Mocno przytuliłam się do Jacka. On mocno przytulił się do mnie. Oboje widzieliśmy już, jak umierają ludzie – źli ludzie, agresywni ludzie, ludzie, którzy na swoje nieszczęście znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Ale śmierć tej młodej kobiety, od niedawna matki dwojga dzieci, którą ktoś skatował i zostawił na mrozie, to było coś zupełnie innego.
To Varena pobiegła do domu Osbornow, żeby sprawdzić, czy nie zostały w nim dzieci; to ona odkryła, że dom jest pusty i cichy. I to Varena dwadzieścia minut później zobaczyła, jak Emory Osborn z Eva i malutką Jane wjeżdża na podjazd, żeby dowiedzieć się czegoś, co zmieni ich życie na zawsze.
Tyczkowaty detektyw Brainerd znów był na służbie, a może jeszcze wciąż był na służbie, i patrzył na mnie podejrzliwie, nawet wtedy, kiedy wyjaśniliśmy mu, co się stało.
– Co pan tu robi? – zapytał Jacka wprost. – Nie wydaje mi się, żeby był pan stąd.
– Nie, proszę pana, nie jestem stąd. Przyjechałem odwiedzić Lily, zatrzymałem się w motelu Delta. Jack wypuścił mnie z ramion i podszedł do Brainerda.
Wbiłam wzrok w podłogę. Nie byłam pewna, czy Jack dobrze robi, zatajając swoje dochodzenie.
– A skąd pan wiedział, że panna Bard tu jest?
– Jej samochód stoi przed domem – odparł Jack.
To była prawda, przyjechałyśmy moim samochodem. Mama zabrała Varenę na przyjęcie, a ja odwiozłam ją do jej domu.
Po ostatnim wybuchu energii Varena opadła na fotel i zaczęła gapić się w przestrzeń.
– Tak więc zatrzymał się pan tutaj, żeby zobaczyć pannę Bard…?
– A kiedy wysiadłem z samochodu, wydawało mi się, że za dużym domem usłyszałem jakiś hałas – powiedział spokojnie Jack. – Pomyślałem, że sam to sprawdzę, żeby nie niepokoić Lily i Vareny.
– I znalazł pan panią Osborn.
– Tak. Leżała między domem a garażem.
– Coś do pana powiedziała? – Nie.
– Nic nie mówiła?
– Nie. Chyba w ogóle nie była świadoma, że ją podniosłem.
– Ale powiedziała coś, kiedy położyli ją państwo na kanapie? – Tak.
Jack i detektyw Brainerd odwrócili się do mnie jednocześnie.
– Co takiego mówiła? – zapytał policjant.
– Powiedziała: „Dzieci”. – I to wszystko? – Tak.
Brainerd zamyślił się, a może tylko udawał.
Co chciała nam przekazać Meredith Osborn? Czy ostatnie myśli umierającej kobiety po prostu krążyły wokół dzieci, które zostawiała? Czy też chodziło o coś więcej? Jej dziewczynki były w niebezpieczeństwie? A może myślała o trzech dziewczynkach ze zdjęcia?
Ktokolwiek przysłał to zdjęcie do Roya, zapoczątkował serię straszliwych zdarzeń.
Kiedy karetka zabrała ciało Meredith, wyjrzałam przez boczne okno domku Vareny, żeby zobaczyć, jak policja przeszukuje ogród, w którym Meredith wykrwawiała się i wychładzała na śmierć.
Przepełniała mnie złość.
Meredith Osborn poskąpiono nawet łaski szybkiej śmierci. Dave LeMay i Binnie Armstrong mieli tylko chwilę, żeby bać się śmierci – i była to chwila straszna, potrafiłam to sobie wyobrazić aż za dobrze. Ale leżeć we własnym ogrodzie bez sił, by wezwać pomoc, i czuć, że śmierć jest coraz bliżej… Zamknęłam oczy i wzdrygnęłam się. Wiedziałam coś o godzinach grozy, spędzonych w przekonaniu, że śmierć jest bliska i nieodwołalna. Ale mnie jednak jej oszczędzono. A Meredith Osborn nie.
Jack objął mnie za ramiona.
– Chcę stąd wyjść – wyszeptałam.
Nie mogłam tego zrobić, wiedzieliśmy o tym oboje.
– Przepraszam – powiedziałam tak, żeby zostać usłyszaną przez wszystkich; głos miałam lodowaty – robi mi się słabo.
Jack westchnął.
– Sam chętnie bym stąd poszedł. – Co ją zabiło?
– Nie zginęła od kuli. To raczej rany zadane nożem. Zadygotałam. Nienawidzę noży.
– Czyśmy przywieźli to ze sobą, Jack? – zapytałam szeptem.
– Nie – odpowiedział. – To już tutaj było, zanim przyjechaliśmy. Ale zniknie, zanim stąd wyjadę. Kiedy Jack się czegoś uczepi, nie odpuszcza nigdy, nawet jeśli trzyma rzecz z niewłaściwego końca. – Jutro – powiedziałam do niego cicho. – Jutro porozmawiamy.
– Dobrze.
Zabierałam Varenę na noc do rodziców. Nie mogła zostać w tym domu. Była już spakowana i czekała przy bocznym oknie, patrząc na jasno oświetlony ogród, po którym uwijały się postacie policjantów. Odwróciłam się więc w stronę wyjścia, ale ledwie odeszłam na krok od Jacka, cofnęłam się i złapałam go za nadgarstek. Nie potrafiłam tak po prostu wyjść. Wbiłam wzrok w stopy i zmagałam się z sobą.
– Lily? – Pod pytającą intonacją jego głos brzmiał chrapliwie. Mocno zagryzłam wargi.
– Już idę – powiedziałam i puściłam go. – Do zobaczenia jutro rano, o ósmej. W twoim motelu.
Spojrzałam na jego twarz. Skinął głową.
– Zamknij dom na klucz, kiedy policja pozwoli ci wyjść, dobrze?
Varena chyba nas nie słyszała. Stała jak posąg przy oknie, a torba z jej rzeczami leżała obok na podłodze.
– Jasne – odparł, nie spuszczając ze mnie oka.
– To do jutra – powiedziałam, odwróciłam się do niego plecami i wyszłam, przynaglając Varenę, żeby poszła za mną.
Podjęłam już w życiu wiele trudnych decyzji, ale ta należała do najtrudniejszych.
Kiedy przyjechałyśmy do domu rodziców, była zaledwie dziewiąta, chociaż czułam się tak, jakby była północ. Nie miałam ochoty nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać, ale ktoś musiał powiedzieć rodzicom, ktoś musiał z nimi pomówić. Na szczęście Varena wzięła się w garść, zanim stanęła przed moją matką, i chociaż trochę popłakała, zdołała opowiedzieć o okropnej śmierci Meredith Osborn.
– Mam odwołać ślub? – zapytała ze łzami.
Wiedziałam, że matka jej to wyperswaduje. Naprawdę nie byłam w stanie znieść dłużej niczyjego towarzystwa. Poszłam do swojego pokoju i stanowczo zamknęłam za sobą drzwi. Na korytarzu pod nimi stanął ojciec; poznałam go po krokach.
