ROZDZIAŁ 7

Jack przeniósł się do innego pokoju, bo w łazience przy tym, który zajmował poprzednio, trzeba było naprawić uszkodzone podczas włamania okno.

Kiedy weszliśmy do środka, byłam już bardzo spięta, a gdy Jack usiadł na fotelu obitym sztuczną skórą, natychmiast włączyły mi się wszystkie mechanizmy obronne. Przysiadłam na brzegu drugiego fotela naprzeciw i spojrzałam na niego czujnie.

– Widziałem cię wczoraj wieczorem – powiedział bez żadnych wstępów.

– Gdzie? Westchnął.

– Na randce z twoim dawnym chłopakiem.

Wstrzymałam oddech, żeby opanować nagły przypływ wściekłości. Zacisnęłam palce na podłokietnikach pieprzonego pomidorowego fotela.

– Wróciłeś do miasta wcześnie i nie zadzwoniłeś do mnie. Zrobiłeś to specjalnie, żeby mnie szpiegować?

Plecy mu zesztywniały. On też zacisnął palce na swoich podłokietnikach.

– Oczywiście, że nie! Tęskniłem za tobą, Lily. Dosyć szybko uporałem się z tym, co miałem do zrobienia, i całe popołudnie jechałem tutaj. A kiedy wróciłem, zobaczyłem cię na kolacji z tym gliną.

– Całowaliśmy się, Jack? – Nie.

– Trzymaliśmy się za ręce? – Nie.

– Patrzyłam na niego czule? – Nie.

– A on wyglądał na uszczęśliwionego? – Nie.

Jack spuścił głowę i potarł czoło końcami palców.

– Chętnie ci opowiem, jak wyglądała moja ostatnia randka z Chandlerem McAdoo, Jack. – Pochyliłam się na tyle nisko, że musiał spojrzeć mi w oczy albo stchórzyć. – To było siedem lat temu, w tym fatalnym okresie. Od dwóch miesięcy byłam z powrotem w Bartley. Chandler i ja wybraliśmy się do kina, a potem pojechaliśmy nad jezioro, tak jak za dawnych czasów.

Jack nawet nie mrugnął. Słuchał mnie uważnie, wiedziałam o tym.

– No więc siedzieliśmy sobie nad jeziorem, Chandler miał ochotę mnie pocałować, a ja miałam ochotę znów poczuć się prawdziwą kobietą, więc się nie broniłam. Nawet mi się podobało… umiarkowanie. Pozwoliliśmy sobie na trochę więcej i Chandler podciągnął mi bluzkę. Jesteś ciekaw, co było dalej, Jack? Chandler zaczął płakać. Blizny były wtedy jeszcze całkiem świeże, czerwone. Rozpłakał się na widok mojego ciała. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się przez siedem lat.

W zimnym pokoju motelowym zapadła ciężka cisza.

– Wybacz mi – odezwał się w końcu Jack. Wypowiedział to z absolutnym przekonaniem, a nie jakby powtarzał towarzyską formułę. – Wybacz mi.

– Przecież ani przez chwilę nie wierzyłeś, że cię oszukuję za plecami. – Nie?

Wyglądał, jakby był trochę rozbawiony, a trochę zły.

– Wręczyłeś Varenie prezent, zanim zapytałeś mnie o wczorajszy wieczór – odparłam. – Od samego początku wiedziałeś, że wcale nie zamierzasz… się ze mną rozstać. – Omal nie powiedziałam „zerwać ze mną”, ale wydało mi się to zbyt dziecinne.

Twarz Jacka nagle zastygła, jakby doznał jakiegoś objawienia.

Spojrzał na mnie.

– Jak on mógł płakać? – zapytał. – Jesteś taka piękna.

Ciągle milczałam, ale teraz z innego powodu. Jack jeszcze nigdy nie powiedział mi czegoś podobnego.

– Nie lituj się nade mną – poprosiłam cicho.

– Lily, powiedziałaś przed chwilą, że wcale w ciebie nie zwątpiłem. A teraz ja ci mówię, że dobrze wiesz, że litość jest ostatnią rzeczą, jaką do ciebie czuję.

Leżał przytulony do moich pleców, obejmując mnie jedną ręką. Wiedziałam, że nie śpi. Spojrzałam na zegarek: miałam jeszcze półtorej godziny.

Nie chciałam teraz myśleć o Summer Dawn. Nie chciałam też myśleć o wszystkich ofiarach śmiertelnych, które znaczyły drogę do jej odzyskania.

Chciałam dotykać Jacka. Chciałam zanurzyć palce w jego włosach. Chciałam umieć czytać w jego myślach.

Ale Jack miał zadanie do wykonania i najbardziej na świecie chciał odwieźć Summer Dawn do jej rodziców. Obejmował mnie ramieniem i od czasu do czasu całował w kark, ale jego myśli poszybowały już gdzie indziej, a moje musiały podążyć za nimi.

Chcąc nie chcąc, zaczęłam mu opowiadać, co znalazłam: dwie księgi pamiątkowe, jedną całą, a jedną pozbawioną strony 23, w pokoju Anny Kingery; w pokoju Evy Osborn księgi brakowało. Powiedziałam mu, że Eva Osborn była ostatnio u doktora i że nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć, czy Anna także. Opowiedziałam mu o matce Anny… czy też o kobiecie, którą uważaliśmy za matkę Anny. Wyjęłam z torebki szczotkę do włosów w plastikowym worku oraz zdjęcie nowo narodzonej Anny i położyłam je obok jego aktówki.

Kiedy skończyłam, odwróciłam się do niego. Nie wiem, co wyczytał z mojej twarzy, zaklął tylko pod nosem i odwrócił wzrok.

– Dowiedziałeś się czegoś? – zapytałam, żeby zetrzeć ten wyraz z jego twarzy.

– Tak jak mówiłem, ten wyjazd to była strata czasu – powiedział bez szczególnego rozdrażnienia. Domyśliłam się, że prywatni detektywi często natrafiają na ślepy trop. – Ale dziś rano wpadłem na komisariat i zabrałem Chandlera i jego kumpla o imieniu Roger na kawę i pączki. A ponieważ byłem kiedyś gliną, a oni chcieli mi udowodnić, że policjanci z małego miasteczka mogą być tak samo bystrzy jak ci z wielkiego miasta, byli nawet dosyć rozmowni.

Odgarnęłam mu włosy z twarzy i pokiwałam głową na znak, że go słucham. Nie chciałam mu uświadamiać, że nic by mu nie powiedzieli, gdyby Chandler nie sprawdził go już wcześniej i nie wybadał mnie na jego temat.

– Powiedzieli mi, że rurką znalezioną w uliczce z całą pewnością zamordowano lekarza i pielęgniarkę – opowiadał Jack. – I nie było na niej odcisków palców Christophera Simsa. Rurka jest z wierzchu zardzewiała; ktoś przetarł ją jakąś ścierką, żeby ją wyczyścić, ale nie za dobrze mu poszło. Zostawił częściowy odcisk, który nie pasuje do odcisków Simsa. Sims nadal siedzi w areszcie za kradzież, ale w najbliższym czasie raczej na pewno nie zostanie oskarżony o morderstwo.

– Powiedział coś rozsądnego?

– Nie bardzo. Zeznał, że wiele osób odwiedziło go w jego nowym domu, przez który trzeba chyba rozumieć uliczkę między sklepami. To lokalizacja, która łączy go ze wszystkimi ojcami zamieszanymi w tę sprawę. Jess O'Shea przyszedł do niego jako duszpasterz, Emory pracuje w Makepeace Furniture, który przylega tyłem do tej uliczki, a apteka Kingery'ego jest zaledwie przecznicę dalej.

– Zauważyłam.

– Wiem – powiedział i przysunął się, żeby mnie pocałować.

Objęłam go za szyję; pocałunek trwał dłużej, niż Jack to sobie zamierzył.

– Znowu cię pragnę – powiedział niskim, chrapliwym głosem.

– Zauważyłam – przysunęłam się do niego jeszcze bliżej. – Ale ślub jest już jutro. Opowiem ci o moich planach na wieczór. Będę się zajmowała wszystkimi dziećmi naraz – Eva, maleństwem, Kristą, Lukiem i Anną – w domu pastorostwa O'Shea i mam nadzieję, że dowiem się czegoś od dzieciaków albo coś tam znajdę.

– Dokąd się wybierają ich rodzice?

– Na przyjęcie. To impreza dla par, więc cieszę się, że mnie ominie.

– Kto miał być twoim partnerem? – zapytał Jack.

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mój wspaniałomyślny gest sprawi kłopot gospodyni przyjęcia, która będzie musiała inaczej usadzić gości.

– Nie wiem – przyznałam. – Chyba drużba Dilla, Berry Duff.

– Był częstym gościem u ciebie w domu?

– Skąd! I wydaje mi się, że wrócił do siebie zaraz po próbnym przyjęciu ślubnym. Jeśli dobrze pamiętam, przyjedzie do Bartley dzisiaj i zatrzyma się gdzieś na mieście, pewnie w tym motelu.

– Spodobałaś mu się.

– Jasne, jestem dziewczyną marzeń każdego faceta – powiedziałam i usłyszałam, że w moim głosie pojawił się ostry ton, ale nie umiałam się powstrzymać.

– A on ci się podoba?

O co mu, do cholery, chodzi?!

– Jest dosyć sympatyczny – stwierdziłam.

– Mogłabyś z nim być – powiedział. Jego błyszczące, brązowe oczy wpatrywały się w moje. Nie mrugał.

