na zewnątrz, na szeroki obszar Melas Chasma, największego kanionu. W porównaniu z jego gładkim, równym czerwonym podłożem, skała lus była bardziej chropowata i nieco ciemniejsza. Ann przyszło do głowy, że być może oba kaniony składają się ze starożytnych kamiennych płyt tektonicznych, które kiedyś poruszały się obok siebie, potem zbliżyły się i tak zastygły już na zawsze.

Podróżnicy siedzieli przez cały długi marsjański dzień, pogrążeni w dyskusjach. Wszyscy byli spięci i wyczerpani, włosy mieli brudne i rozczochrane, a twarze ponure. Zewsząd otaczał ich czerwony miał słabnącej burzy pyłowej. Tylko czasami widzieli chmury, niekiedy zaś mgłę lub nagłe prześwity jasności.

Po południu rover nagle zakołysał się na amortyzatorach. Przestraszeni szarpnęli się w górę, by spojrzeć na ekrany. Tylna kamera łazika wskazywała lus i Sax nagle dotknął ekranu i pokazał wszystkim to, co sam zobaczył.

— To mróz — stwierdził. — Zastanawiam się…

Kamera pokazała zmrożony potok, który gęstniejąc z każdą chwilą, spływał w dół kanionu ku miejscu, gdzie stali. Autostrada znajdowała się na tarasie nieco ponad głównym dnem południowego rozwidlenia lus. Na szczęście, ponieważ w tym momencie roverem wstrząsnął huk i główne dno zniknęło, zalane niewysoką ścianą czarnej wody i brudną białą papką. Był to niszczycielski wodospad lodowych kloców, toczących się kamieni, piany, mułu i wody; papka ta zalała teraz wnętrze kanionu. Huk był tak donośny jak grzmot burzy. Nawet wewnątrz pojazdu nie mogli przekrzyczeć tego ryku, a łazik cały dygotał.

Dno kanionu, znajdujące się pod tarasem, na którym stały rovery, miało może z piętnaście kilometrów szerokości. Powódź wypełniła cały ten obszar w ciągu zaledwie kilku minut i natychmiast zaczęła się podnosić przy długim pochyłym stoku, który wystawał ze stromego urwiska. Poziom powodzi ustabilizował się, woda skupiła się przy tej naturalnej tamie, i na oczach ludzi zamieniła się w lity lód: bryłowaty, bezbarwny lód, nagle dziwnie spokojny. Teraz mogliby z pewnością dosłyszeć własne słowa ponad odgłosami łoskotu i wszechobecnego ryku burzy, ale żadne nie miało nic do powiedzenia. Bez słowa patrzyli tylko przez niskie okienka albo w ekrany. Byli oszołomieni. Zmrożona para opadająca na powierzchnię rozlewiska przekształciła się w lekką mgiełkę. Ale już niecałe piętnaście minut później lodowe jezioro rozerwało się przy niższym końcu i znowu przerodziło w falę czarnej, parującej wody, która rozdarła utworzoną przez osypisko tamę. Usłyszeli ryk wybuchu opadającej skalnej lawiny. Powódź znów wypełniła dno kanionu, jej czołowa krawędź zniknęła im z oczu i pognała w dół wielkiego stoku lus do Melas Chasma.


Z Valles Marineris spływała teraz prawdziwa rzeka: szeroka, parująca, przetykana lodowymi klocami. Ann oglądała kiedyś kasetę wideo z wybuchów na północy, ale nigdy nie znalazła się tak blisko żadnego, aby obejrzeć go na własne oczy. Teraz uznała ten żywioł za niemal niemożliwy do zrozumienia. Krajobraz szumiał. Co chwila nowo zrodzony ryk wybuchał w powietrze, tak straszny, że ludziom drżały żołądki i mieli wrażenie, że słyszą basowe odgłosy rozdzierającej się na strzępy materii świata. Obraz był równie przerażający — pozbawiony znaczenia chaos, który nie pozwalał się Ann skupić. Nie potrafiła odróżnić bliskiego od dalekiego, poziomego od pionowego, ruchu od bezruchu, światła od ciemności. Czuła się dziwacznie, jak gdyby traciła kontakt ze wszystkimi swoimi zmysłami. Tylko wytężając całą siłę woli była w stanie pojąć, co mówią jej towarzysze w pojeździe. Nie wiedziała, czy ich rzeczywiście słyszy, czy też tylko czyta z ich ust. Na Saxa w ogóle nie mogła patrzeć, ale musiała przyznać, że jego przynajmniej pojmuje. Próbował ukryć przed nią ten fakt, ale było jasne, że podnieca go to, co widzi dokoła. Spokojne, prawie martwe rysy jego twarzy zawsze maskowały naturę ognistą i zapalczywą, z czego zresztą Ann bardzo dobrze zdawała sobie sprawę. Teraz oblicze Saxa bardzo się ożywiło; Russell wyglądał, jakby miał gorączkę i nie patrzył Ann w oczy, potrafił ją bowiem rozgryźć tak dokładnie, jak ona jego. Wiedział więc, co teraz czuje Ann, i wiedział, że ona uświadamia sobie, co on czuje. Pogardzała nim za jego uniki, za to, że nie chciał stanąć z nią twarzą w twarz i ujawnić własnych odczuć, nawet jeśli zachowywał się tak z szacunku dla niej. Denerwowało ją także, że Sax bez końca ślęczy przed ekranem, że nigdy nie patrzy przez niskie, umieszczone tuż nad podłogą okna pojazdu. Nigdy niczego nie chciał oglądać na własne oczy i teraz też nie patrzył na powódź. “Z kamery mam lepszy widok”, odpowiedział łagodnie, kiedy Michel nalegał, by przynajmniej rzucił okiem na okolicę. A po półgodzinnej obserwacji pierwszej fali powodziowej na ekranach, Sax udał się do swojego AI, aby obliczyć, jakie znaczenie ma sytuacja dla jego projektów terraformowania.

Woda pędziła w dół lus, zamarzała, potem przebijała się przez lód i gnała znowu w dół, w kierunku Chasma Melas. Ann zastanawiała się, czy jest jej wystarczająco dużo, aby dotarła do Coprates i potem jeszcze dalej w dół do Capri i Eos, wreszcie do Aureum Chaos… Na pierwszy rzut oka wydawało się to mało prawdopodobne, ale przecież formacja wodonośna Compton była naprawdę duża, należała do największych, jakie kiedykolwiek tu odkryto. Być może Marineris zawdzięczała swoją egzystencję dawnym wybuchom wcześniejszego wcielenia tej samej formacji, a wybrzuszenie Tharsis nigdy nie przestało się odpowietrzać… Ann rozmyślała nad tym wszystkim, leżąc na podłodze rovera i obserwując przez maleńkie okienko powódź. Próbowała ją zrozumieć i obliczyć w pamięci ilość wody. Tylko po to, aby się lepiej skoncentrować na tym, co widzi, aby wrócić do rzeczywistości z odrętwienia, które tak długo ją przytłaczało. Poza tym dziwnie fascynował ją zarówno widok, jak i obliczenia, fascynowała ją nawet sama powódź. Obserwowała bowiem coś, co się już przedtem zdarzyło na Marsie, to, co się tu stało przed miliardami lat i prawdopodobnie właśnie w taki sposób. Wszędzie na planecie dostrzegala przecież ślady katastrofalnych powodzi: warstwowe tarasy, wyspy — długie pasy w kształcie żeber — łożyska kanałów, faliste wydmy… Tak właśnie musiało to wyglądać dawno temu, kiedy stare popękane formacje wodonośne ponownie się zapełniły, gdy wytrysnęły z Tharsis, wywołując ciepło i odpowietrzenie. Odbywało się to jednak bardzo powoli, trwało dwa miliardy lat…

Skupiła się i wpatrzyła w widok przed sobą. Czoło powodzi znajdowało się jakiś kilometr od roverów i około dwustu metrów pod nimi. Dno północnej ściany lus leżało w odległości mniej więcej piętnastu kilometrów stąd i powódź docierała aż tam. Woda miała może z dziesięć metrów głębokości, oceniając po toczących się w dół pędzącego strumienia ogromnych głazach narzutowych. Wyglądały jak baseballowe piłki Wielkiego Człowieka; rozbijały na kawałki lodowe tafle, a w ślad za nimi posuwały się wielkie parujące czarne bryły. Woda w otwartych łachach pędziła z prędkością co najmniej trzydziestu kilometrów na godzinę. Ann wystukała kilka liczb na klawiaturze swego notesika komputerowego na nadgarstku i obliczyła. Jakieś cztery i pół miliona metrów sześciennych na godzinę! Jak sto pędzących na Ziemi Amazonek, ale płynących nieregularnie, co rusz zamarzających i wybuchających na nowo w nieustannych seriach lodowych zapór, które woda budowała, a potem niszczyła. Na dnie wzgórza powstawały wielkie parujące jeziora, które następnie spływały kanałami pod stokiem, gdzie czekali ludzie w pojazdach. Ląd obnażał się aż po skalne podłoże, woda rozrywała nawet macierzystą skałę…

Leżąc na podłodze łazika, Ann czuła w kościach policzkowych ten szturm pędzącej wody, czuła wibrowanie ziemi pod wpływem gwałtownego, szalonego łomotu. Takich drgań nie było na Marsie od milionów lat, co tłumaczyło jeszcze jedno zjawisko, które Ann wprawdzie widziała, ale którego nie mogła pojąć. Najwyraźniej północna ściana lus poruszała się! Skała urwiska odrywała się płatami, które spadały do kanionu, co wstrząsało powierzchnią i powodowało kolejne upadki kamieni i potężne fale, znikające w ogromnej powodzi. Potem woda znów przelewała się nad lodem, uwadniana skała pękała, a zmrożony strumień był tak gęsty w zdławionym pyłem powietrzu, że tę północną ścianę Ann widziała tylko od czasu do czasu.