– Dobrze się czujesz, kurczaku? – zapytał. – Tak.
– Chcesz zostać sama?
Zacisnęłam pięści tak mocno, że moje krótkie paznokcie zdołały mi się wbić w wewnętrzną stronę dłoni.
– Tak, wolałabym.
– W porządku.
I poszedł sobie, niech mu Bóg wynagrodzi.
Leżałam na twardym łóżku z rękoma splecionymi na brzuchu i myślałam.
Nie miałam pomysłu na to, w jaki sposób mogłabym zebrać więcej informacji o trzech dziewczynkach, z których jedna była zapewne Summer Dawn. Byłam jednak przekonana, że Meredith Osborn zginęła, ponieważ wiedziała, która z nich nie jest tą, za którą ją uważamy. Próbowałam sobie wyobrazić, jak Lou O'Shea albo pastor atakują Meredith w jej ogródku na mrozie, ale po prostu nie potrafiłam. Tym bardziej nie mogłam sobie przedstawić łagodnego Dilla Kingery w roli nożownika. Matka Dilla z pewnością była niezrównoważona, ale nie zauważyłam u niej skłonności do okrucieństwa. Wydawała się co najwyżej ociężała umysłowo. Pomyślałam o tym, że Meredith Osborn opiekowała się Kristą O'Shea i Anną Kingery. Co takiego zobaczyła – albo usłyszała – że doszła do wniosku, iż jedna z nich urodziła się jako ktoś inny?
Nigdy nie miałam dziecka, toteż nie wiem, jak wyglądają kwestie formalne po porodzie. Wiem, że niektóre szpitale pobierają od noworodków odciski stopek – widziałam je oprawione w ramki na ścianach domu Althausów, kiedy u nich sprzątałam. Dostaje się też oczywiście akt urodzenia. I zdjęcia. Wiele szpitali robi zdjęcia specjalnie dla rodziców. Moim zdaniem wszystkie noworodki wyglądają z grubsza tak samo, są czerwone i pomarszczone albo brązowe i pomarszczone. Dla mnie jedyną zasadniczą różnicą jest to, że jedne mają włosy, a inne nie.
Od Carol Althaus, która skądinąd sama przeszła wiele porodów, dowiedziałam się, że odciski palców pobierane przez policję na przykład w supermarketach nie są szczególnie pomocne, ponieważ są kiepskiej jakości. Nie wiem, czy to prawda, ale zabrzmiało przekonująco. Byłam gotowa się założyć, że odciski stóp Summer Dawn, jeśli w ogóle istnieją, będą nieprzydatne z tych samych powodów.
A więc odciski palców i stóp to ślepa uliczka. Badanie DNA na pewno potwierdziłoby tożsamość Summer Dawn, ale trzeba by najpierw wiedzieć, kogo mu poddać. Jack nie mógłby żądać, żeby wszystkie trzy dziewczynki przeszły badania DNA. To znaczy zażądać mógłby, ale wszyscy rodzice z pewnością by mu odmówili.
Gapiłam się w sufit, dopóki nie uświadomiłam sobie, że mój umysł w kółko przetwarza ten sam ciąg myśli i nie jest to ani trochę bardziej owocne niż za pierwszym razem.
Kiedy się rozbierałam i wkładałam nocną koszulę, przypomniałam sobie, że gdy Jack po raz pierwszy został u mnie na noc, następnego ranka obiecałam sobie, że nigdy go o nic nie poproszę.
Dotrzymanie tej obietnicy sporo mnie kosztowało. A kiedy się ponownie kładłam do swojego panieńskiego łóżka, musiałam sobie kilkakrotnie powtórzyć, że ta obietnica miała pewien aneks: i nie ofiaruję mu niczego, o co sama nie zostanę poproszona.
Za ścianą usłyszałam, że moja siostra w swoim dawnym pokoju podobnie jak ja szykuje się do snu. Wiedziałam, że Varena cierpi, że cierpi podwójnie, ponieważ wszystkie te okropieństwa dzieją się akurat w czasie, który powinien być najszczęśliwszym w jej życiu.
Czułam się bezradna.
To najbardziej frustrujące uczucie, jakie istnieje.
Następnego ranka wstałam i wyszłam z domu, zanim jeszcze rodzice zaczęli się po nim krzątać. Nie mogłam się doczekać ósmej. Wyskoczyłam z łóżka, wzięłam szybki prysznic i wrzuciłam na siebie zwykłe ciuchy, nie deliberując nad nimi zbytnio, byle były ciepłe.
Z pewnym trudem odpaliłam samochód i ruszyłam białymi od mrozu ulicami. Przed motelem stało kilka samochodów, więc do drzwi Jacka zastukałam cicho. Otworzył mi po sekundzie i wpuścił mnie do środka. Pospiesznie zamknął drzwi; był bez koszulki i wzdrygnął się od chłodu, który ze mną wpuścił.
Mój plan zakładał, że usiądę na jednym z wygodnych plastikowych krzeseł, a Jack na drugim, i przedyskutujemy jego plany oraz sposób, w jaki mogłabym mu pomóc.
Przebieg wypadków był jednak taki, że natychmiast po zamknięciu drzwi rzuciliśmy się na siebie jak wygłodniałe wilki. Z chwilą kiedy go dotknęłam, moje ręce zaczęły się rozkoszować każdym swoim ruchem. Z chwilą gdy go pocałowałam, zapragnęłam go natychmiast. Dosłownie dygotałam z pożądania i nie byłam w stanie sama się rozebrać; Jack ściągnął mi sweter przez głowę, zsunął dżinsy i bieliznę, pomógł wyjąć z nich nogi i zaciągnął mnie do łóżka, które było jeszcze ciepłe od jego ciała.
Potem leżeliśmy ciasno objęci. Nie przejmowałam się tym, że lewe ramię mi ścierpnie, a Jackowi najwyraźniej nie przeszkadzało, że przygniatam mu lewą nogę.
Szeptał mi do ucha moje imię. Delikatnie odgarnęłam rozpuszczone, splątane włosy z jego twarzy. Przesunęłam palcami po zaroście na jego podbródku. Na końcu języka miałam słowa, których nie chciałam wypowiedzieć. Zacisnęłam zęby i dalej go dotykałam. Musiałam postawić tamę tej niedorzecznej, rozkołysanej fali, która wzbierała w moim sercu.
Ręce Jacka też były zajęte i po kilku minutach znowu zaczęliśmy się kochać, już nie tak gorączkowo. Niczego nie pragnęłam bardziej, niż zostać w tym nędznym motelowym łóżku, byle razem z nim.
Po kolejnym szybkim prysznicu znowu się ubrałam.
– Co teraz zamierzasz? – zapytałam i usłyszałam niechęć w swoim głosie.
– Sprawdzić, która z dziewczynek była ostatnio u doktora LeMaya.
