ROZDZIAŁ 2

Na przyjęcie ubrałam się w bluzkę w kolorze złamanej bieli, złotą kamizelkę i czarne spodnie. Bluzkę zapięłam pod samą szyję. Miałam delikatny, bardzo staranny makijaż i dobrze wymodelowaną fryzurę. Uznałam, że wyglądam nieźle. Stosownie do sytuacji. Siedziałam na tylnym siedzeniu samochodu mojej matki, przypięta pasami, i starałam się rozluźnić.

Po drodze wstąpiłyśmy po Varenę. To było, co najmniej drugie przyjęcie na jej cześć, ale mimo to była tak podekscytowana i zachwycona, jakby świętowanie jej zbliżającego się zamążpójścia było zupełnie nowym pomysłem.

Przejechałyśmy przez centrum, kierując się w stronę domu Margie Lipscom, gospodyni przyjęcia. Margie podobnie jak Varena pracuje, jako pielęgniarka w niewielkim szpitalu w Bartley, któremu od niepamiętnych czasów grozi, że łada moment zostanie zamknięty. Margie jest żoną jednego z bardziej wziętych tutejszych prawników, co jednak niewiele, zmienia. Bartley to małe miasteczko w delcie Arkansas, co w tym momencie jego rozwoju oznacza, że jest biedne.

To znaczy, że co najmniej siedemdziesiąt procent jego mieszkańców jest na zasiłku.

Kiedy dorastałam, znaczyło to, że w płaskim Bartley nie ma żadnych widoków. Ten, kto nigdy nie mieszkał w delcie, nie ma pojęcia, co tak naprawdę znaczy słowo „plaski”.

Zatęskniłam za pasmami niskich pagórków wokół Shakespeare. Za tandetnymi dekoracjami świątecznymi. Za moim domem. I siłownią.

Dałabym wszystko, żeby móc sobie pozwolić na tak egoistyczny wybryk, jakim byłoby wskoczenie do samochodu i natychmiastowy powrót do domu.

Zrobiłam kilka spokojnych, głębokich wdechów, jak wtedy, kiedy przygotowuję się do podniesienia poważnego ciężaru. I jak przed sparringiem na zajęciach z karate.

Mama minęła zdewastowany motel w Bartley; obrzuciłam szybkim spojrzeniem budynek w kształcie litery U. Na parkingu stał jakiś samochód – co już samo w sobie było dość zaskakujące – a na dodatek samochód ten wyglądał jak… moje serce nieprzyjemnie zmieniło rytm.

Pokręciłam głową. Nie, to niemożliwe.

Zaparkowałyśmy na ulicy przed otynkowanym na biało murowanym domem, oświetlonym tak rzęsiście, że wyglądał jak tort urodzinowy. Na drzwiach wejściowych wisiał biało-srebrny dzwonek weselny z kartonu. W przedpokoju stała tęga rudowłosa kobieta. Margie Lipscom. Zapamiętałam ją jako pulchną brunetkę.

Mojej matce uściśnięto dłoń, moją siostrę wycałowano, a ja zostałam powitana przeraźliwym piskiem.

– Lily! Dziewczyno, ale laska z ciebie! – wykrzyknęła Margie i porwała mnie w objęcia. Wytrzymałam to. Margie jest w moim wieku, nigdy się szczególnie nie przyjaźniłyśmy; polubiła się za to z moją siostrą, kiedy zaczęły razem pracować. Zawsze była wylewna i głośna. A teraz zamierzała wyżyć się na mnie podwójnie, bo było jej mnie żal.

– Jest jeszcze ładniejsza niż dawniej, prawda, Friedo? – zwróciła się do mojej matki, tuszując zakłopotanie.

– Lily zawsze była śliczna – powiedziała łagodnie mama.

– Chodźmy do gości! – Margie schwyciła mnie za rękę i pociągnęła do salonu.

Przygryzałam wewnętrzną stronę dolnej wargi. Dopadł mnie napad paniki pomieszanej z gniewem, a tego rodzaju ataku nerwowego nie przeżywałam już od bardzo dawna. Bardzo, bardzo dawna.

