Ta scena wyglądała równie surrealistycznie jak te koszmarne ckliwizny w zwolnionym tempie, którymi naszpikowane są hollywoodzkie filmy klasy B.
Siedziałam na pace jadącego powoli dodge'a, majestatycznie rozparta na mało stabilnym plastikowym ogrodowym krześle, dla niepoznaki przykrytym czerwoną pluszową narzutą z frędzlami. Po obu stronach ulicy stały tłumy machających rękoma i wiwatujących ludzi. Od czasu do czasu sięgałam do białego plastikowego wiadra, które trzymałam na kolanach, wyciągałam z niego garść cukierków i rzucałam je publiczności.
Byłam ubrana, co, jak się domyślam, w snach bynajmniej nie jest regułą, nie był to jednak mój strój codzienny. Miałam na sobie czerwoną mikołajową czapę z dużym białym pomponem i nowiutki zielony dres, a moją pierś ozdabiał obrzydliwy stroik ze sztucznego ostrokrzewu. Starałam się uśmiechać.
Dojrzawszy w tłumie znajomą twarz, twarz rozciągniętą w uśmieszku nieskrywanej satysfakcji, następną miętówką wycelowałam bardzo starannie. Trafiła mojego sąsiada, Carltona Cockrofta, w sam środek klatki piersiowej i na sekundę zgasiła ten jego uśmiech.
Pikap stanął, powtarzając znany i działający mi na nerwy schemat, który się wykrystalizował kilka minut po tym, jak parada ruszyła wzdłuż Main Street. Któryś z zespołów na przedzie zatrzymał się, żeby na cały regulator zagrać świąteczną piosenkę, w związku z czym musiałam się uśmiechać i machać do tych cholernych gapiów tak długo, aż piosenka nie dobiegła końca.
Bolały mnie już mięśnie twarzy.
W zielonym dresie, który włożyłam na warstwę termo aktywnej bielizny, było mi przynajmniej dosyć ciepło, czego na pewno nie dało się powiedzieć o dziewczynach, które entuzjastycznie zgodziły się wystąpić na platformie klubu fitness Body Time, jadącej bezpośrednio przede mną. One także miały na głowach mikołajowe czapki, ale poza tym były ubrane tylko w skąpe stroje do ćwiczeń – cóż, w tym wieku zrobienie wrażenia liczy się bardziej niż zdrowie i komfort.
– Jak się trzymasz?
Raphael Roundtree wychylił się przez okno szoferki i obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.
Spiorunowałam go wzrokiem. Raphael miał na sobie płaszcz, szalik i rękawiczki, a grzanie w kabinie podkręcił na maksimum. Z jego okrągłej brązowej twarzy biło samozadowolenie.
– Świetnie – rzuciłam wściekle.
– Lily, Lily, Lily! – Raphael pokręcił głową. – Przypraw sobie ten uśmiech z powrotem, dziewczyno, bo odstraszysz klientów, zamiast znaleźć nowych!
Podniosłam oczy do nieba w geście błagania o cierpliwość. Ale mój wzrok, zamiast poszybować w czyste szare przestworza, zatrzymał się na tandetnych ozdobach ze sztucznych świerkowych gałęzi, którymi obwieszono ulicę. Gdziekolwiek spojrzeć, królowały gwiazdkowe dekoracje. Shakespeare nie ma zbyt dużego funduszu na ozdoby bożonarodzeniowe, toteż, co roku od ponad czterech lat, które spędziłam w tym miasteczku w stanie Arkansas, oglądam te same dekoracje. Co drugą latarnię ozdobiono dużą świecą osadzoną na stylizowanym „lichtarzu”. Pozostałe latarnie pyszniły się dzwonkami.
Najważniejszą sezonową ozdobą miasta była olbrzymia choinka (żłóbek musiał ustąpić), którą ustawiono na trawniku przed ratuszem. Lokalne kościoły zorganizowały dla mieszkańców dużą imprezę, żeby wspólnie ubrać drzewko. Efekt był raczej sympatycznie dyletancki niż elegancki – i w sumie dobrze charakteryzował samo Shakespeare. Kiedy miniemy ratusz, parada będzie się miała ku końcowi.
Razem ze mną na pace pikapa jechała mała choinka, niestety sztuczna. Przystroiłam ją kokardami ze sztywnej złotej wstążki, złotymi ozdobami i złoto-białymi sztucznymi kwiatami. Dołączona do niej dyskretna plakietka informowała: „PROFESJONALNA DEKORACJA DRZEWEK. DOJAZD DO DOMU LUB FIRMY KLIENTA”. Ta nowa usługa w mojej ofercie bez dwóch zdań była skierowana do osób, które wolały elegancję.
Plakaty po obu stronach pikapa głosiły: „SPRZĄTANIE I SPRAWUNKI, SHAKESPEARE I OKOLICE”, a poniżej widniał mój numer telefonu. Carlton, mój księgowy, tak uporczywie przekonywał mnie do założenia własnej firmy, że w końcu to zrobiłam. A wtedy Carlton mimo mojej wyraźnej niechęci zaczął mnie przekonywać, że muszę zaistnieć w świadomości publicznej.
I tak wylądowałam na tej cholernej paradzie.
– Uśmiechnij się! – zawołała Janet Shook, idąca zaraz za pikapem.
Zrobiła do mnie głupią minę, po czym odwróciła się do grupy mniej więcej czterdzieściorga dzieci, które maszerowały za nią, i zakomenderowała:
– No dobrze, kochani! A teraz szekspirujemy! Dzieci nie zwymiotowały na tę komendę chyba tylko dlatego, że żadne z nich nie skończyło jeszcze dziesięciu lat. Wszystkie uczestniczyły w sponsorowanym przez miasto programie „Bezpieczni po szkole”, w którym pracowała Janet, i najwyraźniej lubiły wykonywać jej polecenia. Teraz zaczęły robić pajacyki.
Pozazdrościłam im. Pomimo izolacji cieplnej długotrwałe siedzenie bez ruchu powoli zaczynało mi się dawać we znaki. Zimy w Shakespeare są zwykle bardzo łagodne, ale jak podało lokalne radio, akurat dzisiejsza parada świąteczna wypadła w dniu najzimniejszym od siedmiu lat.
Dzieciaki Janet miały błyszczące oczy i rumiane policzki, podobnie zresztą jak Janet. Ich podskoki przeszły w rodzaj tańca – tak mi się przynajmniej wydawało. Nieszczególnie się orientuję w kulturze popularnej.
Nadal rozciągałam usta w uśmiechu do otaczających mnie twarzy, ale to była prawdziwa męka. Kiedy dodge wreszcie ruszył, poczułam przypływ ulgi. Zaczęłam rzucać cukierkami w tłum i machać.
To było piekło. Ale inaczej niż piekło, miało swój koniec. Ostatecznie nadeszła chwila, kiedy moje wiadro z cukierkami zrobiło się puste, a parada dotarła do mety, parkingu przy Superette Grocery. Raphael i jego najstarszy syn pomogli mi odnieść choinkę do biura podróży, dla którego ją ozdobiłam, a plastikowe krzesło odstawili do własnego ogrodu. Podziękowałam Raphaelowi i zapłaciłam mu za benzynę i fatygę, mimo że protestował.
– Warto było to zrobić tylko po to, żeby zobaczyć, jak się tak długo uśmiechasz. Twarz cię będzie jutro bolała – powiedział z satysfakcją Raphael.
Nie wiem, co się stało z czerwoną pluszową narzutą. I nie chcę wiedzieć.
Jack, który wieczorem zadzwonił do mnie z Little Rock, nie okazał mi zbyt wiele współczucia. Prawdę powiedziawszy, śmiał się.
– Czy ktoś to sfilmował? – wysapał, stłumiwszy wreszcie chichot.
– Mam nadzieję, że nie.
– Już dobrze, Lily, wyluzuj – powiedział. W jego głosie nadal słyszałam rozbawienie. – Co robisz w święta?
To był dla mnie dość delikatny temat. Jack Leeds i ja spotykaliśmy się od jakichś siedmiu tygodni. Sprawa była zbyt świeża, żeby zakładać, że spędzimy te święta razem, i zbyt niepewna, żeby wdawać się w rzeczowe dyskusje na temat świątecznych przygotowań.
– Muszę pojechać do domu – odparłam sucho. – Do Bartley. Długa cisza.
– I nie masz ochoty? – spytał ostrożnie Jack. Zdobyłam się na szczerość. Rzeczowość. Otwartość.
– Muszę pojechać na ślub mojej siostry. Będę jej druhną. Tym razem się nie zaśmiał.
– Kiedy ostatnio widziałaś się z rodzicami? – zapytał. Dziwna rzecz: nie umiałam odpowiedzieć.
– Nie wiem, chyba z… pół roku temu? Osiem miesięcy? Któregoś dnia spotkaliśmy się w Little Rock. Około Wielkanocy. A Vareny nie widziałam już całe lata.