Bez wątpienia, pomyślała, południowa ściana załamie się w podobny sposób, chociaż to, co dostrzegała ze swego miejsca, to, co majaczyło nad nią po prawej stronie, było widoczne tylko w skrócie perspektywicznym i jakoś “odcięte”. W końcu spadnie, powiedziała sobie Ann. A jeśli załamie się nad ich pojazdem, z pewnością ich wszystkich zabije. To było całkiem możliwe — a nawet bardzo możliwe. Oceniając po przelotnych mignięciach północnej ściany, mieli pięćdziesiąt procent szans na ocalenie. Jednak tam było prawdopodobnie gorzej, północną ścianę bowiem podcięła powódź, podczas gdy południowa ściana została usunięta przez ławę, po której jechali. Południowe urwiska powinny więc być trochę bardziej stabilne…

Nagle spojrzenie Ann przyciągnęło coś, co działo się wprost przed nią. Na górze rzeczywiście załamywała się południowa ściana, spadając w wielkich skalnych warstwach. Podstawa urwiska wybuchła nagle w chmurze pyłu, która rozkwitła nad osypiskiem, i wyższe części skalnej ściany ześlizgnęły się w dół w tę nową chmurę pyłu, po czym zniknęły. Po sekundzie cała masa ponownie się pojawiła, lecąc w linii poziomej z chmury. Niesamowity widok! Huk był wręcz bolesny, nawet wewnątrz pojazdu; potem Ann zauważyła już tylko długie, powolne obsuwanie się ziemi. Fragmenty spadały w płynącą wodę, skały kruszyły lód i blokowały pędzącą powódź. Ta nagle powstała zapora rozcięła gnający potok na kilka strumyków, które popłynęły w dół kanionu. Woda zaczęła przybierać. Ann obserwowała lodowy pokład linii brzegowej przed pęknięciem, a potem bryły lodu, wpadające w morze czarnej, parującej i syczącej wody, która podnosiła się szybko w kierunku roverów. To nas pochłonie, pomyślała Ann, jeśli ziemia będzie się obsuwała wystarczająco długo. Chwilę patrzyła bezmyślnie na długie czarne zbocze widoczne nad wodą. Ale muł nadal się podnosił. Jak gdyby to był wyścig. Balia Wielkiego Człowieka, która przelewała się, ponieważ stale dolewano do niej nowe wiadra wody. Widząc szybkość, z jaką podnosi się jezioro, Ann dodała kilka punktów do swoich obliczeń. Czuła się jakoś osobliwie, jakby porażona, myślała chaotycznie, choć w jakimś dziwnym znaczeniu tego słowa była absolutnie spokojna. Ogarnęła ją całkowita obojętność wobec siebie samej i własnego losu; właściwie nie obchodziło jej, czy tama pęknie, zanim powódź sięgnie ich pojazdów. A w tym przytłaczającym ryku Ann nie czuła również najmniejszej potrzeby, aby przekazać innym swoją opinię w tej kwestii; wydawało jej się to niemożliwe. Stwierdziła, że w myślach wręcz zachęca powódź do ruchu w ich kierunku. Jak gdyby woda mogła się im dobrze przysłużyć.

Niespodziewanie zapora ze skalnym obsuwem zniknęła pod odbarwioną papką i woda potoczyła się w dół strumienia. Krótkotrwałe jeziorko majestatycznie się załamało i zaczęło szybko spływać. Ann widziała, jak lodowe bryły na jego powierzchni obijają się o siebie z hałasem — zderzając się ze sobą łoskotały i grzmiały, potem lekko podskakiwały jak korek lub strzelały wysoko w górę. Powietrze zawibrowało od strasznego huku, zewsząd rozległ się potężny ryk spadających skał. Hałas z pewnością znacznie przekraczał sto decybeli. Ann zatkała uszy palcami. Pojazd podskakiwał w górę i w dół. Dostrzegła, jak z dalszych skalnych stoków również obsuwa się ziemia; bez wątpienia podmywał je nagły przypływ wody. Potop wywoływał kolejne lawiny i tak bez końca, aż w pewnej chwili Ann odniosła wrażenie, że już cały kanion wypełnił się wodą. Pomyślała, że w tym hałasie i wiecznej wibracji ich maleńkie łaziki nie mają szans na ocalenie. Podróżnicy trzymali się kurczowo poręczy foteli albo leżeli na podłodze jak Ann; byli dziwnie osamotnieni w tym niesamowitym ryku, a ich żyły zdawały się pompować straszliwą mieszaninę lodu i adrenaliny; nawet sama Ann, która dotąd pozornie o nic nie dbała, uświadomiła sobie nagle, że jej oddech jest krótki, a mięśnie napięte.

Kiedy dokoła na tyle się uciszyło, by ludzie mogli usłyszeć własne krzyki, wszyscy poprosili Ann, aby opowiedziała im, co się zdarzyło wcześniej. Ona jednak nadal tępo patrzyła przez okno, ignorując pytania. Była bardzo zdziwiona, ponieważ — przynajmniej w tej chwili — wydawało się, że najwyraźniej uda im się przeżyć. Powierzchnia wody przypominała teraz najbardziej potrzaskany teren chaotyczny, jaki Ann kiedykolwiek widziała; lód rozsypał się w gładkie, brzydkie skorupy. W swoim najwyższym punkcie jezioro wspięło się na ich taras, chociaż od samych pojazdów dzieliła je jeszcze odległość około stu metrów w dół. Potem, w niecałe dwadzieścia sekund, wilgotna ziemia pod nimi zmieniła się znowu z rdzawoczarnej w brudnobiałą. Tempo zamarzania na Marsie było doprawdy niezwykłe.


Sax przez cały ten czas tkwił w swoim fotelu, pochłonięty migotaniem na ekranie. Kiedy pracował, mamrotał — do nikogo w szczególności — o tym, jak wiele wody się ulotniło, czy też raczej zamarzło i wyparowało. Mruczał, że to morze jest mocno nasycone dwutlenkiem węgla i słone, ale w końcu spadnie w postaci zmieszanego z pyłem śniegu w zupełnie innej części planety. Atmosfera uwodni się tak bardzo, że będzie często padał śnieg albo nawet pojawią się stałe cykle opadu i sublimacji. Wówczas woda z powodzi rozdzieli się dość równomiernie na całą planetę, z wyjątkiem może najwyższych szczytów. Albedo wzrośnie dramatycznie i trzeba je będzie obniżać, przypuszczalnie poprzez rozmnażanie śnieżnych glonów, które stworzyła grupa z Acheronu. (Nie ma już Acheronu, odpowiedziała mu w myślach Ann.) Czarny lód będzie topniał za dnia i zamarzał w nocy. Sublimacja i opad. Będą więc mieli wodę: zbierające się strumienie i stawy, woda pędząca potokami w dół, woda zamarzająca i wypełniająca skalne rozpadliny, parowanie, śnieg, topnienie i znowu płynąca woda. Przeważnie zlodowaciała lub błotnista, ale jednak: woda.

I wtedy powoli roztopi się każda, nawet najdrobniejsza cząstka pierwotnego ukształtowania Marsa, pomyślała Ann. A wówczas Czerwony Mars przestanie istnieć.

Leżała na podłodze przy oknie i cicho płakała, jak gdyby poprzez własne łzy chciała się połączyć z tą powodzią. Ponad zaporą w postaci jej własnego nosa pędził strumień kropli, aż jej prawy policzek, ucho i cała prawa strona twarzy zrobiły się zupełnie mokre.


— To nam trochę utrudni zjazd w dół kanionu — odezwał się Michel z nieznacznym galijskim uśmieszkiem, na co jadący w następnym aucie Frank głośno się roześmiał. W gruncie rzeczy wyglądało na to, że w żaden sposób nie przejadą choćby pięciu kilometrów. Drogę kanionową bezpośrednio przed nimi zasypały odłamki skalne i była teraz niemal całkowicie niewidoczna. Rumosz był rozdrobniony i niestabilny; z dołu podmywała go woda, z góry zagrażały mu kolejne obsuwy.

Przez długi czas przyjaciele dyskutowali, czy w ogóle powinni próbować się przedostać. Musieli mówić głośno, aby się usłyszeć ponad rykiem powodzi, który brzmiał jak odgłos pracującego silnika odrzutowego. Woda przelewała się wokół nich i nic nie zapowiadało, że potop może się skończyć lub choćby osłabnąć. Nadia uważała zjazd ze zbocza za samobójstwo, ale Michel i Kasei byli przekonam, że potrafią znaleźć drogę, i po całodziennym, pieszym rekonesansie zdołali ją przekonać, że trzeba spróbować. Takie było zdanie wszystkich. Toteż następnego dnia, niewidoczni dla ewentualnych obserwatorów dzięki powszechnej burzy pyłowej i powodziowej parze, wsiedli w pojazdy i ślizgając się, zaczęli powoli zjeżdżać ze stoku.

Przed nimi leżała nierówna masa żwiru i piasku, gęsto usiana głazami narzutowymi. W pobliżu tarasu znajdował się jednak obszar stosunkowo równy i płaski. Ta strefa była ich jedyną szansą na przejazd. Posuwali się więc teraz zupełnie odkrytą drogą, przypominającą coś w rodzaju kiepsko stwardniałego betonu. Objeżdżali głazy eratyczne i omijali pojawiające się od czasu do czasu rozwarte wgłębienia. Michel kierował pierwszym pojazdem śmiało i pewnie, z uporem, który graniczył z szaleńczą brawurą.

— Desperacki przejazd — oznajmił w pewnej chwili wesoło. — Czy możecie sobie wyobrazić, że przejeżdżamy po tej ziemi w normalnej sytuacji? To byłoby zupełne szaleństwo.

— To i tak jest szaleństwo — odparła kwaśno Nadia.

— A co innego możemy zrobić? Nie możemy zawrócić ani się zatrzymać. Bywają chwile, w których trzeba udowodnić, że się jest mężczyzną.

— Kobiety jednak radzą sobie świetnie…

— To był tylko cytat. Dobrze wiesz, co miałem na myśli. Po prostu nie mamy możliwości powrotu. lus zostanie zalany od ściany do ściany. A wiecie, że w pewnym sensie czuję się szczęśliwy? Czy byliście kiedykolwiek przedtem tak całkowicie pozbawieni jakiejkolwiek możliwości wyboru? Przeszłość nie istnieje, została wymazana, liczy się jedynie to, co się dzieje teraz. Teraźniejszość i niedaleka przyszłość! A przyszłość to leżące przed nami pole kamieni. I wiecie co? Zdaje mi się, że człowiek nigdy naprawdę nie przywołuje całej swojej siły… do czasu, gdy ma pewność, że nie istnieje już droga powrotna i że można się posuwać tylko naprzód.

Jechali więc naprzód. Optymizm Michela znacznie się zmniejszył, kiedy drugi pojazd wpadł w dziurę, ukrytą pod stosem otoczaków. Z pewnym wysiłkiem zdołali otworzyć przedni luk śluzy i wyciągnąć Kaseia, Maję, Franka i Nadię. Nie mieli jednak możliwości wydostania rovera z zagłębienia, potrzebowaliby do tego dźwigu lub podobnej maszyny. Przenieśli więc tylko wszystkie zapasy do jedynego łazika. Gdy weszła doń jeszcze ósemka ludzi, pojazd był zupełnie zapchany.