Znalazłam uśmiech i przykleiłam go sobie do twarzy.

Po tym jak przywitałam się ze wszystkimi i odpowiedziałam: „Opowiem ci później”, na niemal każde pytanie, zdołałam usiąść na zwykłym krześle wciśniętym w róg zatłoczonego salonu. Musiałam już tylko z przyjemnym wyrazem twarzy patrzeć w kierunku najgłośniejszej mówczyni. Dawałam radę.

To było przedślubne przyjęcie tematyczne, na którym motywem przewodnim była bielizna. Prezent dla Vareny kupiłam podczas wyprawy do galerii handlowej w Montrose. Nie spodziewała się podarunku ode mnie, nie zauważyła, że go przyniosłam. Przeczytawszy dołączony bilecik, spojrzała na mnie z zaskoczeniem. Może mi się tylko zdawało, ale wyglądała na lekko zaniepokojoną.

Podarowałam jej długą koszulę nocną na cieniutkich ramiączkach, ze wstawkami z koronki – prawie przezroczystej koronki – na piersiach. Koszula była czarna. Piękna. I bardzo, bardzo seksowna. Kiedy Varena rozpakowywała prezent z ozdobnego papieru, powzięłam nagłe przekonanie, że to był fatalny błąd. Jak dotąd najbardziej wyzywającym podarunkiem było body w tygrysi rzucik, a parę osób i tak się zarumieniło.

Gdy Varena rozwinęła koszulę i podniosła ją, żeby pokazać gościom, na chwilę zapadła cisza, a ja zdecydowałam, że najlepiej będzie wyślizgnąć się tylnym wyjściem. Ale wtedy Varena powiedziała:

– Ale cudo! Włożę ją na noc poślubną!

I wtedy rozległ się chór zachwyconych: „Oooo!” i „Ojejku!”.

– Lily, jest naprawdę piękna – powiedziała szczerze Varena. – Założę się, że Diii też będzie ci wdzięczny!

Rozległy się salwy śmiechu, po czym mojej siostrze podano kolejny prezent do rozpakowania.

Uspokoiłam się i na dalszą część wieczoru włączyłam autopilota.

Przy ponczu i ciastkach rozmowa zeszła na temat grasującego w Bartley złodzieja torebek. Zaczęłam słuchać, bo jak na małe Bartley to było dość wielkomiejskie przestępstwo.

– I wyrwał Dianę torebkę spod pachy, i uciekł! – opowiadała Margie.

– Zdążyła mu się przyjrzeć? – zapytała żona pastora. Lou O'Shea była hojnie obdarzoną przez naturę brunetką o zadartym nosie i inteligentnych oczach. Nie spotkałam jej nigdy wcześniej. Od lat nie byłam w kościele, ani w Bartley, ani nigdzie indziej.

– Był czarny, średniego wzrostu – powiedziała Margie. – Ten opis pasuje do setek osób!

– Wszystko u niej w porządku? – spytała moja matka.

– Przewrócił ją na chodnik, więc ma trochę zadrapań i siniaków. Mogło być znacznie gorzej.

Po sekundzie pełnego zadumy milczenia kilka par oczu zwróciło się w moją stronę. Byłam żywym dowodem na to, że mogło być znacznie gorzej.

Ale byłam do tego przyzwyczajona; nie drgnęła mi nawet powieka. I trudny moment minął. Wyrywanie kobietom torebek nie było już taką rzadkością jak jeszcze parę lat temu. Teraz w każdym małym miasteczku na porządku dziennym są gangi i narkotyki, toteż historia, która przydarzyła się Dianę Dykeman, sprzedawczyni z miejscowego sklepu z odzieżą, nie wydawała się szczególnie dramatyczna. Uważano raczej, że Dianę miała sporo szczęścia, iż nic jej się nie stało, niż że spotkało ją nieszczęście, ponieważ wyrwano jej torebkę.