– I nie chcesz tam jechać?
– Nie – odparłam z ulgą, że mogę powiedzieć prawdę.
Kiedy prosiłam o tydzień wolnego, moi pracodawcy, gdy już się otrząsnęli z zaskoczenia, byli niemal jednomyślnie zachwyceni, słysząc, że wybieram się na ślub siostry. Prześcigali się w zapewnieniach, że moja tygodniowa nieobecność nie pokrzyżuje im planów. Wypytywali mnie o wiek siostry (dwadzieścia osiem lat, młodsza ode mnie o trzy), jej narzeczonego (aptekarz, wdowiec, ma córeczkę) i o to, w czym wystąpię podczas ceremonii. (Nie miałam zielonego pojęcia. Kiedy Varena poinformowała mnie, że wybrała już suknie dla druhen, wysłałam jej mój rozmiar i trochę pieniędzy, ale projektu nie widziałam).
– To kiedy cię znów zobaczę? – zapytał Jack. Poczułam, jak ciepłą strużką wsącza się we mnie ulga. Nigdy nie byłam pewna, co będzie z nami dalej. Zawsze brałam pod uwagę możliwość, że Jack już więcej do mnie nie zadzwoni.
– Cały przedświąteczny tydzień spędzę w Bartley – odpowiedziałam. – Ale na święta zamierzam wrócić tutaj.
– Nie zostaniesz w domu na święta?
Nieomal słyszałam, jak zdumienie Jacka niesie się echem wzdłuż linii telefonicznej.
– Będę na święta w domu. Tutaj – ucięłam dyskusję. – A jakie są twoje plany?
– Nie mam żadnych. Brat z żoną zaprosili mnie do siebie, ale nie zrobili tego tak całkiem szczerze, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Rodzice Jacka zmarli w ciągu ostatnich czterech lat.
– Chcesz przyjechać do mnie? – Czekałam na jego odpowiedź z twarzą stężałą z niepokoju.
– No jasne – odpowiedział głosem tak łagodnym, że wiedziałam, iż zdaje sobie sprawę, ile mnie kosztowało to pytanie. – A zawiesisz jemiołę? W całym domu?
– Może – odparłam, dokładając starań, żeby w moim głosie nie było słychać ogromnej ulgi i radości, które czułam. Przygryzłam wargę, żeby się opanować. – Chciałbyś zjeść prawdziwy świąteczny obiad?
– Będzie indyk? – zapytał z nadzieją. – Z nadzieniem z chleba kukurydzianego?
– Da się zrobić.
– Z żurawiną? I zielonym groszkiem?
– Z duszonym szpinakiem.
– Brzmi smakowicie. A co ja mam przynieść? – Wino.
Rzadko piję alkohol, ale uznałam, że w towarzystwie Jacka lampka lub dwie dobrze mi zrobi.
– Załatwione. Gdyby przyszło ci do głowy coś jeszcze, po prostu zadzwoń. W przyszłym tygodniu mam do skończenia jedno zlecenie, a potem rozmowę w sprawie kolejnego, które może przyjmę. Mogę się u ciebie nie pojawić aż do świąt.
– Szczerze mówiąc, ja też mam teraz sporo pracy. Wszyscy usiłują zrobić wielkie przedświąteczne porządki, wydają przyjęcia bożonarodzeniowe, potrzebują choinek do biur.
Do świąt zostały jeszcze ponad trzy tygodnie. Bez widzenia się z Jackiem to naprawdę długo. Chociaż wiedziałam, że będę bardzo zapracowana przez cały ten czas (wyjazd do domu na ślub Vareny też uważałam za pewien rodzaj pracy), na myśl o trzytygodniowej rozłące poczułam bolesny skurcz.
– To naprawdę długo – powiedział niespodziewanie. – Tak.
Ustaliwszy ten fakt, oboje szybko się wycofaliśmy.
– Będę do ciebie dzwonił – zapewnił zaraz Jack. Rozmawiając ze mną przez telefon, leżał pewnie na kanapie w swoim mieszkaniu w Little Rock. Gęste ciemne włosy miał związane w koński ogon. Przy tej pogodzie blizna na jego twarzy, wąska i biała, trochę ściągnięta w miejscu, gdzie się zaczynała, przy linii włosów, i zmierzająca w stronę prawego oka, odznaczała się wyraźniej. Jeśli Jack spotkał się dziś z klientem, był ubrany w eleganckie spodnie i sportową marynarkę, skórzane półbuty z ozdobnym noskiem, koszulę i krawat. A jeśli kogoś obserwował albo zbierał dane przez internet, co zajmowało coraz większą część dnia pracy prywatnego detektywa, miał na sobie dżinsy i sweter.
– Co masz na sobie? – zapytałam nagle.
– Sądziłem, że to ja powinienem zadawać takie pytania? Znowu słyszałam wesołość w jego głosie. Uparcie milczałam.
– No dobrze. Mam na sobie – chcesz, żebym zaczął z dołu czy z góry? – reeboki, białe sportowe skarpetki, granatowe spodnie od dresu, bokserki i T-shirt.
– Wystrój się na święta. – W garnitur?
– Może nie aż tak. Ale ładnie.
– W porządku – powiedział ostrożnie.
Tego roku Boże Narodzenie wypadało w piątek. W soboty sprzątam teraz tylko u dwóch klientów, żaden z nich nie wróci do pracy nazajutrz po świętach. Może mogłabym ich załatwić w bożonarodzeniowy poranek przed przyjazdem Jacka?
– Zabierz ubrania na dwa dni – powiedziałam. – Możemy spędzić razem piątkowe popołudnie, sobotę i niedzielę – nagle uświadomiłam sobie, że to założenie, i zrobiłam raptowny wdech. – Jeśli oczywiście możesz zostać tak długo. Jeśli chcesz.
– Chcę – odparł. Jego głos zabrzmiał chropawo, mroczniej. – Bardzo chcę.
– Uśmiechasz się?
– Owszem – potwierdził. – Jeszcze jak. Sama też się lekko uśmiechnęłam.
– W takim razie do zobaczenia.
– Powiedziałaś, że skąd pochodzisz? Z Bartley, tak? Rozmawiałem o tym z przyjacielem parę dni temu.
Na wiadomość, że rozmawiał o mnie, poczułam się dziwnie.
– Tak, z Bartley. Leży w delcie Arkansas trochę na północ i sporo na wschód od Little Rock.
– Aha. Wizyta w domu na pewno pójdzie gładko. Liczę na relację.
– Czemu nie.
Ucieszyłam się, że będę mogła komuś o tym opowiedzieć, że nie wrócę do cichego, pustego domu, żeby całymi tygodniami przeżywać rodzinne spięcia.
Ale zamiast powiedzieć o tym Jackowi, oświadczyłam:
– To do usłyszenia.
Powiedział coś, kiedy już odkładałam słuchawkę. Zawsze mamy kłopoty z kończeniem naszych rozmów.
W Arkansas są dwa miasteczka o nazwie Montrose. Następnego dnia pojechałam do tego, które ma galerię handlową.
Ponieważ nie pracuję już dla Winthropów, mam teraz więcej czasu, niż jestem w stanie zagospodarować – i tylko dlatego przystałam na propozycję Carltona, żeby wziąć udział w bożonarodzeniowej paradzie. Dopóki więcej osób nie zdecyduje się skorzystać z moich usług, mam dwa wolne przedpołudnia w tygodniu. Dziś było jedno z nich. Wybrałam się na trening do Body Time (to był dzień tricepsa), wróciłam do domu, żeby wziąć prysznic i się przebrać, i wstąpiłam do siedziby lokalnej gazety, żeby zamieścić anons w dziale ogłoszeń drobnych („Na święta spełnij najskrytsze marzenie swojej żony – sprezentuj jej służącą”).
A teraz stałam w centrum handlowym, mimowolnie słuchając – po raz kolejny – tych samych kolęd, otoczona przez ludzi, którzy oddawali się zakupom w szczególnej atmosferze oczekiwania i ekscytacji. Przygotowywałam się do zrobienia czegoś, czego najbardziej nie lubię: wydawania pieniędzy w momencie, kiedy mam niskie dochody. Na dodatek miałam je wydać na ubrania.
W czasach, o których myślę jako o moim poprzednim życiu, tym, które wiodłam w Memphis, pracując przy układaniu grafiku dla pracowników w dużej firmie sprzątającej, ubierałam się naprawdę nieźle. W tamtych czasach byłam długowłosą szatynką, a przy podnoszeniu dziesięciokilowych hantli drżały mi ręce. Byłam też niewiarygodnie naiwna. Wierzyłam, że w głębi duszy wszystkie kobiety są siostrami, a mężczyźni pod grubą warstwą gówna są zasadniczo przyzwoici i uczciwi.
