Emory ma tak delikatne rysy i jasną skórę, że zapuchnięte czerwone oczy upodabniały go do królika. Ledwo mnie rozpoznał. Był kompletnie zaabsorbowany swoim cierpieniem, zgryzota przeżarła go na wylot.
– Tak? W czym mogę pani pomóc? – zapytał. Jego głos wydobywał się z dna brzucha.
– Przyszłam posprzątać pański dom.
– Co takiego?
– Tym się zajmuję zawodowo i to mogę panu zaproponować w tym trudnym dla pana czasie. Nadal był zdumiony, a ja byłam niezadowolona z siebie i tym gorzej ukrywałam zniecierpliwienie.
– Moja siostra… – powiedział łamiącym się głosem. – Moja siostra przyjeżdża jutro.
– W takim razie trzeba wysprzątać dom na jej przybycie.
Wciąż wlepiał we mnie wielkie oczy. Wytrzymałam jego spojrzenie. Za nim na końcu ciemnego korytarza zobaczyłam, jak Eva wykrada się na palcach przez otwarte drzwi salonu. Wyglądała jak własny duch.
– Panna Lily! – odezwała się. – Dziękuję, że pani przyszła.
To zdanie jej ojciec najwyraźniej powtarzał odwiedzającym przez cały dzień; jej próba, żeby zachowywać się dorośle, sprawiła, że ścisnęło mi się serce. Poza tym zaczęłam się zastanawiać, co Eva robi w domu, miała przecież być u pastorostwa.
Emory w końcu odsunął się na bok i wpuścił mnie do środka, ale nadal wyglądał na nieprzekonanego. Spojrzałam na zegarek, żeby dać mu do zrozumienia, że szanuję swój czas, i to wyrwało go z letargu.
– To bardzo miłe z pani strony, panno… Bard – powiedział. – Czy jest coś, co powinniśmy…?
– Spodziewam się, że Eva pokaże mi, gdzie co jest.
Nie jestem specjalistką od terapii żałoby. Kompletnie nie znam się na dzieciach. Ale zawsze dobrze jest się czymś zająć.
– Tak byłoby najlepiej – powiedział półprzytomnie Emory. – A ja…
I poszedł sobie.
– A tak – odwrócił się przez ramię – Evo, bądź dobrą gospodynią. Dotrzymaj towarzystwa pannie Bard. Eva wyglądała na trochę rozżaloną, ale odpowiedziała grzecznie:
– Tak, tatusiu.
Ona i ja spojrzałyśmy na siebie uważnie.
– Gdzie jest Jane? – zapytałam.
– U państwa O'Shea. Ja też u nich byłam, ale tatuś powiedział, że muszę wracać do domu.
– Rozumiem. Gdzie jest kuchnia?
Usta małej rozciągnęły się w uśmiechu niedowierzania. Przecież każdy wie, gdzie jest kuchnia! Eva była jednak dobrze wychowaną dziewczynką i poprowadziła mnie na drugi koniec domu i w prawo.
– A rzeczy do sprzątania? – spytałam. Położyłam torebkę na kuchennym blacie, zdjęłam płaszcz i powiesiłam go na krześle.
Eva otworzyła szafkę w przyległej pralni. Zauważyłam, że kosz na brudną bieliznę jest pełny.
– Może lepiej pokaż mi najpierw dom?
I mała dziewczynka oprowadziła mnie po swoim domu. To był olbrzymi, dosyć stary dom, z wysokimi sufitami i ciemnymi dębowymi podłogami, które wymagały sporo pracy. Zauważyłam kratkę wentylacyjną od grzejnika kanałowego. Tego typu ogrzewania nie widziałam już od lat. W salonie, jedynym pokoju o przeznaczeniu ogólno rodzinnym, stała choinka udekorowana symbolami religijnymi. Sofa, ława i komplet krzeseł były wykonane z drewna klonowego, a siedzenia obite stonowanym brązowym materiałem w szkocką kratę. Schludnie i paskudnie.
Emory półleżał na krześle, oplatając ręką kubek zimnej kawy. Wiedziałam, że jest zimna, bo wewnątrz kubka zrobiła się ciemna obwódka. Już kiedy zaczął ją pić, była dobrze odstana. W ogóle nie zwrócił uwagi, że przeszłyśmy przez pokój. Zaczęłam się zastanawiać, czy będę go musiała odkurzyć jak mebel.