Po nużących dwóch i pół godzinie wracałyśmy samochodem do domu, tym razem inną trasą, ponieważ odwoziłyśmy Lou O'Shea – mąż podrzucił ją do Margie w drodze na spotkanie. Prezbiteriańska plebania była olbrzymim domem z czerwonej cegły, stylistycznie dopasowanym do pobliskiego kościoła. Jednym uchem słuchałam toczonej na tylnym siedzeniu rozmowy pomiędzy Vareną i Lou; dowiedziałam się tyle, że Lou, podobnie jak Meredith Osborn, ma ośmioletnią córkę i jeszcze jedno, młodsze dziecko. Kiedy zatrzymałyśmy się na podjeździe, Lou chyba nie miała ochoty wysiadać.

– Martwię się, że Lukę tyle płacze, bo to raczej nie sprawi, że Krista w końcu go polubi – powiedziała z ciężkim westchnieniem. – Jak na razie nie jest do niego zbyt entuzjastycznie nastawiona.

– Krista jest w wieku Anny, często się razem bawią – wyjaśniła Varena.

– Z czasem wszystko się ułoży – powiedziała uspokajająco moja matka. – Prędzej czy później odkryjesz, dlaczego Lukę płacze przez całe noce, i mały przestanie płakać. A potem Krista o tym zapomni. To bystra dziewczynka, Lou.

– Masz rację – stwierdziła szybko Lou, wróciwszy już do roli pastorowej. – Dzięki za podwiezienie. Do zobaczenia jutro po południu!

– Lou będzie jutro na próbnym przyjęciu ślubnym – wyjaśniła mi Varena, kiedy ruszyłyśmy.

– Czy próbne przyjęcie ślubne nie odbywa się tradycyjnie w przeddzień ślubu? Nie chciałam nikogo krytykować, to był przebłysk ciekawości.

– Owszem. Diii tak właśnie planował – odpowiedziała matka. Tym samym przypomniała mi dyskretnie, że organizacja próbnego przyjęcia ślubnego należy do obowiązków rodziny pana młodego. – Ale okazało się, że sala w Sarah May jest już zarezerwowana, i to nie tylko w przeddzień, ale na dwa dni przed ślubem! Przesunęliśmy więc próbne przyjęcie na trzy dni przed, a para, która wydaje uroczystą kolację na cześć Vareny i Dilla, na szczęście zgodziła się wydać ją wieczorem w przeddzień ślubu.

Pokiwałam głową, puściwszy to mimo uszu. Byłam święcie przekonana, że jak przyjdzie co do czego, ktoś powie mi, co mam robić. A teraz z całego serca pragnęłam wreszcie zostać sama. Odwiozłyśmy Varenę, szybko i sprawnie wypakowałam z samochodu jej prezenty, dotarłyśmy do domu, pospiesznie życzyłam mamie dobrej nocy i poszłam do siebie.

Tata nie wrócił jeszcze z wieczoru kawalerskiego. Mam nadzieję, że nie pil i nie palił cygar, bo ciśnienie naprawdę mu podskoczy.

Usiadłam na krzesełku w swoim pokoju i przez dłuższy czas czytałam biografię, którą ze sobą przywiozłam. Następnie zaczepiłam stopy pod łóżkiem i wykonałam serię brzuszków, później położyłam się na podłodze i robiłam pompki, a potem w leżeniu na plecach wykonałam osiemdziesiąt unoszeń nóg. Po tym wszystkim przyszła pora na relaksujący prysznic. Zauważyłam, że w tym czasie do domu wrócił tata i pogasił pozostałe światła.

Ale nawet po wzięciu gorącego prysznica byłam niespokojna. W Bartley nie mogłam sobie pozwolić na nocne spacery. Ludzie zaczęliby gadać. Policjanci mnie nie znali, mogliby mnie zatrzymać, gdybym przypadkiem natknęła się na patrol. Przypadkiem, bo policja w Bartley nie była nazbyt liczna.

