ROZDZIAŁ 3

Próbę ceremonii ślubnej zaplanowano na godzinę osiemnastą; w kościele prezbiteriańskim stawiłyśmy się punktualnie. Tootsie Monahan z włosami poskręcanymi w długie loki jak wystawowy pudel była już na miejscu i flirtowała z Dillem i jego drużbą. Było jasne, że nikt nie zamierza rozmawiać o śmierci doktora i pielęgniarki, chyba że w kącie i szeptem. Wszyscy dokładali starań, żeby nastrój pozostał radosny, a przynajmniej utrzymał się na poziomie powyżej zasępienia.

Przedstawiono mi Berry'ego Duffa, byłego współlokatora Dilla z czasu studiów i obecnego drużbę. Była to prezentacja dość znacząca – oboje byliśmy wolni i w tej samej grupie wiekowej. W powietrzu wisiało oczekiwanie, że między nami zaiskrzy.

Berry Duff był bardzo wysoki, miał przerzedzające się ciemne włosy, duże czarne oczy i godną pozazdroszczenia oliwkową cerę. Był farmerem z Missisipi, mniej więcej trzy lata po rozwodzie, i, jak dano mi do zrozumienia, uosabiał wszelkie zalety: był zamożny, godny zaufania, religijny i rozwiedziony bez konieczności sprawowania opieki nad dzieckiem. Przedstawiając mi go, Diii zdołał mi przekazać zdumiewającą ilość informacji, a po kilku minutach rozmowy z Berrym dowiedziałam się reszty.

Berry wyglądał na sympatycznego faceta i milo mi się z nim stało w oczekiwaniu na resztę aktorów występujących w naszym przedstawieniu. Nie przepadam za pogawędkami o niczym, a Berry'emu najwyraźniej to nie przeszkadzało, co uznałam za odświeżające. Spokojnie szukał wspólnego tematu do rozmowy i znalazł go w niechęci do kina i pasji do podnoszenia ciężarów, której się oddawał na studiach.

Miałam na sobie białą sukienkę i czarną marynarkę. W ostatniej chwili moja matka uznała, że potrzebuję jakiegoś akcentu kolorystycznego oprócz szminki; byłam skłonna przyznać jej rację. Obwiązała mi szyję zwiewnym szalem w jesiennych złocistościach i czerwieniach i spięła go złotą broszką, którą sobie kupiłam.

– Bardzo ładnie wyglądasz – skomplementował mnie Diii, po raz kolejny przebiegając obok.

On i Varena wyglądali na okropnie zdenerwowanych i wymyślali sobie coraz to nowe zadania, zmuszające ich do biegania po małym kościółku tam i z powrotem. Nasza gromadka ustawiła się bliżej prezbiterium, ponieważ wnętrze kościoła za ostatnimi ławkami tonęło w mroku. Drzwi po stronie ambony, prowadzące na korytarz, do którego przylegał gabinet pastora, otwierały się z pneumatycznym sykiem, wpuszczając nowo przybyłych. Cięższe drzwi na tyłach kościoła, za otwartą przestrzenią poza ostatnimi rzędami ławek, raz po raz zamykały się z głuchym stukiem za napływającymi uczestnikami ceremonii.

W końcu wszyscy byli w komplecie. Varena, Tootsie, ja, trzecia druhna Janna Russell, moi rodzice, Jess i Lou O'Shea, pierwszy w roli celebransa, druga – organistki, Diii, Berry Duff, młodszy i nieżonaty brat Dilla Jay, kuzyn Dilla Mathew Kingery, florystka, której zadaniem było zadbać o ślubne kwiaty, ale która zajęła się też reżyserowaniem całej uroczystości, a także dziw nad dziwy: matka Dilla – Lula Kingery. Kiedy zobaczyłam, jak na widok starszej kobiety wspartej na ramieniu Jaya na twarzy Vareny rozlewa się ulga, nabrałam ochoty, żeby wziąć Lulę na stronę i powiedzieć jej kilka przykrych słów.

Podczas gdy florystka instruowała naszą grupkę co do przebiegu ceremonii, przyjrzałam się Luli uważnie. Nie trzeba było długich obserwacji, żeby dojść do wniosku, że matce Dilla brakuje piątej klepki. Była nieodpowiednio ubrana (w kwiecistą sukienkę do chodzenia po domu, z krótkimi rękawami, dziurawą, oraz buty na wysokich obcasach ze sprzączkami ozdobionymi imitacją drogich kamieni), co samo w sobie jeszcze nie wskazywało na obłęd, ale kiedy dodać do tego jej niedorzeczne pytania („Czy ja też będę musiała przejść środkiem kościoła?”), rozbiegane oczy i trzęsące się ręce, całość nie pozostawiała wielu wątpliwości.

Ha. A więc rodzina Dilla też miała swojego trupa w szafie.

Punkt dla nas. W moim wypadku przynajmniej można było liczyć na to, że w sytuacji oficjalnej zachowam się jak należy. Mama Dilla była jak armata gotowa do strzału.

Varena odniosła się do pani Kingery z niezwykłym taktem i uprzejmością. Tak samo postąpili moi rodzice.