Za osuwiskiem przeprawa stała się na szczęście łatwiejsza. Zjechali autostradą kanionową do Melas Chasma i natychmiast stwierdzili, że trasę zbudowano w pobliżu południowej ściany, a ponieważ Melas był kanionem wyjątkowo szerokim, powódź rozlewała się wszędzie wokół i przetaczała na północ. Nadal panował straszliwy hałas. Ann miała wrażenie, że tuż za śluzą powietrzną działają pełną mocą powietrzne kondensatory, a przecież ich droga znajdowała się sporo ponad poziomem wody i daleko na południe od powodzi, która topiła żyły zmrożonego strumienia wypełniając wodą rozpadlinę, i zasłaniała całkowicie widok na północ.

Przez parę nocy posuwali się więc bez trudu, aż dotarli do Szczytu Genewskiego, który sterczał z gigantycznej południowej ściany prawie do samej krawędzi powodzi. Od tego miejsca drogę zalewała woda i jeśli chcieli się posuwać dalej, musieli znaleźć szlak położony wyżej. Wybrali jedną ze skalnych serpentyn, które otaczały niższe stoki szczytu, ale droga okazała się dla łazika niezwykle trudna. W pewnej chwili niemal zawiśli na nagle wyrosłej, zaokrąglonej skale, a wtedy Maja zaczęła krzyczeć na Michela, zarzucając mu brak rozwagi i zbytnią zuchowatość, po czym sama zasiadła za kierownicą. W tym czasie Michel, Nadia i Kasei ubrali się w walkery i wyszli na zewnątrz. Ominęli skałę i ruszyli naprzód, aby obejrzeć dalszą drogę.

Frank i Simon pomagali kierującej pojazdem Mai wypatrywać przeszkody, Sax natomiast jak zwykle w ogóle się nie ruszał sprzed ekranu. Od czasu do czasu Frank włączał telewizor i szukał sygnałów, po czym próbował zrozumieć i połączyć w całość usłyszane na tle szumu i wielu głosów różnego rodzaju informacje. Na samym grzbiecie Szczytu Genewskiego, kiedy przejeżdżali przez niezwykle cienką betonową nić Autostrady Transkanionowej, znajdowali się wystarczająco daleko od południowej ściany, aby dotarły do nich wiadomości, z których wynikało, że burza pyłowa nie zapowiada się jednak na globalną. I rzeczywiście, czasami, w niektóre dni, zamiast ściany pyłu otaczała ich zaledwie nieruchoma mgiełka. Sax oznajmił, że jest to potwierdzenie faktu, iż terraformerzy pomyślnie uporali się z pyłem, z którym walczyli różnymi sposobami od czasu Wielkiej Burzy. Nikt się nie ustosunkował do jego stwierdzenia. A mgiełka, która wisiała w powietrzu, jak zaobserwował Frank, wydawała się w gruncie rzeczy pomagać w klarowaniu sygnałów radiowych.

— To przypadkowy rezonans — odpowiedział mu Sax. Jednak, ponieważ zjawisko to było sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, Frank poprosił Saxa, aby je wyjaśnił. Kiedy wreszcie zrozumiał, żary czai smętnie na cały głos.

— Może cała emigracja była przypadkowym rezonansem, podkreślającym słaby sygnał rewolucji…

— Nie sądzę, żeby analogie między światem fizycznym i społecznym miały jakikolwiek sens — zauważył afektowanym tonem Russell.

— Zamknij się, Sax. I wracaj do swojej rzeczywistości wirtualnej.

Frank wciąż był rozgniewany; gorycz emanowała z niego jak zmrożona para powodzi. Suchym tonem pytał Michela o ukrytą kolonię, jego ciekawość wybuchała dwa lub trzy razy dziennie. Ann pomyślała, że nie chciałaby być na miejscu Hiroko, gdy Frank ją zobaczy po raz pierwszy po tak długim czasie. Michel odpowiadał na te pytania spokojnie, lekceważąc oskarżycielski ton, sarkazm i wściekły błysk w oku Chalmersa.

Próby Mai, aby uspokoić Franka, tylko wzmagały jego gniew, ale ona nie dawała za wygraną. Na Ann prawdziwe wrażenie zrobił upór Rosjanki, jej wytrwałość mimo obcesowych uwag Amerykanina. Była to ta cecha Mai, której Ann nigdy przedtem nie widziała; zwykle Maja zachowywała się najswawolniej ze wszystkich. Ale nie teraz, kiedy naprawdę trzeba było działać.

W końcu zatłoczony rover okrążył Szczyt Genewski i wrócił na ławę pod południową skarpą. Drogę na wschód blokowały górskie osuwiska, ale podróżnikom zawsze udawało się skręcić przed nimi w lewo, poruszali się więc dość szybko.

Dopóki nie dojechali do wschodniego krańca Melas. Tutaj bowiem ta największa ze wszystkich przepaść zwężała się i opadała kilkaset metrów w dół rozgałęziając się na dwa równoległe kaniony Coprates, rozdzielone długim wąskim płaskowyżem. Południowe Coprates kończyły się w odległości jakichś dwustu pięćdziesięciu kilometrów urwistą ścianą skalną, Północne natomiast łączyły się z niższymi kanionami, położonymi bardziej na wschód i tam właśnie znajdował się ten jeden kanion, do którego chcieli dotrzeć. Północne Coprates były najdłuższym pojedynczym segmentem systemu Marineris; Michel nazywał je La Manche. Tak jak angielski kanał, zwężały się ku wschodowi, aż do mniej więcej sześćdziesiątego stopnia długości areograficznej; tam zwężenie przechodziło w gigantyczny wąwóz — prostopadłe urwiska, wysokie na cztery kilometry, obrócone ku sobie i odgrodzone jedynie szczeliną o szerokości dwudziestu pięciu kilometrów. Michel nazwał ten wąwóz Bramą Dover; ściany urwiska w tej szczelinie były teraz najwyraźniej białawe, a może stały się już takie kiedyś.

Zjeżdżali więc w dół Północnymi Coprates i urwiska zamykały się przed nimi z każdym dniem coraz bardziej. Powódź wypełniała prawie całą szerokość dna kanionu, a płynęła tak szybko, że lód na jej powierzchni załamywał się w małe góry lodowe, które wylatywały w powietrze i roztrzaskiwały się w kaskadzie: rozjuszone katarakty białej wody, wielkości stu Amazonek, zwieńczone lodowymi górami. Dno kanionu, stale rozrywane i uwalniane z koryta, pędziło w dół w czerwonych porywach wody, które wyglądały niczym otwarta pulsująca żyła rdzawej krwi. Jak gdyby planeta wykrwawiała się na śmierć. Hałas był niewiarygodny, panował ryk tak nieprzerwany i przenikliwy, że przytępiał myśli i prawie uniemożliwiał rozmowę; każde słowo musieli wykrzykiwać z całych sił, więc dość szybko ograniczyli rozmowy i odzywali się tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne.

Taki moment nadszedł już wkrótce. Kiedy dojechali do Bramy Dover, stwierdzili, że dno kanionu zostało niemal całkowicie zalane przez powódź. Ich taras pod południową ścianą wąwozu miał nie więcej niż dwa kilometry szerokości i zmniejszał się z każdą minutą. Istniało niebezpieczeństwo, że cały zostanie wkrótce rozdarty. Maja wrzasnęła, że dalsza podróż jest zbyt niebezpieczna i zaczęła się upierać, by wrócić. Krzyczała, że jeśli zawrócą i dojadą do samego końca Południowych Coprates i jeśli uda się im wspiąć na płaskowyż, będą mogli przejechać obok dołów Coprates i podążyć dalej do Aureum.

Michel odkrzyknął jej twardo, że muszą jechać naprzód i przedostać się przez Bramę na taras.

— Jeśli się pospieszymy, uda nam się! Musimy spróbować! — A kiedy Maja nadal protestowała, dodał gwałtownie: — Szczyt Południowych Coprates jest bardzo urwisty! Nasz pojazd nigdy nie wjedzie na tak stromą skalną ścianę! A nie mamy wystarczającej ilości zapasów, aby podróżować dodatkowo przez wiele dni! Nie możemy zawrócić!

Szaleńczy ryk powodzi był jedyną odpowiedzią. Siedzieli w roverze, każde zatopione we własnych myślach. Hałas oddalał ich od siebie niczym wielokilometrowa przestrzeń. Ann przyłapała się na pragnieniu, aby taras wyślizgnął im się spod kół albo aby spadł na nich kawał południowej ściany, kładąc w ten sposób kres ich niezdecydowaniu i straszliwemu, zupełnie szaleńczemu hałasowi.

Na razie jednak jechali dalej. Frank, Maja, Simon i Nadia stali za Michelem i Kaseiem, obserwując, jak ci dwaj sterują pojazdem. Sax siedział przy swoim ekranie; co jakiś czas przeciągał się jak kot lub wpatrywał wzrokiem krótkowidza w mały obraz potopu. Powierzchnia uspokoiła się na moment i zamarzła, po czym odgłos wybuchu przeszedł w ciche, choć gwałtowne dudnienie.

— Wygląda jak Wielki Kanion w skali superhimalajskiej — odezwał się w pewnej chwili Sax, niby do siebie, chociaż Ann świetnie słyszała jego słowa. — Wąwóz Kala Gandaki ma około trzech kilometrów głębokości, prawda? A Dhaulagiri i Annapurna znajdują się chyba tylko czterdzieści czy pięćdziesiąt kilometrów od siebie. Wypełnij tę przestrzeń powodzią jak… — Nie udało mu się przywołać w pamięci żadnego potopu, który można by porównać z tym. — Zastanawiam się, skąd ta cała woda się wzięła tak wysoko na wybrzuszenie Tharsis.

Kolejną falę oznajmiły trzaski głośne jak strzały z pistoletu. Biała powierzchnia powodzi wybuchła i runęła w dół. Jednostajny ryk wypełnił pojazd. Zagłuszał wszystko, co mówili i wszystkie ich myśli, jak gdyby cały wszechświat wibrował. Basowe widełki stroikowe…

— Odpowietrzenie — oznajmiła Ann. — Odpowietrzenie. — Usta miała zesztywniałe, a mięśnie twarzy reagowały z trudem, odzwyczajone od mówienia. — Tharsis leży na wypływie magmy. Sama skała nie mogłaby utrzymać ciężaru, wybrzuszenie by się zapadło, gdyby nie podtrzymywał go wypływowy prąd płaszcza.

— Myślałem, że tu nie ma płaszcza! — ledwie dosłyszała krzyk Saxa poprzez łomot.