– On nie wciągałby cię w aferę taką jak ta.

– Hmm – odparłam z namysłem. – Berry jest naprawdę przystojny… i ma własną farmę. Varena powiedziała mi, że ma fantastyczny dom. A jego ogród jest częścią wiosennej trasy po najpiękniejszych ogrodach Arkansas.

Przez sekundę Jack dosłownie mienił się na twarzy. A potem rzucił się na mnie. Przytrzymał mnie za ramiona i przygniótł własnym ciałem.

– Droczysz się ze mną, sprzątaczko?

– A jak myślisz, detektywie?

– Myślę, że teraz jesteś dokładnie tam, gdzie twoje miejsce – powiedział i pochylił się, żeby mnie pocałować.

– Jack – odezwałam się po chwili. – Muszę ci coś powiedzieć.

– Tak?

– Nigdy więcej mnie nie przytrzymuj. Błyskawicznie przeturlał się z powrotem na łóżko i podniósł ręce w geście kapitulacji.

– To dlatego, że tak mi z tobą dobrze – wyjaśnił. – I… i czasem myślę, że jeśli cię nie przytrzymam, po prostu znikniesz. – Popatrzył w bok, a potem znowu spojrzał mi w oczy. – Co ja plotę. – Pokręcił głową nad tym, co mu podsuwała własna wyobraźnia.

Dobrze wiedziałam, co ma na myśli.

– Muszę wracać do domu – powiedziałam. – Będę u pastorostwa O'Shea od mniej więcej piątej trzydzieści.

Poderwałam się i usiadłam plecami do niego, bo musiałam powybierać swoje rzeczy z kupki ubrań leżącej przy łóżku.

Poczułam jego rękę na plecach. Głaskał mnie. Otrząsnęłam się.

– Jakie masz plany? – zapytałam, spoglądając na niego przez ramię, i pochyliłam się, żeby podnieść stanik.

– Mam kilka pomysłów – odpowiedział od niechcenia. Zapiął mi biustonosz.

Zamierzał zrobić coś niezgodnego z prawem.

– A dokładnie? – Włożyłam koszulkę przez głowę.

– Być może zajrzę dziś do gabinetu doktora.

– A kto cię niby wpuści? Chyba nie zamierzasz się włamywać?

– To akurat żaden problem – zapewnił mnie.

– Ale wiesz, że nic, co zdobędziesz w ten sposób, nie będzie brane pod uwagę jako dowód? – spytałam z niedowierzaniem. – Obejrzałam dosyć seriali, żeby to wiedzieć.

– A masz jakiś inny pomysł, jak poznać ich grupy krwi?

– Grupy krwi? Myślałam, że Summer Dawn nie miała ustalonej grupy krwi? I skąd pewność, że znajdziesz te dane w kartotece doktora LeMaya?

– Leczył wszystkie trzy rodziny.

– Ale ilu dzieciom pobiera się krew do testów?

– Sama powiedziałaś, że Eva przeszła takie badania. Jeśli uda mi się wyeliminować chociaż jedną z nich, będzie nieźle – przekonywał. – Uświadomiłem sobie, że jest tylko kilka grup krwi, które może mieć Summer Dawn. Szczerze mówiąc, przypomniała mi o tym rozmowa z Chandlerem na temat lekcji biologii w twojej szkole.

– Jaką grupę mogłaby mieć Summer Dawn?

– Jej matka ma A, a ojciec 0. Summer także musi mieć grupę A lub o – Jack zerknął na kartkę z pliku skserowanych materiałów.

– To znaczy, że jeśli Anna i Eva mają grupę B albo AB, nie mogą być Summer Dawn. I będzie musiała być nią Krista.

– Właśnie tak.

– Mam nadzieję, że to nie Anna – stwierdziłam i natychmiast pożałowałam, że to powiedziałam, w dodatku z nutą desperacji w głosie.

– Ja też mam taką nadzieję, ze względu na twoją siostrę – powiedział szybko Jack i pożałowałam tego jeszcze bardziej.

Czułam, że Jack odsuwa od siebie mój lęk i przypomina mi, że prowadzi dochodzenie, które musi zakończyć. Byłam zła, że musiał mi o tym przypominać.

– Proszę, to twoja skarpetka.

– Jack, a jeśli one wszystkie mają krew grupy A lub 0? Wzięłam od niego skarpetkę i wciągnęłam ją na stopę. Zanim odpowiedział, zdążyłam zawiązać but.

– Nie wiem. Coś wymyślę – odparł bez większej nadziei w głosie. – Może to ślepa uliczka. Zadzwonię do ciotki Betty i zapytam, czy ma jakieś pomysły. Będę trochę tu, a trochę na mieście, ale możesz próbować łapać mnie tutaj, na wypadek gdybyś mnie potrzebowała. Dziś wieczorem na pewno coś się wyjaśni.

Przed wyjściem z domu rodziców do domu pastorostwa O'Shea zadzwoniłam do Shakespeare, żeby pogadać z moją przyjaciółką Carrie Thrush. Tak jak podejrzewałam, była jeszcze w pracy, ostatni pacjent wyszedł zaledwie kilka minut wcześniej.

– Co słychać?

– Wszystko w porządku – odpowiedziała z zaskoczeniem. – Nie mogę się już doczekać, kiedy skończy się sezon grypowy.

– Dom jeszcze stoi?

Carrie zgodziła się zajrzeć do mnie raz czy dwa i sprawdzić, czy listonosz poważnie potraktował moją kartkę, żeby nie zostawiać żadnych listów. Uznałam, że nie nadużywam jej uprzejmości, bo Carrie spotyka się z Claude'em Friedrichem, który mieszka w bloku tuż obok mnie. Poprosiłabym samego Claude'a, gdyby nie fakt, że jeszcze utyka po wypadku.

– Lily, w domu wszystko w porządku – powiedziała Carrie, a w jej głosie usłyszałam pogodną pobłażliwość. – Jak się trzymasz?

– Ujdzie – odparłam niechętnie.

– Tym bardziej czekamy na twój powrót. O, wiem, co cię zainteresuje: starszy pan Winthrop wczoraj ni z tego, ni z owego umarł przy kolacji. Miał rozległy zawał serca. Arnita mówi, że nagle osunął się na półmisek ze słodkimi ziemniakami. Zadzwoniła na pogotowie, ale było już za późno.

Pomyślałam, że na wiadomość o śmierci starego tyrana cała rodzina Winthropów pewnie odetchnęła z ulgą, ale nie wypadało powiedzieć tego głośno.

– To był naprawdę ciężki rok dla nich wszystkich – skomentowała Carrie, zupełnie niezrażona brakiem mojej odpowiedzi.

– Spotkałam Bobo przed wyjazdem – powiedziałam jej.

– Jego jeep dwa razy przejechał wczoraj wieczorem pod twoim domem.

– Hmmm.

– Chłopak nie rezygnuje. Odchrząknęłam.

– Spotka w końcu jakąś rówieśniczkę, która nie będzie się przed nim płaszczyć tylko dlatego, że jest Winthropem. Ma dopiero dziewiętnaście lat.

– Oczywiście – stwierdziła rozbawionym tonem. – Masz przecież swojego prywatnego deprawatora.

Carrie nazywała tak Jacka. Uważała, że to bardzo zabawne. I teraz też na pewno się uśmiechała po drugiej stronie linii.

– Jak tam twoja rodzinka?

– Wszyscy powariowali w związku z tym ślubem.

– A skoro mowa o Jacku, odzywał się ostatnio? – Jack… jest tutaj.

– Tam? To znaczy w Bartley? – Carrie była zdumiona i pod wrażeniem.

– W sprawie służbowej – wyjaśniłam szybko. – Ma tu coś do roboty.

– No tak. Cóż za zbieg okoliczności!

– Żebyś wiedziała – powiedziałam ostrzegawczo. – Prowadzi dochodzenie.

– To znaczy, że na pewno nie widziałaś się z nim ani razu.

– Ani razu to jednak nie.

– Przyszedł do ciebie do domu?

– Przyszedł.

– Poznał twoich rodziców? – drążyła.

– No dobra, poznał.

– A-ha – przeciągnęła to słowo, tak jakby właśnie dowiodła swoich racji. – Wróci z tobą do Shakespeare?

– Tak.

– Na święta? – Tak.

– I tak trzymać, Lily!

– Jeszcze zobaczymy – powiedziałam sceptycznie. – A ty? Będziesz w domu?

– Tak, przygotowuję świąteczny obiad, przyjdzie do mnie Claude. Początkowo zamierzałam pojechać do rodziców, chociaż to tak daleko, ale kiedy odkryłam, że Claude zostanie sam, powiedziałam im, że niestety wpadnę do nich dopiero na wiosnę.

– To idzie wam piorunem.

– A co miałoby nas powstrzymywać? Claude jest po czterdziestce, a ja skończyłam trzydzieści pięć.

– Słusznie, nie ma na co czekać – stwierdziłam.

– Cała naprzód!

Przez chwilę słyszałam ją słabiej. Poleciła pielęgniarce zadzwonić do jakiegoś pacjenta i podać mu wyniki badań. Sekundę później znowu słyszałam ją wyraźnie.

– To mówisz, że kiedy wracasz?

– Nazajutrz po ślubie – oświadczyłam kategorycznie. – Nie wytrzymam ani chwili dłużej. Roześmiała się.

– To na razie, Lily.

– Na razie. Dzięki, że masz oko na mój dom.