Poczułam płynący z poczucia przynależności rodzinnej przypływ dumy i wróciłam do rozmowy z Berrym Duffem, żeby ukryć emocje.

Po ostatnich gorączkowych ustaleniach i dalszej bieganinie tam i z powrotem zaczęła się próba. Patsy Green, florystka, ustawiła nas razem i ustaliła porządek przemarszu. Zajęliśmy miejsca, szykując się do ceremonialnego przejścia.

Najpierw na polecenie siedzącej przy organach Lou O'Shea asystent ślubny zaprowadził panią Kingery do przedniej ławki. Następnie moją matkę powiedziono do ławki po przeciwnej stronie.

Podczas gdy ja w towarzystwie pozostałych druhen czekałam z tyłu u wejścia do kościoła, Jess O'Shea przyległym do swego gabinetu bocznym korytarzem wkroczył do prezbiterium. Podszedł po stopniach do stołu komunijnego i stanął przed nim z uśmiechem. Tymi samymi drzwiami do prezbiterium wszedł Diii w asyście Berry'ego, który posłał mi szeroki uśmiech. Podeszłam do przejścia pośrodku nawy głównej, jednym uchem słuchając napomnień florystki, żebyśmy szły wolno i płynnie. Zawsze chodzę płynnie. Przypomniała mi o uśmiechu. Bocznym korytarzem nadszedł Jay Kingery, w którego stronę ruszyła nawą Janna. Następnie miejsce przed ołtarzem zajął kuzyn Mathew i przyszła kolej na spacer Tootsie. Na komendę Patsy Green nawą przeszłam ja („Uśmiechaj się!” – syknęła za moimi plecami).

Potem był gwóźdź programu: do ołtarza podążyła Varena, prowadzona przez mojego ojca. Była zapłoniona i szczęśliwa. Ojciec też. Diii patrzył na swoją narzeczoną i promieniał, dosłownie nieprzytomny z radości. Berry spojrzał na mnie i uniósł brew; poczułam, że drgnęły mi kąciki ust.

– Było nieźle! – zawołała do nas z tyłu Patsy Green. Ruszyła do nas środkiem nawy, a my odwróciliśmy się w jej stronę, żeby wysłuchać uwag. Nic dziwnego, że poszło nam nieźle, przecież większość z nas była na tyle dorosła, że zdążyła już wystąpić na niejednym ślubie, w tym także w roli głównej.

Odpłynęłam myślami i zaczęłam się rozglądać po kościele, w którym jako dziecko bywałam każdej niedzieli. Ściany zawsze wyglądały na świeżo pomalowane na śnieżną biel, a dywan miał zawsze ten sam głęboki odcień zieleni co obicia ławek. Wysoki sufit zawsze skłaniał mnie do górnolotnych myśli – o kosmosie, nieskończoności, wszechmocy niewiadomego.

Usłyszałam kaszlnięcie i odwróciłam wzrok od nieskończoności w stronę ławek. W tylnym rzędzie pogrążonym w cieniu ktoś był. Moje serce nieprzyjemnie zmieniło rytm. Bez zastanowienia zeszłam po stopniach i przeszłam po zielonym dywanie wzdłuż nawy. Nawet nie czułam, że poruszam stopami.

Ten ktoś wstał i skierował się w stronę drzwi. Kiedy się z nim zrównałam, otworzył przede mną drzwi i razem wyszliśmy w chłodną noc. Jednym ruchem przyciągnął mnie do siebie i pocałował.

– Jack! – powiedziałam, kiedy odzyskałam oddech. – Jack.

Wsunęłam ręce pod jego marynarkę, żeby przez prążkowaną koszulę dotknąć jego pleców. Pocałował mnie jeszcze raz. Objął mnie ciaśniej, przyciskając mocniej do siebie.

– Ucieszyłeś się na mój widok – zauważyłam po chwili. Nadal oddychałam nierówno.

– Owszem – powiedział chrapliwie. Odsunęłam się trochę, żeby mu się przyjrzeć.

– Włożyłeś krawat!

– Wiedziałem, że się wystroisz. Nie mogę przecież odstawać. – Jesteś detektywem psychologiem?

– I to cholernie dobrym.

– No tak. Co cię sprowadza do Bartley?

– Myślisz, że nie przyjechałem tutaj tylko dla ciebie? – Tak.

– I prawie się mylisz.

– Prawie? – poczułam ulgę pomieszaną z rozczarowaniem.

– Prawie, szanowna pani. W zeszłym tygodniu zamykałem różne sprawy, żeby do ciebie dojechać i zaoferować ci moralne wsparcie – albo wsparcie dla twojego morale – kiedy nagle zadzwonił do mnie stary przyjaciel.

– I?

– A mogę opowiedzieć ci resztę później? Na przykład w moim pokoju w motelu?

– To naprawdę był twój samochód! Jak długo tutaj jesteś?

Przez moment zaczęłam się zastanawiać, czy Jack nie ujawnił się tylko dlatego, że uświadomił sobie, że w miasteczku wielkości Bartley prędzej czy później i tak rozpoznam jego samochód.

– Od wczoraj. Jesteśmy umówieni? Boże, ależ ty pięknie wyglądasz – powiedział i jego usta powędrowały w dół mojej szyi.