Na samo wspomnienie wydałam mimowolny odgłos obrzydzenia. Siwowłosa kobieta, która siedziała na ławce jakiś metr ode mnie, odezwała się współczująco:
– Tak, po ponad miesiącu to się robi trochę uciążliwe, prawda?
Odwróciłam się do niej. Niska i tęga, miała na sobie świąteczną bluzę z reniferem i zielone spodnie. Jej buty należały do kategorii „obuwie o podwyższonym komforcie chodzenia”. Uśmiechnęła się do mnie. Podobnie jak ja była sama i miała więcej przemyśleń, którymi chciała się podzielić.
– Tak wcześnie zaczynają teraz świąteczną sprzedaż, a dekoracje to wieszają, ledwo zdążą posprzątać te z Halloween! To całkiem zabija nastrój!
– Taaak – potwierdziłam.
Odwróciłam się, żeby zerknąć na swoje odbicie w witrynie… i zdobyć pewność. Tak, byłam Lily, jej nowszą wersją, z krótkimi blond włosami i mięśniami jak sprężyny, czujną i energiczną. Obcy ludzie zagadywali mnie niezwykle rzadko.
– Naprawdę szkoda świąt – powiedziałam do starszej pani i odeszłam.
Z portmonetki wyciągnęłam listę. Nie skróci się, dopóki czegoś z niej nie wykreślę po dokonaniu zakupu. Moja matka starannie spisała wszystkie spotkania towarzyskie poprzedzające ślub Vareny i opatrzyła gwiazdkami te, na których bezwzględnie musiałam się pojawić. Dołączyła też notatki, w co się powinnam ubrać, na wypadek gdybym zapomniała, jak się odnaleźć w towarzystwie z Bartley.
Chociaż w liście nic o tym nie wspomniała, między wierszami wyczytałam prośbę, żebym przez wzgląd na siostrę prezentowała się odpowiednio i starała zachowywać „towarzysko”.
Jestem dorosłą, trzydziestojednoletnią kobietą. Nie jestem ani tak dziecinna, ani tak pomylona, żeby sprawić swoim bliskim przykrość niestosownym zachowaniem czy ubiorem.
Ale kiedy weszłam do najlepszego butiku w mieście i spojrzałam na te wszystkie rzędy wieszaków z ubraniami, poczułam się kompletnie bezradna. Dla kobiety, która maksymalnie uprościła sobie życie, wybór był stanowczo za duży. Sprzedawczyni zapytała, czy może mi pomóc; pokręciłam głową.
Mój stupor był upokarzający. Zwymyślałam się w duchu. Dam radę. Muszę tylko…
– Lily! – odezwał się ciepły, dźwięczny głos. Obróciłam się w jego stronę i zobaczyłam mojego przyjaciela Bobo Winthropa. Jego twarz straciła dawną rozczulającą chłopięcą miękkość. Bobo był dziewiętnastoletnim mężczyzną.
Uściskałam go bez zastanowienia. Kiedy się ostatnio widzieliśmy, Bobo był zamieszany w rodzinną tragedię, która podzieliła klan Winthropów. Przeniósł się do college'u gdzieś na Florydzie. Przeprowadzka wyraźnie mu posłużyła: był opalony i chyba trochę schudł.
Bobo ochoczo odwzajemnił mój uścisk. Gdy się odsunęłam, żeby przyjrzeć mu się jeszcze raz, pocałował mnie, ale na szczęście wiedział, kiedy przestać.
– Przyjechałeś na ferie świąteczne? – zapytałam.
– Tak, a po nich wrócę na studia tutaj.
Uniwersytet Arkansas ma w Montrose spory kampus, chociaż wielu nastolatków z Shakespeare woli większą filię w Fayetteville albo tę w Little Rock.
Popatrzyliśmy na siebie, zawierając milczącą umowę, że nie będziemy rozmawiać o powodach, dla których Bobo wyjechał z Arkansas.
– Co tutaj robisz, Lily? Nie jesteś w pracy?
– Nie – odparłam krótko.
Miałam nadzieję, że Bobo nie będzie drążył tematu i nie będę musiała mu powiedzieć, że jego matka zrezygnowała z moich usług i w efekcie straciłam jeszcze kilku innych klientów.
Obrzucił mnie spojrzeniem, które określiłabym jako taksujące.
– I przyjechałaś na zakupy?
– Moja siostra wychodzi za mąż. Muszę pojechać do domu na jej ślub i imprezy przedślubne.
– Czyli szukasz czegoś do ubrania – Bobo nadal nie spuszczał ze mnie wzroku. – I wcale nie masz na to ochoty.
– Właśnie – przytaknęłam smętnie.
– Idziesz na wieczór panieński?
– Mam cały spis imprez – powiedziałam, świadoma, że w moim głosie nie ma cienia entuzjazmu.
– Pozwól, że rzucę okiem. Wręczyłam mu wykaz.
– Babskie przyjęcie na cześć Vareny… Nawet dwa. Uroczysta kolacja. Próbne przyjęcie ślubne. Wesele. Będziesz druhną?
Pokiwałam głową.
– Ale tą suknią zajmie się Varena? Znowu przytaknęłam.
– To co ci jest potrzebne?
– Mam niezły czarny garnitur – oświadczyłam. Bobo spojrzał na mnie wyczekująco. – I to by było na tyle.
– No, Lily – powiedział tonem, który nagle zdradził jego wiek – to niezłe zakupy przed tobą!
Wieczorem rozłożyłam na łóżku wszystkie nowe nabytki. Musiałam użyć karty kredytowej, ale wszystkim zakupom wróżyłam długą przyszłość.
Dobrze skrojone czarne wizytowe spodnie. Na jedną babską imprezę włożę je z jedwabną bluzką w kolorze złamanej bieli i złotą kamizelką, na drugą – z lazurowym jedwabnym topem bez rękawów i czarną marynarką. Do tego pantofle od czarnego garnituru albo niebieskie skórzane czółenka, które akurat były przecenione. W czarnym garniturze wystąpię na próbnym przyjęciu ślubnym. A na uroczystą kolację ubiorę się w białą sukienkę na szerokich ramiączkach, którą zimą będę mogła nosić z czarną marynarką, a latem bez niczego. Do każdego z tych zestawów dobrałam odpowiednią bieliznę, a poza tym kupiłam sobie złote kolczyki-obręcze i dużą złotą broszę o nieregularnym kształcie. Brylantowe kolczyki i szpilkę z brylantem już mam, odziedziczyłam je po babci.
Wszystkie zakupy zawdzięczałam poradom Bobo.
– Chyba się naczytałeś magazynów Amber-Jean – oskarżyłam go. Bobo ma młodszą siostrę.
– Skąd. Po prostu przy zakupach kieruję się jedną zasadą: wszystko musi pasować do wszystkiego. Nauczyłem się tego chyba od mamy. Ma całe kolekcje ubrań, które można ze sobą dowolnie łączyć.
Powinnam była o tym pamiętać. Garderobę Beanie Winthrop porządkowałam dwa razy do roku.
– Zamieszkałeś z powrotem w domu? – zapytałam Bobo, zanim się rozstaliśmy.
Było mi trochę niezręcznie wypytywać go o sprawy dotyczące jego bardzo napiętej sytuacji rodzinnej.
– Nie. Mam tu mieszkanie przy Chert Avenue. Właśnie się wprowadziłem, żeby się przygotować do wiosennego semestru – Bobo się zarumienił; po raz pierwszy wyglądał na zakłopotanego. – Staram się spędzać trochę czasu w domu, tak żeby moi rodzice nie czuli się tacy… porzuceni. – Przeciągnął palcami po miękkich, jasnych włosach. – A co u ciebie? Nadal się spotykasz z tym prywatnym detektywem?
– Tak.
– I ciągle tyle ćwiczysz? – dodał szybko, żeby zagadać niebezpieczny temat.
Pokiwałam głową.
Bobo uściskał mnie jeszcze raz i poszedł w swoją stronę, zostawiając mnie ze sprzedawczynią o imieniu Marianna. Wzięła nas na cel, kiedy tylko Bobo się przy mnie pojawił, a teraz, po jego odejściu, była skazana na mnie.
Kiedy już wyszłam z cenowego szoku, świadomość, że mam nowe ubrania, okazała się nawet całkiem miła. Odcięłam metki i powiesiłam wszystkie nowe rzeczy w szafie w pokoju gościnnym, zachowując odstępy między wieszakami, tak żeby nic się nie wygniotło. Parę dni później przyłapałam się na sprawdzaniu, czy jeszcze tam wiszą, tak jakby mogły same wrócić do sklepu. Zaglądałam do nich od czasu do czasu.
Zawsze przykładałam dużą wagę do starannego makijażu i uczesania; nogi mam ogolone gładko jako pupa niemowlęcia. Lubię wiedzieć, jak wyglądam; lubię mieć nad tym kontrolę. Ale nie chcę, żeby ludzie oglądali się za mną na ulicy, nie chcę, żeby zwracali na mnie uwagę. Dżinsy i dresy, które noszę przy sprzątaniu domów, kąpaniu psów, robieniu dla kogoś sprawunków, są moim kamuflażem. Praktycznym, tanim kamuflażem.