— Ależ jest. — Nie dbała o to, czy Sax słyszy ją czy nie. — Po prostu jest tu luźniejszy. Ale prądy są tutaj i tak. A od czasu ostatnich wielkich powodzi znów napełniła się wysoko położona formacja wodonośna na Tharsis. Prądy utrzymywały tę formacje — tak samo jak Compton — w wystarczająco wysokiej temperaturze, aby pozostała płynna. W końcu ciśnienie hydrostatyczne wzrosło ekstremalnie. Jednak ze względu na tak nieznaczny proces powstawania wulkanów i o wiele rzadsze deszcze meteorytowe, nic nie wypływało. Mogła być pełna przez miliard lat.

— Czy sądzisz, że to Fobos spowodował jej rozwarcie?

— Może. Bardziej prawdopodobne jest stopienie reaktora.

— Wiedziałaś, że warstwa Compton jest taka duża? — spytał Sax.

— Tak.

— Nigdy o tym nie słyszałem.

— Jasne.

Ann popatrzyła na niego. Czy w ogóle usłyszał, że to powiedziała?

Usłyszał. I uświadomił sobie właśnie, że ukrywano przed nim niektóre dane. Ann dostrzegła, że Sax jest tym odkryciem naprawdę wstrząśnięty. Nie mógł sobie wyobrazić żadnego racjonalnego powodu, dla którego ktoś miał ukrywać przed nim jakiekolwiek informacje. Może właśnie dlatego on i Ann nie mogli się porozumieć. Ich systemy wartości opierały się na zupełnie innych założeniach. Reprezentowali całkowicie odmienny typ naukowca.

Sax odchrząknął.

— Wiedziałaś, że jest płynna?

— Tak przypuszczałam, ale dopiero teraz wiemy na pewno.

Sax wywołał na ekran obraz z lewej bocznej kamery. Czarna sycząca woda, szary gruz, roztrzaskany lód, głazy narzutowe jak wielkie spadające kości do gry. Stojące fale zamarzały w miejscu, załamywały się i przewalały w chmurach zmrożonej pary… Hałas wzrósł znowu do poziomu startującego odrzutowca.

— Nie chciałem, żeby to tak wyglądało, naprawdę! — krzyknął Sax.

Ann popatrzyła na niego. Intensywnie wpatrywał się w ekran.

— Wiem — odparła. Znowu zmęczyła się rozmową, zmęczyła się jej bezużytecznością. Teraz uzmysłowiła sobie to wyraziściej, niż kiedykolwiek przedtem: jałowe szepty na tle wielkiego ryku żywego świata. Ledwo siebie słyszący ludzie, o wiele mniej zrozumiali niż ten świat.


Najszybciej jak mogli przejechali przez Bramę Dover, następnie podążyli Rampą Calais, jak Michel nazywał ten taras. Posuwali się denerwująco powoli. Przeprawa roverem nad skalnym obrywem przykrywającym ten wąski taras była prawdziwą walką; wszędzie leżały głazy narzutowe, a powódź zalewała ląd po ich lewej stronie, w widoczny sposób zwężając taras. Kamienne obsuwy spadały ze ścian urwiska, upadały przed i za pojazdem, a co jakiś czas kawałki skał uderzały w dach łazika. Na ten odgłos wszyscy pasażerowie podskakiwali. Istniało ryzyko, że nagle i bez ostrzeżenia jakaś większa skała spadnie na nich i zmiażdży ich jak pluskwy. To stale istniejące zagrożenie przytłaczało wszystkich. Tylko Ann nie przejmowała się niebezpieczeństwem. Nawet Simon odszedł od niej, włączył się w działania nawigacyjne i zaczął wychodzić na wycieczki zwiadowcze z Nadią, Frankiem albo Kaseiem. Pewnie jest szczęśliwy, myślała, że może znaleźć wymówkę, aby się ode mnie uwolnić. A właściwie dlaczego miałby wciąż przy niej siedzieć?

Posuwali się zaledwie po kilka kilometrów na godzinę. Podróżowali przez całą noc, a potem przez cały następny dzień, mimo że mgła przerzedziła się tak bardzo, iż pojazd można było dostrzec z satelitów. Nie mieli jednak wyboru.

Wreszcie udało im się przejechać przez Bramę Dover i znowu wjechali w Coprates. Tu mieli więcej swobody, ponieważ powódź skręcała o parę kilometrów na północ.

O zmroku, po jakichś czterdziestu godzinach jazdy stawali, przeciągali się, kręcili po pokładzie, a potem ponownie usiedli i zatrzymali się. Wysiedli i zaczęli się kręcić po okolicy, a potem wrócili do łazika i zjedli wspólnie podgrzany w kuchence mikrofalowej posiłek. Maja, Simon, Michel i Kasei byli w dobrych nastrojach, cieszyli się, że mają już za sobą Bramę, Sax zachowywał się tak samo jak zawsze, a Nadia i Frank byli trochę mniej niż zazwyczaj ponurzy. Powierzchnia powodzi zamarzła na chwilę i wreszcie można było mówić, nie zdzierając sobie gardeł, wreszcie słyszeli się nawzajem. Jedli więc i mówili bezładnie wszyscy naraz.

Ann milczała. Pod koniec posiłku rozejrzała się ciekawie po towarzyszach, nagle przerażona spektaklem, który rozgrywał się przed jej oczyma, a który potwierdzał łatwość przystosowania się człowieka do każdej sytuacji. Jak gdyby nigdy nic, jedli teraz kolację i rozmawiali na tle basowego grzmotu z północy; idealnie udawali wesoły nastrój biesiadny. Mogło się to dziać wszędzie i o każdej porze, a ich zmęczone twarze promieniały satysfakcją wspólnego sukcesu albo po prostu wyrażały zadowolenie ze spożywanego razem posiłku. A jednak istniała pewna znacząca różnica — tuż za ścianą łazika rozlegał się ryk rozpadającego się świata, a obryw skalny mógł ich unicestwić w każdej chwili. Ann uświadomiła sobie nagle, że często podczas katastrof lub powszechnego chaosu ludziom wydaje się, że najprzyjemniejszym i najbezpieczniejszym pomieszczeniem jest jadalnia. Jedząc, człowiek zapomina o swoim otoczeniu, o katastroficznym tle powszechnego chaosu; takie chwile spokoju są jednak kruche i krótkotrwałe jak bańki mydlane i mogą prysnąć równie szybko jak powstały. Grupki przyjaciół, wspólne pomieszczenia, ulice, lata spokoju, nic z tego nie może trwać, pomyślała Ann, bowiem iluzję stabilności tworzy się poprzez zgodny wysiłek ignorowania chaosu, w którym się tkwi. Tak czy owak, jedli, rozmawiali i cieszyli się swoim towarzystwem. To był ich, ludzi, sposób na kłopoty — zarówno w jaskiniach i na sawannach, jak i w mieszkaniach, okopach i kulących się pod bombardowaniem miastach.

I wtedy, w tym właśnie momencie burzy Ann Clayborne postanowiła się przełamać. Wstała i ruszyła do stołu. Wzięła talerz Saxa, który pierwszy wyrwał ją z odrętwienia, potem podniosła talerze Nadii i Simona. Zaniosła je do małego zlewu z marsjańskiego magnezu. Zmywając naczynia poczuła, że jej sztywne gardło się porusza. Wy krakała niezrozumiale kilka słów jako swój udział w rozmowie i próbowała na własny, niewiele znaczący sposób wspomóc tę ludzką iluzję spokoju.

— Burzliwa noc! — powiedział do niej Michel. Stał koło niej, wycierał talerze i uśmiechał się. — Naprawdę burzliwa noc!


Następnego ranka Ann obudziła się jako pierwsza i popatrzyła w twarze śpiących towarzyszy, doskonale widoczne w dziennym świetle. Ich oblicza były zmęczone, włosy rozczochrane, miny ponure, twarze zapuchnięte i posiniałe od odmrożeń, usta otwarte. Grupa ludzi, którzy zasnęli z wyczerpania. Wyglądali jak martwi. A Ann w żaden sposób im nie pomagała — wręcz przeciwnie! Była dla nich kulą u nogi; za każdym razem, kiedy wracali do pojazdu, natykali się na szaloną kobietę, która leżała na podłodze, nie odzywała się do nich i często płakała wstrząsana gwałtownymi spazmami rozpaczy. Kogoś takiego z pewnością nie potrzebowali w swoim towarzystwie!

Ann zawstydzona wstała i w milczeniu skończyła sprzątać główne pomieszczenie i kabinę kierowców. Później tego samego dnia zluzowała kogoś przy prowadzeniu pojazdu. Po sześciogodzinnej zmianie poczuła się fizycznie zupełnie wykończona, ale udało jej się przewieźć ich daleko na wschód od Bramy Dover.

Jednak ich kłopoty wcale się nie skończyły. To prawda, że Coprates nieco się rozszerzyły, a południowa ściana wciąż się trzymała. Ale w tym rejonie znajdowało się długie pasmo, które teraz stało się wyspą i które opadało do samego środka kanionu, dzieląc go na kanały północny i południowy. I, na nieszczęście, południowy kanał był niższy od północnego, toteż fala powodzi spływała w dół i przyciskała ich silnie do południowej ściany. Szczęśliwym trafem jednak warstwowy taras sprawiał, że znajdowali się jakieś pięć kilometrów między powodzią i właściwą ścianą. Ponieważ jednak potop mieli blisko po lewej stronie, a strome urwiska po prawej, nigdy nie przestawało im zagrażać niebezpieczeństwo. A niemal ciągle musieli podnosić głos, jeśli chcieli rozmawiać. Ryk fal wydawał się atakować ich głowy i utrudniał koncentrację, postrzeganie i w ogóle myślenie.

Pewnego dnia Maja uderzyła pięścią w stół i krzyknęła wsciekle:

— Czy nie moglibyśmy poczekać, aż to wyspowe pasmo się oderwie?

Po kłopotliwej chwili ciszy odpowiedział jej Kasei:

— Jest długie na sto kilometrów.

— Cóż, cholera… może moglibyśmy po prostu… przeczekać powódź? To znaczy, chodzi mi o to… jak długo może jeszcze trwać?

— Parę miesięcy — odparła Ann.

— Nie możemy czekać tak długo?

— Mamy za mało żywności — wyjaśnił jej Michel.

— Musimy jechać dalej — warknął Frank. — Nie bądź głupia. — Maja popatrzyła na niego i odwróciła się, wyraźnie rozgniewana. Rover nagle wydał jej się o wiele za mały, jak klatka, do której wrzucono kilka tygrysów i lwów. Simon i Kasei, czując narastające napięcie, ubrali się w skafandry i wyszli, aby sprawdzić teren przed pojazdem.