Palcami odsunął mój szal na bok. Mimo przenikliwego chłodu zaczęłam odczuwać ciepło, co oznaczało, że ja też ucieszyłam się na jego widok, zwłaszcza po okropieństwach tego dnia.

– Dobrze, wpadnę wysłuchać twojej opowieści, ale dopiero po przyjęciu – powiedziałam stanowczo. Sekundę później z trudem łapałam oddech.

– Nie, Jack. To jest ślub mojej siostry. Muszę być na tej kolacji.

– Szanuję kobiety, które trzymają się zasad. Jego głos był niski i chrapliwy.

– Wejdziesz, żeby przywitać się z moją rodziną?

– Po to włożyłem garnitur.

Spojrzałam na niego lekko podejrzliwie. Jack jest ode mnie trochę starszy i kilka centymetrów wyższy. W świetle reflektorów rozjaśniających kościelny parking zobaczyłam, że czarne włosy ma uczesane w gładki koński ogon, jak zwykle. Jack ma piękny, wydatny wąski nos i wąskie, ładnie wykrojone usta.

Był policjantem w Memphis, dopóki nie odszedł ze służby, po tym jak został zamieszany w paskudny i krwawy skandal.

Ma usta i wie, jak ich używać, pomyślałam, dosłownie odurzona jego obecnością. Jack jest jedyną osobą, która potrafi mnie wprawić w taki nastrój, że byłabym skłonna sparafrazować starą piosenkę ZZ Top.

– Lepiej zróbmy, co trzeba, zanim rzucę się na ciebie na tym parkingu – powiedział.

Popatrzyłam na niego, po czym odwróciłam się i ruszyłam z powrotem do kościoła. Myślałam, że Jack w tajemniczy sposób zniknie pomiędzy drzwiami a ołtarzem, ale nie, wszedł do kościoła i poszedł za mną środkiem nawy, a kiedy dotarliśmy do grupki weselników, stanął przy mnie. Oczywiście wszyscy na nas patrzyli. Twarz mi stężała. Nie znoszę się tłumaczyć.

Ale Jack stanął u mojego boku, otoczył mnie ramieniem i powiedział:

– Pani musi być matką Lily! Nazywam się Jack Leeds, jestem…

Z zainteresowaniem patrzyłam, jak Jack, zawsze taki wygadany, zaplątał się na końcu tego zdania.

– …chłopakiem pani córki – wybrnął niezupełnie zgodnie z prawdą.

– Frieda Bard – odparła moja matka, wyraźnie dość zaskoczona. – A to mój mąż Gerald.

– Miło mi pana poznać – powiedział z szacunkiem Jack.

Tata uścisnął rękę Jacka z uszczęśliwioną miną kogoś, kto właśnie zobaczył na swoim progu Eda McMahona z ekipą telewizyjną. Nawet długie włosy i blizna na prawym policzku Jacka nie starły uśmiechu z jego ust. Jack był ubrany w drogi garnitur w bardzo dyskretną brązową kratę, który podkreślał kolor jego orzechowych oczu. Miał wypastowane buty. Sprawiał wrażenie dobrze zarabiającego, zdrowego, był starannie ogolony, a ja wyglądałam na szczęśliwą. To wystarczało mojemu tacie, przynajmniej na tę chwilę.

– A pani to zapewne Varena – Jack zwrócił się do mojej siostry.

Kiedy oni wszyscy przestaną się tak kretyńsko gapić? Można by pomyśleć, że jestem trędowata, tak się zdziwili, że kogoś mam. Jack posunął się do tego, że pocałował Varenę na powitanie – delikatnie i w czółko.

– Całus skradziony pannie młodej przynosi szczęście – powiedział i uśmiechnął się promiennie tym swoim ujmującym uśmiechem.

Diii doszedł do siebie jako pierwszy.

– Mam zostać nowym członkiem rodziny – przedstawił się Jackowi. – Diii Kingery.

– Miło mi. – Kolejny uścisk dłoni.

I tak to poszło, nie musiałam nawet powiedzieć słowa. Jack obłaskawił wszystkich mężczyzn, a kobiety olśnił swoim czystym, nieodpartym seksapilem. Nawet ekscentryczna pani Kingery uśmiechnęła się do niego niewyraźnie.

– Z ciebie to niezłe ziółko, od razu widać, że sprowadzasz kłopoty – oświadczyła stanowczo.

Wszyscy zamarli z wrażenia, ale Jack szczerze się roześmiał. Moment grozy minął; zauważyłam, jak Diii z ulgą przymyka oczy.

– Lepiej już pójdę, są państwo przecież w samym środku ważnych przygotowań – powiedział Jack zupełnie szczerze. – Chciałem tylko poznać rodzinę Lily.

– Ależ nie – odezwał się natychmiast Diii. – Będzie nam naprawdę bardzo miło, jeśli przyjmie pan zaproszenie na dzisiejsze przyjęcie.

Jack zachował się elegancko i odmówił, tłumacząc się, że to ważna okazja rodzinna i że zjawił się bez uprzedzenia.

Diii ponowił zaproszenie. Taka towarzyska wymiana piłek.