Kiedy ubiorę się w nowe ciuchy, ludzie będą się na mnie gapić.
Trochę zaniepokojona wszystkimi tymi zmianami i perspektywą powrotu do Bartley, zabrałam się ostro do prac, które mi pozostały. Nadal co sobotę sprzątam biuro Carrie Thrush, która wspomniała, że chciałaby, żebym przychodziła częściej, ale muszę się najpierw upewnić, czy nie złożyła mi tej propozycji, bo się domyśla, że mam problemy finansowe. W interesach i w przyjaźni nie ma miejsca na litość.
Sprzątam też u państwa Drinkwaterów, w biurze podróży i w gabinecie doktora Sizemore, a także w mieszkaniu Deedry Dean. Poza tym pracuję dodatkowo dla pani Rossiter, która złamała rękę podczas spaceru z Durwoodem, swoim starym cocker-spanielem. Ale to za mało.
Dostałam zlecenie ubrania jeszcze dwóch choinek. Pierwsza wyszła nieźle, druga – rewelacyjnie, robiąc mi niezłą reklamę, ponieważ stoi w siedzibie Izby Handlowej. Tę choinkę przyozdobiłam sztucznymi ptakami i owocami; ciepła, stonowana kolorystyka i starannie ukryte lampki sprawiły, że drzewko prezentuje się spokojniej niż wiele z tych, które widziałam w mieście.
Przestałam kupować gazetę z Little Rock, żeby ograniczyć wydatki, dopóki lista moich klientów trochę się nie wydłuży. Sprzątałam właśnie gabinet doktora Sizemore'a we wtorkowe popołudnie, kiedy natknęłam się na pognieciony wycinek z któregoś z niedzielnych dodatków. Podniosłam go, żeby wyrzucić do kosza, i mój wzrok przykuł nagłówek „Niewyjaśniona zbrodnia, smutne święta”. Gazetę wydano dwa dni po Święcie Dziękczynienia, co znaczyło, że ktoś z personelu gdzieś ją zapodział, a następnie wydobył na światło dzienne podczas przedświątecznego sprzątania.
Przysiadłam na brzegu jednego z krzeseł w poczekalni, żeby przeczytać trzy pierwsze akapity.
W corocznym wysiłku pomieszczenia w jednym wydaniu tylu historii związanych ze świętami, ile tylko się da, „Arkansas Democrat Gazette” przeprowadziła wywiady z rodzinami osób, które zostały zamordowane (pod warunkiem że morderstwa nie udało się wyjaśnić) albo uprowadzone (o ile porwany się nie odnalazł).
Nie czytałabym dalej, bo takie teksty budzą we mnie zbyt wiele złych wspomnień, gdyby nie fotografia niemowlęcia.
Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Summer Dawn Macklesby na krótko przed zaginięciem przed prawie ośmiu laty”.
Dziewczynka na fotografii była maleńka, miała może tydzień. Do cienkiego kosmyka jej włosków komuś udało się przymocować miniaturową kokardkę z koronki.
Chociaż wiedziałam, że mnie to przygnębi, w kolumnie tekstu zaczęłam szukać nazwiska małej. Rzuciło mi się w oczy mniej więcej w połowie artykułu, pomiędzy tragedią matki trojga dzieci, zastrzelonej przy bankomacie w Wigilię Bożego Narodzenia, a dramatem zaręczonej ekspedientki z całodobowego sklepiku, zgwałconej i zadźganej nożem w dzień swoich urodzin, przypadający w Święto Dziękczynienia.
W tym tygodniu minie osiem lat od dnia, w którym Summer Dawn Macklesby została porwana z dziecięcego fotelika stojącego na ganku domu jej rodziców na przedmieściu Conway – przeczytałam początek. – Teresa Macklesby, przygotowując się do wyjścia na zakupy, zostawiła swoją malutką córeczkę na werandzie, a sama cofnęła się do domu po paczkę, którą chciała wysłać przed świętami Bożego Narodzenia. Kiedy była w środku, zadzwonił telefon i chociaż Macklesby jest pewna, że jej nieobecność nie trwała dłużej niż pięć minut, kiedy wróciła na ganek, Summer Dawn już nie było.
Zamknęłam oczy. Złożyłam gazetę, tak żeby nie móc czytać dalej, zaniosłam ją do kosza na makulaturę i wyrzuciłam, tak jakby była skażona zgryzotą i cierpieniem, przebijającymi z tej jednej historii.
Tej nocy musiałam wyjść na spacer.
Są noce, kiedy sen drwi sobie ze mnie i nie przychodzi. W te noce, niezależnie od tego, jak bardzo jestem zmęczona ani ile energii będę potrzebowała następnego dnia, muszę wyjść na spacer. Chociaż zdarza mi się to rzadziej niż jeszcze rok temu, nagła potrzeba nocnego spaceru wciąż mnie nachodzi mniej więcej raz na dwa tygodnie.
Czasami dbam o to, żeby nikt mnie nie widział. Czasem chodzę środkiem ulicy. Podczas tych nocnych spacerów rzadko myślę o czymś przyjemnym, a przecież umysł powinien się jakoś dostosowywać do odreagowującego stres ciała.
Nie mogę tego zrozumieć.
Ostatecznie najgorsze już się stało – powtarzam sobie. Teraz nie mam się czego bać.
Czy nie jest tak, że wszyscy żyją w lęku przed tym najgorszym? Podziela go każda kobieta, którą znam. Być może mężczyźni także mają swoje najgorsze, ale się do tego nie przyznają. Kobieca wersja najgorszego to oczywiście zostać uprowadzoną, zgwałconą i potraktowaną nożem. Zakrwawione ciało ofiary, nieważne: martwe czy jeszcze żywe, wywołuje odrazę i litość u tych, którzy je odnajdą.
Tak przynajmniej było ze mną.
Ponieważ nigdy nie byłam matką, nigdy też nie musiałam sobie wyobrażać innych okropieństw. Ale dziś wieczorem zaczęłam podejrzewać, że być może istnieje gorsze niż najgorsze. Gorsze niż najgorsze to całe łata wyobrażania sobie, że kości twojego dziecka leżą gdzieś w rowie albo że jest ono regularnie molestowane przez jakiegoś potwora.
I żadnej pewności.
Za sprawą tego wycinka z gazety zaczęłam to sobie wyobrażać.
Miałam nadzieję, że Summer Dawn Macklesby nie żyje. Miałam nadzieję, że umarła w ciągu godziny od momentu porwania. Miałam nadzieję, że przez tą godzinę była nieprzytomna. Chodziłam i chodziłam po ulicach ciemną, zimną nocą, i wydawało mi się, że to najlepszy scenariusz.
Naturalnie istnieje też i taka możliwość, że jakaś kochająca para, która desperacko chciała mieć córkę, porwała Summer Dawn i kupuje jej wszystko, o czym mała tylko zamarzy, i posłała ją do świetnej szkoły, i wychowuje ją w sposób zupełnie rewelacyjny.
Ale nie wierzę, że historie takie jak ta mogą mieć szczęśliwe zakończenie, podobnie jak nie wierzę, że ludzie są zasadniczo dobrzy. Nie wierzę, że Bóg wynagrodzi nam nasze cierpienie. Nie wierzę, że kiedy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne.
To straszny kit.
Podczas wizyty w Bartley opuszczę kilka zajęć karate. A w Wigilię i Boże Narodzenie siłownia będzie zamknięta. Może uda mi się chociaż pogimnastykować w moim pokoju? Przynajmniej moje nadwerężone ramię trochę odpocznie. Przy pakowaniu walizki starałam się nie narzekać bardziej niż do tej pory. Musiałam odbyć tę wizytę – i musiałam to zrobić z klasą.
W drodze do Bartley, trzy godziny jazdy na wschód i kawałek na północ od Shakespeare, próbowałam wzbudzić w sobie jakieś przyjemne oczekiwania w związku z tą wizytą.
Byłoby prościej, gdybym nienawidziła moich rodziców. Ale ich kocham.
Nie było ich najmniejszej winy w tym, że moje porwanie, gwałt i okaleczenie wywołały takie wrzenie w mediach, iż moje życie – ale także ich życie – zmieniło się jeszcze bardziej, niż można się było spodziewać.
Nie było też ich najmniejszej winy w tym, że nikt ze znajomych, z którymi dorastałam, nie był w stanie traktować mnie jak normalnej osoby po drugim, publicznym gwałcie w świetle fleszy i kamer telewizyjnych, który zgotowały mi media.
Nie było również winą moich rodziców, że chłopak, z którym byłam przez dwa lata, zerwał ze mną, kiedy prasa przestała się nim interesować.