– Nie ma sprawy.

Pożegnałyśmy się i każda z nas odłożyła słuchawkę, mając kilka rzeczy do przemyślenia.

Domyśliłam się, że związek Carrie z komendantem policji Claude'em Friedrichem kwitnie. Miałam nadzieję, że przetrwa. Znałam ich oboje i lubiłam na długo przedtem, zanim zwrócili na siebie uwagę.

Przyłapałam się na tym, że zastanawiam się, co czuje Bobo w związku ze śmiercią swojego dziadka. Byłam pewna, że cierpi, ale jego żal jest pewnie przynajmniej w części pomieszany z ulgą. Bobo i jego rodzice będą mieli wreszcie trochę spokoju, trochę czasu, żeby wrócić do równowagi. Niewykluczone, że znowu mnie zatrudnią.

Zmusiłam się, żeby wrócić myślami do mojego tu i teraz. Za moment powinnam wychodzić. Zostanę z dziećmi w domu pastorostwa O'Shea i będę miała okazję go przeszukać tak jak wcześniej domy Dilla Kingery'ego i Osbornów. Stałam przed lustrem w łazience, poprawiając uczesanie i pudrując twarz, kiedy w końcu zauważyłam, jak kiepsko wyglądam.

Nic już na to nie mogłam poradzić.

U siebie w pokoju włożyłam bożonarodzeniowy dres, ten sam, który nosiłam na paradzie. Uznałam, że jaskrawe kolory mogą sprawić, że wydam się dzieciom sympatyczniejsza. Zjadłam miseczkę sałatki owocowej, która została w lodówce – nie znalazłam w niej nic innego, bo cała rodzina wybierała się na uroczystą kolację.

Kiedy zmywałam, do drzwi zadzwonił Berry Duff. Otworzyłam mu. Uśmiechnął się na mój widok.

– Jaki wesoły strój – zauważył.

– Idę zaopiekować się dziećmi. Mina mu zrzedła.

– Miałem nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać przy kolacji.

– To nagły wypadek. Opiekunka rozchorowała się na grypę i nie udało się znaleźć innego zastępstwa.

– Trzymam kciuki, żeby wszystko poszło gładko – powiedział Berry, chyba z powątpiewaniem, tak mi się przynajmniej wydawało. – Z moich doświadczeń z własnymi dziećmi wynika, że w grupie bywają trudne do opanowania.

– Ile mają lat? – zapytałam uprzejmie.

– Jedno dziewięć, a Daniel jest w dziesiątej klasie… chwileczkę… ma już piętnaście lat. To świetne dzieciaki. Nigdy nie mam ich dosyć.

Przypomniałam sobie, że opiekę nad dziećmi sprawuje jego żona.

– Mieszkają na tyle blisko, że możesz się z nimi regularnie widywać?

– Spędzają u mnie co drugi weekend – odpowiedział. Był smutny i zły. – Ale to i tak nic, to zupełnie nieporównywalne z możliwością przyglądania się, jak się rozwijają każdego dnia.

Usiadł na krześle, a ja wróciłam do zmywania.

– Przynajmniej wiesz, gdzie są – powiedziałam, zaskakując tym samą siebie. – Wiesz, że są bezpieczne. Możesz złapać za słuchawkę i do nich zadzwonić.

Berry spojrzał na mnie ze zrozumiałym zdumieniem.

– To prawda – odparł wolno, ważąc słowa. – Na pewno mogłoby być znacznie gorzej. Masz na myśli to, że moja żona mogła z nimi uciec i zaszyć się gdzieś tak, żeby mi uniemożliwić wszelkie kontakty? To by było straszne. Chyba bym oszalał! – Berry dumał nad tym przez dobrą minutę. – Gdyby do tego doszło, zrobiłbym wszystko, żeby odzyskać dzieci – powiedział w końcu. Spojrzał na mnie. – Dobry Boże, dziewczyno, skąd nam się wziął taki przygnębiający temat? To powinien być dom pełen radości! Jutro ślub!

– Tak – potwierdziłam. – Jutro ślub.

Musiałam być stanowcza. To nie był problem, który mogłabym rozwiązać, boksując i kopiąc. Poklepałam Berry'ego po ramieniu, wprawiając go tym w jeszcze większe zdumienie, po czym włożyłam kurtkę i zawołałam do rodziców, że już wychodzę.

Przemknęło mi przez głowę, że zapomniałam o czymś powiedzieć Jackowi, o czymś drobnym, ale ważnym. Ale nie potrafiłam już tego wydobyć na powierzchnię myśli.

Pastorówka, w której mieszkali państwo O'Shea, była bardzo przestronna, ponieważ duszpasterz, dla którego ją zbudowano, miał piątkę dzieci. Oczywiście było to w 1938 roku. Teraz dom był finansową dziurą bez dna i wymagał wymiany całej instalacji elektrycznej, powiedziała mi Lou w ciągu pierwszych pięciu minut od mojego przyjścia. Sama zauważyłam kilka uzasadnionych powodów do narzekań – chociażby to, że pokoje były wąskie i długie, co bardzo utrudniało rozsądne ustawienie mebli. A chociaż w salonie był kominek, nawet świątecznie przystrojony, komin wymagał generalnego remontu i nie można było w nim napalić.

Żona pastora miała na sobie szarozielony kostium zapięty pod samą szyję i czarne zamszowe czółenka. Jej ciemne włosy uczesane w gładkiego pazia były starannie podkręcone, a zadarty nos został zatuszowany dyskretnym podkładem. Lou wyraźnie się cieszyła, że się wyrwie z domu bez konieczności zabierania ze sobą dzieci, ale równie wyraźnie trochę się obawiała zostawić je ze mną. Bardzo się starała tego nie okazywać, ale kiedy po raz trzeci pokazała mi leżącą tuż obok telefonu listę numerów, pod które mam zadzwonić w razie nagłego wypadku, na końcu języka miałam wyjątkowo ciętą odpowiedź.

Nie wypowiedziałam jej jednak, oczywiście, wzięłam tylko oczyszczający wdech i pokiwałam głową. Mimo to na moich ustach pojawił się chyba jakiś ponury grymas, bo Lou wróciła wzrokiem do mojej twarzy i zaczęła przepraszać za swoją nadopiekuńczość. Żeby jakoś zakończyć przeprosiny, schyliła się i włączyła lampki na choince, która zajmowała niemal jedną czwartą salonu.

Lampki zaczęły migać.

Zacisnęłam zęby, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co Lou z pewnością uznałaby za niestosowne.

Świąteczny wystrój pastorówki był równie komercyjny jak we wszystkich innych domach. Po obu stronach nieczynnego kominka, tam, gdzie zwykle stoi komplet pogrzebaczy, opierały się o niego udające cukierki długie prążkowane laseczki z plastiku. Z półki nad kominkiem zwieszała się srebrna girlanda, do której Lou przyczepiła długie plastikowe sople.

Naprzeciw kominka znajdowało się środkowe okno, przed którym ustawiono choinkę. Pod nią jednak zamiast prezentów stała bożonarodzeniowa szopka – drewniana stajenka z całym zastępem pasterzy, Maryją i Józefem, wielbłądami i krowami oraz małym Jezusem w żłóbku.

Do pokoju wkroczył przystojny Jess O'Shea, ubrany w ciemny garnitur ożywiony fantazyjną kamizelką w motywy świąteczne. Na ręku trzymał córeczkę Meredith Osborn, Jane, która ewidentnie była nie w humorze.

Nadszedł czas, żeby udowodnić moją przydatność. Zmusiłam się, żeby wyciągnąć ręce, i Jess umieścił w nich wyjącą Jane.

– Trzeba jej podać butelkę? – wrzasnęłam.

– Nie! – ryknął Jess. – Właśnie ją nakarmiłem!

W takim razie należało poczekać, aż się jej odbije. Po karmieniu następuje bekanie, potem wydalanie, a potem spanie. Tyle już wiedziałam na temat dzieci. Odwróciłam Jane pionowo, oparłam ją sobie o ramię i zaczęłam ją delikatnie poklepywać po pleckach prawą ręką. Mała istotka o czerwonej buzi… Jane była taka maleńka. Tu i ówdzie na gładkiej główce miała kosmyki wijących się jasnych włosów. Powieki zaciskała ze złością, ale kiedy tylko podniosłam ją do pionu, zaczęła płakać jakby słabiej. Małe oczka otworzyły się i spojrzały na mnie przez łzy.

– Cześć – powiedziałam, czując, że powinnam się do niej odezwać.

Do salonu zbiegły się pozostałe dzieci. Lukę, młodszy brat Kristy, był małym klocem, prawie kwadratowym i tak ciężkim, że bardziej tupał, niż chodził. Miał ciemne włosy jak Lou, ale zarys szczęki wskazywał na to, że wdał się bardziej w przystojnego ojca.

Malutka wydała zupełnie niewiarygodne beknięcie. Jej ciałko z ulgą opadło na moje ramię, które znienacka zrobiło się mokre.

– Ojej! – zawołała Lou. – Lily…

– Trzeba było podłożyć sobie pieluchę. Dobra rada Jessa była odrobinę spóźniona. Spojrzałam malej prosto w oczy, a ona zagaworzyła coś do mnie i zamachała łapkami.

– Potrzymam ją, kiedy pani pójdzie się oczyścić – zaproponowała Eva. A Krista powiedziała:

– Fuuuj! Patrzcie tylko na te białe gluty na ramieniu panny Lily!