Za tym, co nazywali Wyspowym Pasmem, Coprates otwierały się jak komin z głębokimi rowami pod ścianami kanionu. Północny rów stanowiła Capri Chasma, południowy — Eos Chasma, rozpadlina która była czymś w rodzaju przedłużenia Coprates. Ze względu na powódź podróżnicy nie mieli wyboru i musieli jechać przez Eos, ale Michel pocieszył ich, że dzięki temu nie zbaczają z drogi, ponieważ i tak mieli tamtędy podążyć.

Południowe urwisko w końcu się trochę obniżyło, chociaż przecinały je głębokie zatoki oraz kilka sporych kraterów meteorytowych. Capri Chasma skręcała w pewnym momencie na północny wschód i przestawała być dla jadących widoczna. Między tymi dwoma rowami znajdowało się trójkątne płaskowzgórze, które teraz wyglądało jak półwysep dzielący bieg wody na dwie części. Niestety, wielka masa wody przedarła się do niższej partii Eos, tak że nawet kiedy wydostali się z wąskiego uścisku Coprates, powódź ciągle parła pojazd ku skalnej ścianie, toteż poruszali się w dużej odległości od jakiejkolwiek drogi czy szlaku. Zapasy jedzenia i gazów powietrznych malały w zaskakującym tempie; magazyny niemal całkowicie już opustoszały.

Byli też zmęczeni, bardzo zmęczeni. Mijało już dwadzieścia trzy dni od czasu, gdy uciekli z Kairu. Przejechali do tej pory dwa i pół tysiąca kilometrów pod górę i przez cały czas spali na zmianę, aby bez przerwy ktoś kierował łazikiem. Do tego jeszcze straszliwie ich denerwował i wyczerpywał nieustanny hałas — wciąż słyszeli huk powodzi i ryk rozpadającego się na kawałki świata. Maja co jakiś czas powtarzała, że są już za starzy na takie eskapady i mają zbyt poszarpane nerwy. Z przemęczenia popełniali błędy, a czasem któreś z nich zapadało w sen w najmniej odpowiednim momencie.

Taras, który stanowił ich trasę między urwiskiem i powodzią, zmienił się w pewnej chwili w ogromne pole głazów narzutowych. Głazy te były przeważnie ejektamentami wyrzuconymi z okolicznych kraterów albo szczątkami po rozległych ruchach zwietrzeliny. Dla Ann droga wyglądała tak, jak gdyby duże żłobkowane i zbite zatoki korozyjne w południowej ścianie skalnej zostały podmyte, co stworzyło opadające w dół kaniony dopływowe. Takie było jej pierwsze skojarzenie, a nie miała czasu, aby przyjrzeć się dokładniej.

Podróżnikom często się wydawało, że szlak przed nimi całkowicie zablokowały głazy eratyczne. Obawiali się wtedy, że mimo wszystkich tych dni i przebytych kilometrów, mimo przejechania prawie całego Marineris, mimo przedarcia się niemal przez środek tak gwałtownego kataklizmu, nie uda im się jechać dalej — na samym krańcu zatrzymają ich straszliwe strumienie powodzi.

Zawsze wtedy niespodziewanie znajdowali drogę. Potem znowu zatrzymywała ich woda i znowu szukali kolejnego szlaku. I tak dalej, dzień po dniu. Wysiłek był ogromny, a jadali teraz zaledwie po pół racji.

Ann prowadziła pojazd częściej niż inni, ponieważ czuła się mniej zmęczona, a poza tym była świetnym kierowcą; umiejętnościami przewyższał ją tylko Michel. Wiedziała, że jest to winna przyjaciołom po swoim żenującym załamaniu nerwowym, które trwało przez większą cześć podróży. Pomagała więc im teraz we wszystkim. Kiedy nie prowadziła łazika, wychodziła na zewnątrz i badała dalszą drogę. Na dworze nadal panował paraliżujący hałas i ziemia drżała pod stopami. Ann nie potrafiła się do tego przyzwyczaić, chociaż ze wszystkich sił starała się to ignorować. Światło słoneczne przeświecało przez mgłę i parę wodną szerokimi, niesamowitymi rozbryzgami, a o zachodzie słońca pojawiały się na niebie tęcze lodowe i parheliony otoczone kręgami światła; często całe niebo jarzyło się barwami niczym ognisko. Turnerowska wizja apokalipsy.

Dość szybko Ann również zaczęła odczuwać zmęczenie i — tak samo jak pozostałym — praca wydawała jej się wyczerpująca. Zrozumiała teraz, dlaczego jej towarzysze byli tak znużeni, dlaczego traktowali tak szorstko ją i siebie nawzajem. Michel nie potrafił odnaleźć żadnej z trzech kryjówek, które powinny się znajdować gdzieś w okolicy; musiały zostać zasypane ziemią albo zalane wodą (dla nikogo nie miało już znaczenia, co się z nimi stało). Maleńkie racje żywnościowe, które teraz spożywali, dawały im zaledwie 1200 kalorii dziennie, a zużywali o wiele więcej. Brak jedzenia i snu spowodował — przynajmniej u Ann — powrót dawnej depresji. Trwała niczym śmierć, rosła w niej jak potop, jak czarna papka błota,» pary, lodu lub śmieci. Ann uparcie pracowała, ale co chwila jej myśli zaczynały gdzieś błądzić, nie mogła się skupić, a w uszach wiecznie huczał jej łomot pędzącej wody, który obracał wszystko w monotonny jęk rozpaczy.

Droga stawała się coraz trudniejsza. Pewnego dnia udało im się przejechać zaledwie kilometr. Następnego jeszcze mniej, byli niemal całkowicie zablokowani, ponieważ na tarasie przed nimi leżało wiele ogromnych głazów ustawionych w rzędzie jak barykada w postaci betonowych bunkrów. Linia Maginota Wielkiego Człowieka.

— Wygląda, jak idealna płaszczyzna fraktalna — zauważył Sax — o wymiarach około 2,7.

Nikt nie podjął rozmowy.

Kasei wysiadł i udał się na poszukiwanie przejścia. Znalazł drogę w dół tuż przy brzegu powodzi. W tej chwili cały widoczny obszar wypływu był zamarznięty, tak jak przez kilka ostatnich dni. Rozciągał się aż po horyzont, nierówna powierzchnia przypominająca Morze Arktyczne na Ziemi, tyle że to było brudniejsze; stanowiło mieszaninę czarnoczerwonobiałych brył. Przybrzeżny lód był jednak płaski i w wielu miejscach klarowny. Gdy spojrzeli w dół, dostrzegli, że ma parę metrów głębokości; woda zamarzła do samego dna. Zjechali na brzeg i podążyli drogą tuż przy krawędzi lodu. Prowadziła Ann i kiedy zbyt wiele skał zagrodziło jej drogę, musiała zjechać najpierw lewymi kołami, potem całym pojazdem na lód. Jechało się po nim, tak jak po każdej innej powierzchni. Nadia i Maja prychały pogardliwie, gdy któryś z towarzyszy podróżników okazywał nerwowość lub strach z powodu jazdy po tej śliskiej i kruchej trasie.

— Całe zimy spędzaliśmy jeżdżąc po rzekach Syberii — oświadczyła Nadia. — To były najlepsze drogi, jakie tam mieliśmy.

Tak więc przez cały dzień Ann jechała wzdłuż poszarpanej krawędzi powodzi, po powierzchni lodu. Przejechali sto sześćdziesiąt kilometrów i był to ich najlepszy dzień od dwóch tygodni.

Tuż przed zachodem słońca zaczął padać śnieg. Zachodni wiatr przetaczał się przez Coprates, pędząc wielkie zbite śniegowe kule obok pojazdu, jak gdyby podróżni wcale się nie poruszali. Ann wjechała w strefę lodu świeżo zasypanego śniegiem. Duże głazy narzutowe rozproszone na lodzie nadawały krainie wygląd opuszczonego cmentarza. Światło było mrocznie szare. Aby przejechać przez ten labirynt, kierowca potrzebował pieszego przewodnika. Po długiej naradzie na ochotnika zgłosił się Frank. W tym momencie miał z nich najwięcej sił, czuł się lepiej nawet niż sporo lat od niego młotlszy Kasei; ciągle kipiał w nim gniew, który nigdy się u Chalmersa nie wyczerpywał.

Szedł powoli przed pojazdem. Sprawdzał szlak, po czym wracał i albo potrząsał głową, albo dawał Ann znak, aby jechała. Dokoła nich, w padającym śniegu, unosiły się rzadkie kłęby marznącej pary; mieszały się z białymi płatkami i gnały wraz z nimi w potężnym wieczornym wietrze, gasnąc i zapalając się w zapadającym zmroku. Ann obserwowała mroczny spektakl; w pewnej chwili, kiedy w łazik uderzył wyjątkowo srogi podmuch, nie wyczuła miejsca, gdzie lód stykał się z gruntem i rover nagle podjechał w górę po obłej skale prosto na zamarzniętą linię brzegową, po czym przechylił się tak, że lewe tylne koło uniosło się w górę. Ann szybko dodała gazu, ale przednie koła wbiły się w łachę piasku i śniegu i nagle oba tylne znalazły się w powietrzu. Przednie tylko buksowały bezradnie. Najwyraźniej Ann zakopała pojazd.

Zdarzało się to już przedtem, ale tym razem Ann była na siebie wyjątkowo wściekła, ponieważ wiedziała, że to jej wina: zagapiła się na jakieś zupełnie nie związane z jazdą widowisko na niebie.

— Co, do diabła, wyprawiasz? — wrzasnął Frank przez interkom, aż Ann podskoczyła w fotelu. Nigdy nie potrafiła się przyzwyczaić do gwałtownego charakteru Franka. — Jedź dalej! — krzyknął.

— Wpakuję pojazd na skałę — odparła.

— Niech cię cholera! Dlaczego nie patrzysz, co robisz! Hej, przestań kręcić kołami! Podłożę coś pod przednie i pociągnę cię do przodu, a wtedy odjedziesz od tej skały i ruszysz w górę tak szybko jak możesz, rozumiesz? Nadchodzi kolejna fala!

— Frank! — krzyknęła Maja. — Wracaj do środka!

— Jak tylko ułożę te pieprzone podkładki! Bądź gotowa do startu! — wrzasnął do Ann.

Jako podkładki miały posłużyć zwoje kolczastej metalowej sieci. Frank umieścił je pod kołami, w wyrytych przez nie dziurach w piasku, a potem przymocował je z przodu, tak żeby koła miały się czego uchwycić. Była to stara metoda pustynna. Frank obszedł przód rovera, klnąc pod nosem i warcząc na Ann, która wypełniała jego polecenia z zaciętymi zębami i ściśniętym żołądkiem.