Nie zawinili w żadnej z wymienionych rzeczy – i ja także nie – a jednak one zmieniły na zawsze relacje między nami. Moi rodzice nie mogą na mnie spojrzeć, żeby nie pomyśleć o tym, co mnie spotkało. Nie potrafią się do mnie odezwać, żeby tamta traumą nie zabarwiła choćby najbardziej błahej rozmowy. Varena, moja jedyna siostra, która zawsze była bardziej wyluzowana i wytrzymała niż ja, nie potrafi zrozumieć, dlaczego nie pozbierałam się szybciej i nie wróciłam do poprzedniego stylu życia, a moi rodzice nie wiedzą, jak nawiązać kontakt z kobietą, którą się stałam.
Zmęczona kręceniem się w tym emocjonalnym ekwiwalencie kołowrotka dla chomików, prawie się ucieszyłam na widok przedmieść Bartley – chylących się ku upadkowi, ubogich domków i małych firemek, które szpecą dojazd do większości prowincjonalnych miast.
Minęłam stację benzynową, na której moi rodzice tankują samochody, pralnię chemiczną, dokąd mama zanosi płaszcze do czyszczenia, kościół prezbiteriański, do którego chodzili przez całe życie, w którym zostali ochrzczeni, połączeni węzłem małżeńskim, gdzie ochrzcili swoje córki i przy którym zostaną pochowani.
Skręciłam w znajomą ulicę. Na kolejnej przecznicy dom, w którym się wychowałam, stał w zimowej szacie. Różane krzewy zostały starannie przycięte. Idealnie utrzymana trawa połyskiwała od szronu. Dom stał pośrodku dużego ogrodu, otoczony krzewami róż, które hoduje mój ojciec. Na drzwiach wejściowych wisiał olbrzymi bożonarodzeniowy wieniec, spleciony z winorośli i ozdobiony małymi złotymi trąbkami, a przez duże okno panoramiczne w salonie można było dostrzec ubraną choinkę. Rodzice odmalowali dom, kiedy Varena i Diii się zaręczyli, i teraz lśniąco biały oczekiwał na uroczystości weselne.
Zaparkowałam obok podjazdu, na betonowej zatoczce, którą rodzice wylali, kiedy Varena i ja zaczęłyśmy prowadzić. Poza tym ciągle miałyśmy gości i rodziców niecierpliwiło, że ktoś im wiecznie zastawia wjazd do garażu.
Wysiadłam z samochodu i przez dłuższą chwilę patrzyłam na dom, rozprostowując nogi po podróży. Kiedy tutaj mieszkałam, wydawał się ogromny. Zawsze uważałam się za szczęściarę, że mieszkam w takim domu.
A teraz zobaczyłam w nim dość zwyczajny budynek z lat pięćdziesiątych, z podwójnym garażem, salonem, gabinetem, dużą kuchnią, jadalnią, trzema sypialniami i dwoma łazienkami.
Na tyłach garażu był jeszcze warsztat mojego ojca, który wprawdzie nigdy w nim nie majsterkował, ale każdy mężczyzna powinien mieć swój warsztat. Na podobnej zasadzie w kącie sypialni rodziców stała maszyna do szycia: każda kobieta powinna mieć maszynę do szycia – chociaż mama co najwyżej przeszywała nią pęknięty szew. My, rodzina Bardów, posiadamy także cały garnitur rodzinnych sreber, z których nigdy nie jadamy. Pewnego dnia Varena i ja podzielimy go między siebie i troska o srebrną zastawę spadnie na nasze barki. Ciężkie, bogato zdobione srebrne naczynia są zbyt wytworne i zbyt niewygodne, żeby z nich korzystać.
Z tylnego siedzenia wzięłam walizkę i torebkę i ruszyłam w stronę drzwi. Moje stopy stawały się cięższe z każdym krokiem.
Wróciłam do domu.
Drzwi otworzyła Varena. Wymieniłyśmy szybkie, oceniające spojrzenia i niepewny uścisk.
Varena dobrze wyglądała.
Kiedy byłyśmy młodsze, to ja byłam ładniejsza. Moje oczy były bardziej niebieskie niż jej, miałam też subtelniejszy nos i pełniejsze usta. Teraz nie ma to już dla mnie większego znaczenia, ale dla Vareny, jak sądzę, nadal ma, i to duże. Jej długie włosy mają bardziej rudobrązowy odcień niż niegdyś moje. Varena nosi niebieskie szkła kontaktowe, które wzmacniają kolor jej oczu do tego stopnia, że wygląda to prawie nienaturalnie. Ma też lekko zadarty nos, większy biust i pupę i jest ode mnie jakieś pięć centymetrów niższa.
– Jak tam przygotowania do ślubu? – zapytałam. Otworzyła szerzej oczy i zatrzepotała rękami.
Za nią dostrzegłam stoły do gromadzenia prezentów.
– Nieźle! – skomentowałam, z uznaniem kiwając głową.
Stołów było trzy (założę się, że rodzice wypożyczyli je z kościoła), a każdy z nich długi, nakryty śnieżnobiałym obrusem i dokładnie zastawiony różnorakimi dobrami: kieliszkami, kompletami obrusów i serwetek, porcelaną, srebrem stołowym – szczególnie dużo było srebrnych sztućców – jak również wazonami, nożami do rozcinania listów, albumami do zdjęć, nożami i deskami kuchennymi, tosterami, kocami…
– Ludzie są tacy kochani – powiedziała Varena. Byłam pewna, że to jej standardowa odpowiedź – nie twierdzę, że tak nie myślała, ale na pewno powtórzyła to już dziesiątki razy kolejnym gościom.
– No cóż, wcześniej nie mieli okazji wydać na nas choćby centa – zauważyłam, unosząc brew.
Ani Varena, ani ja dotychczas nie wyszlyśmy za mąż, inaczej niż część naszych znajomych ze szkoły średniej, którzy zdążyli się już dwukrotnie rozwieść.
Do salonu weszła moja matka. Była blada, ale zawsze jest blada, podobnie zresztą jak ja. Varena lubi się opalać, a ojciec opala się nieuchronnie, ponieważ większość czasu spędza w ogrodzie.
– Słoneczko moje! – zawołała moja matka i mocno mnie przytuliła.
Jest niższa ode mnie, bardzo szczupła, o włosach tak jasnoblond, że wydają się białe. Jak wszyscy w naszej rodzinie ma niebieskie oczy, ale ich kolor jakby spłowiał w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu lat. Nigdy nie potrzebowała okularów, słyszy doskonale, a dziesięć lat temu pokonała raka piersi. Nie nosi modnych ubrań, a jednak nigdy nie wygląda na źle ubraną.
Długie miesiące, całe lata rozłąki jakby zniknęły. Czułam się tak, jakbym się z nimi widziała ledwie wczoraj.
– A gdzie tata? – zapytałam.
– Poszedł do kościoła po jeszcze jeden stół – wyjaśniła Varena, starając się powściągnąć uśmiech. Matka też przywołała do porządku unoszące się kąciki warg.
– Dał się wciągnąć w wir przygotowań?
– Przecież go znasz – powiedziała Varena. – Jest po prostu zachwycony. Czekał na to od lat.
– W Bartley to będzie wesele dziesięciolecia – stwierdziłam.
– Może i tak – odparła Varena i wszystkie ruszyłyśmy korytarzem w stronę mojego dawnego pokoju – pod warunkiem że pani Kingery przyjedzie na uroczystość.
Utyskiwanie w jej głosie zabrzmiało trochę beznamiętnie, jak gdyby ta troska czy skarga była już tak zadawniona, że emocje zdążyły wygasnąć.
– Matka Dilla nie przyjdzie na ślub? – nie mogłam uwierzyć. – Jest taka stara, taka schorowana czy… co?
Moja matka westchnęła.
– Właściwie nie wiemy, na czym polega problem – powiedziała.
Przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń, tak jakby wytłumaczenie zachowania przyszłej teściowej Vareny znajdowało się na trawniku za oknem.
Varena wzięła ode mnie torebkę i otworzyła szafę, żeby ją powiesić za rączki na haczyku. Walizkę sama ustawiłam na komódce z lustrem, która była moją radością i dumą, kiedy miałam szesnaście lat. Varena spojrzała na mnie ponad ramieniem.
– Podejrzewam, że pani Kingery przepadała za pierwszą żoną Dilla i teraz nie może się pogodzić z tym, że zajmę jej miejsce – stwierdziła. – W końcu to tamta urodziła Dillowi Annę i w ogóle.
– Pani Kingery powinna się raczej cieszyć, że Anna będzie miała taką fajną macochę – oświadczyłam, chociaż nigdy wcześniej się nie zastanawiałam, jaką macochą będzie Varena.
– To by było rozsądne podejście do sprawy – powiedziała matka z westchnieniem. – Sama już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, a wprost zapytać nie mogę.