– Usiądź na fotelu – poleciłam Evie.

Eva usiadła po turecku na najbliższym fotelu. Umieściłam jej siostrzyczkę na jej podołku i upewniłam się, czy Eva prawidłowo ją trzyma. Trzymała.

W asyście chmary dzieciaków poszłam do łazienki, z szafki z ręcznikami wyjęłam myjkę i zmoczyłam ją, żeby zetrzeć przynajmniej część tego, co ulało się małej na moje ramię. Nie zamierzałam tym pachnieć przez cały wieczór. Krista przez cały czas komentowała moje poczynania, Anna była rozdarta pomiędzy okazywaniem współczucia swojej przyszłej ciotce a manifestowaniem obrzydzenia na widok wymiocin wzorem Kristy, zaś Lukę po prostu mi się przyglądał, trzymając się lewą ręką za lewe ucho i szarpiąc kosmyk włosów na czubku swojej głowy ręką prawą, w pozie, która wyglądała, jakby odbierał sygnały z innej planety.

Uświadomiłam sobie, że Lukę najprawdopodobniej też nosi jeszcze pieluchy.

Pastorostwo zawołali, że już wychodzą, i uciekli z domu pełnego dzieciarni, a ja wrzuciłam myjkę do kosza na brudną bieliznę i spojrzałam na zegarek. Najwyższy czas przewinąć Jane.

Usadziłam Luke'a przed telewizorem na drugim końcu salonu, gdzie oglądał sobie bożonarodzeniową kreskówkę i dalej komunikował się z Marsem. Postanowił usiąść prawie pod samą choinką. Migotanie lampek zupełnie mu nie przeszkadzało.

Dziewczynki poszły za mną do dziecinnego pokoju. Eva z poczucia przynależności, bo mała była jej siostrą, Krista z nadzieją, że zobaczy kupę i będzie mogła komentować na żywo, jakie to obrzydliwe, a Anna w oczekiwaniu na to, z której strony powieje wiatr.

Wzięłam czystą jednorazową pieluszkę, położyłam niemowlę na stoliku do przewijania i rozpoczęłam żmudny i skomplikowany proces rozpinania pajacyka Jane w kroku. Przypominając sobie, w jaki sposób przewijałam maleństwo Althausów, odkleiłam przylepce zużytej pieluchy, podniosłam Jane za nóżki, zdjęłam brudną pieluchę, z pojemnika przy przewijaku wyjęłam wilgotną chusteczkę, przemyłam nią, co trzeba, i podłożyłam pod Jane czystą pieluchę. Jej przód przełożyłam między jej maleńkimi nóżkami, zakleiłam przylepce i z powrotem włożyłam malej pajacyk, tylko raz myląc się przy zapinaniu zatrzasków.

Trzy dziewczynki uznały, że to straszna nuda. Przyglądałam się, jak odmaszerowują do pokoju Kristy. Z pozoru były do siebie podobne, a jednak bardzo się różniły. Wszystkie miały po osiem lat, plus minus kilka miesięcy, były mniej więcej tego samego wzrostu, z tolerancją do kilku centymetrów, wszystkie też miały brązowe oczy i włosy. Ale włosy Evy były długie i wyglądały tak, jakby je ktoś zakręcił lokówką; Eva była chuda i blada. Krista, pulchna i rumiana, miała krótkie, gęste i ciemniejsze włosy i wykazywała większą stanowczość. Jej wystająca szczęka znamionowała silną wolę. Anna miała jasnobrązowe włosy do ramion, średnią budowę ciała i uśmiech w pogotowiu.

Jedna z tych trzech dziewczynek nie była osobą, za którą się uważała. Jej rodzice nie byli ludźmi, których zawsze uważała za swoich rodziców. Jej dom tak naprawdę nie był jej domem, należała do innej rodziny. Nie była najstarszym dzieckiem, tylko najmłodszym. Całe jej życie było kłamstwem.

Zaczęłam się zastanawiać, co porabia Jack. Miałam nadzieję, że cokolwiek to jest, Jack nie da się na tym przyłapać.

Poszłam z niemowlęciem do salonu. Lukę nadal był pochłonięty kreskówką, ale kiedy weszłam, odwrócił się i poprosił o coś do jedzenia.

Ze skrupulatnością niezbędną przy opiece nad dziećmi umieściłam Jane w jej foteliku i przypięłam ją pasami, żeby nie wypadła, po czym przyniosłam Luke'owi banana z pogrążonej w chaosie kuchni.

– Chcę chipsy. Nie lubię nanów – oświadczył. Łagodnie westchnęłam.

– Jeśli zjesz banana, dam ci trochę chipsów – powiedziałam najbardziej dyplomatycznie, jak potrafiłam. – Ale dopiero po kolacji. Kolacja będzie już za chwilę.

– Proszę pani! – zapiszczała Eva. – Proszę przyjść nas zobaczyć!

Ignorując marudzenie Luke'a na temat bananów, ruszyłam korytarzem w stronę pokoju, który zapewne należał do Kristy, sądząc po liczbie znaków na drzwiach zabraniających Luke'owi wchodzić do środka.

Nawet nie przypuszczałam, że można się tak odstawić w tak krótkim czasie. Krista i Anna miały makijaż jak pacynki i paradne stroje: tiulowe spódniczki, kapelusze z piórami i miniaturowe wysokie obcasy. Siedząca na łóżku Kristy Eva była wystrojona znacznie skromniej i nie umalowała się w ogóle.

Patrzyłam na upiornie wypacykowane twarze Kristy i Anny i przeżywałam chwile grozy, zanim sobie nie uświadomiłam, że wszystkie te akcesoria znajdowały się w pokoju Kristy, co znaczy, że była to zabawa dozwolona.

– Wyglądacie… uroczo – powiedziałam, nie mając pojęcia, jak powinna wyglądać moja reakcja. – Ja jestem najładniejsza! – oświadczyła z naciskiem Krista.

Jeśli podstawowym kryterium była ilość makijażu, miała rację.

– A dlaczego pani się nie maluje? – zapytała Eva. Wszystkie trzy otoczyły mnie kołem i przyjrzały się badawczo mojej twarzy.

– Ma pomalowane rzęsy – uznała Anna.

– I to czerwone? Róż? – Krista oglądała moje policzki.

– Cień do powiek! – zawołała triumfalnie Eva.

– Więcej nie zawsze znaczy lepiej – powiedziałam, ale mój głos był głosem wołającego na puszczy.

– Gdybyś się mocniej umalowała, byłabyś piękna, ciociu Lily – stwierdziła Anna ku mojemu zaskoczeniu.

– Dziękuję. Lepiej pójdę sprawdzić, co u małej.

Lukę zdążył jej rozpiąć pajacyk i ściągnąć go z nóżek. Właśnie pochylał się nad nią z ostrymi nożyczkami do paznokci.

– Co robisz, Lukę? – zapytałam, kiedy odzyskałam oddech.

– Pomagam – powiedział radośnie. – Chcę jej obciąć paznokcie. Wzdrygnęłam się.

– To miło, że chcesz mi pomóc. Ale musisz poczekać, aż tatuś Jane wróci i powie, czy chce, żebyś to zrobił, czy nie.

Sądziłam, że to dość dyplomatyczne postawienie sprawy.

Lukę upierał się jednak, że Jane ma za długie paznokcie u nóg, które zagrażają jej życiu i dlatego muszą zostać obcięte natychmiast.

Ten dzieciak zaczynał budzić moją coraz większą antypatię.

– Słuchaj no – powiedziałam cicho, ucinając dalszą dyskusję. Zamilkł natychmiast. Wyglądał na wystraszonego. I dobrze.

– Nie dotykaj małej, chyba że cię o to poproszę – powiedziałam.

Wyglądało na to, że udało mi się zbudować proste zdanie rozkazujące, a Lukę najwyraźniej umiał interpretować ton głosu. Upuścił nożyczki. Podniosłam je i schowałam do kieszeni, żeby mieć pewność, że ich nie znajdzie.

Jane razem z fotelikiem zaniosłam do kuchni i zaczęłam przygotowywać dzieciom kolację. Lou zostawiła im puszkę specjalnego wymyślnego makaronu w sosie, którego nie podałabym nawet psu, gdybym go miała. Podgrzałam sos, starając się go nie wąchać. Nałożyłam tę packę do miseczek, a następnie pokroiłam gotową galaretkę w kostkę i dodałam do niej plasterki jabłek przygotowane przez Lou. Deser zalałam mlekiem.

Dzieciaki przybiegły i zajęły miejsca przy stole, kiedy tylko je zawołałam. Nawet Lukę. Same z siebie pochyliły głowy i chórem wyrecytowały modlitwę przed jedzeniem. Zastygłam bez ruchu – akurat byłam w połowie drogi do lodówki, dokąd odnosiłam karton z mlekiem.

Następnych pięćdziesiąt minut było… wyzwaniem. Rozumiem, że tuż przed świętami Bożego Narodzenia dzieci są podekscytowane. Zdaję sobie sprawę, że dzieci w grupie ekscytują się bardziej niż pojedynczo. Słyszałam, że kiedy dzieci są pod opieką inną niż rodzicielska, mają zwyczaj sprawdzać, ile im wolno, czy może raczej, ile wytrzyma ich opiekun. Ale podczas tej kolacyjnej demolki naprawdę musiałam zrobić kilka głębszych oddechów. Przysiadłam na taborecie obok kuchennego blatu, na którym ustawiłam fotelik z Jane. Przynajmniej Jane spała. Śpiące niemowlę to niemowlę bliskie ideału.