— Okay, jedź! — krzyknął Frank. — Jedź!

— Najpierw wsiądź! — odkrzyknęła.

— Nie ma czasu, jedź, fala jest już bardzo blisko! Podwieszę się z boku, jedź, cholera, no, jedź!

Ann łagodnie rozpędziła przednie koła i poczuła, jak odzyskują przyczepność. Pojazd poderwał się do przodu ponad skałą. Tylne koła ze zgrzytem dotknęły powierzchni; byli wolni. Nagle jednak wzmógł się za nimi ryk powodzi, a potem obok pojazdu zaczęły przelatywać bryły lodu. Pękały z przerażającym trzaskiem, po czym na lód runęła ciemna ściana parującej i kipiącej wody. Ponad oknami rovera przetoczyła się fala. Ann docisnęła do podłogi pedał gazu i trzymała mocno kierownicę, która nagle wyskoczyła jej z dłoni. Na tle łomotu fali usłyszała głos Franka:

— Jedź, idiotko, jedź! — krzyczał.

W tym właśnie momencie coś uderzyło w łazik i ten zarzucił ostro w lewo. Ann nie była w stanie temu w żaden sposób zaradzić. Nie puszczała jednak kierownicy, mimo że stale rzucało ją na boki. Jej lewe ucho rwało z bólu, najwyraźniej musiała nim w coś uderzyć. Trzymała kierownicę, a stopą przyciskała pedał gazu. Koła zaczepiły o coś i pojazd pognał przez wodę, która przelewała się z prawa na lewo. Z boku słychać było stłumione trzaski.

— Jedź! — Ann dociskała pedał gazu do podłogi. Skręciła w górę wzgórza i jechała dalej, podskakując dziko na siedzeniu kierowcy. We wszystkich oknach i na ekranach telewizyjnych widniało jedno wielkie płynne szaleństwo. Potem woda przepłynęła pod łazikiem i okna stały się przejrzyste. W przednich światłach ukazała się kamienna powierzchnia. Pusty, płaski teren, na który padał śnieg. Ann, nie zdejmując nogi z gazu, gnała dziko ku temu obszarowi, uciekając przed nadal kotłującym się i ryczącym za roverem potopem. Kiedy dotarła do płaskiego wzniesienia, musiała pomóc sobie rękoma, by zdjąć stopę z pedału gazu; noga jej zupełnie zdrętwiała. Pojazd zatrzymał się. Podróżnicy znajdowali się już poza rejonem powodzi, na wąskim warstwowym tarasie. Przypływ zaczynał słabnąć. Ale Frank Chalmers zniknął.


Maja nalegała, żeby wrócili i poszukali go, kiedy więc wydawało się, że nie grozi im niebezpieczeństwo, rozpoczęli poszukiwania. Bez skutku. Na tle mroku reflektory rozświetlały padający śnieg na pięćdziesiąt metrów. W dwóch żółtych stożkach światła, które przecinały ciemnoszary świat, podróżnicy dostrzegali jedynie poszarpaną powierzchnię powodzi, przelewające się morze szczątków skał i ziemi. Nie można było zauważyć nawet najmniejszego śladu jakiegokolwiek regularnego kształtu; w ogóle cała okolica wyglądała jak świat, w którym takie kształty nie występują. Ann była pewna, że w tej krainie nie mógłby przeżyć żaden człowiek. Frank musiał zginąć — albo spadł z samochodu pod wpływem wstrząsu, albo zmiotło go krótkie, choć z pewnością zgubne w skutkach spotkanie z pędzącą falą.

W interkomie na tle wyładowań atmosferycznych i ryku potopu Ann ciągle słyszała jego ostatnie słowa. Dzwoniło jej w uszach jak wyrok: “Jedź, idiotko, jedź!” To był jej błąd, wszystko przez nią, to była jej wina…

Maja rozpaczliwie płakała, dławiąc szloch, zgięta wpół, jak gdyby chciała się skurczyć i zniknąć.

— Nie! — krzyknęła. — Frank! Musimy go szukać!

Potem już tylko płakała; nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Sax poszedł do apteczki, przetrząsnął ją, wrócił do Rosjanki i kucnął przy jej boku.

— Maju, chcesz coś na uspokojenie?

Podniosła głowę i wytrąciła mu z dłoni pigułki, rozrzucając je po podłodze.

— Nie! — wrzasnęła. — To są moje uczucia, to są moi mężczyźni. Sądzicie, że jestem takim tchórzem jak wy?! Sądzicie, że tak jak wy chcę żyćjakzombie?! Tak jak wy?!…

Potem już tylko bezradnie łkała. Sax wciąż stał nad nią; mrużył oczy, twarz wykrzywiła mu się ze smutku. Ann aż przeszył dreszcz, kiedy Sax na nią spojrzał; poczuła się jak pod ostrzałem.

— Proszę — odezwała się. — Proszę.

Wstała z siedzenia kierowcy, podeszła do przyjaciół i położyła Saxowi rękę na ramieniu. Schyliła się, aby pomóc Nadii i Simonowi podnieść z podłogi i zanieść do łóżka Maję. Rosjanka uciszyła się już trochę, ale usunęła się od ich wyciągniętych dłoni. Oczy i nos miała zaczerwienione, twarz wykrzywioną rozpaczą, jedną rękę zacisnęła mocno na nadgarstku Nadii. Nadia patrzyła na nią z miną obojętnego lekarza. Nikt nie mógł odczytać z twarzy jej uczuć, była jak zwykle zamknięta w sobie i mamrotała coś po rosyjsku.

— Maju, tak mi przykro — powiedziała Ann. Miała zmartwiałe gardło i mówienie sprawiało jej ból. — To moja wina. Przepraszam.

Maja potrząsnęła głową.

— To był wypadek.

Ann nie mogła się zmusić, aby powiedzieć na głos, że zanim tragedia się wydarzyła, przestała na chwilę uważać. Słowa te stanęły jednak jej w gardle, a gdy kolejny gwałtowny spazm płaczu wstrząsnął ciałem Mai, szansa, by to z siebie wyrzucić, zniknęła. Michel i Kasei usiedli na fotelach kierowców. Rover znowu zaczął się posuwać naprzód po kamiennym tarasie.


Niedaleko na wschód południowa ściana kanionu w końcu wtopiła się w otaczającą równinę, podróżnicy mogli więc swobodnie odjechać od powodzi. Pełnym gazem przejeżdżali więc teraz Eos Chasma na północ, na spotkanie z odległą rozpadliną Capri. Michel przez jakiś czas podążał śladami ukrytej kolonii, ale stracił trop, ponieważ oznakowania na drodze często zakrywał śnieg. Przez cały dzień szukał pobliskich — jak mu się zdawało — kryjówek, ale nie udało mu się znaleźć żadnej. Nie chcąc marnować więcej czasu, podróżnicy zdecydowali się z pełną szybkością skręcić nieco na północny wschód, aby dotrzeć do kryjówki na popękanej skale na południe od Aureum Chaos. Jej położenia Duval był pewien.

— Nie jest to już nasza główna baza — wyjaśnił. — Tam udaliśmy się na początku, gdy opuściliśmy Underhill. Hiroko chciała jechać dalej na południe i po kilku latach rzeczywiście się przeprowadziliśmy. Mówiła, że to pierwsze miejsce nie podoba jej się, ponieważ Aureum kojarzy jej się ze zlewem, który pewnego dnia może się wypełnić wodą i zamienić w jezioro. Sądziłem wtedy, że to bez sensu, ale teraz widzę, że miała rację. Wygląda na to, że do Aureum może się nawet przesączyć cała powódź… Zresztą nie wiem… Nasza kryjówka znajdowała się na wzniesieniu, wyżej niż jesteśmy teraz… może więc przetrwała. Nie mam pojęcia, czy będą tam ludzie, ale na pewno znajdziemy sporo zapasów. Zawsze to jakieś schronienie, prawda?

Nikt nie był w odpowiednim nastroju, aby mu cokolwiek na to odpowiedzieć.

Drugiego dnia ciężkiej przeprawy powódź zniknęła za północnym horyzontem. Jej ryk ścichł wkrótce potem. Grunt, pokryty na metr brudnym śniegiem, już nie drżał; świat wydawał się martwy: był dziwnie cichy i nieruchomy, przesłonięty całunem bieli. Kiedy śnieg nie padał, niebo było ciągle nieco zamglone, ale podróżnikom wydawało się wystarczająco przezroczyste, aby mogli zostać dostrzeżeni z góry, toteż zaprzestali jazdy w dzień, a w nocy nie używali reflektorów. I bez nich zresztą droga była dość dobrze widoczna dzięki jarzącej się lekko pod gwiazdami śnieżnej pokrywie.

W te noce pojazdem kierowała Ann. Nie powiedziała nikomu o swoim momencie nieuwagi przed zaginięciem Franka. Nie zamierzała też powtórzyć tego błędu — jechała rozpaczliwie skoncentrowana, zagryzając wargi aż do krwi, obojętna na wszystko z wyjątkiem widniejącej przed nią w stożkach światła drogi. Zwykle prowadziła całą noc; zapominała obudzić następnego kierowcę albo świadomie tego nie robiła. Frank Chalmers nie żył i to była jej wina. Powtarzała to sobie w kółko i rozpaczliwie żałowała, że nie potrafi cofnąć przeszłości i zmienić tego faktu. Wiedziała, że to rozpamiętywanie jest bezsensowne. Pewnych błędów nie da się naprawić. Biel powierzchni mąciła niezliczona ilość kamieni, zwieńczonych śnieżnymi czapami, krajobraz miał więc obecnie kolor soli i pieprzu. W nocy ta dwubarwność bardzo przeszkadzała w prowadzeniu pojazdu; czasami Ann miała uczucie, że przekopuje się pod ziemią, innym razem, że unosi się pięć metrów nad nią. Biały świat. W niektóre noce miała wrażenie, że prowadzi karawan, przejeżdżający po ciele nieboszczyka. Wdowy Nadia i Maja siedziały na tyle… W takich momentach była przekonana, że Peter również nie żyje.

Dwukrotnie usłyszała głos Franka w interkomie. Wołał do niej; raz prosił ją, aby zawróciła i uratowała go, a za drugim razem krzyczał: “Jedź, idiotko, jedź!”