Odsunęłam od siebie tę pokusę i zmusiłam się, żeby wejść do łóżka. W szufladzie nocnego stolika znalazłam zbiór krzyżówek; rozwiązałam trzy. W końcu próba przypomnienia sobie nazwy indiańskiej ziemianki na pięć liter zadziałała. Spuściłam zasłonę na ten długi dzień.

Niestety, następny był do niego bardzo podobny.

Jeszcze przed południem doszłam do wniosku, że cała moja rodzina powinna była zajmować się pracą zawodową aż do ostatniej godziny przed ślubem.

Ojciec, na co dzień zatrudniony w firmie elektrycznej, wziął dwa tygodnie wolnego. Matka nie pracowała, zajmowała się domem, co znaczy, że w pracy była przez cały czas – ale będąc w domu, bez przerwy myślała o tym, co jeszcze trzeba zrobić. Varena właśnie zaczęła trzytygodniowy urlop i nawet Diii częściej niż kiedykolwiek zostawiał prowadzenie apteki swojej asystentce na pół etatu, młodej matce, która także była farmaceutką.

Przyszły kolejne prezenty, które trzeba było odpakować, docenić i wpisać na listę. „Trzeba też było napisać kolejne podziękowania. Z dwiema pozostałymi druhnami, które wpadły z wizytą, żeby pooglądać prezenty, trzeba było porozmawiać o najświeższych ustaleniach. Pastor Jess O'Shea także wstąpił na chwilę, żeby omówić kilka spraw. Miał gładkie ciemnoblond włosy, wydatną kwadratową szczękę i był dyskretnie przystojny. Miałam nadzieję, że jest równie skuteczny jak przystojny, ponieważ zawsze sądziłam, że pastorowie są celami numer jeden swoich neurotycznych – a może tylko zbłąkanych – parafian.

Z pastorem przyszła jego córeczka. Okrąglutka Krista o ciemnobrązowych włosach swojej matki, chociaż nie tak idealnie ułożonych, była niewyspana i tak wściekła na młodszego brata, który znów odprawiał nocne płacze, jak podejrzewała Lou. Krista też była w płaczliwym nastroju.

– Lukę płakał przez całą noc – powiedziała z ponurą miną, kiedy ktoś po raz trzeci zapytał ją, gdzie jest jej braciszek.

– Nieładnie, Krista! – skarciła ją jedna z druhen. Tootsie Monahan, najlepsza przyjaciółka Vareny od niepamiętnych czasów, odznaczała się blond włosami, okrągłą twarzą i niską inteligencją. – Jak możesz tak mówić o takim maluszku jak Lukę? Niemowlęta są takie słodkie!

Zauważyłam, że Krista oblewa się rumieńcem. Tootsie starym sprawdzonym sposobem udało się u niej wywołać potężne poczucie winy. Wcześniej podpierałam ścianę w salonie; teraz zmieniłam miejsce i przeniosłam się bliżej małej.

– Varena też ryczała po nocach, kiedy była mała – powiedziałam do niej cichutko.

Krista popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. Jej okrągłe orzechowe oczy, bez wątpienia jej największy atut, wyrażały pozorny sceptycyzm.

– Wcale nie – powiedziała niepewnie.

– A właśnie że tak – pokiwałam głową z przekonaniem i poszłam do kuchni, gdzie udało mi się ściągnąć dla Kristy gazowany napój, który naprawdę jej zasmakował.

Pewnie nie wolno jej takich pić. Potem wałęsałam się po domu, od czasu do czasu wycofując się do swojego pokoju i zamykając drzwi na dziesięć minut (to był interwał, który wypraktykowałam metodą prób i błędów: dokładnie po dziesięciu minutach ktoś zaczynał mnie szukać i przychodził sprawdzić, jak się czuję i co porabiam).

Varena zajrzała do mnie przez drzwi mniej więcej za kwadrans pierwsza, żeby zapytać, czy wybiorę się z nią do lekarza.