Kiedy do rozmowy włączyła się Varena, Jack pozwolił się przekonać do zmiany decyzji.

Wrócił na swoje miejsce w tylnym rzędzie. Odprowadzałam go wzrokiem przez całą drogę, centymetr po centymetrze.

Powtórzyliśmy ceremoniał. Swoją rolę odegrałam mechanicznie. Patsy Green znowu mi przypomniała o uśmiechu. Tym razem ostrzejszym tonem.

Przez resztę próby analizowałam sytuację, ale nie udało mi się wyciągnąć żadnych wniosków. Czy to w ogóle możliwe, żeby Jack przyjechał tu dla mnie? Przyznał, że miał jeszcze inny powód, ale zdradził, że i tak chciał przyjechać. Gdyby to była prawda…

Nie, to było nie do uwierzenia.

Jack był już tutaj, kiedy doktor LeMay i Binnie Armstrong zostali zabici. A więc jego przyjazdu nie można wiązać z tym podwójnym morderstwem.

– Wygląda na to, że za późno pojawiłem się na scenie – powiedział do mnie żartem Berry, kiedy Patsy Green i pastorostwo O'Shea uznali, że ceremoniał znamy już na wyrywki. Właśnie wyszliśmy z kościoła.

– Jesteś bardzo miły – odparłam z autentycznym uśmiechem. Chociaż raz powiedziałam to, co należało. Berry odwzajemnił uśmiech.

– Lily! – zawołał Jack.

Przytrzymywał otwarte drzwi od strony pasażera. Nie miałam pojęcia dlaczego.

– Wybacz – powiedziałam do Berry'ego i odeszłam. – Odkąd to – wymruczałam, świadoma, że mój głos niesie się w czystym, zimnym powietrzu – odkąd to uważasz za stosowne otwierać mi drzwi?

Jack wyglądał na urażonego.

– Jestem twoim niewolnikiem, kotku – najwyraźniej przedrzeźniał południowy akcent Barry'ego.

– Nie bądź osłem! – szepnęłam. – Tak się cieszę, że przyjechałeś. Nie psuj wszystkiego.

Patrzył na moje nogi, kiedy wsiadałam do samochodu. Napięte mięśnie wokół jego warg się rozluźniły.

– No dobrze – powiedział i zamknął drzwi.

Wycofał, żeby śladem innych samochodów wyjechać z parkingu.

– Znalazłaś dzisiaj doktora – powiedział. – Tak. Skąd wiesz?

– Zabrałem swój policyjny skaner. Dobrze się czujesz? – Tak.

– Co wiesz o Dillu Kingerym? – zapytał.

Poczułam się tak, jakby mnie zdzielił prosto w żołądek. Dopadł mnie tak gwałtowny atak paniki, że musiałam przez chwilę posiedzieć w milczeniu, zanim wrócił mi oddech.

– A co z nim nie tak? – zapytałam w końcu, głosem nie tyle wściekłym, ile przerażonym.

Przypomniałam sobie twarz Vareny, uśmiechającej się do Dilla, ich długie zaręczyny, relację z córeczką Dilla, w której zbudowanie Varena włożyła tyle trudu, serdeczność mojej siostry wobec niezrównoważonej pani Kingery…

– Najprawdopodobniej nic. Po prostu mi powiedz.

– Jest farmaceutą. Wdowcem. Ojcem. Płaci rachunki w terminie. Ma matkę wariatkę. – To była ta starowinka, która powiedziała, że sprowadzam kłopoty?

– Tak.

I miała rację.

– Od jak dawna jego pierwsza żona nie żyje?

– Od sześciu czy siedmiu lat. Anna jej nie pamięta.

– A co wiesz o Jessie O'Shea? Tym pastorze? Spojrzałam na Jacka w świetle mijanej latarni. Na jego twarzy malowało się napięcie, niemalże złość. Tak więc było nas dwoje.

– Zupełnie nic. Poznałam jego żonę i córeczkę. Mają jeszcze synka.

– Będzie na przyjęciu?

– Pastor zwykle bywa na przyjęciach ślubnych. Tak, słyszałam, że wynajęli opiekunkę.

Miałam ochotę go uderzyć, co wcale nie zdarzało mi się tak rzadko.

Zatrzymaliśmy się na parkingu restauracji Sarah May. Jack zaparkował trochę na uboczu.

– To niewiarygodne, jak ty potrafisz mnie zdenerwować w pięć minut – powiedziałam i usłyszałam, że mój głos jest obcy i zimny. A także drżący.

Jack spojrzał przez przednią szybę na okna restauracji. Były obramowane migającymi świątecznymi światełkami, których blask oświetlał jego twarz. Wszędzie te cholerne migające lampki. Po chwili, która wydawała mi się bardzo długa, odwrócił się w moją stronę. Wziął mnie za lewą rękę.

– Lily, kiedy ci wytłumaczę, nad czym teraz pracuję, wybaczysz mi – powiedział z tym rodzajem bolesnej szczerości, który musiałam uszanować.

Siedział, trzymając mnie za rękę, i nie wykonywał żadnego gestu, żeby otworzyć drzwi, w oczekiwaniu, aż udzielę mu… wotum zaufania? Zaocznego rozgrzeszenia? Czułam się tak, jakby otworzył mi klatkę piersiową i skierował na nią reflektor.