Maja nie załamała się. Mimo wszystkich swoich często prezentowanych całemu światu nastrojów i kaprysów, miała bardzo silną osobowość. Natomiast Nadia, którą Ann zawsze uważała za osobę twardą, prawie ciągle milczała. Sax bez końca patrzył na ekran i pracował. Michel próbował rozmawiać, ale rezygnował z nieszczęśliwą miną, kiedy uświadamiał sobie, że nikt nie ma ochoty na dyskusje. Simon jak zawsze obserwował Ann z niepokojem i z irytującą uwagą. Nie mogła już tego wytrzymać i stale unikała jego spojrzenia. Biedny Kasei musiał się czuć jak w schronie, którym zawładnęła grupka sędziwych szaleńców. Myśl ta wydała się Ann prawie zabawna, gdyby nie fakt, że młodzieniec robił wrażenie bardzo przygnębionego. Nie wiedziała, jaka może być przyczyna jego stanu, może tak działało na niego pustkowie, po którym jechali, może ciągle zagrażająca śmierć, a może po prostu był głodny; nie sposób było się tego dowiedzieć. Zwłaszcza że Kasei w ogóle zachowywał się nieco dziwacznie. Swoją młodością przypominał jednak Ann o Peterze, więc starała się również na niego nie patrzeć.

Śnieg sprawiał, że każdej nocy powierzchnia żarzyła się i drgała. Kiedy cały się stopi, myślała Ann, wyżłobi nowe koryta i odbierze mi ukochanego Marsa. Jej Mars zniknął już bezpowrotnie.

Obok Ann na drugą nocną zmianę usiadł Michel. Wypatrywał oznaczenia drogi.

— Zgubiliśmy się? — spytała go Maja tuż przed świtem.

— Nie, wcale nie. Po prostu… zostawiamy na śniegu ślady. Nie wiem, kiedy znikną ani jak bardzo są widoczne, ale jeśli… Cóż, tak czy owak, na wypadek, gdyby miały utrzymać się długo, chciałbym wysiąść z pojazdu i przejść ostatnią część drogi. Powinienem sprawdzić, gdzie się znajdujemy. W niektórych miejscach ustawiliśmy różne pionowe kamienie i dolmeny. Muszę je znaleźć. Wskażą nam dalszą drogę, no, sami rozumiecie. … Różnego rodzaju głazy narzutowe nieco wyższe od innych albo rozmaite kamienne słupy.

— Łatwiej byłoby je zauważyć za dnia — oznajmił Simon.

— To prawda. Jutro będziemy się musieli rozejrzeć po okolicy i powinniśmy coś dostrzec. Jesteśmy już chyba blisko. Ustawiliśmy je, aby pomagały odszukać drogę zabłąkanym podróżnym, właśnie takim jak my. Wszystko będzie dobrze, nie martwcie się.

Tak, oczywiście, wszystko będzie dobrze, pomyślała Ann. Z małymi wyjątkami: nie żyli ich przyjaciele i jej jedyne dziecko, a ich świat zniknął na zawsze.

Zbliżał się świt. Leżąc na podłodze przy oknie, Ann próbowała sobie wyobrazić życie w ukrytej kolonii. Wiele lat pod ziemią. Nie, uświadomiła sobie, nie zniosę tego, nie mogę tego zrobić. “Jedź, idiotko, jedź!” Niech cię cholera!

O świcie Kasei zawył triumfalnie: na zewnątrz, na północnym horyzoncie, stały trzy wysokie kamienie. Poprzeczna belka stanowiąca dach, ułożona na dwóch słupach, wyglądała, jak gdyby spłynął tu z Ziemi jeden fragment Stonehenge.

— Tędy do domu — oznajmił młodzieniec.

Najpierw jednak musieli przeczekać dzień. Michel stawał się coraz ostrożniej szy, bał się, aby nie zostali zauważeni przez satelity, i chciał ruszyć dopiero w nocy. Położyli się więc, aby się trochę zdrzemnąć.

Ann nie mogła spać, ożywiało ją nowe postanowienie, które właśnie podjęła. Ostrożnie rozejrzała się wokół i doszła do wniosku, że wszyscy śpią. Michel nawet chrapał; był najwyraźniej szczęśliwy. Spali przecież spokojnie po raz pierwszy od około pięćdziesięciu godzin. Ann nałożyła walker i jak najciszej weszła w śluzę powietrzną. Obejrzała się i popatrzyła na towarzyszy; wygłodzona, strudzona grupka. Nadia leżała, tuląc do boku okaleczoną rękę. Z powietrznej komory nie sposób było się wydostać zupełnie bezgłośnie, ale Ann liczyła na to, że cała ekipa od dawna już przyzwyczaiła się spać w hałasie. Warkot i łoskot systemu wspomagania życia częściowo zagłuszył jej wyjście. Ann znalazła się na zewnątrz absolutnie przekonana, że nikogo nie obudziła.

Owionęło ją charakterystyczne dla planety zimno. Zadrżała i ruszyła na zachód. Szła po śladach łazika, aby nikt nie mógł jej wyśledzić. Słońce przedzierało się przez mgłę. Znowu padał śnieg, zabarwiony na różowo w promieniach słonecznego światła. Z trudem posuwała się naprzód, póki nie doszła do małego wydłużonego drumlinu. Miał spadzisty stok, który pokrywała warstwa białego śniegu. Mogła się teraz posuwać po litej skale, nie zostawiając śladów. Szła tak długo, aż się zmęczyła. Na dworze było naprawdę zimno, śnieg padał pionowo maleńkimi płatkami, prawdopodobnie narosłymi wokół drobin piasku. Na końcu drumlinu znajdował się pękaty i niski głaz eratyczny. Ann usiadła przy nim od strony zawietrznej, potem wyłączyła ogrzewanie walkera i ubitym śniegiem przysłoniła mrugające światełko alarmowe na naręcznym komputerku.

Szybko zrobiło jej się o wiele zimniej. Niebo miało teraz kolor mętnej szarości pokreślonej pasmami różu. Śnieg z wolna zasypywał szybkę jej hełmu.

Właśnie przestała się trząść i jej ciało stało się przyjemnie chłodne, kiedy w hełm kopnął ją mocno czyjś but. Następnie ktoś podciągnął ją do góry, na klęczki. W głowie jej szumiało. Postać w walkerze silnie uderzyła szybką swego hełmu w jej szybkę. Potem czyjeś ręce wzięły ją mocno pod ramiona i cisnęły na ziemię.

— Hej! — krzyknęła słabo.

Ktoś wziął ją pod ramiona, pociągnął i postawił na nogi; odciągnął jej też do tyłu lewe ramię i trzymał je wysoko w górze. Napastnik chwilę operował przy komputerku na nadgarstku Ann, a potem pchnął ją boleśnie do przodu, ciągle trzymając w górze jej ramię. Nie mogła upaść, nie łamiąc sobie przy tym ręki. Czuła, jak diamentowy wzorek aparatu grzewczego walkera zaczyna jej rozgrzewać skórę. Płonął w niej. Co kilka kroków dręczyciel uderzał ją w hełm.

Postać, ku jej zdumieniu, zaprowadziła ją prosto do rovera. Wepchnięto ją w śluzę powietrzną; ten ktoś wpadł za nią do środka, zamknął komorę i wypompował powietrze, po czym zdarł Ann hełm z głowy. Następnie zdjął swój i okazało się, że to Simon. Był purpurowy na twarzy i krzyczał na nią, uderzając ją przy tym raz po raz. Jego twarz była mokra od łez. Jej Simon, jej cichy, spokojny Simon teraz wydzierał się na nią:

— Dlaczego? Dlaczego? Niech cię diabli, czy ty zawsze musisz coś takiego zrobić?! Czy zawsze musisz myśleć tylko o sobie? O sobie i o swoim własnym świecie? Jesteś taka… jesteś taką cholerną egoistką!

Jego głos przeszedł w straszliwy, przepełniony ogromnym bólem jęk. I to był jej Simon, który zwykle tak niewiele mówił, który nigdy nie podnosił głosu, który nigdy nie wypowiadał więcej niż kilka słów. Teraz bił ją po twarzy i krzyczał, dosłownie wypluwając słowa i tracąc dech z wściekłości. I nagle to jego zachowanie zdenerwowało Ann. Dlaczego nie zareagowałeś przedtem, pytała go w myślach, dlaczego nie zareagowałeś wtedy, gdy cię potrzebowałam, gdy potrzebowałam kogoś, w kim tliłoby się życie? Dlaczego musiała zrobić coś takiego, aby go poruszyć i zbudzić z dziwacznego letargu? Ale nie powiedziała mu tego. Z całych sił uderzyła go tylko pięścią prosto w pierś, aż Simon upadł do tyłu.

— Zostaw mnie w spokoju! — krzyknęła. — Zostaw mnie! — A wtedy wstrząsnął nią gniew i znów poczuła lodowaty dreszcz, powiew marsjańskiej śmierci. — Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?!!

Simon odzyskał równowagę, rzucił się do przodu, chwycił ją mocno za ramiona i potrząsnął. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że jest taki silny.

— Właśnie dlatego że… — krzyknął, po czym umilkł. Oblizał usta i chwilę łapał oddech. — Dlatego… — Odwrócił wzrok, twarz pociemniała mu jeszcze bardziej, jak gdyby tysiąc słów naraz chciało mu się przecisnąć przez gardło, a potem zrezygnował i najwyraźniej postanowił niczego nie wyjaśniać. Potrząsał nią tylko i bez sensu powtarzał: — Dlatego! Dlatego! Dlatego!


Padał śnieg. Mimo że nadszedł już wczesny ranek, było mroczno. Wiatr pędził przez teren chaotyczny, pył wodny wirował nad zniszczoną krainą. Głazy narzutowe, duże jak miejskie bloki, leżały jedne obok drugich, a cała okolica rozbiła się na milion małych urwisk, zagłębień, płaskowzgórzy, pasm górskich i szczytów, a także wiele spiczastych wierzchołków, szerokich słupów i chwiejnych kamieni. Prawdziwe wytwory czystej karni. Wszystkie urwiste i pionowe skały na tym obszarze były zupełnie czarne, podczas gdy bardziej spłaszczone strefy pokrywał śnieg; krajobraz stanowił teraz prawdziwą mozaikę czerni i bieli. Całość trwała w ciągłym ruchu, wirowała w gwałtownych porywach wiatru, wszędzie to pojawiały się, to znikały białe fale i gęste tumany śniegu.

Potem śnieg przestał padać i wiatr zamarł. Czarne pionowe powierzchnie i białe poziome ustabilizowały się i zastygły w bezruchu. Niebo było zachmurzone, żadna wypukłość nie rzucała więc cienia i cały krajobraz jarzył się, jakby światło promieniowało z pokrytej śniegiem ziemi ku wiszącym nad nią niskopylistym obłokom. Wszystko w tym nowym świecie wydawało się mieć ostre krawędzie i było bardzo wyraźnie widoczne, jak gdyby marsjańska kraina została zaklęta w szkło.