– Potrzebuję recepty na pigułki antykoncepcyjne, ale chciałabym też, żeby doktor LeMay obejrzał moje uszy. Prawe mnie pobolewa i boję się, że do ślubu zdąży mi się wywiązać jakaś poważna infekcja. Binnie powiedziała, że nie ma sprawy, doktor mnie przyjmie, zanim przyjdą pacjenci zarejestrowani na popołudnie.

Jedną z korzyści bycia pielęgniarką jest to, że można się bez problemu umówić na błyskawiczną wizytę u miejscowego lekarza – powiedziała mi Varena przed laty. Odkąd pamiętam, cierpiała na alergie, które często wiązały się z zapaleniem ucha. Infekcje zawsze zdarzały jej się w najmniej odpowiednim momencie. Na przykład na cztery dni przed własnym ślubem.

Poszłam za nią do samochodu, czując się tak, jakbym wychodziła na wolność.

– Zauważyłam, że musisz się wyrwać z domu – stwierdziła Varena, spoglądając na mnie z ukosa.

Wyjechałyśmy na ulicę i ruszyłyśmy w stronę poradni doktora LeMaya, która znajdowała się nieopodal.

– To takie oczywiste?

– Tylko dla kogoś, kto cię dobrze zna – powiedziała Varena ze skruchą. – No dobrze, Lily, wyglądasz jak tygrysica w klatce. Chodzisz tam i z powrotem, tam i z powrotem, a wszystkim, którzy przechodzą obok, rzucasz mordercze spojrzenie.

– Na pewno nie jest aż tak źle – powiedziałam niespokojnie. – Nie chciałam nikogo przestraszyć.

– Wiem, że nie. I miło mi widzieć, że ci na nas zależy.

– Nigdy nie przestało mi na was zależeć. – Już ci wierzę.

– Po prostu zabrakło mi…

Pozostanie wtedy przy zdrowych zmysłach pochłaniało całą moją energię. Nie byłam już w stanie próbować pocieszać innych.

– Wydaje mi się, że wreszcie zrozumiałam – powiedziała Varena. – Przepraszam, że wywołałam ten temat. Mama i tata wiedzą znacznie lepiej niż ja, że ci na nich zależy.

Otrzymałam rozgrzeszenie za coś, czego nie zrobiłam, czy raczej zrobiłam tylko w jej mniemaniu. Ale przynajmniej się starała. Ja też się postaram.

Doktor LeMay nadal przyjmował pacjentów w tym samym miejscu, w którym leczył przez czterdzieści lat swojej praktyki. Zbliżał się już chyba do emerytury, podobnie jak współpracująca z nim pielęgniarka Binnie Armstrong. Uzmysłowiłam sobie, że tych dwoje przepracowało razem całe ćwierćwiecze.

Varena zaparkowała na jednym z oznaczonych skośnie miejsc parkingowych i wąskim chodnikiem podeszłyśmy do drzwi. Identyczne drzwi, które u początków kariery doktora LeMaya nosiły tabliczkę „Tylko dla czarnych”, dawno już zastąpiono oknem panoramicznym. W ciągu ostatnich pięciu lat łatwe do sforsowania szkło wzmocniono stalową kratą. Historia Bartley w pigułce, pomyślałam sobie.

Drzwi pomalowano na niebiesko, tak by pasowały kolorem do okapu, ale farba zaczęła już odpryskiwać, odsłaniając znajomy zielony odcień. Przekręciłam gałkę i weszłam do środka jako pierwsza.

W małym budynku było podejrzanie cicho. Nie było słychać dzwonka telefonu, szumu kserokopiarki, muzyki płynącej z radia czy odtwarzacza.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na moją siostrę. Coś było nie tak. Ale Varena uciekła wzrokiem. Nie chciała tego przyznać. Jeszcze nie.

– Binnie! – zawołała z przesadną radością. – Przyprowadziłam Lily! Chodź się z nią przywitać!

Patrzyła na zamknięte drzwi na końcu poczekalni, drzwi prowadzące do pokojów zabiegowych i gabinetów. Za szybą recepcji obok nich nikt się nie pojawił.