Gwałtownie skinęłam głową, otworzyłam drzwi i wysiadłam. Spotkaliśmy się przed maską samochodu. Jack ponownie ujął mnie za rękę i weszliśmy do restauracji.

Sarah Cawthorne, której Sarah May zawdzięczała połowę swej nazwy, wskazała nam salę, którą Diii zarezerwował na przyjęcie. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem Jacka i pani Kingery bywaliśmy tam wiele razy, ponieważ jest to jedno z dwóch miejsc w Bartley, gdzie można zjeść elegancką kolację w zamkniętym gronie. Zauważyłam, że salę świeżo wyremontowano, zmieniając dywan i tapety – teraz królowały tam najwyraźniej ponadczasowe zieleń mchu i bordo. W kącie stała sztuczna choinka przystrojona ozdobami z bordowej i kremowej koronki oraz wstążkami w tych samych kolorach. Choinka oczywiście była podświetlona, zawieszono na niej drobne bezbarwne lampki, ale te na szczęście nie migały.

Pośrodku stołów stały świąteczne dekoracje w tych samych barwach, a podkładki pod nakrycia, podobnie jak serwetki, były z materiału (w Bartley był to szczyt dobrego smaku). Układ stołów ustawionych w podkowę jednak się nie zmienił. Kiedy goście zaczęli zajmować miejsca, zdałam sobie sprawę, że Jack manewruje tak, żebyśmy usiedli obok pastorostwa. Położywszy rękę na moich plecach, popychał mnie dyskretnie w pożądanym kierunku. Przypomniał mi się obraz kukiełki siedzącej na kolanie brzuchomówcy i kierowanej jego dłonią, schowaną w otworze na jej plecach. Jack zauważył wyraz mojej twarzy i cofnął rękę.

Diii stał już za krzesłem, mając moją siostrę po jednej, a swoją matkę po drugiej stronie, więc jedynym dostępnym obiektem był Jess O'Shea.

Jack zdołał nas wpasować między pastora a pastorową. Ja usiadłam między nimi oboma, a miejsce po prawej stronie Jacka zajęła Lou. Naprzeciw nas siedziała Patsy Green, której towarzyszył jeden z asystentów ślubnych, bankowiec grywający z Dillem w golfa, przypomniałam sobie.

Niemal od razu podano sałatki i Diii grzecznie po prosił Jessa o odmówienie modlitwy przed jedzeniem. Jess naturalnie się zgodził. Siedzący obok mnie Jack pochylił głowę i przymknął oczy, ale jego ręka odnalazła moją i jego palce oplotły moje palce. Podniósł moją dłoń do ust i pocałował ją – poczułam ciepło jego warg, delikatny nacisk jego zębów – po czym odłożył ją na moje kolana i rozluźnił uścisk. Kiedy Jess powiedział: „Amen”, Jack puścił moją rękę i rozłożył sobie serwetkę na kolanach jakby nigdy nic.

Ostrożnie rozejrzałam się wokół, żeby sprawdzić, czy ktoś to widział, ale napotkałam tylko wzrok mojej matki. Wyglądała na trochę zażenowaną zmysłowością tego gestu – ale zarazem zadowoloną z jego emocjonalnej siły.

Nie mam pojęcia, co się malowało na mojej twarzy. Postawiono przede mną sałatkę, w którą wbiłam niewidzące spojrzenie. Kiedy kelnerka zapytała mnie, jaki dressing sobie życzę, odpowiedziałam jej na chybił trafił i zalała moją sałatę z pomidorami jakąś jaskrawopomarańczową substancją.

Jack zaczął dyskretnie wypytywać Lou o jej życie. Był w tym tak dobry, że niewielu cywilów powzięłoby podejrzenie, że ma jakiś ukryty cel. Starałam się nawet nie domyślać jaki.

Zwróciłam się w stronę Jessa, który próbował sobie poradzić z wieczkiem słoika z siekanym bekonem. Postawienie słoika z bekonem na stole w tak gustownie urządzonej restauracji przypomniało mi, że jesteśmy w Bartley. Wyciągnęłam do Jessa pomocną dłoń. Trochę zdziwiony wręczył mi słoik. Schwyciłam go mocno i wzięłam oddech. Z wydechem przekręciłam wieczko. Odskoczyło. Oddałam słoik Jessowi.

Spojrzałam na jego twarz, która miała wyraz niepewnego rozbawienia.

Niepewność była w porządku. Rozbawienie już nie.

– Naprawdę silna jesteś – zauważył.

– Owszem – potwierdziłam.

Podniosłam do ust kęs sałaty i przypomniałam sobie, że Jack potrzebuje mojej pomocy przy zbieraniu informacji o tym mężczyźnie.

– Wychowałeś się w mieście większym niż Bartley? – zapytałam.

– Och, bynajmniej – odpowiedział sympatycznie. – W Ocolonie w Missisipi. Moi rodzice nadal tam mieszkają.

– Twoja żona też pochodzi z Missisipi? Nie cierpiałam tego.