Ja tam bym mogła. Wiedziałam jednak, że nikt by sobie tego nie życzył.
– Ale na próbie chyba się pojawi, prawda?
Moja matka i siostra wymieniły zatroskane spojrzenia.
– Mamy taką nadzieję – odpowiedziała Varena. – Ale najwyraźniej nawet Diii nie potrafi przewidzieć, co ona zrobi.
Matka Dilla (Dillarda) Kingery'ego nie wyjechała jeszcze z jego rodzinnego miasteczka, Pine Bluff, o ile się nie mylę.
– Od jak dawna spotykasz się z Dillem? – zapytałam.
– Od siedmiu lat – odparła z promiennym uśmiechem Varena. Na to pytanie oczywiście także odpowiadała już dziesiątki razy, odkąd ogłosili swoje zaręczyny.
– Diii jest od ciebie starszy?
– Tak, jest starszy nawet od ciebie – skwitowała. Są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.
– Hej tam, czy ktoś mi pomoże z tym utrapionym stołem? – usłyszałyśmy z dołu wołanie ojca. Właśnie stanął w drzwiach.
Zbiegłam do niego pierwsza.
Mój ojciec, niski, przysadzisty i łysy jak kolano, zdołał już ściągnąć długi stół z paki swojego pikapa i zataszczyć go pod drzwi wejściowe, gdzie zdecydowanie potrzebował pomocy, żeby go wnieść po schodach.
– Cześć, dziubusiu! – rozpromienił się w uśmiechu. Przekonana, że ten uśmiech zaraz przygaśnie, jak najszybciej go uściskałam. Następnie podniosłam krótszy koniec stołu, oparty o stalową poręcz schodów przed drzwiami.
– Nie będzie ci za ciężko? – zaniepokoił się tata. Żyje w błędnym przeświadczeniu, że napaść, którą przeżyłam, jakimś sposobem osłabiła mnie wewnętrznie, że stałam się krucha, chociaż nie widać tego gołym okiem. Fakt, że w leżeniu wyciskam spokojnie sześćdziesiąt kilo, czasem więcej, w niczym nie zmienia jego przeświadczenia.
– Dam sobie radę – powiedziałam.
Podniósł przeciwległy koniec stołu. Stół miał metalowe nogi, teraz złożone i schowane pod blat, tak żeby ułatwić przenoszenie. Trochę manewrując, wnieśliśmy go po schodach do domu, a następnie do salonu. Podczas gdy ja trzymałam blat bokiem, tata rozłożył metalowe nogi stołu i zablokował je we właściwej pozycji. Ustawiliśmy stół. Tata przez cały czas głośno się martwił, że się tak wysilam, że to dla mnie za ciężkie.
Poczułam, że znienacka zaczynają mnie piec oczy.
W samą porę do akcji wkroczyła moja matka z kolejnym nieskazitelnie białym obrusem. Strzepnęła go bez słowa. Chwyciłam za luźny koniec i razem równo nakryłyśmy nim stół. W tym czasie tata opowiadał, ile prezentów ślubnych dostali Varena i Diii, ile zaproszeń rozesłali, ile potwierdzeń przybycia otrzymali, jak będzie wyglądało przyjęcie…
Kiedy przenosiliśmy niemieszczące się już prezenty na nowy stół, ukradkiem przyjrzałam się tacie. Nie wyglądał najlepiej. Był niezdrowo czerwony na twarzy, wyraźnie bolały go nogi i lekko trzęsły mu się ręce. Wiedziałam, że zdiagnozowano u niego nadciśnienie i artretyzm.
Gdy już uporaliśmy się z naszym zadaniem, zapadła niezręczna cisza.
– Pojedźmy do mnie, pokażę ci suknię – zaproponowała Varena.
– Czemu nie.
Wsiadłyśmy do samochodu Vareny, żeby podjechać do jej domu – mieszkała niedaleko, w żółtym domku, który stał obok dużego starego żółtego domu, zamieszkanego, jak mi powiedziała, przez Emory'ego i Meredith Osbomów oraz ich dwie córki, z których młodsza była jeszcze niemowlęciem.
– Kiedy Osbornowie kupili ten dom od starszej pani Smitherton – musiała się przenieść do Dogwood Manor, opowiadałam ci? – martwiłam się, że mi podniosą czynsz, ale na szczęście tego nie zrobili. To mili ludzie, lubię ich, chociaż nieczęsto widuję. Ich mała jest śliczna, zawsze nosi kokardę we włosach. Czasami bawi się z Anną. Meredith od czasu do czasu zabiera ją do nich po szkole razem z córeczką państwa O'Shea.
Jeśli dobrze kojarzyłam, państwo O'Shea to prezbiteriański pastor z żoną, którzy sprowadzili się tutaj już po tym, jak ja zamieszkałam w Shakespeare.
Varena nie przestawała paplać, tak jakby nie mogła się doczekać, aż opowie mi o zmianach w swoim życiu ze wszystkimi szczegółami. Albo jakby czuła się niezręcznie w moim towarzystwie.
Wjechałyśmy na podjazd i minęłyśmy duży dom, żeby zaparkować przed domkiem Vareny. Był pomniejszoną kopią dużego: miał ściany wykończone jasnożółtym sidingiem, ciemnozielone okiennice i białe futryny.
W ogrodzie bawiła się dziewczynka, chuda, z długimi brązowymi włosami. Tuż nad grzywką faktycznie miała zawiązaną wesołą czerwono-zieloną kokardę. W ten chłodny dzień była ubrana w dres, kurtkę i nauszniki, a mimo to wyglądała na zmarzniętą. Pomachała do Vareny, kiedy ta wysiadła z samochodu.
– Dzień dobry pani – powiedziała grzecznie.
W rękach trzymała piłkę. Gdy wysiadłam po stronie pasażera, popatrzyła na mnie z zaciekawieniem.
– To moja siostra Lily – wyjaśniła jej Varena i zwróciła się do mnie: – Eva też ma siostrę, jeszcze malutką.
– Tak? A jak jej na imię? – zapytałam, uznawszy, że tak wypada. W towarzystwie dzieci czuję się bardzo niepewnie.
– Jane Lilith – wybąkała Eva.
– Ładnie – odparłam, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
– Twoja siostrzyczka pewnie ucięła sobie teraz drzemkę, co? – spytała Varena. – Tak, i mama też – powiedziała mała ze smutkiem.
– Chodź, pokażę ci moją suknię – zaprosiła ją Varena. Eva od razu się rozpogodziła. Varena najwyraźniej umie postępować z dziećmi. Weszłyśmy za nią do niedużego pokoju od frontu, a potem do jej sypialni. Drzwi garderoby były otwarte, a na nich na specjalnym wieszaku wisiała owinięta w folię suknia ślubna. Cóż, była biała – i jednoznacznie ślubna.
– Jaka piękna! – powiedziałam natychmiast. Nie jestem głupia.
Eva aż zamarła z wrażenia.
– Oooo! – wydusiła tylko.
Varena się roześmiała. Spojrzałam na swoją siostrę i dostrzegłam, jak serdeczną i otwartą ma twarz, jaką życzliwą jest osobą.
– Cieszę się, że się wam podoba – powiedziała i dalej zagadywała małą w niewymuszony sposób, absolutnie przekraczający moje możliwości.
– A może mnie pani podnieść, żebym zobaczyła szalik? – poprosiła Varenę Eva.
Podążyłam wzrokiem za palcem małej. Welon, mierzący co najmniej kilka metrów i przymocowany do wymyślnego w kształcie diademu, znajdował się w osobnej plastikowej torbie, przymocowanej do wieszaka, na którym wisiała suknia.
– Kochanie, jesteś za ciężka – pokręciła głową Varena. Mimowolnie zrobiłam wielkie oczy. Czy to możliwe, żeby Varena nie była w stanie podnieść małej? Oceniłam wagę dziewczynki. Góra trzydzieści pięć kilo. Ukucnęłam, opasałam ramionami biodra Evy i ją podniosłam. Eva zapiszczała z zaskoczenia i zachwytu. Odwróciła głowę i spojrzała w dół, na mnie.
– Teraz widzisz? – spytałam.
Uważnie obejrzała welon i rozmarzonym wzrokiem chłonęła połyskujący cekinami diadem przez minutę lub dwie.
– Proszę mnie już postawić – powiedziała w końcu. Ostrożnie opuściłam ją na podłogę. Odwróciła się i obrzuciła mnie bacznym spojrzeniem.
– Jest pani bardzo silna – oświadczyła z podziwem. – Na pewno nikt z panią nie zadziera! Nagłe milczenie Vareny było tak substancjalne, że dosłownie mogłam poczuć jego smak.
– Tak – powiedziałam małej. – Teraz już nikt ze mną nie zadziera.