Usłyszałyśmy słaby, przerażający dźwięk. Dźwięk, jaki wydają umierający. Już go kiedyś słyszałam.

Sześcioma susami przemierzyłam poczekalnię i otworzyłam drzwi. Znajomy korytarz z trzema pomieszczeniami po każdej stronie był teraz wyłożony linoleum imitującym drewnianą podłogę zamiast wykładziną w beżowy cętkowany wzorek, którą zapamiętałam – przemknęło mi niedorzecznie przez głowę. Wtedy zauważyłam płynącą strużkę krwi, jedyną rzecz, która się poruszała na tym korytarzu. Spojrzałam za nią, nie bardzo chcąc znaleźć źródło; w tej ograniczonej przestrzeni było ono dość oczywiste. W drzwiach do środkowego pomieszczenia po prawej stronie leżała kobieta w kitlu, który już nie był biały. – Binnie! – wykrzyknęła Varena i odruchowo przycisnęła ręce do twarzy.

Zaraz jednak przypomniała sobie, że jest pielęgniarką, i błyskawicznie przyklękła obok zakrwawionej kobiety. Binnie Armstrong była tak skatowana, że nie sposób było rozpoznać rysów jej twarzy, a nawet zarysu głowy. To z jej gardła wydobywał się ten dźwięk. Kiedy klęcząca Varena próbowała zmierzyć jej puls, Binnie Armstrong umarła. Zobaczyłam, jak jej ciało rozluźnia się w chwili śmierci.

Zerknęłam za pierwsze drzwi po prawej, które prowadziły do malutkiej recepcji. Nikogo. Zajrzałam do pomieszczenia po lewej, które było pokojem zabiegowym. Nikogo. Podczas gdy moja siostra reanimowała martwą pielęgniarkę, ja ostrożnie przesuwałam się w głąb korytarza. W skupieniu zajrzałam za kolejne drzwi po lewej. Następny pokój zabiegowy. Nikogo. Drzwi, w których leżała Binnie, wiodły do maleńkiego laboratorium połączonego z magazynem. Ostrożnie wyminęłam moją siostrę i znalazłam doktora LeMaya w ostatnim pomieszczeniu po prawej, które było jego gabinetem.

– Varena! – powiedziałam ostro.

Umazana krwią zmarłej Varena podniosła wzrok.

– Varena, Binnie nie żyje. Chodź sprawdzić, co z doktorem. – Skinęłam głową w stronę gabinetu.

Zerwała się na równe nogi i zrobiła kilka kroków, żeby zajrzeć przez drzwi. Natychmiast podeszła do biurka, żeby sprawdzić puls, ale już w drodze pokręciła głową.

– Zabito go przy biurku – powiedziała, tak jakby to pogarszało sprawę.

Białe włosy doktora LeMaya były pozlepiane krwią. Krew utworzyła na biurku kałużę, w której leżała jego głowa. Brzydkie trójogniskowe okulary w czarnych oprawkach miał przekrzywione. Zapragnęłam je wyprostować, tak jakby to mogło sprawić, że lekarz znów będzie widział. Doktora LeMaya znałam przez całe życie. Był przy moich narodzinach.

Varena dotknęła jego ręki, leżącej na biurku. Zauważyłam, że ręka była nieskazitelnie czysta, i ogłuszył mnie szok. Nie miał szansy się bronić. Powaliło go pierwsze uderzenie. Gabinet był pełen papierzysk, kart pacjentów, formularzy, skierowań… większość z nich obryzgała krew.

– Nie żyje – wyszeptała Varena, tak jakbym miała jakieś wątpliwości.

– Musimy stąd wyjść – oświadczyłam. Mój głos w tym pokoiku pełnym okropnych widoków i zapachów zabrzmiał wyjątkowo donośnie i ostro.

Spojrzałyśmy na siebie i nasze źrenice rozszerzył nagły strach.