– Domyśliłam się, że te sprawy mają ze sobą coś wspólnego. Poza tym ten kloszard był w więzieniu, kiedy ktoś zabił Meredith Osborn.
– Meredith nie zmarła w wyniku pobicia tak jak lekarz i pielęgniarka.
Jack z powrotem ściągnął włosy w koński ogon. Popatrzył na mnie jakoś dziwnie. Włożył koszulkę polo z długim rękawem w rdzawo-brązowe paski; blizna na jego policzku przez kontrast wydawała się jaśniejsza. Przewlókł pasek przez szlufki beżowych spodni.
– To mógł być inny morderca.
– No jasne – stwierdziłam sceptycznie. – Nagle okazuje się, że Bartley jest pełne brutalnych morderców. A ty próbujesz odnaleźć zaginione dziecko. Czysty przypadek.
Rzucił mi spojrzenie, które, jak z doświadczenia wiedziałam, znaczyło, że Jack coś knuje: błyskawiczne spojrzenie z ukosa, sondujące mój nastrój.
– Bezdomny nazywa się Christopher Darby Sims.
– Punkt dla ciebie. Skąd to wiesz?
– Mam swoje dojścia w tutejszej policji.
Zaczęłam się niespokojnie zastanawiać, czy Jack odświeżył starą dobrą znajomość, czy może przekupił policjanta. Czy obie te rzeczy naraz.
– A twoje dojście nie może przejrzeć terminarza doktora LeMaya?
– Nie, o to już prosić nie mogę. Trzeba znać umiar. Nadal tak się boisz żab? – zapytał Jack, a kąciki jego warg uniosły się w lekkim uśmiechu.
– Chandler McAdoo! Jack podniósł róg zasłony i wyjrzał na zewnątrz, na ponury dzień i przygnębiający dziedziniec motelu.
– Wpadłem wczoraj na komisariat. Kiedy wymieniłem twoje imię i zrobiłem dość czytelną aluzję, że jesteśmy blisko, Chandler zaczął ze mną rozmawiać. Opowiedział mi kilka fascynujących historii o twoich szkolnych latach.
Próbował nie uśmiechać się zbyt szeroko.
Przestałby, gdyby Chandler opowiedział mu o latach późniejszych.
– Zupełnie nie pamiętam, jaka wtedy byłam – powiedziałam. I była to szczera prawda. – Pamiętam wprawdzie kilka naszych wybryków – dodałam z niepewnym uśmiechem – ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy czułam. Chyba za dużo wody w rzece upłynęło.
Czułam się tak, jakbym miała oglądać niemy film o swoim dawnym życiu, bez jednego dźwięku, bez żadnych emocji. Wzruszyłam ramionami. Było, minęło.
– Pewne rzeczy zapamiętałem – ostrzegł mnie Jack. – I kiedy będziesz się tego najmniej spodziewać… Z uśmiechem zawiązałam mocniej sznurowadła i pocałowałam Jacka na pożegnanie.
– Zadzwoń do mnie, jak się czegoś dowiesz albo jak będziesz czegoś ode mnie potrzebował – powiedziałam. Poczułam, jak uśmiech znika z mojej twarzy. – Chciałabym, żeby już było po wszystkim.
Jack pokiwał głową.
– Ja też – powiedział spokojnie. – A potem nie chcę widzieć Teresy i Simona Macklesbych już nigdy więcej.
Podniosłam na niego oczy i wpatrzyłam się w jego twarz. Dotknęłam jego policzka.
– Poradzisz sobie – oświadczyłam.
– Tak, chyba tak – odparł ponurym, głuchym głosem.
– Jakie masz plany na przedpołudnie? – zapytałam.
– Pomagam Dillowi kłaść podłogę na strychu.
– Co takiego?
– Wczoraj po południu wstąpiłem do apteki, pogadaliśmy chwilę i Diii powiedział mi, że bez względu na pogodę zamierza się tym zająć dzisiaj rano. Koniecznie chce zdążyć przed ślubem. No to mu powiedziałem, że ponieważ nie mam nic szczególnego do roboty, bo ty jesteś zajęta przygotowaniami do ślubu, chętnie mu pomogę.
– I przy okazji zadasz mu kilka pytań?
– Być może. – Jack uśmiechnął się do mnie tym czarującym uśmiechem, którym wyciągnął już od mieszkańców Bartley tyle informacji.
Wróciłam do domu, próbując odnaleźć jakąś drogę w tym labiryncie danych.
Wszyscy już wstali; Varena była trochę podenerwowana, ale czuła się znacznie lepiej. Podczas mojej nieobecności odbyła się narada rodzinna, na której zdecydowano, że niezależnie od wszystkiego ślub się odbędzie. Cieszyłam się, że mnie to ominęło, że decyzja zapadła beze mnie. Gdyby Varena odłożyła ślub, mielibyśmy więcej czasu na śledztwo, ale żywiłam też pewne obawy, którymi nie podzieliłam się z Jackiem.
Bałam się, że morderca – jeżeli ten, kto zabił doktora LeMaya, Binnie Armstrong i Meredith Osborn, był tą samą osobą – wpadnie w szał. A ktoś, kto szaleńczo próbuje ukryć zbrodnię, zwykle zabija najmocniejsze ogniwo, które go z nią łączy.
W tym wypadku byłaby nim Summer Dawn Macklesby.
Z jednej strony, wydawało się mało prawdopodobne, żeby ktoś, kto zadał sobie tyle trudu, by ukryć pierwotne przestępstwo – porwanie – w ogóle mógł rozważać zabicie dziewczynki. Z drugiej – to było całkiem prawdopodobne, nawet oczywiste.
Nie wiedziałam nic, co mogłoby pomóc rozwikłać tę sprawę. Nie znam się na tym. A na czym się znam? Umiem sprzątać, umiem też walczyć.
Wiem ponadto, gdzie ludzie zwykle chowają różne rzeczy. Nauczyłam się tego, właśnie sprzątając. Przedmiot zagubiony może się znajdować dosłownie wszędzie (chociaż miałam w pamięci listę miejsc, które sprawdzałam najpierw, kiedy moi pracodawcy prosili, żebym zwróciła uwagę, czy dana rzecz gdzieś nie leży), ale przedmiot ukryty… to już zupełnie inna historia.
No i co? – zapytałam sarkastycznie sama siebie. I w czym to ma niby pomóc?
– Będziesz tak dobra, kochanie? – odezwała się moja matka.
– Co? – zapytałam gwałtownie i ostro. Zaskoczyła mnie.
– Przepraszam – powiedziała matka tonem mającym dać mi do zrozumienia, że to ja powinnam ją przeprosić. – Pytałam, czy byłabyś tak dobra i pojechała do domu Vareny, żeby dokończyć pakowanie?
Nie byłam pewna, dlaczego mnie o to poprosiła. Czyżby Varena była zbyt wystraszona, żeby pojechać tam sama? A mnie takie rzeczy rzekomo nie ruszają? Może wyjaśnili powody, kiedy byłam zatopiona w swoich myślach.