Na drobnej buzi Evy pojawił się wyraz zadumy. Mała bardzo grzecznie podziękowała Varenie, że mogła zobaczyć jej suknię i welon, ale kiedy powiedziała, że musi już wracać do domu, wyglądała na półprzytomną.
Varena odprowadziła ją wzrokiem.
– O, przyjechał Diii! – wykrzyknęła radośnie. Jeszcze raz popatrzyłam na pienistą biel sukni i poszłam za nią do salonu.
Dilla Kingery'ego znam od czasu, kiedy przeprowadził się do Bartley. Ledwo zaczął się spotykać z Vareną, gdy w moim życiu wydarzyła się ta katastrofa. Moja siostra znalazła w nim ważne oparcie w czasie, kiedy cała moja rodzina potrzebowała maksymalnego wsparcia.
Varena i Diii są ze sobą od tamtej pory. To było długie narzeczeństwo, na tyle długie, by Varena musiała znosić niewybredne docinki, których nie żałowali jej współpracownicy ze szpitala w Bartley.
Patrząc teraz na Dilla, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego się tak ociągał. Nie przypuszczam, żeby musiał się opędzać od kobiet. Diii jest szalenie sympatyczny i uprzejmy, ale nie jest facetem, za którym kobieta obejrzałaby się na ulicy. Narzeczony mojej siostry jest łysiejącym brunetem, ma ładne ciemne oczy, okulary w drucianych oprawkach i pogodny uśmiech. Jego córka Anna jest jak Eva chudą, drobną ośmiolatka; ma gęste brązowe włosy do ramion, jaśniejsze niż włosy ojca. Oczy i uśmiech odziedziczyła po nim. Od Dilla wiemy, że matka Anny zginęła w wypadku samochodowym, kiedy Anna miała półtora roku.
Przyglądałam się, jak Anna przytula się do Vareny na powitanie. Już miała wybiec do ogrodu, żeby pobawić się z Eva, kiedy Diii ją zatrzymał.
– Przywitaj się z ciocią Lily – powiedział stanowczo.
– Cześć, ciociu Lily – powiedziała Anna i nieuważnie skinęła mi ręką.
Odwzajemniłam ten gest.
– Czy teraz już mogę iść się pobawić, tatusiu?
– Tak, kochanie – zgodził się Diii i obie dziewczynki wybiegły na zewnątrz, a Diii zwrócił się do mnie, żeby mnie uściskać.
Musiałam to wytrzymać, więc wytrzymałam, chociaż nie lubię spontanicznego kontaktu fizycznego. I nie przywykłam jeszcze do roli „cioci Lily”.
Diii zadał mi szereg zwykłych pytań, które się zadaje osobom dawno niewidzianym, a ja zdołałam na nie uprzejmie odpowiedzieć. Byłam coraz bardziej spięta, a przecież nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie zestresować. Co było ze mną nie tak? Wyglądałam przez okno od frontu, a Varena i Diii omawiali plany na wieczór. Wywnioskowałam, że Diii wybiera się dziś na swój wieczór kawalerski, a Varena, mama i ja idziemy na babskie przyjęcie na cześć Vareny.
Patrzyłam na dziewczynki, które bawiły się na trawniku przed domem, rzucając do siebie piłkę plażową albo za nią goniąc, i próbowałam sobie przypomnieć, czy Varena i ja też się tak bawiłyśmy. Chyba na pewno?… A jednak żadne wspomnienie uparcie nie chciało się pojawić.
Nie konsultując tego ze mną, Diii zaproponował Varenie, że odwiezie mnie do domu, tak żeby mogła się spokojnie zacząć przygotowywać. Zerknęłam na zegarek. Jeśli Varena potrzebowała aż trzech godzin, żeby się przygotować do imprezy, to moim zdaniem wymagała pomocy. A jednak propozycja Dilla wyraźnie sprawiła jej przyjemność, toteż wyszłam przed dom, żeby zaczekać obok forda bronco mojego przyszłego szwagra. W tym momencie z domu obok wyszła drobna, chuda kobieta, żeby zawołać Eve.
– Dzień dobry – powiedziała na mój widok.
– Dzień dobry – odpowiedziałam. Podbiegła do nas Eva, a za nią Anna.
– Mamo, to jest siostra panny Vareny – przedstawiła mnie Eva. – Przyjechała na ślub. Panna Varena pokazała mi swoją suknię, a panna Lily podniosła mnie, żebym mogła zobaczyć welon z bliska. Nie uwierzyłabyś, jaka jest silna! Założę się, że mogłaby podnieść konia!
– Nie może być! – powiedziała mama Evy, a jej szczupła twarz rozświetliła się w uroczym uśmiechu. – W takim razie lepiej się przywitam. Jestem mamą Evy, jak się pani pewnie domyśliła. Nazywam się Meredith Osborn.
– Bardzo mi miło – odparłam. – Lily Bard. Według słów Vareny ta kobieta dopiero co urodziła dziecko, tymczasem rozmiarami i wzrostem sama przypominała małą dziewczynkę. Było jasne, że Meredith Osborn nie będzie miała najmniejszego problemu ze zrzuceniem „brzuszka” po ciąży. Oceniłam, że nie może być starsza ode mnie, a niewykluczone, że nie przekroczyła jeszcze trzydziestki.
– A czy umiałaby pani podnieść nas obie naraz? – zapytała Eva. Moja przyszła siostrzenica od razu bardziej się mną zainteresowała.
– Zaraz zobaczymy – powiedziałam i ukucnęłam. – Ustawcie się po mojej prawej i lewej stronie!
Dziewczynki wybrały sobie strony, a ja otoczyłam je ramionami i wstałam, upewniwszy się, że zachowuję równowagę. Piszczały z uciechy.
– Nie ruszać mi się! – upomniałam je i przestały wierzgać, a już się obawiałam, że przez to wszystkie trzy runiemy prosto na podjazd.
– Jesteśmy królowymi całego świata! – zawołała buńczucznie Anna, wymachując ręką, żeby zakreślić swoje terytorium. – Hej, tato, popatrz na nas!
Diii, który stał w drzwiach i rozmawiał z Vareną, spojrzał w naszym kierunku, żeby sprawdzić, co porabia Anna. Na jego twarzy odmalowało się komiczne niemal zaskoczenie.
Z niepewnym uśmiechem kogoś, kto usiłuje nie poddać się panice, szybko podszedł do nas.
– Lepiej już zejdź, kochanie! Jesteś zbyt ciężka dla panny Lily.
– Obie są drobne – powiedziałam uspokajająco i podałam Annę jej ojcu.
Eve lekko podrzuciłam, żeby ją schwycić oburącz, i ostrożnie postawiłam na ziemi. Uśmiechnęła się do mnie szeroko. Jej matka patrzyła na nią z kochającym uśmiechem, jaki mają kobiety, kiedy patrzą na swoje dzieci. Z głębi domu dobiegło nas ciche kwilenie.
– Słyszę, że twoja siostrzyczka płacze – powiedziała ze znużeniem Meredith Osborn. – Lepiej wejdźmy do domu i sprawdźmy. Do widzenia, panno Bard, miło było panią poznać.
Skinęłam Meredith głową na pożegnanie i lekko uśmiechnęłam się do Evy. Jej brązowe oczy, które na mnie podniosła, wydawały się ogromne. Uśmiechnęła się do mnie od ucha do ucha i pobiegła za matką do domu. Anna i jej ojciec siedzieli już w samochodzie, więc szybko się dosiadłam. Diii zagadywał mnie przez całą drogę do domu moich rodziców, ale niezbyt uważnie go słuchałam. Rozmawiałam już dziś z większą liczbą osób, niż zdarza mi się to w Shakespeare w ciągu trzech czy czterech dni. Odwykłam od pogawędek.
Wysiadłam pod domem i skinąwszy Dillowi i Annie na odchodne, weszłam do środka. Moja matka krzątała się po kuchni, próbując przygotować nam coś, co byśmy zjadły, zanim pójdziemy na przyjęcie. Tata okupował łazienkę, przygotowując się do wyjścia na wieczór kawalerski.
Mama martwiła się, że przyjaciele Dilla mogli się trochę zapędzić i zatrudnić striptizerkę. Wzruszyłam ramionami. Tata nie zgorszy się przecież śmiertelnie. – Martwię się o jego ciśnienie! – wyjaśniła mi mama z półuśmiechem. – Jeśli z tortu wyskoczy naga kobieta, wszystko się może zdarzyć!
Nalałam mrożonej herbaty do szklanek i postawiłam je na stole.
– To raczej mało prawdopodobne – powiedziałam, widząc, że mama potrzebuje pokrzepienia. – Diii nie jest już smarkaczem, poza tym to nie jest jego pierwsze małżeństwo. Wątpię, żeby ktokolwiek z jego tutejszych znajomych zdecydował się na coś takiego.
Usiadłam na swoim miejscu.
– Masz rację – stwierdziła mama z ulgą w głosie. – Zawsze jesteś taka rozsądna, Lily.