Ruchem głowy wskazałam jej drzwi wejściowe. Rzuciła się do ucieczki. Wybiegła, a ja czekałam, czy ktoś się poruszy.

Byłam jedyną żywą osobą w gabinecie.

Opuściłam przychodnię. Varena zdążyła już przebiec przez ulicę i dopaść biura ubezpieczeń dla farmerów, otworzyła szklane drzwi i z biurka recepcjonistki zgarnęła słuchawkę. Tęga kobieta z trwałą ondulacją, ubrana w czerwoną bluzkę ozdobioną świątecznym stroikiem, patrzyła na Varenę tak, jakby ta rozmawiała przez telefon w języku Navaho. W ciągu dwóch minut przed gabinetem doktora LeMaya pojawił się radiowóz, z którego wysiadł wysoki, szczupły czarnoskóry policjant.

– To pani dzwoniła? – zapytał.

– Moja siostra, jest w tamtym biurze. Kiwnęłam głową w stronę witryny, przez którą było widać Varenę – siedziała na miejscu dla klienta i szlochała. Kobieta ze stroikiem pochylała się nad nią z paczką chusteczek w ręce.

– Detektyw Brainerd – przedstawił się mężczyzna uspokajającym głosem, tak jakbym się zastanawiała, czy nie jest oszustem. – Wchodziła pani do tamtego budynku?

– Tak.

– Widziała pani doktora LeMaya i jego pielęgniarkę? – Tak.

– Nie żyli? – Tak.

– Czy w budynku jest ktoś jeszcze? – Nie.

– Czy ulatnia się tam gaz albo tli ogień, może to zatrucie…?

– Oboje zostali pobici. – Moje spojrzenie prześlizgnęło się po wierzchołkach starych, bardzo starych eukaliptusów, które rosły wzdłuż ulicy. – Na śmierć.

– Rozumiem. Powiem pani, co teraz zrobimy.

Policjant był bardzo zdenerwowany – i wcale go za to nie winiłam.

– Proszę tutaj zostać, a ja wejdę do środka i się rozejrzę. Proszę nigdzie nie odchodzić.

– Dobrze.

Czekałam przy radiowozie, a szary, zimny dzień szczypał mnie w ręce i w twarz.

Ten świat jest światem rzezi i przemocy – na chwilę o tym zapomniałam w złudnym bezpieczeństwie mojego rodzinnego miasteczka, w optymistycznej atmosferze zbliżającego się ślubu mojej siostry.

Zaczęłam się odrywać od tej sceny, odpływać, uciekać od tego miasta, tego budynku, tych zmarłych. Już dawno nie wycofywałam się w ten sposób, nie chroniłam w odległym miejscu, w którym nie muszę nic czuć.

Przede mną stała młoda kobieta w stroju ratownika medycznego.

– Proszę pani? Proszę pani? Dobrze się pani czuje?

Jej ciemnoskóra twarz wyglądała na przejętą. Kobieta wpatrywała się we mnie. Pod czapką z kaduceuszem miała czarne sztywne gładkie włosy do ramion.

– Tak.

– Oficer Brainerd powiedział, że widziała pani ciała. Przytaknęłam.

– Czy pani… może wolałaby pani poczekać tutaj? Podążyłam wzrokiem za jej palcem, który wskazywał tył karetki.

– Nie, dziękuję – odmówiłam grzecznie. – Ale w biurze ubezpieczeń naprzeciwko jest moja siostra. Ona może potrzebować pomocy.

– Myślę, że pomoc przydałaby się również pani – powiedziała kobieta tak poważnie i głośno, jakbym była upośledzona i nie potrafiła odróżnić szoku psychicznego od zwykłego odrętwienia.

– Nie – stanowczo ucięłam dyskusję.

Czekałam, co będzie dalej. Ratowniczka nie zostawiła mnie samej sobie – usłyszałam, jak coś do kogoś szepcze. Podeszła do mnie Varena. Miała czerwone oczy i rozmazany makijaż.

– Wracajmy do domu – powiedziała.