Varena rzeczywiście wyglądała, jakby potrzebowała snu i wypoczynku. A teraz jeszcze to, tuż przed najważniejszym wydarzeniem w jej życiu.
– Oczywiście – powiedziałam. – A co z suknią ślubną?
– O mój Boże! – wykrzyknęła matka. – Musimy ją stamtąd natychmiast zabrać!
Na jej bladej twarzy wystąpiły rumieńce. Z niewyjaśnionych przyczyn suknia ślubna nie była bezpieczna w tamtym domu. Zelektryzowana tym faktem matka zagnała mnie do mojego samochodu i sama w rekordowo krótkim czasie przygotowała się do wyjazdu.
Pojechała za mną do Vareny, przeniosła suknię do swojego samochodu tak, jakby to były klejnoty koronne, i osobiście odwiozła ją do domu.
Zostałam sama w domku Vareny i poczułam się dziwnie niekomfortowo. Tak, jakbym po kryjomu myszkowała w jej szufladach. Wzruszyłam ramionami. Miałam zadanie do wykonania. Ta myśl była bardzo konkretna i uspokajająca, zwłaszcza po tym, co przeżyliśmy ostatnio.
Przeliczyłam kartony i te, które były pełne, zaniosłam do bagażnika, opisawszy je wcześniej czarnym markerem Vareny.
– Od dzisiaj mówcie mi „Martho Stewart” – wymruczałam, otworzyłam następny pusty karton i ustawiłam go przy najbliższej szafce w niewielkim przedpokoju Vareny.
Była to podwójna szafka z przesuwanymi drzwiami. Zawierała tylko kilka prześcieradeł i ręczników. Domyśliłam się, że Varena zdążyła już zabrać resztę.
Dokładnie w chwili, kiedy zdjęłam z półki pierwszą partię prześcieradeł, powstrzymując się przed tym, żeby je rozłożyć i poskładać na nowo, rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam przez wizjer. Przed drzwiami stał mężczyzna o jasnych włosach, niski, blady, z niebieskimi oczyma w czerwonych obwódkach. Wyglądał na niegroźnego i pogrążonego w smutku. Byłam pewna, że wiem, kto to jest.
– Emory Osborn – przedstawił się, kiedy otworzyłam drzwi.
Uścisnęłam mu rękę. Odwzajemnił uścisk miękko i bezkostnie, w sposób, w jaki niektórzy mężczyźni ściskają dłoń kobietom, bojąc się, że jeśli włożą w to więcej siły, zmiażdżą im delikatne paluszki. Zupełnie jakby miał rękę z ciasta. To była cecha, którą Emory Osborn dzielił z Jessem O'Shea.
– Proszę, niech pan wejdzie – zaprosiłam go do środka.
Ostatecznie to był jego dom.
Emory Osborn przekroczył próg. Miał niespełna metr siedemdziesiąt wzrostu, niewiele więcej niż ja, bardzo jasną karnację i niebieskie oczy. Był na swój sposób przystojny, a tak nieskazitelnej cery jeszcze u mężczyzny nie widziałam. W tym momencie była zaróżowiona z zimna.
– Proszę przyjąć kondolencje – powiedziałam.
Po takim postawieniu sprawy spojrzał mi prosto w oczy.
– Była pani tutaj wczoraj wieczorem? – Tak.
– Widziała ją pani? – Tak. – Jeszcze żyła.
Niepewnie odsunęłam się na bok.
– Tak – potwierdziłam z ociąganiem.
– Mówiła coś? – Zapytała o dzieci. – O dzieci?
– Tak, i to wszystko.
Zamknął oczy i przez jeden straszny moment myślałam, że się rozpłacze.
– Proszę usiąść – powiedziałam raptownie. Nakłoniłam go do zajęcia najbliższego miejsca; sądząc po ustawieniu, był to ulubiony fotel Vareny.
– Zaraz zrobię panu gorącą czekoladę – poszłam do kuchni, nie czekając na komentarz.
Wiedziałam, że w domu musi być czekolada, bo Varena chciała mnie nią poczęstować poprzedniego wieczoru. I była, stała na blacie, tam, gdzie Varena ją postawiła, obok dwóch kubków. Na szczęście kuchenka mikrofalowa była wbudowana w szafkę, tak że miałam w czym zagotować wodę. Do wrzątku wmieszałam proszek. Efekt nie był szczególnie smaczny, ale gorący i słodki, a Emory Osborn wyglądał, jakby mu brakowało ciepła i słodyczy.
– Gdzie są dzieci? – zapytałam, postawiwszy jego kubek na dębowym stoliczku obok fotela.
– Są z paniami z naszej kongregacji – powiedział. Głos miał dźwięczny, ale dosyć cichy.
– Co mogę dla pana zrobić?
Nie zanosiło się na to, że dowiem się od niego czegokolwiek, jeśli go wprost nie zapytam.
– Chciałem zobaczyć, gdzie umarła. To było dosyć ekscentryczne żądanie. – Tutaj, na kanapie – odpowiedziałam szorstko. Spojrzał.
– Nie ma na niej żadnych plam – zauważył.
– Varena narzuciła na nią prześcieradło.
Jego zachowanie było nad wyraz dziwne. Zaczął mnie szczypać kark. Nie zamierzałam dłużej siedzieć naprzeciw niego – przysiadłam na brzegu podnóżka obitego tym samym materiałem co fotel – i pokazywać mu, gdzie leżała głowa Meredith, a gdzie jej nogi.
– Zanim jeszcze pani przyjaciel położył na niej Meredith, tak?
– Tak.
Zerwałam się z podnóżka i wyjęłam z szafy kolejne prześcieradło z gumką. Folgując niedającej się opanować wewnętrznej potrzebie, rozwinęłam je i poskładałam na nowo, wiedząc, że zaraz zrobię to samo z pozostałymi. Do diabła z uczuciami Vareny.
– A on jest…?
– Moim przyjacielem. – Usłyszałam, że mój głos staje się coraz bardziej oschły i twardy.
– Chyba jest pani na mnie zła – powiedział ze znużeniem.
I oczywiście zaczął płakać, łzy popłynęły mu po policzkach. Ocierał je machinalnie mocno przybrudzoną chusteczką.
– Nie powinien był pan fundować sobie teraz takich scen. – Nadal nie mówiłam do niego tonem, jakim mila kobieta zwróciłaby się do wdowca. Miałam na myśli to, że nie powinien był fundować ich mnie.
– Czuję, że Bóg odwrócił się ode mnie i od dzieci. Pękło mi serce. – Uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś przyznał się do tego głośno. – I moja wiara mnie opuściła – dokończył jednym tchem. Ukrył twarz w dłoniach.
O rany. Nie chciałam tego wysłuchiwać. Nie chciałam tutaj być.
Przez odsłonięte okno zobaczyłam, że na wąskim podjeździe pod domkiem Vareny za moim samochodem zatrzymuje się kolejny. Wysiadł z niego Jess O'Shea i z pochyloną głową ruszył w stronę drzwi. Pastor – idealna osoba, która zmierzy się z kryzysem wiary i świeżą żałobą. Otworzyłam mu drzwi, zanim zdążył zapukać.