Kiedy ścierałam rozlany sos pomidorowy, dokładałam plasterki jabłek na talerz Luke'a, powstrzymywałam Kristę od dźgania Anny łyżką, stopniowo zdałam sobie sprawę, że Eva jest cichsza niż pozostałe dzieci.

Musiała się wysilać, żeby się włączyć w ogólną wesołość.

Oczywiście, tylko co straciła matkę.

Na wszelki wypadek miałam oko na Eve.

Nie planowałam już, że dowiem się czegoś tego wieczoru – miałam tylko nadzieję, że dotrwam do jego końca. Wcześniej sądziłam, że uda mi się zajrzeć do rodzinnych albumów ze zdjęciami. To było tak ewidentnie niemożliwe, że byłam przekonana, iż wyjdę stamtąd, wiedząc tyle samo, ile wiedziałam wcześniej.

Na szczęście Krista wzięła sprawy w swoje ręce.

Sięgając po krakersy, które położyłam na środku stołu, przewróciła swoją miseczkę z mlekiem, które spłynęło z blatu prosto na kolana Anny. Anna wrzasnęła, nazwała Kristę debilką i rzuciła mi przerażone spojrzenie. Nie było to słownictwo aprobowane w domu Kingerych, a ponieważ byłam prawie jej ciotką, popatrzyłam na nią z wymaganą surowością.

– Masz ze sobą spodnie na zmianę? – zapytałam. – Tak, proszę pani – powiedziała Anna markotnie.

– Krista, zetrzyj to tą ściereczką, a ja pójdę z Anną i pomogę jej się przebrać. Te spodnie trzeba od razu wrzucić do pralki.

Podniosłam malutką razem z fotelikiem i zabrałam ją ze sobą, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, tak żeby jej nie obudzić. Anna szła raźnym krokiem przede mną, chcąc przebrać się jak najszybciej i wrócić do przyjaciółek.

Było dla mnie jasne, że Anna nie czuje się komfortowo, rozbierając się przy mnie, ale rano nawiązałyśmy pewien kontakt i teraz nie chciała mnie urazić, prosząc, żebym wyszła z pokoju. Bóg jeden wie, jak bardzo nie lubię naruszać cudzej prywatności, ale musiałam to zrobić. Znalazłam bezpieczne miejsce na podłodze dla fotelika Jane i zaczęłam odruchowo ogarniać pokój, a Anna rozwiązała buciki i zdjęła skarpetki, spodnie i majtki. Byłam do niej odwrócona plecami, ale stałam przed lustrem, kiedy zsunęła majtki, a ponieważ odwróciła się do mnie tyłem, mogłam wyraźnie zobaczyć ciemną plamę znamienia na jej biodrze.

Musiałam się oprzeć o ścianę. Gwałtowny przypływ ulgi omal nie zwalił mnie z nóg. To, że Anna miała znamię na biodrze, po prostu musiało znaczyć, że była dzieckiem ze zdjęcia z porodówki, prawdziwą, rodzoną córką Judy i Dilla, a nie zaginioną Summer Dawn Macklesby.

Naprawdę miałam za co dziękować.

Pozbierałam mokre ubrania, a Anna, przebrawszy się w suche rzeczy, wybiegła z pokoju, żeby dokończyć kolację.

Już sięgałam po fotelik z Jane, kiedy do pokoju przyszła Eva. Stanęła z rękoma splecionymi za plecami i wbiła wzrok w swoje buty. Coś w jej postawie uruchomiło w mojej głowie dzwonek alarmowy.

– Pamięta pani, kiedy pani przyszła do nas posprzątać? – zapytała, tak jakby to było wieki temu. Znieruchomiałam. Przypomniałam sobie, jak otworzyłam pudełko z bieliźniarki…

– Czekaj – powiedziałam. – Muszę z tobą porozmawiać. Chwileczkę.

Najbliższy i umożliwiający największą dyskrecję aparat telefoniczny stał w sypialni pastorostwa po drugiej stronie korytarza.

Przekartkowałam książkę telefoniczną i znalazłam numer do motelu Jacka. Oby był na miejscu, oby był na miejscu…

Pan Patel przełączył mnie do pokoju Jacka. Jack odebrał po drugim dzwonku.

– Jack, otwórz aktówkę – zakomenderowałam. Jakieś szuranie i trzaski.

– Już.

– Znajdź zdjęcie małej.

– Summer Dawn? To z gazety? – Tak. Co ma na sobie niemowlę?

– Takie jednoczęściowe wdzianko. – Jak ono wygląda?

– Ma długie rękawki i nogawki, zatrzaski…

– Jack, jaki jest wzorek?!

– Aha. Chyba jakieś małe zwierzątka. Zrobiłam bardzo, bardzo głęboki wdech.

– Jakie zwierzątka, Jack?

– Żyrafy – odparł po długiej, pełnej namysłu przerwie.

– O Boże – powiedziałam, niezbyt świadoma, co mówię.

Do sypialni weszła Eva. Przyniosła ze sobą fotelik z małą. Popatrzyłam na jej bladą twarz; byłam pewna, że wyglądałam na tak wstrząśniętą, jak się czułam.

– Proszę pani – zaczęła słabym, trochę zasmuconym głosem – przyszedł mój tata. Chce nas zabrać do domu.

– Przyszedł – powiedziałam do telefonu i odłożyłam słuchawkę. Uklękłam przed Ewą.

– Co mi chciałaś powiedzieć? – spytałam. – Nie powinnam była telefonować, kiedy chciałaś ze mną porozmawiać. Proszę, powiedz mi teraz.

Zauważyłam, że moja żarliwość ją zaniepokoiła, ale nie byłam w stanie się opanować. Przynajmniej wiedziała, że traktuję ją poważnie.

– Przyszedł tata, teraz jest już… Muszę wracać do domu.

– Nie, musisz mi powiedzieć – oświadczyłam łagodnie, ale stanowczo.

– Jest pani silna – powiedziała powoli Eva. Nie patrzyła mi w oczy. – Tata powiedział, że mama była słaba. Ale pani nie jest.

– Jestem silna – powtórzyłam, wkładając w to zdanie tyle przekonania, ile tylko mogłam.

– Może… może mogłaby mu pani powiedzieć, że ja i Jane zostaniemy na noc tutaj, tak jak było zaplanowane? Żeby nas nie zabierał do domu?

Zamierzała mi powiedzieć coś innego. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy Emory przyjdzie sprawdzić, co nas tak długo zatrzymuje.

– Dlaczego nie chcesz wracać do domu? – zapytałam spokojnie, jakbyśmy miały całe mnóstwo czasu.

– Może jeśli naprawdę chce, żebym ja z nim wróciła, Jane mogłaby zostać tutaj z panią? – spytała Eva i nagle jej oczy napełniły się łzami. – Jest jeszcze taka malutka.

– Nie zabierze jej.

Wyglądała, jakby obezwładniło ją uczucie ulgi. – I ty też nie chcesz wracać – powiedziałam.

– Nie – wyszeptała.

– W takim razie ciebie też nie zabierze.

Było jasne, że oświadczenie ojcu, że nie może zabrać dzieci do domu, nie przejdzie gładko. Miałam nadzieję, że Jack zdążył już coś znaleźć albo że Emory wykona jakiś fałszywy ruch.

Będzie musiał. Będzie musiał zostać sprowokowany.

Czas zdjąć rękawiczki.

– Zostań tu – przykazałam Evie. – To może być nieprzyjemne, ale nie pozwolę nikomu zabrać stąd ciebie i Jane.

Eva nagle się przeraziła tym, co wywołała, uświadomiwszy sobie, że teraz już nic nie zatrzyma konfrontacji. Właśnie zadecydowała o życiu swoim i swojej siostrzyczki, mając aż całe osiem lat. Byłam pewna, że chciałaby cofnąć wszystko, co powiedziała.

– To już nie jest twój kłopot – zapewniłam ją. – To sprawy między dorosłymi.

Trochę się uspokoiła i zrobiła coś, na widok czego ciarki przeszły mi po plecach: wzięła fotelik z dzieckiem i ustawiła go w rogu pokoju, zastawiła go krzesłem i ukucnęła obok małej.

– Proszę powiesić tu szlafrok pana pastora – poinstruował mnie dziecięcy głosik. – Może nas nie znajdzie.

Poczułam, że całe moje ciało się spina. Podniosłam niebieski welurowy szlafrok, który Jess zostawił w nogach łóżka, i rozwiesiłam go na krześle.

– Zaraz do was wrócę – powiedziałam i przeszłam korytarzem do salonu. Pod pachą nadal trzymałam poplamione mlekiem rzeczy Anny; po drodze wrzuciłam je do łazienki. Musiałam starać się zachowywać możliwie normalnie. W domu były dzieci, miałam je pod opieką.

Emory czekał przy drzwiach. Był ubrany w dżinsy i krótką kurtkę. Zdjął rękawiczki i schował je do kieszeni. Jego blond włosy były starannie uczesane, wyglądał na świeżo ogolonego. Zupełnie jakby… Zawahałam się, żeby to przyznać nawet przed samą sobą.

Wyglądał, jakby przyszedł po dziewczynę, z która umówił się na randkę.

Jego szczere niebieskie oczy spojrzały prosto w moje. Lukę, Anna i Krista grali w grę wideo na drugim końcu pokoju.