– Tak, ale z Pass Christian. Poznaliśmy się na studiach na uniwersytecie stanowym.

– A potem poszedłeś do seminarium?

– Tak, spędziłem cztery lata w Westminster Theological Seminary w Filadelfii. Lou i ja musieliśmy złożyć całą nadzieję w Bogu. To była długa rozłąka. Tęskniłem za nią tak bardzo, że po dwóch latach wzięliśmy ślub. Lou chwytała się każdej pracy, a ja studiowałem teologię. Była organistką w różnych kościołach, grała na fortepianie na przyjęciach. Pracowała nawet w barze szybkiej obsługi, niech jej Bóg wynagrodzi.

Z kwadratowej, przystojnej twarzy Jessa, który opowiadał o swojej żonie, biły spokój i ciepło. Zrobiło mi się okropnie nieprzyjemnie.

Mój dressing był gęsty jak kwaśna śmietana, ale miał słodki smak. Odsunęłam na bok najbardziej skąpane w nim liście sałaty i usiłowałam jeść resztę. Nie mogłam tak po prostu siedzieć i wypytywać Jessa.

– A ty – Jess wykonał konwersacyjny zwrot – czym się zajmujesz?

Czyżby ktoś jednak nie znał mojej historii?

– Jestem sprzątaczką, biegam na posyłki. Dekoruję choinki dla firm. Robię sprawunki starszym paniom.

– Dziewczyna-orkiestra, chociaż wyraz „dziewczyna” jest pewnie teraz politycznie niepoprawny. – Uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem konserwatysty, który składa gołosłowną deklarację poparcia dla liberalizmu.

– Tak – powiedziałam.

– I mieszkasz w Arkansas?

– Tak. – W myślach przywołałam się do porządku. – W Shakespeare. – To większe miasto niż Bartley? – Tak.

Spojrzał na mnie, z determinacją się uśmiechając.

– Mieszkasz tam od dawna?

– Od ponad czterech lat. Kupiłam nawet dom. Proszę bardzo, wniosłam coś do tej rozmowy. Czego Jack chciał się dowiedzieć o tym człowieku?

– Co robisz w wolnym czasie?

– Ćwiczę. Podnoszę ciężary. Trenuję też karate.

A ponadto ostatnimi czasy spotykam się z Jackiem. Ta myśl wywołała falę ciepła, która przepłynęła przez moją miednicę. Przypomniałam sobie dotyk jego warg na mojej ręce.

– A twój przyjaciel, pan Leeds? Też jest z Shakespeare?

– Nie, Jack mieszka w Little Rock.

– I tam pracuje?

Czy Jack chciałby ujawnić, czym się zajmuje?

– Charakter jego pracy wymaga ciągłych podróży – powiedziałam wymijająco. – Czy Lou urodziła Luke'a – tak ma na imię wasz synek, prawda? – w tutejszym szpitalu?

Ludzie bardzo lubią opowiadać o doświadczeniach związanych z narodzinami swoich dzieci.

– Tak, tutaj, w Bartley. Mieliśmy pewne obawy… zdarzają się powikłania, którym ten szpital nie potrafiłby sprostać. Ale Lou cieszy się dobrym zdrowiem i wszystko wskazywało na to, że dziecko także jest zdrowe, więc uznaliśmy, że powinniśmy okazać wiarę w tutejszych ludzi. I to było wspaniałe doświadczenie.

No to mieliście szczęście – pomyślałam.

– A Krista? – zapytałam, wątpiąc, czy ta kolacja kiedykolwiek się skończy. Jeszcze nawet nie podano głównego dania. – Czy ona także urodziła się tutaj? Nie, ma już z osiem lat, a mieszkacie tutaj chyba od trzech…

– To prawda. Przenieśliśmy się z Filadelfii już z Kristą. Sposób, w jaki wypowiedział to zdanie, był jakiś dziwny.

– Urodziła się w jednej z tamtejszych wielkich klinik? To pewnie było zupełnie inne doświadczenie niż narodziny waszego synka tutaj?

– Jesteś starsza od Vareny? – zapytał.

A to dopiero: nagła zmiana tematu! Niezręczna w dodatku. Na pierwszy rzut oka widać, że jestem od niej starsza.

– Tak.

– Zapewne też kilkakrotnie się przeprowadzałaś – zauważył pastor. Migające jarzeniówki nad stołem rzucały blask na jego blond włosy, o jakieś dziesięć odcieni ciemniejsze niż moje i bezdyskusyjnie bardziej naturalne. – Mieszkasz w Shakespeare od czterech lat… Po studiach wróciłaś do Bartley?

– Po ukończeniu college'u zamieszkałam w Memphis – powiedziałam, domyślając się, że ten fakt odświeży mu pamięć.

Skoro mieszkali tutaj od ponad trzech lat, ktoś na pewno zdążył mu opowiedzieć moją historię. To była jedna z tutejszych miejskich legend, podobnie jak opowieść o żonie Fontenota, która zastrzeliła swojego również żonatego kochanka na trawniku przed gmachem sądu w 1931 roku.

– W Memphis – powtórzył i zrobił niewyraźną minę.

– Tak, pracowałam tam w dużej firmie sprzątającej jako kierowniczka i osoba odpowiedzialna za harmonogramy – powiedziałam znacząco.