– Witaj, Jess – powiedziałam. Nawet ja słyszałam nieskrywaną ulgę w moim głosie. – Przyszedł Emory Osborn i jest naprawdę, naprawdę…
Stałam, znacząco kiwając głową, i nie potrafiłam znaleźć słów, żeby określić, w jakim naprawdę stanie jest Emory Osborn.
Jess O'Shea najwyraźniej zrozumiał, o co mi chodzi. Wyminął mnie, podszedł do niższego mężczyzny i zajął moje miejsce na podnóżku. Ujął ręce Emory'ego w swoje.
Kontynuowałam pakowanie, starając się odciąć od głosów obu mężczyzn. Czułam, że na czas rozmowy Emory'ego z pastorem powinnam była wyjść, ale z drugiej strony Emory mógł się przenieść do własnego domu, gdyby mu zależało na poszanowaniu jego prywatności. Jeśliby spojrzeć na to trzeźwo, wiedział przecież, że jestem u Vareny, a mimo to przyszedł…
Jess i Emory zaczęli się modlić; ze swojego miejsca widziałam tylko żarliwość malującą się na twarzy Emory'ego. Jess miał pochylone plecy i ręce splecione tuż przy twarzy. Dwie jasne głowy, jedna przy drugiej.
Wtedy nadszedł Diii i zobaczył dwóch modlących się mężczyzn i mnie walczącą z prześcieradłami i starającą się ich nie podglądać. Zaskoczył i nie uszczęśliwił go ten obrazek.
Trzech ojców w tym samym pokoju. Tylko że jeden z nich najprawdopodobniej nie był ojcem, lecz podszywającym się pod niego porywaczem.
Diii popatrzył na mnie pytająco. Wzruszyłam ramionami.
– Gdzie jest Varena? – spytał szeptem.
– U rodziców – odszepnęłam. – Jedź do niej. Macie sporo do omówienia. A poza tym czy nie byłeś umówiony z Jackiem?
Popchnęłam go w kierunku drzwi; zachwiał się i musiał zrobić krok do tyłu, żeby odzyskać równowagę. Najwidoczniej włożyłam w to więcej siły, niż zamierzałam.
Kiedy Diii posłusznie wsiadł do samochodu i odjechał, skończyłam składanie prześcieradeł i przekonałam się, że całą bieliznę mam już spakowaną. Sprawdziłam szafkę w łazience. Było w niej tylko kilka drobiazgów, które włożyłam do kartonu.
Odwróciłam się; za moimi plecami stał Jess O'Shea. Mięśnie ramion natychmiast mi się napięły, a dłonie zacisnęły w pięści.
– Przepraszam, zaskoczyłem cię? – zapytał niewinnie. – Tak.
– Wydaje mi się, że Emory czuje się trochę lepiej. Idziemy do jego domu. Dziękuję, że go pocieszyłaś.
Nie przypominam sobie, żebym go w ogóle pocie szata, całą pociechę musiał chyba wzbudzić w sobie sam pocieszony. Dyplomatycznie odchrząknęłam.
– Cieszę się bardzo, że wróciłaś, żeby się pogodzić ze swoją rodziną – dodał szybko Jess. – Wiem, że to dla nich bardzo ważne.
Od kiedy to jego interes? Uniosłam brwi. Kiedy się nie odezwałam, poczerwieniał.
– To chyba ryzyko zawodowe, które się wiąże ze zbyt emocjonalnym poklepywaniem po plecach – powiedział w końcu. – Przepraszam.
Skinęłam głową.
– Jak Krista? – zapytałam.
– Dobrze – odparł ze zdziwieniem. – Trochę trudno jej wytłumaczyć, że matka jej przyjaciółki nie żyje, Krista jeszcze tego nie pojmuje. Ale, jak się pewnie domyślasz, to może być błogosławieństwem. Chyba zatrzymamy Eve na jakiś czas u nas, póki Emory trochę się nie otrząśnie. A może także maleństwo, jeśli Lou uzna, że da sobie radę.
– Lou wspominała, że w zeszłym tygodniu była z Krista u lekarza?
Jeśli Jess zauważył rozdzwięk pomiędzy moim brakiem reakcji na jego uwagi na temat mojej rodziny i gotowością do rozmawiania o jego córce, nie wspomniał o tym słowem. Rodzice prawie zawsze są gotowi uwierzyć, że inni ludzie są równie zafascynowani ich dziećmi jak oni sami.
– Nie – powiedział, wyraźnie szukając tego zdarzenia w pamięci. – Odkąd Krista zeszłego lata zaczęła kurację odczulającą, nie dostała nawet kataru. – Twarz mu się rozjaśniła. – A wcześniej chodziliśmy do doktora LeMaya niemalże tydzień w tydzień! Wielkie nieba, jakie to ułatwienie! Lou sama robi małej zastrzyki.
Pokiwałam głową i zaczęłam otwierać szafki kuchenne. Jess zrozumiał aluzję i wyszedł; przechodząc przez ogród, włożył swój ciężki płaszcz. Najwyraźniej nie zamierzał zostawać długo u Emory'ego.
Po wyjściu Jessa na kartce z bloczka znalezionego pod telefonem Vareny zapisałam kilka słów. Wskoczyłam do auta i pojechałam do motelu. Tak jak się spodziewałam, samochodu Jacka nie było. Zatrzymałam się pod drzwiami jego pokoju, ukucnęłam i przez szparę pod drzwiami wsunęłam kartkę do środka.
Napisałam na niej: „Krista O'Shea nie była ostatnio u doktora”. Nie podpisałam się. Kto inny mógłby zostawić Jackowi taki liścik?
W drodze powrotnej do domku Vareny przepatrzyłam kilka uliczek w poszukiwaniu kartonów. Szczególnie zainteresowała mnie uliczka pomiędzy salonem z prezentami i sklepem meblowym.
Była czysta, przynajmniej jak na taką uliczkę, i znalazłam tam kilka zupełnie przyzwoitych kartonów, zanim jeszcze na dobre zaczęłam poszukiwania. W głębi stał kubeł na śmieci; byłam pewna, że przeszukała go policja, ponieważ był podejrzanie pusty. Karton po lodówce, który służył za schronienie Christopherowi Simsowi, także zniknął, zapewne zawłaszczony przez policję.
Spojrzałam ku obu wylotom uliczki. Z jednej strony łączyła się z Main Street i każdy, kto jechał na wschód, mógł w nią zajrzeć i dostrzec każdego, kto na niej był, chyba że ten ktoś schował się w zagłębieniu muru, tam, gdzie wcześniej stał karton Simsa.
Od południa uliczka łączyła się z cichą ulicą, przy której stały starsze domy; w części z nich mieściły się małe firmy, a pozostałe nadal były domami jednorodzinnymi. Na Macon Street było sporo pieszych – przy głównym placu brakuje miejsc parkingowych, toteż zakupowicze zostawiają swoje samochody możliwie jak najbliżej niego i dalej ruszają pieszo.