– Dobry wieczór, panno Bard – Emory wyglądał na lekko zdziwionego. – Przysłałem do pani Eve, żeby pani powiedziała, że postanowiłem jednak zabrać dziewczynki na noc do domu. Za bardzo się już narzucamy pastorostwu.

Podeszłam do telewizora. Musiałam go wyłączyć, żeby dzieciaki w ogóle na mnie spojrzały. Krista i Lukę byli zaskoczeni i źli, ale zbyt dobrze ich wychowano, żeby mi się przeciwstawili. Anna wiedziała, że coś się święci. Popatrzyła na mnie oczyma wielkimi jak spodki, lecz o nic nie zapytała.

– Idźcie się pobawić do pokoju Kristy – zakomenderowałam. Lukę otworzył usta, żeby zaprotestować, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, żeby zerwał się na równe nogi i pobiegł do pokoju siostry. Krista popatrzyła na mnie buntowniczo, ale kiedy Anna, oglądając się na nią, poszła za Lukiem, Krista wyszła za nimi.

Emory przesunął się bliżej w stronę korytarza prowadzącego do sypialni. Opierał się o półkę nad kominkiem. Zdjął kurtkę. Nadal łagodnie się uśmiechał, kiedy dzieci przeszły obok niego. Podeszłam bliżej.

– Dziewczynki zostaną na noc tutaj – oświadczyłam. Kąciki ust mu zadrgały i jego uśmiech zaczął się załamywać.

– Mogę zabrać stąd moje dzieci, kiedy zechcę, panno Bard – powiedział. – Sądziłem, że będę potrzebował czasu, żeby spokojnie porozmawiać z siostrą o sprawach związanych z pogrzebem, ale musiała wrócić dziś wieczorem do Little Rock, więc przyszedłem po moje córki.

– Dziewczynki zostaną na noc tutaj.

– Eva! – ryknął nagle. – Chodź tu zaraz! Usłyszałam, że dzieciaki w pokoju Kristy zamarły z wrażenia.

– Zostańcie tam, gdzie jesteście! – zawołałam, mając nadzieję, że wszyscy zastosują się do mojego polecenia.

– Jak może mi pani odmawiać prawa do zabrania stąd moich córek?

Emory wyglądał raczej na bliskiego łez niż ataku złości, ale w sposobie, w jaki się trzymał, było coś, co kazało mi zachować czujność.

Chwila prawdy.

– Z bardzo prostego powodu, Emory – powiedziałam. – Wiem o tobie wszystko. Przez ułamek sekundy na jego twarzy mignął przerażający grymas.

– O czym, u diabła, pani mówi? – pozwolił sobie na okazanie uzasadnionego gniewu i obrzydzenia. – Przyszedłem zabrać moje dziewczynki! Nie może mi pani tego zabronić!

– Zależy czego, sukinsynu.

Dopiero wulgarny język skruszył fasadę Emory'ego.

Rzucił się na mnie. Chwycił za plastikowy sopel zwisający z girlandy pod półką na kominku i gdybym nie złapała go za nadgarstek, wbiłby mi go w szyję. Utrzymując czubek sopla z dala od własnego gardła, straciłam równowagę i pociągnęłam go za sobą. Kiedy z łomotem runęliśmy na podłogę, usłyszałam, że dzieci zaczynają płakać, ale w tej chwili wydało mi się to odległe i mało istotne. Upadłam na bok, przygniatając sobie prawą rękę.

Emory był niski i wyglądał na słabowitego, ale okazał się silniejszy, niż przypuszczałam. Ściskałam lewą ręką jego przedramię, utrzymując ostro zakończony kawał plastiku jak najdalej od własnej szyi; wiedziałam, że jeśli Emory złamie mój opór, na pewno zginę. Jego druga ręka zacisnęła się na moim gardle. Słyszałam, jak charczę.

Próbowałam wyszarpnąć spod siebie prawe ramię, żeby uwolnić rękę. W końcu się udało; sięgnęłam do kieszeni. Wydobyłam z niej nożyczki do paznokci i wbiłam mu je w bok.

Zawył z bólu i gwałtownie się odsunął. Gdzieś straciłam nożyczki, ale teraz miałam wolne obie ręce. Złapałam go oburącz za prawą rękę i zmusiłam, żeby ją cofnął, po czym przeniosłam na niego cały swój ciężar. Przewróciłam go na plecy, ale jego lewa ręka wciąż trzymała mnie za gardło. Starałam się odepchnąć prawe ramię Emory'ego jak najniżej, lecz jego silny uchwyt na mojej szyi uniemożliwiał mi przyciśnięcie jego ręki do podłogi i złamanie jej. Próbowałam usiąść na nim okrakiem; w końcu mi się to udało. Zamiast mebli w salonie widziałam już tylko plamy w odcieniach szarości, usiane ciemniejszymi punktami. Podniosłam się do kucnięcia, po czym z całej siły przygniotłam klatkę piersiową przeciwnika. Z jego płuc uszło powietrze i Emory zaczął walczyć o oddech. Przemknęło mi przez głowę, że mogę stracić przytomność pierwsza. Podniosłam się i wskoczyłam na niego jeszcze raz, ale Emory sprytnie wykorzystał ten moment, żeby przewrócić się na bok, a ponieważ nadal odpychałam jego prawe ramię, potoczyłam się za nim.

Wylądowaliśmy pod samą choinką, pośród migających kolorowych lampek.

Ich migotanie zobaczyłam przez szarą mgłę. Doprowadziło mnie do białej gorączki.

Niespodziewanie puściłam rękę Emory'ego i złapałam za łańcuch światełek. Owinęłam mu go wokół szyi, ale nie byłam w stanie zmienić ręki, żeby pociągnąć na krzyż. Emory przystawił mi do gardła wierzchołek sopla.

Sopel był bardziej tępy niż nóż, a ja jestem umięśniona, więc jego czubek nie wbił się jeszcze, kiedy pętla migających lampek na szyi Emory'ego zaczęła działać.

Puścił lewą ręką moje gardło, żeby szarpnąć za łańcuch lampek, i to był jego poważny błąd, bo zaczęłam już tracić przytomność. Zdołałam obrócić głowę na bok, żeby zminimalizować nacisk sopla. Trochę otrzeźwiałam i poradziłabym sobie, gdyby nie to że Emory, macając wokół siebie lewą ręką, natrafił na stajenkę i wyrżnął mnie nią w głowę.

Byłam nieprzytomna przez minutę, ale w ciągu tej minuty pokój opustoszał, a w domu zaległa cisza. Podniosłam się na czworaki i wstałam, opierając się o kanapę. Zrobiłam próbny krok. Mogłam chodzić. Nie potrafiłam ocenić, ile mam siły, ale chwyciłam pierwszy z brzegu przedmiot nadający się do walki, długą plastikową prążkowaną laseczkę, jedną z tych, które Lou ustawiła po obu stronach kominka, i opierając się o ścianę, ruszyłam przed siebie korytarzem. Minęłam łazienkę po lewej i gabinet po prawej stronie. Następne drzwi po lewej prowadziły do pokoju Kristy. Były otwarte.

Ostrożnie zajrzałam za futrynę. Troje dzieci siedziało na łóżku; Anna i Krista przytulały się do siebie, a Lukę gorączkowo ssał palec i szarpał się za włosy. Krista zapiszczała na mój widok. Przycisnęłam palec do ust, a ona histerycznie pokiwała głową. Anna miała szeroko otwarte oczy i wyglądała, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak.

Nie byłam pewna, czy zaufają mi, surowej opiekunce, zupełnie obcej osobie, czy Emory'emu, sympatycznemu panu z sąsiedztwa, którego znają od lat.

– Znalazł Eve? – zapytałam niewiele głośniej od szeptu.

– Nie – powiedział Emory i wyszedł zza drzwi. Wcześniej był w kuchni, poznałam to po nożu w jego ręce.

Anna wrzasnęła. Nie winiłam jej za to.

– Anno – zganił ją Emory – grzeczne małe dziewczynki nie robią takiego hałasu.

Anna, śmiertelnie przerażona, że Emory się do niej zbliży, zdusiła kolejny okrzyk strachu; dźwięk, jaki przy tym wydała, był straszliwy. Emory rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie.

Weszłam do pokoju, podniosłam plastikową laskę i zdzieliłam nią Emory'ego przez ramię z całą wściekłością, jaka się we mnie gotowała.

– Ja nie jestem grzeczna – wycedziłam.

Zawył i upuścił nóż. Postawiłam na nim nogę i kopnęłam go do tyłu czubkiem buta w tej samej chwili, w której Emory na mnie natarł. Plastikowa laseczka najwyraźniej go nie przestraszyła.

Tym razem byłam gotowa i kiedy rzucił się w moją stronę, podstawiłam mu nogę. Gdy się o nią potknął, uderzyłam go laską jeszcze raz, wycelowawszy w kark.

Gdyby nie było przy tym dzieci, kopnęłabym go albo złamałabym mu rękę, żeby zdobyć pewność, że mam go już z głowy. Ale dzieci przy tym były, Lukę darł się na całe gardło z zapamiętaniem dwulatka, a Anna i Krista popłakiwały.

Czy jeśli przyłożę mu jeszcze raz, bardzo pogłębię ich traumę? Uznałam, że nie, i podniosłam nogę.

Ale Chandler McAdoo powiedział: „Nie”.