To przywróciło mu pamięć. Zobaczyłam, jak jego sympatyczna, łagodna twarz tężeje, gdy próbuje ukryć konsternację z powodu popełnionej gafy.

– Ale to było wieki temu – dodałam, żeby uwolnić go z kłopotliwej sytuacji.

– Tak, dawne dzieje – odpowiedział.

Przez chwilę współczuł mi w milczeniu, a potem odezwał się taktownie:

– Nie miałem jeszcze okazji zapytać Dilla, dokąd się wybierają w podróż poślubną.

Nieuważnie pokiwałam głową i odwróciłam się w stronę Jacka w tym samym momencie, w którym on odwrócił się do mnie. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy i Jack uśmiechnął się do mnie uśmiechem, który zmieniał całą jego twarz, w kącikach jego ust tworząc głębokie zmarszczki, prowadzące lukiem w stronę nosa. Nie miał zwykłej surowej miny, będącej jego tarczą przed światem – wyglądał na zaraźliwie szczęśliwego.

Pochyliłam się do niego tak, że moje wargi prawie dotknęły jego ucha.

– Mam dla ciebie specjalny prezent przedświąteczny – wyszeptałam. Jego oczy otworzyły się szeroko z zaskoczenia.

– Spodoba ci się, i to bardzo – zapewniłam go niemal bezgłośnie.

Do końca kolacji Jack w przerwach od bawienia rozmową Lou O'Shea i czarowania mojej matki bombardował mnie spojrzeniami pełnymi domysłów.

Wyszliśmy wkrótce po tym, jak pozbierano talerze po deserze. Jack wydawał się rozdarty pomiędzy chęcią porozmawiania z Dillem i Vareną a błyskawicznym zawiezieniem mnie do motelu. Utrudniałam mu ten wybór, jak tylko mogłam. Kiedy staliśmy, rozmawiając z Dillem, ujęłam go za rękę i zaczęłam bardzo delikatnie gładzić jej wnętrze kciukiem, zakreślając kółka.

Po kilku sekundach Jack puścił moją rękę i niemal boleśnie chwycił mnie za ramię.

– Do widzenia państwu – pożegnał się z moimi rodzicami, podziękowawszy najpierw Dillowi za zaproszenie.

Rodzice uśmiechnęli się do niego serdecznie.

– Odwiozę Lily do domu trochę później. Mamy kilka spraw do obgadania.

Zauważyłam, że usta ojca już się otwierają, żeby zapytać, gdzie się będzie odbywało to „obgadywanie”, kiedy łokieć mojej matki naparł na jego żebra, przypominając mu subtelnie, że mam już prawie trzydzieści dwa lata. Tata nie przestał się uśmiechać, ale jego uśmiech trochę przygasi.

Pomachaliśmy wszystkim na pożegnanie, uśmiechając się od ucha do ucha, wyszliśmy z restauracji na lodowate powietrze i pobiegliśmy prosto do samochodu Jacka. Ledwie zatrzasnęły się za nami drzwi, kiedy Jack ujął mnie pod brodę i zwrócił moją twarz ku sobie. Jego usta spadły na moje w długim, zapierającym dech pocałunku. Jego ręce zaczęły sobie przypominać topografię mojego ciała.

– Pozostali goście zaraz tu będą – przypomniałam mu.

Jack zaklął szpetnie i włączył silnik. Do motelu jechaliśmy w milczeniu, Jack trzymał obie ręce na kierownicy i patrzył prosto na drogę.

– To straszna nora – uprzedził mnie, przekręcając klucz w zamku i otwierając drzwi.

Sięgnął za mnie i zapalił światło.

Zaciągnęłam zasłony i odwróciłam się do niego, zrzucając z ramion czarną marynarkę. Owinął się wokół mnie, zanim zdążyłam wyjąć rękę z drugiego rękawa. Rozbieraliśmy się stopniowo, robiąc przerwy na długie i namiętne pocałunki, które Jack uwielbia. Jedną ręką zaczął już szukać w swojej walizce charakterystycznej kwadratowej paczuszki z celofanu, kiedy powiedziałam:

– Prezent przedświąteczny. Uniósł brew.

– Mam wkładkę antykoncepcyjną. Nie musisz niczego zakładać.

– Och, Lily – wyszeptał i zamknął oczy, żeby rozkoszować się tą chwilą.

Wyglądał jak skaut, który właśnie dostał składniki, żeby przypiec sobie na ognisku swój specjał, s'mores. Byłam ciekawa, kiedy uświadomi sobie inne konsekwencje mojego podarunku. Ale wtedy Jack położył mnie na łóżku i przestałam się tym zajmować.

Godzinę później leżeliśmy ciasno przytuleni, zrzuciwszy z łóżka narzutę, koc i prześcieradła.

Przynajmniej prześcieradła wyglądały na czyste. Jack przełożył jedną nogę ponad moimi i tulił mnie w takim uścisku.

– Dlaczego przyjechałeś? – zapytałam, kiedy był już w nastroju do rozmowy.