Na pewno nie było trudno zauważyć kucającego w uliczce Christophera Simsa. Pomysł, żeby obciążyć podejrzeniami czarnego kloszarda z Bartley, narzucał się sam i był bez wątpienia kuszący. Wślizgnięcie się w uliczkę z, powiedzmy, zakrwawioną metalową rurą nie nastręczało najmniejszych trudności. Tak samo jak jej porzucenie obok kartonu.
Tylne drzwi sklepu meblowego nagle się otworzyły. Wyszła z nich kobieta mniej więcej w moim wieku i popatrzyła na mnie z rezerwą.
– Cześć! – zawołała.
Najwidoczniej czekała, aż się wytłumaczę, co tutaj robię.
– Zbieram kartony na rzeczy mojej siostry, przeprowadza się – wyjaśniłam jej, wskazując na samochód z otwartym bagażnikiem.
– Aha – powiedziała, a na jej twarzy odmalowała się wyraźna ulga. – Nie chciałam być podejrzliwa, ale mieliśmy ostatnio… Lily? To ty?
– Maude? Mary Maude? – Patrzyłam na nią z równym niedowierzaniem.
Szybko zeszła po tylnych schodach i rzuciła mi się na szyję. Aż się zatoczyłam pod jej ciężarem. Mary Maude nadal była śliczna, i zawsze będzie, ale od czasów szkoły średniej dość znacznie się zaokrągliła. Zmusiłam się, żeby ją uściskać.
– Mary Maude Plummer – powiedziałam niepewnie i delikatnie poklepałam ją po pulchnym ramieniu.
– No cóż, przez prawie pięć lat byłam Mary Maude Baumgartner, a teraz znowu nazywam się Plummer – wyjaśniła mi, pociągając nosem.
Mary Maude zawsze była uczuciowa. Ścisnęło mi się serce. Tyle moich wspomnień wiązało się z tą kobietą.
– Ani razu do mnie nie zadzwoniłaś – powiedziała teraz, patrząc mi w oczy. Po tym gwałcie, chciała powiedzieć. Tutaj nigdy się od tego nie uwolnię.
– Nie dzwoniłam do nikogo – zaznaczyłam. Ale Mary Maude musiałam powiedzieć prawdę. – Nie byłam w stanie. To było dla mnie za trudne.
Jej oczy napełniły się łzami.
– Ale ja przecież zawsze byłam twoją przyjaciółką!
Zawsze wierna prawdzie uczuć, nieważne, jak niewygodnej. Czy to właśnie dlatego nie zadzwoniłam do Mary Maude, kiedy spotkało mnie najgorsze? Odsunęłyśmy się od siebie, zrobiwszy krok w tył.
Przypomniałam sobie inną ważną prawdę.
– Nadal jestem twoją przyjaciółką – powiedziałam. – Ale nie potrafiłam wytrzymać wśród ludzi, którzy ciągle myśleli o tym, co mi się przydarzyło. Nie mogłam tego znieść.
Pokiwała głową. Miała rude włosy prawie do ramion, starannie podkręcone pod spód, i masywne złote kolczyki w przekłutych uszach.
– Chyba cię rozumiem. Przez te wszystkie lata usprawiedliwiałam cię, że odrzuciłaś moją pomoc.
– To znaczy, że między nami wszystko w porządku?
– Tak. – Uśmiechnęła się do mnie. – Między nami wszystko w porządku. Zaśmiałyśmy się cicho, ni to z radości, ni to z zakłopotania.
– To mówisz, że zbierasz kartony dla Vareny?
– Tak. Przenosi się do przyszłego męża. Ślub już pojutrze. A po wczorajszym morderstwie…
– No tak, to przecież Varena wynajmuje ten domek! A mąż, no wiesz, Emory, pracuje tutaj ze mną. – Mary Maude wskazała na drzwi, którymi wyszła. – Uroczy człowiek.
Musiał wiedzieć o tym, że Christopher Sims mieszka w kartonie na tyłach sklepu.
– To pewnie wiedzieliście, że ten facet, złodziej torebek, tu koczuje?
– Widzieliśmy go ostatnio parę razy, zanim policja go zgarnęła. Zaraz, zaraz… wielkie nieba, Lily, to ty go złapałaś?
Kiwnęłam głową.
– Rany, dziewczyno, jak tyś to zrobiła?! – Mary Maude obejrzała mnie od stóp do głów.
– Przez kilka lat brałam lekcje karate i trochę ćwiczyłam.
– Wyobrażam sobie! Ale jesteś dzielna!
– To wiedzieliście, że Sims tu jest?
– Kto? A, tak. Ale nie wiedzieliśmy, co w tej sprawie zrobić. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takiego problemu; próbowaliśmy wymyślić jakieś rozwiązanie: jak byłoby najbezpieczniej, a jak należałoby postąpić po chrześcijańsku. Nie jest lekko, kiedy to są dwie różne rzeczy! Sprowadziliśmy Jessa O'Shea, żeby porozmawiał z tym mężczyzną i spróbował się dowiedzieć, dokąd chciałby dostać bilet autobusowy, no wiesz. Albo czy nie jest chory. Albo głodny.
To znaczy, że Jess spotkał się z tym mężczyzną.
– I co powiedział Jess?
– Powiedział, że ten Sims twierdzi, że jest mu tu dobrze, że dostaje pomoc od ludzi z, no wiesz, czarnej społeczności i że zamierza tu zostać dopóty, dopóki Bóg nie zaprowadzi go w jakieś inne miejsce.
– Gdzieś, gdzie będzie można ukraść więcej torebek?
– Niewykluczone. – Mary Maude się roześmiała. – Słyszałam, że Dianę go rozpoznała. Powiedział jej na komisariacie, że jest aniołem i że próbował jej tylko uświadomić niebezpieczeństwo płynące z posiadania zbyt wielu dóbr doczesnych.
– Ciekawa perspektywa.
– Trzeba mu przyznać, ma facet pomysły.
– Wspominał coś o morderstwach?
Skoro Mary Maude ma taki świetny dostęp do lokalnego obiegu plotek, czemu się nie podłączyć?
– Nie. Trochę to dziwne, co? Zachowuje się tak, że można by sądzić, że jest zbyt szurnięty, żeby rozumieć, że morderstwo to znacznie poważniejsze przestępstwo, ale upiera się, że nie widział na oczy tej rury, którą policja znalazła obok jego kartonu, no wiesz, tego, w którym sypiał.
Zauważyłam, że Mary Maude wyszła do mnie bez płaszcza i trzęsie się teraz w swojej eleganckiej białej bluzce i wełnianej kamizelce haftowanej w gałązki ostrokrzewu i inne motywy świąteczne. Nasze spotkanie po latach miało nawet oprawę muzyczną, bo z głośników wokół głównego placu nadal grzmiały kolędy.
– Jak ty to wytrzymujesz? – spytałam, kiwając głową w stronę źródła hałasu.
– Te kolędy? Och, po pewnym czasie człowiek się po prostu wyłącza – powiedziała ze znużeniem. – Tylko że zabijają we mnie ducha świąt.