Duch walki opuścił mnie natychmiast. Pozwoliłam, żeby plastikowa laska w czerwono-białe paski wypadła mi z ręki na dywan, i powiedziałam sobie, że powinnam uspokoić dzieci. Jednak w tej samej chwili uświadomiłam sobie mgliście, że moje towarzystwo raczej nie podziała na nie uspokajająco.

– Eva i Jane są za krzesłem w sypialni po drugiej stronie korytarza – powiedziałam. Mój głos brzmiał, jakbym była wykończona.

– Wiem – odparł Chandler. – Eva zadzwoniła na policję.

– Proszę pani? – odezwał się cienki, łamiący się głosik.

Zmusiłam się, żeby przejść do sypialni. Główka Evy wychyliła się zza krzesła. Usiadłam na łóżku.

– Możesz już przynieść Jane – powiedziałam. – Dziękuję, że zadzwoniłaś na policję. Jesteś naprawdę mądra i bardzo dzielna.

Eva odsunęła krzesło i podniosła fotelik z małą, chociaż teraz jej chude ramionka ledwie mogły go udźwignąć.

Chandler zamknął drzwi.

Natychmiast otworzyły się ponownie i stanął w nich Jack.

Znieruchomiał i przyjrzał mi się uważnie.

– Nic ci się nie stało? – zapytał. – Nie.

Pokręciłam głową i na ułamek sekundy zwątpiłam, czy będę w stanie ją zatrzymać. Czułam się tak, jakbym wprawiła w ruch wahadło. Z roztargnieniem pogładziłam się po szyi.

– Ale siniak – zauważył Jack.

Przyglądałam się, jak się zastanawia, w jaki sposób powinien rozmawiać ze mną i z Eva.

Z olbrzymim wysiłkiem podniosłam rękę i pogłaskałam Eve po głowie. Kiedy zaczęła płakać, mocno ją przytuliłam.

Tego wieczoru, kiedy Eva opowiadała policji, co się działo w żółtym domu przy Fulbright Street, trzymałam ją na kolanach. Byli z nami Chandler i Jack, a także Lou O'Shea – Jess koniecznie chciał być obecny przy tej rozmowie jako duszpasterz Evy, ale Eva zdecydowanie wolała Lou.

Wyglądało na to, że tatuś zaczął się dziwnie zachowywać, kiedy stało się jasne, że rachunki za prowadzenie ciąży i poród Meredith będą znaczne. Coraz bardziej gustował w zabawach ze swoją ośmioletnią córką.

– Zawsze lubił, jak się malowałam szminką – opowiadała Eva. – A najbardziej, jak się przebierałam.

– Co mówiła na ten temat twoja mama? – zapytał Chandler neutralnym tonem.

– Na początku myślała, że to zabawne.

– A kiedy zmieniła zdanie?

– Chyba po Święcie Dziękczynienia.

Artykuł o nierozwiązanych zagadkach kryminalnych ukazał się w gazecie z Little Rock zaraz po tym święcie. Była w nim fotografia niemowlęcia w pajacyku w żyrafki. Takim samym, jaki Meredith trzymała przez te wszystkie lata w pudełku na półce bieliźniarki, na pamiątkę pierwszych dni swojej córeczki.

– Mama była smutna. Chodziła po domu i płakała. Nie umiała zająć się Jane. Mama… – Eva zniżyła głos niemal do szeptu. – Mama zaczęła mi zadawać dziwne pytania.

– O co? – zapytał Chandler.

– O to, czy tatuś mnie jakoś dziwnie nie dotyka.

– Aha. I co jej odpowiedziałaś?

Chandler mówił cicho i zwracał się do Evy z szacunkiem. Nie wiedziałam, że mój stary przyjaciel ma w sobie tyle delikatności.

– Że nie, nigdy nie dotykał mnie… tam. Ale lubił się bawić w „Chodź no tutaj, dziewczynko”.

Żołądek podszedł mi do gardła.

Bez wdawania się w szczegóły, chodziło z grubsza o to, że Emory lubił wołać do siebie uszminkowaną i uróżowaną Eve, która miała się zachowywać tak, jakby się w ogóle nie znali, i dotykać go przez spodnie.

– Co było dalej? – zapytał Chandler po dłuższej chwili.

– On i mama okropnie się pokłócili. Mama powiedziała, że muszą porozmawiać o tym, jak się urodziłam, tatuś powiedział, że nie ma zamiaru, a ona na to, że… sama już nie pamiętam.

Czy Meredith zapytała go, czy Eva jest ich dzieckiem? Spytała go, czyją molestuje?

– A potem mama albo tata zabrali moją księgę pamiątkową i wyrwali z niej jedną stronę. Nie wiem kto, ale kiedy raz wróciłam ze szkoły, brakowało w niej kartki z moim ulubionym zdjęciem mnie, Anny i Kristy. Pewnie to mama, bo strona była ładnie wycięta. Więc następnego razu, kiedy nocowałam u Anny, zabrałam księgę ze sobą, żeby mama nie mogła wycinać nowych stron.

Jack i ja wymieniliśmy spojrzenia.

– A potem mama powiedziała, że musi mi zrobić badanie krwi. Więc poszłyśmy do doktora LeMaya i on i panna Binnie pobrali mi trochę krwi i powiedzieli, że ją zbadają, a ponieważ byłam bardzo grzeczna, pan doktor dał mi lizaka. Mama powiedziała, że nie mam o tym nikomu mówić, ale tatuś i tak zobaczył ślad po igle, kiedy mnie kąpał wieczorem! Ale ja mu nic nie powiedziałam, naprawdę!

Po policzkach Evy stoczyły się wielkie łzy.

– Nie zrobiłaś nic złego, nikt tutaj tak nie uważa – powiedziałam do niej. Nie uświadamiałam sobie, jak bardzo jest spięta, dopóki się nie rozluźniła.

– No i tatuś się domyślił. Chyba zaczął szukać i znalazł kwitek, który mama dostała od pana doktora. Wynik badania krwi? Rachunek za jego wykonanie?

– I następnego dnia wieczorem powiedział, że mama potrzebuje odpoczynku, i zabrał nas na kolację do miasta.

– Wsiadłaś do samochodu, prawda? – zapytał Chandler.

– Tak, razem z Jane. Właśnie przypinałam jej fotelik, kiedy tatuś powiedział, że zapomniał rękawiczek. Otworzył bagażnik, coś z niego wyjął, włożył to na siebie i wszedł do domu. Po kilku minutach wrócił, niósł coś pod pachą. Wrzucił to do bagażnika i pojechaliśmy do restauracji. A kiedy wróciliśmy… – Eva rozpłakała się na dobre.

Chandler z kluczykami Emory'ego wyszedł na zewnątrz, żeby sprawdzić jego bagażnik. Wrócił po pięciu minutach.

– Muszę tu wpuścić kilka osób, które się rozejrzą i zrobią zdjęcia – powiedział cicho. – Chodź, kochanie, położysz się na chwilę do łóżka i spokojnie sobie poleżysz.

Zalana łzami Lou wyciągnęła ramiona do Evy, która pozwoliła jej wziąć się na ręce i wynieść z pokoju.

– Co było w bagażniku? – zapytał Jack.

– Przezroczysty plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, cały zaplamiony, oraz nóż kuchenny. Wzdrygnęłam się.

Jack i Chandler wdali się w bardzo poważną rozmowę.

Chandler zadzwonił do swoich ludzi, którzy zaczęli już przeszukiwać dom przy Fulbright Street. Mniej więcej po półgodzinie tyczkowaty detektyw Brainerd przywiózł do sypialni pastorówki znane mi pudełko.

Jack włożył rękawiczki, zdjął pokrywkę i zaczął się uśmiechać.

Diii i Varena już dawno zabrali Annę do domu; założyłam, że powiadomili moich rodziców, co się ze mną dzieje.

Jack zawiózł mnie do swojego pokoju w motelu, a sam pojechał do więzienia, żeby porozmawiać z Emorym Osbornem.

Kiedy wrócił, nadal leżałam na wznak na łóżku i gapiłam się w sufit. Nadal miałam na sobie kurtkę. Bolało mnie gardło.

Jack bez słowa otworzył notes z adresami, który wyciągnął z teczki. Podniósł słuchawkę, wziął głęboki oddech i wybrał numer.

– Roy? Jak się masz? Tak, wiem, która jest godzina. Ale uznałem, że to ty powinieneś zadzwonić do Teresy i Simona. Powiedz im, że znaleźliśmy małą. Oczywiście, że nie żartuję, nie żartowałbym z czegoś takiego. Nie, nie chcę do nich dzwonić, to twoja sprawa.

Jack odsunął trochę słuchawkę od ucha i usłyszałam, jak Roy Costimiglia wrzeszczy z radości na drugim końcu linii. Kiedy jego krzyki trochę osłabły, Jack zaczął opowiadać, próbując przekazać Royowi jak najwięcej w kilku zdaniach.