Na horyzoncie pojawiło się kilka idących ludzkich sylwetek. Wyłaniały się jedna po drugiej. Było ich siedem i wędrowały w nierównym szeregu. Poruszały się powoli z opuszczonymi ramionami i nisko pochylonymi głowami w hełmach. Zachowywały się tak, jak gdyby wędrowały bez żadnego określonego celu. Dwie istoty, które szły na przedzie, spoglądały od czasu do czasu w górę, ale nigdy się nie zatrzymywały ani nie wskazywały pozostałym kierunku.

Chmury na zachodnim niebie połyskiwały jak masa perłowa i był to jedyny znak w tym posępnym dniu, że słońce powoli się zniża. Siedmioro ludzi zaczęło wchodzić na długie górskie pasmo, które nagle pojawiło się przed nimi na zniszczonym lądzie. Z wyższych stoków pasma rozciągał się wspaniały widok we wszystkich kierunkach.

Minęło sporo czasu, zanim wszyscy wdrapali się na górę. W końcu zbliżyli się do szczytu, do skalnej wypukłości, za którą pasmo zaczynało się zniżać. Na wierzchołku znajdowało się coś niezwykle interesującego: wielki głaz eratyczny o płaskim dnie, ustawiony wysoko w powietrzu na sześciu smukłych kamiennych słupach tej samej wielkości.

Siedem postaci zbliżyło się do tego megalitu. Zatrzymały się i, stojąc pod ciemnosinymi chmurami, przez pewien czas przyglądały się budowli. Potem weszły między kamienne podpory i zastygły pod wielkim głazem. Znajdował się wysoko nad nimi, niby solidne, mocne sklepienie. Znajdującą się pod nim kolistą, płaską podłogę wykonano z pociętego polerowanego kamienia.

Jedna z postaci podeszła do któregoś z dalszych słupów i dotknęła go palcem. Inni wpatrywali się w nieruchomy śnieżny chaos. Nagle tuż obok nich otworzyła się klapa w ziemi. Istoty zbliżyły się i jedna po drugiej zaczęły wchodzić do wnętrza góry.

Kiedy wszyscy zniknęli pod ziemią, sześć smukłych kolumn poczęło się wtapiać w powierzchnię, a wielki dolmen, który na nich spoczywał, powoli się opuścił. Gdy kamienne słupy zniknęły, wielka skała spoczęła na górskim paśmie, wracając do swej pierwotnej roli imponującego skalnego wierzchołka. Słońce za chmurami zaszło i pustą krainę okrył mrok.


To Maja kazała im jechać dalej, to właściwie ona dowiozła ich na południe.

Kryjówka pod dolmenem była szeregiem małych jaskiń. Zgodnie ze słowami Michela, podróżnicy znaleźli w nich zapasy żywności i gazów, nie było tam jednak ludzi. Po kilku dniach, które uciekinierzy spędzili wypoczywając oraz nadrabiając braki we śnie i jedzeniu, Maja zaczęła narzekać. “To nie jest sposób na życie — mówiła. — Więcej w tym życiu śmierci niż życia. Gdzie są inni? — pytała. — Gdzie jest Hiroko?” Michel i Kasei wyjaśnili jej po raz kolejny, że ukryta kolonia znajduje się na południu, że przenieśli ją tam już dawno temu. “W porządku — odpowiadała Rosjanka. — W takim razie my również pojedziemy na południe”. W garażu kryjówki podróżnicy znaleźli kolejne kamienne pojazdy. “Potrafimy przecież podróżować w nocy — nalegała Maja — a gdy wyjedziemy z kanionów, będziemy bezpieczni”. W kryjówce nie mogli mieszkać bez końca, jej zapasy, choć spore, były jednak ograniczone, więc, prędzej czy później, i tak musieliby to miejsce opuścić. “Najlepiej jechać teraz, gdy jeszcze można się ukryć w ciemności wywołanej burzą pyłową — przekonywała ich Maja. — Najlepiej jechać już teraz, nie zwlekając”.

Pobudziła więc zmęczoną grupkę przyjaciół do działania. Załadowali dwa pojazdy i znowu wyruszyli. Jechali na południe przez wielkie, jakby “zmiętoszone” równiny Margaritifer Sinus. Ta kraina nie narzucała im takich ograniczeń jak Marineris, przejeżdżali więc każdej nocy setki kilometrów, a całe dnie przesypiali. Niemal nie odzywali się do siebie i przez kilka dni i nocy tej milczącej podróży przejechali między Argyre i Hellas, przez nieskończoną krainę pokrytych kraterami południowych wyżyn. Zaczęło im się wydawać, że nigdy nie żyli inaczej, że zawsze tylko jechali przed siebie w małych łazikach i że ich podróż potrwa do końca świata…

A potem pewnej nocy wjechali na warstwowy teren regionu polarnego i tuż przed świtem horyzont przed nimi rozjarzył się, a następnie zmienił w mrocznobiały pas, który gęstniał coraz bardziej, kiedy się ku niemu zbliżali, aż stanął przed nimi jako biała ściana skalna. Była to, oczywiście, południowa czapa polarna. Michel i Kasei zajęli w tym momencie siedzenia kierowców i cichymi głosami naradzali się przez interkom. Później ruszyli dalej i jechali tak długo, aż dotarli do białego urwiska. Teraz znaleźli się na lodzie, pod którym leżał zamarznięty piasek. Ściana skalna okazała się ogromnym nawisem, który wyglądał jak fala zamarznięta nagle tuż przed uderzeniem w brzeg plaży. Na dnie urwiska pojawił się wycięły w lodzie tunel, z którego wyszła postać w walkerze i wskazała wjazd dwóm łazikom.

Posuwali się tunelem przynajmniej przez kilometr i przez całą drogę ze wszystkich stron otaczał ich lód. Tunel był wystarczająco szeroki, by mogły nim jechać obok siebie dwa, a nawet trzy rovery i miał niski strop. Lód dokoła nich był czystobiały, suchy lód tylko lekko porysowany smugami uwarstwienia. Podróżnicy przebyli dwie śluzy powietrzne tunelu, a w trzeciej Michel i Kasei zatrzymali łaziki, otworzyli własne komory powietrzne i wysiedli. Maja, Nadia, Sax, Simon i Ann wydostali się z roverów i podążyli za nimi tunelem, który nagle się otworzył. Wówczas wszyscy się zatrzymali, zadziwieni, ale i uspokojeni widokiem, który się przed nimi rozciągał.

Nad głowami podróżników znajdowała się ogromna kopuła z połyskującego białego lodu. Skojarzyła im się z gigantyczną przewróconą czarą. Miała wiele kilometrów średnicy i przynajmniej kilometr wysokości, może nawet więcej. Wznosiła się niemal pionowo w górę, a jej środek był łagodnie wklęsły. Światło pod nią było rozproszone, ale dość mocne i podróżnicy mieli wrażenie, że stoją na powierzchni Marsa w pochmurny dzień; światło zdawało się pochodzić z samej białej jarzącej się kopuły.

Ziemia pod kopułą łagodnie połyskiwała czerwonawym piaskiem. W zagłębieniach rosła trawa, sporo było tu też wysokich bambusów i sękatych sosen. Z prawej strony znajdowały się małe pagórki, a na nich — mała osada. Jedno — i dwupiętrowe budynki, pomalowane na białobłękitno, otoczone wielkimi drzewami. W grubych konarach ukryto bambusowe pomieszczenia i schody.

Michel i Kasei ruszyli ku wiosce, a kobieta, która wprowadziła ich pojazdy do śluzy tunelu, pędem pobiegła przed nimi, krzycząc bez końca:

— To oni, nareszcie przyjechali, nareszcie są tutaj!

Na drugim krańcu pokrytej kopułą przestrzeni znajdowało się jezioro z lekko parującą wodą. Jego jasną, biało połyskującą powierzchnię marszczyły fale, które załamywały się przy brzegu. Dalej stał ogromny niebieski rickover; odbijał się błękitnie w białej wodzie jeziora. Porywy zimnego, wilgotnego wiatru szczypały podróżników w uszy.

Michel niebawem wrócił po przyjaciół, którzy dotą4.stali nieruchomo jak posągi.

— Chodźcie ze mną, tu przecież jest chłodno — powiedział z uśmiechem. — Na kopule znajduje się warstwa wodnego lodu, toteż musimy przez cały czas utrzymywać ujemną temperaturę powietrza.

Z osady zaczęli się wylewać ludzie. Wszyscy okrzykami radości witali przybyłych. Na dole, przy małym jeziorze, pojawił się nagle młody człowiek. Biegł ku nim, sadząc wielkimi susami po wydmach plaży. Mimo że przedstawiciele pierwszej setki spędzili tak wiele lat na Marsie, człowiek biegnący po powierzchni planety nadal wyglądał dla nich jak postać ze snu. Minęła długa chwila, zanim Simon chwycił mocno za ramię Ann i krzyknął:

— To Peter! To nasz Peter!

— Peter… — powtórzyła cicho Ann.

I nagle znaleźli się w tłumie ludzi. Wszędzie wokół otaczali ich młodzieńcy, dziewczęta, a także dzieci; nieznajomi, ale o swojskich twarzach. Zjawili się również Hiroko, Iwao, Raul, Rya, Gtene, a po chwili dotarł do nich również Peter i z radosnym okrzykiem otoczył ramionami Ann i Simona. W tłumie byli też Wład, Ursula, Marina i wiele innych osób z Acheronu. Wszyscy cisnęli się, aby ich przywitać i uściskać.

— Co to za miejsce? — zawołała nagle Maja.

— To dom — odparła Hiroko. — Tu zaczniemy wszystko od początku.


Podziękowania


Pragnę podziękować: Lou Aronice, Victorowi R. Bakerowi, Paulowi Birch, Donaldowi Blankenship, Michaelowi H. Carrowi, Peterowi Ceresole, Robertowi Craddockowi, Martynowi Foggowi, Jennifer Hershey, Fredericowi Jamesonowi, Jane Johnson, Damonowi Knight, Aleksandrowi Korzeniewskiemu, Christopherowi McKay, Beth Meacham, Rickowi Millerowi, Lisie Noweli, Stephenowi Pyne, Garry’emu Snyderowi, Luciusowi Shepardowi, Ralphowi Vicinanzy i Tomowi Whitemore.

Specjalne podziękowania składam po raz kolejny Charlesowi Sheffleldowi.

sic


Загрузка...