Nie zawsze.
– Czy ty… się z kimś teraz spotykasz, kochanie…? – zapytała delikatnie.
Spojrzałam na nią, pochyloną nad stołem, z talerzami w dłoniach. Omal mechanicznie nie zaprzeczyłam.
– Tak.
Wyraz szczerej ulgi i zadowolenia, który przemknął przez bladą, pociągłą twarz mojej matki, był tak ewidentny, że nie wiedziałam, gdzie oczy schować. Przez cały czas, który spędzam z Jackiem, ostrożnie rozpoznaję sytuację, toteż przyznanie, że spotykamy się regularnie, obudziło we mnie potworny lęk.
– Opowiesz mi coś o nim? – głos mamy był spokojny, podobnie jak ręce, którymi rozkładała talerze na stole.
Usiadła naprzeciw mnie i zaczęła mieszać osłodzoną wcześniej herbatę.
Nie wiedziałam, co jej powiedzieć.
– Rozumiem, nic nie szkodzi, nie chcę się wtrącać w twoje prywatne sprawy – odezwała się po chwili, podenerwowana.
– Ależ nie – zaprzeczyłam szybko. To okropne, że każde słowo, każdą chwilę milczenia między nami traktujemy z taką podejrzliwością. – Nie, wcale… wcale się nie wtrącasz. On jest… – Wyobraziłam sobie Jacka i poczułam nagły przypływ tęsknoty, tak obezwładniającej i bolesnej, że aż zaparła mi dech. Kiedy przypływ się cofnął, powiedziałam: – Jest prywatnym detektywem. Mieszka w Little Rock. Ma trzydzieści pięć lat.
Matka nałożyła sobie kanapkę na talerz i zaczęła się uśmiechać.
– To wspaniale, kochanie. Jak się nazywa? Czy był już wcześniej żonaty?
– Tak. Nazywa się Jack Leeds.
– Ma dzieci? – Nie.
– Tak jest łatwiej. – Tak.
– Bardzo polubiłam małą Annę, ale na początku, kiedy Diii i Varena zaczęli się spotykać… Anna była jeszcze taka malutka, nie umiała nawet korzystać z nocnika, a matka Dilla nie wykazywała ochoty, żeby tu przyjechać i zająć się małą, która zresztą była rozkosznym berbeciem…
– Martwiłaś się?
– Tak – przyznała, kiwając jasnowłosą głową. – Martwiłam się. Nie byłam pewna, czy Varena sobie z tym poradzi. Nigdy nie przepadała za opieką nad dziećmi, nigdy też nie opowiadała o tym, że chciałaby je mieć, jak robi to większość dziewcząt. Ale wygląda na to, że ona i Anna bardzo się polubiły. Czasem figle Anny wyprowadzają ją z równowagi, czasami Anna jej wypomina, że Varena nie jest jej prawdziwą matką, ale zazwyczaj świetnie się dogadują.
– Diii nie brał udziału w wypadku, w którym zginęła jego żona?
– Nie, Judy jechała sama. Ponoć rozbiła się chwilę po tym, jak zostawiła Annę u opiekunki.
– I to się wydarzyło, zanim Diii się tu przeprowadził?
– Tak, kilka miesięcy wcześniej. Przedtem mieszkał na północny zachód od Little Rock. Mówi, że doszedł do wniosku, że nie będzie w stanie wychowywać tam Anny i co dzień mijać miejsce, w którym zginęła jego żona.
– Przeprowadził się więc do miasteczka, w którym nie znał nikogo i w którym nie ma żadnej rodziny, mogącej mu pomóc w opiece nad dzieckiem – powiedziałam bez zastanowienia.
Matka rzuciła mi ostre spojrzenie.
– I bardzo dobrze zrobił! – powiedziała stanowczo. – Tutejsza apteka akurat była na sprzedaż i całe szczęście, że pozostała otwarta, bo dzięki temu przynajmniej mamy wybór.
W Bartley działa także jedna z sieciowych aptek.
– Jasne – przytaknęłam, żeby nie zaogniać sytuacji. Posiłek skończyłyśmy w milczeniu. Ojciec przed wyjściem wstąpił na chwilę do kuchni, żeby ponarzekać, że jest za stary na wieczory kawalerskie. Obie wiedziałyśmy, jak bardzo się cieszy, że został zaproszony. Pod pachą trzymał starannie zapakowany prezent; kiedy go zapytałam, co to takiego, poczerwieniał jeszcze bardziej. Włożył płaszcz i bez odpowiedzi wyszedł tylnym wyjściem, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Podejrzewam, że kupił jakiś paskudny erotyczny gadżet – powiedziała z uśmiechem mama, nasłuchując, jak tata wyjeżdża na ulicę.
Uwielbiam, kiedy moja matka mnie zaskakuje.
– Pozmywam, a ty idź się przygotować – zaproponowałam.
– Musisz przymierzyć sukienkę druhny! – przypomniała sobie mama, wstając od stołu. – Teraz?
– A jeśli trzeba ją będzie dopasować?
– No dobrze.
Nie była to chwila, na którą czekałam z przyjemnością. Jak wiadomo, suknie druhen do niczego się już później nie nadają, a za swoją zapłaciłam – jak każda szanująca się druhna. Jeszcze jej nawet nie widziałam. Przez głowę przemknęła mi koszmarna wizja sukienki z czerwonego pluszu, wykończonej sztucznym białym futerkiem, która pasowałaby do świątecznej aury.
Powinnam była okazać więcej wiary w gust Vareny. Sukienka, która czekała na mnie w szafie, owinięta w folię podobnie jak jej suknia ślubna, była uszyta z aksamitu w głębokim kolorze czerwonego wina i ozdobiona pod biustem satynową wstążką w tym samym odcieniu. Z tyłu, w miejscu, gdzie schodziły się końce wstążki, znajdowała się mała kokardka, którą jednak można było odczepić. Suknia miała zabudowany przód i głęboko wycięte plecy. Moja siostra wyraźnie nie chciała, żeby suknie jej druhen były zakonne.
– Przymierz – zakomenderowała moja matka. Było jasne, że nie zazna spokoju, dopóki tego nie zrobię. Stanęłam do niej plecami i zdjęłam bluzkę oraz buty i dżinsy. Musiałam się jednak odwrócić, żeby wziąć od niej suknię, którą właśnie wydobyła z folii. Za każdym razem widok moich blizn jest dla niej ciosem prosto w serce. Zrobiła głęboki, urywany wdech i podała mi suknię, którą włożyłam przez głowę najszybciej, jak się dało. Odwróciłam się, żeby mogła mnie zapiąć, i razem spojrzałyśmy w lustro. Nasze oczy natychmiast powędrowały ku linii dekoltu. Doskonale. Nic nie było widać. Dzięki, Vareno.
– Wygląda pięknie – orzekła kategorycznie matka. – Stańże prosto! (Tak jakbym się garbiła).
Suknia leżała dobrze, a kto nie lubi dotyku aksamitu? – Jakie będziemy miały kwiaty?
– W bukietach druhen będą długie gałązki mieczyków i coś tam jeszcze – odparła matka, która wszystkie sprawy związane z ogrodnictwem pozostawiała ojcu. – Będziesz pierwszą druhną.
Varena nie widziała mnie od trzech lat.
A więc to nie miał być tylko ślub. To miało być zakrojone na szeroką skalę rodzinne pojednanie.
Nie miałam nic przeciwko temu, chociaż nie byłam pewna, czy dam radę. Poza tym już od dawna nie byłam na żadnym ślubie.
– Mam jakieś szczególne obowiązki?
– Musisz mieć przy sobie obrączkę, którą Varena podaruje Dillowi. I potrzymać jej bukiet, kiedy będzie składała przysięgę – mama uśmiechnęła się do mnie, a w kącikach jej bladoniebieskich oczu pojawiły się głębokie zmarszczki. Kiedy moja matka się uśmiecha, uśmiecha się całą twarzą. – Masz szczęście, że nie zdecydowała się na suknię z trzymetrowym trenem, bo musiałabyś jej pomóc wyrobić zakręt przy odchodzeniu od ołtarza.
Uznałam, że będę w stanie pamiętać o obrączce i bukiecie.
– Muszę jej podziękować za wyróżnienie – powiedziałam. Twarz mamy natychmiast się wydłużyła. Uznała, że ironizuję.
– Naprawdę! – dodałam i dosłownie poczułam, jak mama się uspokaja.
Czy ja jestem aż taka straszna, tak nieprzewidywalna, taka grubiańska?
Ostrożnie oswobodziłam się z sukni, włożyłam T-shirt i delikatnie pogłaskałam mamę po ramieniu, kiedy sprawdzała, czy suknia wisi idealnie równo na wyściełanym wieszaku.
Uśmiechnęła się do mnie przelotnie i wróciłyśmy do kuchni, żeby pozmywać.