– Nie, tego nie wiem… Lepiej będzie, jak zadzwonią do swojej prawniczki, niech ona przyjedzie tutaj przed nimi. Myślę, że to jeszcze trochę potrwa, ale Osborn się przyznał. Tak. – Jack powoli położył się na wznak tuż obok i przytulił do mnie. – Odebrał poród własnego dziecka w domu i ono zmarło. Wydaje mi się to lekko podejrzane, urodził się chłopczyk… a on zdecydowanie woli dziewczynki. Tak czy inaczej, czul się winny i nie mógł się zdobyć, żeby powiedzieć o tym żonie. Dał jej mocny środek przeciwbólowy, który sam brał po urazie kręgosłupa, straciła przytomność, a on zaczął jeździć po okolicy, zastanawiając się, jak jej powiedzieć, że dziecko nie przeżyło. Mieszkał wtedy w pobliżu Conway i jeździł bez żadnego planu po miasteczku, tak przynajmniej twierdzi. Tak, też tego raczej nie kupuję, zważywszy… czekaj, daj mi dokończyć. – Jack zrzucił z nóg buty. – Mówi, że przejeżdżał obok Macklesbych i rozpoznał ich dom, bo jakieś cztery miesiące wcześniej dostarczał im kanapę. Teresa wpadła mu wtedy w oko, uznał, że jest ładna. Nagle przypomniał sobie, że przecież była w ciąży, był ciekaw, czy już urodziła… przez chwilę obserwował dom, mówi, że był tak zrozpaczony, że nie potrafił wrócić do siebie i stawić czoła żonie. I znienacka dostał szansę, żeby wszystko wyprostować. Zobaczył, jak Teresa wychodzi z małą w foteliku na ganek, zatrzymuje się, odstawia ją i wraca do środka. Taka wyrodna matka nie zasługuje na dziecko, pomyślał, a ma już przecież dwoje. Jego żona nie ma żadnego. I zabrał Summer Dawn ze sobą do domu.

Teraz zaczął coś mówić Roy. Rozgrzana i uspokojona ciepłem ciała Jacka, poczułam, jak moje powieki stają się coraz cięższe. Przewróciłam się na bok, twarzą do niego, i zamknęłam oczy tylko na minutkę, bo włączył lampę na nocnym stoliku i jej światło mnie oślepiało.

– Następnego dnia zawiózł Meredith do lekarza i powiedział mu, że był już z dzieckiem u pediatry. Nie mógł pozwolić, żeby ten lekarz zbadał małą, bo wiedział, że pępek jest zagojony znacznie lepiej niż u jednodniowego noworodka.

Roy mówił coś przez minutę. Słyszałam tylko odległe brzęczenie. Nie otwierałam oczu.

– Tak, do wszystkiego się przyznał. Mówi, że to była wina jego żony, bo urodziła dziecko, które zmarło, a w dodatku chłopca, bo przeszkodziła mu w zabawach z dziewczynką, którą tak przemyślnie dla niej zdobył, bo zaczęła się zastanawiać, skąd ona właściwie się wzięła, kiedy zobaczyła zdjęcie w gazecie… Meredith faktycznie zrobiła malej badania krwi i zdobyła pewność, że nie może być jej matką. Ale kochała ją tak bardzo, że nie mogła się zdecydować, co zrobić. Emory dowiedział się o badaniach, uznał, że Meredith jest zdrajczynią, i zabił ją. Włamał się do mojego pokoju w motelu, znalazł przesyłkę, którą do ciebie wysłała… i poczuł się usprawiedliwiony.

Znowu przyszła kolei na Roya. Potem Jack zapytał:

– Zadzwonisz do nich zaraz czy zaczekasz do rana? A potem urwał mi się film.

– Skarbie? Zamrugałam. – Co?

– Skarbie, jest już rano. – Co?!

– Musisz wracać do domu i przygotować się do ślubu, Lily.

Gwałtownie otworzyłam oczy. Niewątpliwie był już dzień. W panice spojrzałam na zegarek przy łóżku. Wydałam przeciągłe westchnienie ulgi, przekonawszy się, że jest dopiero ósma.

Jack stał przy łóżku. Właśnie wyszedł spod prysznica.

Zazwyczaj rano wyskakuję z łóżka i zabieram się do rozgrzewki, ale dziś czułam się półprzytomna. Wtedy przypomniałam sobie przebieg poprzedniego wieczoru i zrozumiałam, gdzie jestem.

– O rany, muszę wracać do domu, mam nadzieję, że się o mnie nie martwią – powiedziałam. – Byłam taką dobrą córką przez całą wizytę, wszystko robiłam, jak należy! I zepsułam to ostatniego dnia!

Jack się roześmiał. To był miły dźwięk.

Usiadłam na łóżku. Najwyraźniej w nocy Jack zdjął mi kurtkę. Spałam w ubraniu, nie wziąwszy przedtem prysznica, i musiałam jak najszybciej wyszorować zęby. Gdy Jack się nachylił, żeby mnie przytulić, szybko się odsunęłam.

– Nie, nie, nie! – zawołałam stanowczo. – Nie teraz. Jestem odrażająca! Kiedy Jack zrozumiał, że mówię serio, usiadł na fotelu.

– Chcesz, żebym przyniósł dla nas kawy? – zapytał.

– Dziękuję, że o tym pomyślałeś, ale powinnam jak najszybciej wracać do domu i pokazać się rodzicom.

– W takim razie zobaczymy się na ślubie.

– Dobrze.

Wyciągnęłam rękę i pogłaskałam go po ramieniu.

– Co robiłeś wczoraj wieczorem?

– Kiedy ty zmagałaś się z prawdziwym porywaczem? – Jack rzucił mi ponure spojrzenie. – No cóż, kochanie, próbowałem stuknąć twojego przyszłego szwagra.

– Proszę?

– Uznałem, że jedynym sposobem, żeby zajrzeć komuś do bagażnika – co, jeśli pamiętasz, było twoim pomysłem – jest spowodować stłuczkę z udziałem jego samochodu. Po takim wypadku zajrzenie do bagażnika byłoby uzasadnione. Doszedłem zresztą do wniosku, że jeśli wjadę w nich pod odpowiednim kątem, bagażniki otworzą się same.

– Wjechałeś w samochód Jessa?

– Tak.

– I Dila też?

– Miałem taki zamiar. Ale uznałem, że mogę dostać urazu kręgosłupa i postanowiłem się najpierw zwyczajnie włamać do samochodu Emory'ego. Wtedy zadzwoniłaś. Przyjechałem pod pastorowkę w momencie, kiedy twój były chłopak właśnie parkował. I on mnie skuł.

– Co takiego?!

– Nie chciałem się zgodzić, żeby wszedł jako pierwszy, więc zakuł mnie w kajdanki. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Próbowałam zachować powagę.

– Lepiej pójdę się doprowadzić do porządku – oświadczyłam. – Naprawdę przyjdziesz na ślub?

– Przecież wziąłem garnitur – przypomniał mi.

Dzień ślubu Vareny był jedyną taką okazją, kiedy moi rodzice zdołali się powstrzymać od rzucania mi spojrzeń pełnych dezaprobaty. Nie byli zachwyceni, kiedy Jack odstawił mnie pod dom w biały dzień, ubraną w ciuchy, które nosiłam poprzedniego dnia.

Ale w ogólnym rozgardiaszu panującym w dniu ślubu – a także w jego przededniu – można było przymknąć na to oko.

Wzięłam bardzo długi prysznic i dwukrotnie umyłam zęby. Żeby odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, ogoliłam nogi i pachy, wyregulowałam brwi i spędziłam dziesięć czy piętnaście minut, nakładając balsam, krem i makijaż.

Dopiero później, kiedy przyszłam do kuchni w szlafroku, żeby się napić kawy, moja matka zobaczyła siniaka.

Kubek z kawą o mało nie wypadł jej z ręki.

– Lily! Twoja szyja!

Przejrzałam się w małym lusterku wiszącym w korytarzu obok wejścia do kuchni. Moją szyję zdobił dorodny ciemnobrązowy siniak.

– Emory – powiedziałam tytułem usprawiedliwienia i dopiero wówczas zauważyłam, że nieprawdopodobnie chrypię.

Dotknęłam sińca. Bolało. Jeszcze jak.

– Nic mi nie będzie – oświadczyłam. – Naprawdę. Muszę się tylko napić czegoś ciepłego. I więcej już nie wracaliśmy do tematu.

Jeszcze nigdy mi się tak nie upiekło jak w dzień ślubu Vareny.

A następnego ranka, w Boże Narodzenie, wyruszyłam do domu, do Shakespeare.

Po drodze myślałam o tym, co się stanie z małą Jane, którą Eva (nie potrafiłam myśleć o niej inaczej niż jako o Evie Osborn) uważała za siostrę. Zastanawiałam się, co się wydarzy w ciągu następnych dni, kiedy państwo Macklesby będą wreszcie mogli przytulić swoją córkę. Próbowałam przewidzieć, kiedy będę musiała wrócić, żeby zeznawać na procesie Emory'ego. Na samą myśl o kolejnej wizycie w Bartley wstrząsały mną dreszcze, ale miałam nadzieję, że z czasem mi się poprawi.

Nie musiałam z nikim rozmawiać ani nikogo słuchać przez cztery bite godziny.

Widok zapuszczonych przedmieść Shakespeare był tak miły mojemu sercu, że wzruszyłam się prawie do łez.

Dekoracje świąteczne, dym unoszący się z kominów, puste skwery i ulice. Były święta Bożego Narodzenia.

Jeśli moja przyjaciółka doktor Carrie Thrush nie zapomniała, indyk jest rozmrożony i tylko czeka, żeby go wstawić do piekarnika.

A Jack, który zahaczył o Little Rock, żeby zabrać z domu parę rzeczy, jest już w drodze.

Prezenty, które dla niego kupiłam, dawno zapakowane czekają w szafie. Duszony szpinak, zapiekanka ze słodkich ziemniaków i sos żurawinowy są jeszcze w zamrażarce.

Wjechałam na swój własny podjazd i zostawiłam za sobą przeszłość.

Będę miała prawdziwie szekspirowskie święta.

Загрузка...