– Policjant kazał mi zaczekać. – Aha.

W tym momencie ten sam policjant, Brainerd, energicznym krokiem wyszedł z poradni. Opanował już nerwy i zobaczył najgorsze. Był skupiony i gotowy do pracy. Zadał nam mnóstwo pytań i trzymał nas na zimnie przez pół godziny, chociaż wszystko, co wiedziałyśmy, powiedziałyśmy mu w minutę.

W końcu wsiadłyśmy do samochodu Vareny. Zapięłyśmy pasy, Varena ruszyła, a ja włączyłam grzanie na maksimum. Spojrzałam na moją siostrę. Twarz miała pobladłą od zimna, a oczy zaczerwienione od płaczu w szkłach kontaktowych. Tego ranka uczesała się w koński ogon, a gumkę do włosów obwiązała jaskrawoczerwoną gawroszką. Gawroszka nadał wyglądała radośnie i rześko, chociaż Varena wyraźnie oklapła. Varena spojrzała mi w oczy, kiedy zatrzymałyśmy się na skrzyżowaniu.

– Szafka na leki była zamknięta, niczego nie brakowało – powiedziała.

– Zauważyłam.

Doktor LeMay zawsze trzymał próbki i leki w tej samej starej szafce ze szklanymi drzwiczkami, stojącej w laboratorium. Od czasów, kiedy w dzieciństwie byłam jego pacjentką, szafka stała w tym samym miejscu, a jej zawartość nie uległa zmianie. Byłabym bardzo zdziwiona, gdyby doktor LeMay trzymał tam jakiś szczególnie pożądany na ulicach środek; miał pewnie antybiotyki, leki przeciwhistaminowe, różne maści, tego typu rzeczy – pomyślałam ogólnikowo. Może środki przeciwbólowe. Tak jak Varena, widziałam ponad ciałem Binnie, że drzwi tej szafki były zamknięte, a w pomieszczeniu panował porządek. Mało prawdopodobne, by osoba, która dokonała tak paskudnych morderstw, przeszukując szafkę z lekami, pozostawiła ją w idealnym stanie.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziałam do siostry.

Pokręciła głową. Ona też nie rozumiała. Popatrzyłam przez okno na przesuwające się znajome widoki i zaczęłam marzyć o tym, żeby znaleźć się gdziekolwiek indziej niż w Bartley.

– Dobrze się czujesz, Lily? – zapytała Varena z dziwnym wahaniem w głosie. – Tak, a ty? – odparłam bardziej gwałtownie, niż zamierzałam.

– Ja nie mam innego wyjścia, prawda? Dziś wieczorem jest próba ślubu, nie widzę sposobu, żeby ją odwołać. A poza tym, szczerze mówiąc, widziałam już gorsze rzeczy. Jestem taka rozbita głównie dlatego, że to spotkało doktora LeMaya i Binnie.

Stwierdzenie mojej siostry zabrzmiało bardzo rzeczowo. Uświadomiłam sobie, że Varena, będąc pielęgniarką, naoglądała się więcej krwi, cierpienia i okropieństw niż ja przez całe życie. Była praktyczna. Gdy tylko otrząsnęła się z pierwszego szoku, była twarda. Wjechała na podjazd rodziców i wyłączyła silnik.

– Masz rację. Nie możesz odwołać próby. Ludzie umierają przez cały czas, to nie powinno zakłócić twojego ślubu.

Byłyśmy takimi praktycznymi siostrami.

– Właśnie – powiedziała, patrząc na mnie dziwnie. – A teraz musimy wejść do domu i powiedzieć mamie i tacie.

Spojrzałam na dom przed nami, jakbym go widziała pierwszy raz w życiu.

– Tak. Chodźmy.

Ale to Varena wysiadła pierwsza z samochodu. I to ona poważnym, pewnym głosem, który zarazem sugerował, że okazywanie jakichkolwiek skrajnych emocji byłoby w złym guście, przekazała złą nowinę rodzicom.

Загрузка...