– Lily – powiedział powoli, z wyraźnym zadowoleniem w głosie – zamierzałem tu przyjechać dla ciebie. Sądziłem, że możesz mnie potrzebować, a przynajmniej, że jeśli mnie zobaczysz, będzie ci raźniej.

Powiódł palcem wzdłuż mojego kręgosłupa. Leżałam twarzą do niego, wtuliwszy się w zagłębienie u podstawy jego szyi. Ku swemu przerażeniu poczułam, jak zapycha mi się nos, a oczy wzbierają łzami. Nie podniosłam twarzy. Łza stoczyła mi się po policzku, a ponieważ leżałam bokiem, ominęła skrzydełko nosa i spłynęła do środka. Po prostu elegancja-Francja.

– I wtedy zadzwonił do mnie Roy. Pamiętasz Roya?

Skinęłam głową, tak że poczuł mój ruch.

Zapamiętałam Roya Costimiglię jako niskiego, tęgiego mężczyznę z przerzedzającymi się siwymi włosami; dobijał chyba sześćdziesiątki. Można go było sześć razy minąć na ulicy i nie zapamiętać, że się go kiedykolwiek widziało. Roy był detektywem, pod którego kierunkiem Jack odbył dwuletnią praktykę.

– Któregoś razu pod nieobecność żony Roya przegadaliśmy cały wieczór przy kolacji, więc wiedział, że spotykam się z dziewczyną pochodzącą z Bartley. Zadzwonił do mnie, ponieważ dostał do sprawdzenia nowy ślad w sprawie, którą zajmuje się od czterech lat.

Ukradkiem wytarłam twarz skrajem prześcieradła.

– Co to za sprawa? – zapytałam. Głos na szczęście mi się nie łamał.

– Summer Dawn Macklesby. – Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby głos Jacka brzmiał tak twardo i ponuro. – Słyszałaś o dziewczynce porwanej wkrótce po urodzeniu?

Znów zrobiło mi się przeraźliwie zimno.

– Przeczytałam w gazecie fragment artykułu przypominającego jej historię.

– Wiele osób przeczytało ten tekst, a jedna z nich zareagowała dosyć dziwnie. W ostatnim akapicie była wzmianka o tym, że Roy na zlecenie Macklesbych prowadził poszukiwania przez kilka ubiegłych lat. Za jego pośrednictwem sprawdzili każdy trop, zbadali każdą wskazówkę, każdą pogłoskę, które dotarły do nich w ciągu minionych czterech i pół roku… odkąd doszli do wniosku, że policja raczej postawiła kreskę na tej sprawie. Państwo Macklesby mieli nadzieję, że artykuł znajdzie jakiś odzew, dlatego się na niego zgodzili. To bardzo mili ludzie. Miałem okazję ich poznać. Oczywiście, ich życie w pewnym sensie się rozpadło, kiedy ona zniknęła… ich malutka córeczka.

Jack pocałował mnie w policzek i mocniej do siebie przytulił. Wiedział, że płakałam. Nie chciał o tym rozmawiać.

– I jaki był odzew? Ktoś zadzwonił?

– Taki.

Jack usiadł na krawędzi łóżka. Otworzył aktówkę i wyjął z niej dwie kartki papieru. Pierwsza była kopią tego samego artykułu, który widziałam w gazecie, ze smutnym aktualnym zdjęciem państwa Macklesby i starym zdjęciem małej w niemowlęcym foteliku. Rodzice wyglądali na zmaltretowanych psychicznie; szczególnie wymizerowana była Teresa Macklesby – te oczy widziały piekło. Twarz jej męża Simona była jak skamieniała, a ręka, którą położył na kolanie, zaciśnięta w pięść.

Druga kartka pochodziła z księgi pamiątkowej wydanej w ubiegłym roku dla miejscowej szkoły podstawowej; miała nagłówek: „The Bartley Banner”, i datę wydrukowaną u góry strony, strony z numerem 23. Pod nagłówkiem znajdowała się powiększona czarno-biała fotografia trzech dziewczynek bawiących się na zjeżdżalni. Dziewczynką, która właśnie zjeżdżała z rozwianymi długimi włosami, była Eva Osborn. Drugą, która na górze czekała na swoją kolej, była Krista O'Shea, znacznie radośniejsza, niż kiedy ją poznałam. Trzecia wspinała się po drabince i odwróciła się, żeby się uśmiechnąć do obiektywu. Zaparło mi dech w piersiach.

Podpis głosił; „Drugoklasistki cieszą się z nowej atrakcji na placu zabaw, ofiarowanej nam w marcu przez Bartley Tractor and Tire Company oraz Choctaw County Welding”.

– To było przypięte do artykułu z gazety – powiedział Jack. – Przyszło w kopercie ze stemplem pocztowym z Bartley. Ktoś stąd uważa, że jedną z tych dziewczynek jest Summer Dawn Macklesby.

– O nie!

Jego palec musnął buzię trzeciej dziewczynki.

– Czy to córka Dilla? Anna Kingery? Kiwnęłam głową i ukryłam twarz w dłoniach.

– Kochanie, muszę to zrobić.

– Dlaczego przyjechałeś zamiast Roya?

– Bo Roy dwa dni temu miał zawał. Zadzwonił do mnie ze szpitala.

Загрузка...