– Może to właśnie dlatego złodziejowi puściły nerwy – stwierdziłam, a Mary Maude wybuchnęła śmiechem.
Zawsze dużo się śmiała, tak serdecznie, że nie sposób się było przynajmniej nie uśmiechnąć.
Uściskała mnie jeszcze raz, wymogła na mnie obietnicę, że już po ślubie Vareny zadzwonię do niej z Shakespeare, i potruchtała z powrotem do sklepu, otrząsając się z zimna. Patrzyłam za nią przez chwilę. Potem wrzuciłam do bagażnika jeszcze kilka kartonów i ostrożnie wyjechałam z uliczki.
Skręciłam w Macon Street i minęłam aptekę Dilla.
Miałam się nad czym zastanawiać.
Oddałabym prawie wszystko, żeby mieć ze sobą swój worek treningowy.
Wróciłam do domku Vareny i spakowałam wszystko, co udało mi się znaleźć. Mniej więcej co pól godziny prostowałam plecy i wyglądałam przez okno. Dom Osbornów odwiedziło mnóstwo gości, głównie kobiety przynoszące coś do jedzenia. Emory co jakiś czas pojawiał się w ogrodzie; nerwowo chodził tam i z powrotem, a kilkakrotnie widziałam, że płakał. Raz pojechał dokądś samochodem i wrócił przed upływem godziny. Ale ku mojej wielkiej uldze nie zapukał więcej do drzwi domku.
Starannie poskładałam pozostałe ubrania Vareny i włożyłam je do walizek, nie wiedząc, co zamierza zabrać ze sobą w podróż poślubną. Większość jej ubrań była już u Dilla.
W końcu przed trzecią po południu cały dobytek Vareny był spakowany. Prawie wszystkie kartony przeniosłam do samochodu, przy drzwiach został tylko jeden niewysoki stosik, który nie zdołał się już zmieścić.
Zostały oczywiście także meble, ale nimi nie miałam się zajmować.
Zabrałam się do sprzątania.
Sprzątanie sprawiło mi zaskakującą przyjemność. Varena nie jest flejtuchem, ale nie jest też kompulsywną panią domu, więc miałam się czym zająć. Poza tym szczerze się cieszyłam, że mam wolne od domowników i spędzam czas sama.
Podczas odkurzania usłyszałam głośne pukanie do drzwi. Aż podskoczyłam. Wcześniej nie słyszałam, żeby pod domem zatrzymywał się samochód, pewnie zagłuszył go warkot odkurzacza.
Otworzyłam drzwi. Stał w nich Jack i był strasznie zły.
– Co jest? – zapytałam. Wepchnął się do środka.
– Ktoś się włamał do mojego pokoju. – Jack gotował się z wściekłości. – Dostał się przez okno w łazience, które wychodzi na pola. Nikt niczego nie widział.
– Coś zginęło?
– Nie. Ale włamywacz przerył dokładnie wszystko, wyłamał nawet zamek w mojej aktówce. Poczułam nieprzyjemne ściskanie w dołku.
– Znalazłeś mój liścik?
– Co takiego? – spojrzał na mnie i jego złość zaczęła ustępować miejsca innemu uczuciu.
– Zostawiłam ci liścik. – Gwałtownie usiadłam na podnóżku. – Zostawiłam ci liścik – powtórzyłam tępo. – O Kriście O'Shea.
– Podpisałaś go? – Nie.
– Co w nim było?
– Że już od dawna nie była u lekarza.
Jack analizował, co mu powiedziałam, a jego wzrok przeskakiwał od mebla do mebla w lśniącym czystością wnętrzu.
– Powiadomiłeś policję? – spytałam.
– Byli na miejscu, kiedy przyjechałem. Wezwał ich kierownik, pan Patel. Wyszedł wynieść śmieci do kubła za budynkiem i zauważył wybite okno.
– I co im powiedziałeś?
– Prawdę. Że ktoś przeszukał moje rzeczy, ale ni czego nie ukradł. Nie zostawiłem w pokoju pieniędzy. Nigdy tego nie robię. A cennych rzeczy nie zabieram w podróż.
Jack był zły i zniesmaczony, ponieważ ktoś naruszył jego przestrzeń, nieważne, że tymczasową, i grzebał w jego rzeczach. Doskonale go rozumiałam. Ale Jack nigdy by się do tego nie przyznał i nie nazwałby tego w ten sposób, ponieważ jest mężczyzną.
– Teraz ktoś wie dokładnie, czego szukam w Bartley. Poczucie, że pogwałcono jego prywatność, Jack przykrył natychmiast praktycznymi wnioskami.
– Wie także, że mam wspólnika – ciągnął. Można to nazwać i tak.
Raptownie wstałam i podeszłam do okna. Rozpierała mnie niespokojna energia. Zbliżały się kłopoty i każdy nerw mojego ciała kazał mi wsiadać do samochodu i w te pędy wracać do Shakespeare.
Ale nie mogłam tego zrobić. Trzymała mnie tutaj rodzina.
Nie, to nie była cała prawda. W przypadku skrajnego zagrożenia zdobyłabym się na to, żeby zostawić moją rodzinę. Trzymał mnie tu Jack.
Bez zastanowienia zwinęłam rękę w pięść i wyrżnęłabym nią w okno, gdyby Jack nie złapał mnie za ramię.
Natarłam na niego, oszołomiona napływem uczuć, których nie potrafiłam nazwać. Ale zamiast go uderzyć, objęłam go za szyję i gwałtownie przyciągnęłam do siebie. To napięcie było nie do zniesienia.
Jack, wyraźnie zdumiony, wydał pytające mruknięcie, a potem ucichł. Puścił moje ramię i ostrożnie mnie przytulił. Staliśmy tak w milczeniu przez dłuższy czas.
– Powiesz mi, co cię tak wyprowadziło z równowagi? – zapytał w końcu. – Skończyła ci się cierpliwość do rodziców, u których mieszkasz? Siostra cię wkurzyła? A może… dowiedziałaś się czegoś o jej narzeczonym?
Wyrwałam się z jego objęć i zaczęłam chodzić po pokoju tam i z powrotem.
– Mam kilka pomysłów – oświadczyłam. Zmarszczył ciemne brwi. Powinnam była siedzieć cicho. Nie chciałam przecież tej rozmowy: ja bym mu powiedziała, że dostanę się do domów podejrzanych, a on by mi powiedział, że to jest jego rola, i tak dalej, i tak dalej. Lepiej to sobie darować.
– Lily, czuję, że zaraz się na ciebie wścieknę – powiedział Jack z fatalistycznym przekonaniem w głosie.
– Nie masz takich możliwości, jakie mam ja. Co zamierzasz robić dalej? – wygarnęłam mu. – Co tu w ogóle mógłbyś jeszcze znaleźć?
Oczywiście już wyglądał na zdenerwowanego. Wetknął ręce do kieszeni skórzanej kurtki i rozglądał się za czymś, co mógłby kopnąć. Nic takiego nie znalazł, więc także zaczął chodzić po pokoju. Krążyliśmy po nim jak para pojedynkujących się rycerzy, w oczekiwaniu, aż przeciwnik zrobi pierwszy ruch.
– Spytaj komendanta, czy mogę przejrzeć kartotekę doktora LeMaya – powiedział wyzywająco Jack.
– To nic nie da – odparłam. Znam Chandlera, nigdy by się nie zgodził na coś takiego.
– W takim razie znajdź coś, co morderca miał na sobie, kiedy zabił lekarza, pielęgniarkę i Meredith Osborn.
A więc Jack podobnie jak ja uznał, że zabójca miał na sobie jakieś okrycie, które narzucił na ubranie.
– Tego nie będzie w żadnym domu – powiedziałam. – Tak myślisz?
– Ja to wiem. Kiedy ludzie ukrywają coś takiego, chcą, żeby to było blisko nich, ale nie aż w ich własnym domu.
– W takim razie gdzie? Pod wiatą na samochód, w garażu? Kiwnęłam głową.
– Albo w samochodzie. Ale wiesz równie dobrze jak ja, jakich ci to przysporzy kłopotów ze strony prawnej. Czy zanim się na to zdecydujesz, nie ma już nic, co mógłbyś zrobić?
– Miałem nadzieję, że wyciągnę coś od Dilla. To sympatyczny facet, ale po prostu nie chce rozmawiać o swoim pierwszym małżeństwie. Przynajmniej ma teraz porządnie położoną podłogę na strychu – zaśmiał się. – Myślałem o tym, żeby jeszcze raz porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkali obok Meredith i Emory'ego, kiedy urodziło im się pierwsze dziecko – dodał niechętnie. – Przeglądałem notatki z tego, co powiedzieli, i chyba coś mi tam nie styka.
– Gdzie mieszkają ci ludzie?
– W zapadłej dziurze na północ od Little Rock, tam, gdzie mieszkali Osbornowie, zanim przenieśli się tutaj. Opowiadałem ci, to w pobliżu Conway.
– A co nie styka?
– Może nie tyle nie styka, co… Nie wszystko, co powiedziała ta kobieta, ma sens. Meredith zwierzyła jej się ponoć, że dzień, w którym urodziła dziecko, był najsmutniejszym dniem w jej życiu. I że poród domowy to był koszmar.
To mogło być znaczące, ale mogło też nie znaczyć nic szczególnego, ot, wynurzenia kobiety, która właśnie po raz pierwszy urodziła.
– Drugie dziecko rodziła już w szpitalu – zauważyłam. – Tak przynajmniej sądzę. Gdyby Jane Lilith też urodziła się w domu, ktoś by już chyba o tym wspomniał.
Zakonotowałam jednak sobie w pamięci, że muszę to sprawdzić.
– Dlaczego Meredith musiała umrzeć? – zapytał Jack. – Czemu akurat ona?
To nie były tak do końca pytania skierowane do mnie. Jack patrzył przez okno od frontu; ręce nadal trzymał w kieszeniach. Widziałam go z profilu, wyglądał surowo i groźnie. Wystarczyło w wyobraźni obciąć mu włosy, żeby zobaczyć, jak wyglądał jako gliniarz. Gdyby mnie aresztował, nie obawiałabym się, że mnie pobije, pomyślałam, ale od razu wiedziałabym, że próba ucieczki to głupota.
– Zajmowała się czasem pozostałymi dwiema dziewczynkami – odpowiedziałam.
Jack skinął głową.
– To znaczy, że znała je wszystkie bardzo blisko. Z pewnością miała okazję zobaczyć każdą z nich nago. Ale córka Macklesbych nie ma żadnych znamion – powiedział.
– Jak myślisz, kto wysłał to zdjęcie?
– Sądzę, że Meredith Osborn. – Odwrócił się od okna, żeby na mnie spojrzeć. – Sądzę, że je wysłała, bo chciała naprawić wielką krzywdę. I właśnie za to została zabita.
– Co tak naprawdę robiłeś wieczorem, kiedy zginęła?
– Właśnie się do niej wybierałem, żeby zadać jej kilka pytań – odparł. – Przejeżdżałem obok restauracji Bartley Grill i zobaczyłem, że jej mąż i córeczki są w środku. Niemowlę było w foteliku ustawionym na stole, a Emory i Eva sobie gawędzili. Domyśliłem się, że Meredith została sama w domu, a podejrzewałem, że może coś wiedzieć o tym zdjęciu.
– Dlaczego?
– Roy zbadał zdjęcie i kopertę pod kątem odcisków palców. Na zdjęciu nie było żadnych – zostały starte – ale jeden był na kopercie, na taśmie, którą ją zaklejono. Był wyraźny i bardzo mały. Wspominałaś, że Meredith była bardzo drobna. Zauważyłaś, jakie miała maleńkie dłonie?
Nie zauważyłam.
– Miałem nadzieję, że zdobędę jej odciski palców, żeby je z nim porównać. Zamierzałem zadzwonić do drzwi i powiedzieć, że jestem detektywem, który prowadzi tu śledztwo, a prywatnie – twoim chłopakiem. Chciałem pokazać jej zdjęcie i zapytać, czy już je kiedyś widziała. Jeśli powiedziałaby, że nie, schowałbym je do torebki, a potem zdjął z niego odciski palców.
Gdybym dostała się do domu Osbornow, mogłabym znaleźć coś, na czym na pewno byłyby jej odciski palców. Mogłabym też sprawdzić, czy w księdze pamiątkowej Evy nie brakuje przypadkiem strony.
– Ale ja nie chcę, żebyś się w to mieszała! Widziałaś, jak zginęła Meredith! – powiedział ostro Jack. Szybko podniosłam wzrok. Stał tuż przede mną.
– Od razu widzę, kiedy coś knujesz, Lily. Robisz taką zawziętą minę i zaciskasz szczęki – dodał. – Co ci chodzi po głowie?
– Sprzątanie – odparłam. – Sprzątanie?
– Sprzątanie w domu Osbornow, a potem u Dilla Kingery'ego. Zastanowił się.
– To nie twoja sprawa – powiedział.
– Chcę, żebyśmy wyjechali stąd przed świętami. – Ja też – podkreślił.
– No to o co chodzi? – ucięłam dyskusję.
– Czyżbym właśnie zgodził się na coś, o czym nie wiem?
– Zgodziliśmy się, że chcemy to załatwić przed świętami. Jack rzucił mi ponure spojrzenie.
– Zabieram się stąd – burknął. – Zadzwonię. Nie rób nic, co naraziłoby cię na niebezpieczeństwo.
– Jedź ostrożnie – powiedziałam.
Cmoknął mnie oschle w policzek, obrzucił kolejnym podejrzliwym spojrzeniem i bez dalszych ceregieli wyszedł. Przez odsłonięte okno patrzyłam, jak zapina pasy i wycofuje samochód z podjazdu.
Kiedy tylko odjechał, poszłam do wdowca i zaproponowałam, że wysprzątam mu dom.