Sypialnia Osbornów była czysta, chociaż meble wymagały przetarcia z kurzu. Pokój Evy… cóż, łóżko było akurat pościelone, ale podłogę zaścielały lalki Barbie i kolorowanki. Pokój dziecinny wyglądał najporządniej, bo maleństwo nie umie jeszcze chodzić. Kubeł na brudne pieluchy wymagał opróżnienia. Łazienkę należało gruntownie posprzątać. W kuchni nie było tak źle.
– Gdzie znajdę czystą pościel? – zapytałam.
– Pościel mamy jest tam – Eva wskazała mi bieliźniarkę stojącą w sypialni rodziców.
Zdjęłam pościel z małżeńskiego łóżka; brudną zaniosłam do pralni i wstawiłam pranie. Wróciłam do sypialni i otworzyłam bieliźniarkę.
– Tam jest taboret mamy – powiedziała uczynnie Eva. – Zawsze go używa, kiedy sięga po rzeczy z najwyższej półki.
Byłam co najmniej piętnaście centymetrów wyższa od Meredith Osborn i z łatwością poradziłabym sobie bez stołka. Ale jeśli chciałam zobaczyć, co jest za pościelami, taboret mógł się okazać bardzo przydatny.
Weszłam na stołek, zdjęłam pościel i błyskawicznie objęłam wzrokiem zgromadzone z tylu przedmioty. Zapasowy koc, karton z napisem: „Pasta do butów”, tanie metalowe pudło na akta i ważne dokumenty. Nagle pod stosem torebek zauważyłam pudełko z napisem „Eva”. Rzuciłam czystą pościel na łóżko i wysłałam Eve po ściereczkę do wycierania kurzu i środek do pielęgnacji mebli.
Zdjęłam pudełko z półki i otworzyłam je. Musiałam zacisnąć zęby, żeby się zmusić do przejrzenia jego zawartości. Przepełniało mnie poczucie, że naruszam prywatność Meredith.
W pudełku były wyblakłe ze starości kartki z powinszowaniami, jakie rodzina i przyjaciele przysyłają świeżo upieczonym rodzicom. Szybko je przerzuciłam. Nic się za nimi nie kryło. Znajdowały się tam też malutka grzechotka i pajacyk. Pajacyk był uszyty z miękkiej dzianiny, żółtej w zielone żyrafki, miał standardowe zapięcie w kroku i długie rękawy. Był bardzo starannie poskładany. Może w tym pajacyku Eva przyjechała ze szpitala do domu? Nie, Eva urodziła się przecież w domu, przypomniałam sobie. W takim razie było to zapewne ulubione ubranko Meredith. Moja matka też ma jeszcze niektóre ubranka moje i Vareny, trzyma je na strychu.
Zamknęłam pudełko i odłożyłam na miejsce. Zanim Eva wróciła do sypialni, łóżko było już gładko przykryte kwiecistą narzutą, a w jego nogach leżał poskładany koc.
Razem zabrałyśmy się do ścierania kurzu. Eva naturalnie nie była najbardziej skrupulatną pomocnicą, zważywszy, że miała osiem lat i właśnie straciła matkę. Jeśli chodzi o sprzątanie, jestem bardzo wymagająca i nie przywykłam do współpracy, ale jakoś sobie poradziłam.
Opadły mnie wątpliwości, czy Eva powinna brać udział w sprzątaniu rzeczy swojej matki, ale zachowywała się przy tym tak rzeczowo, że zaczęłam się zastanawiać, czy mała zdała już sobie sprawę, że Meredith nigdy nie wróci.
Podczas sprzątania sypialni dołożyłam starań, żeby zajrzeć we wszystkie zakamarki. Nie posunęłam się do przepatrywania szuflad w komodzie i nocnych stolikach, ale wściubiłam nos wszędzie, gdzie tylko było można: pod łóżko, w kąty szafy, za i pod niemal wszystkie meble. Później, kiedy zaczęłam odkładać na miejsce wyprane i wysuszone rzeczy, zajrzałam także do szuflad. Na pierwszy rzut oka nic specjalnego.
Jedna szuflada małego biurka ustawionego w kącie była pełna rachunków za wizyty lekarskie i recept związanych z przebiegiem ciąży Meredith. Sądząc po nich, była to bardzo trudna ciąża. Miałam nadzieję, że pracownicy salonu meblowego są objęci korzystnym ubezpieczeniem grupowym.
– Potrząśnij pojemnikiem – przypomniałam Evie i mała potrząsnęła żółtym pojemnikiem sprayu do mebli. – A teraz spryskaj.
Eva ostrożnie skierowała chmurę środka do pielęgnacji mebli na blat pustego biurka. Starannie wytarłam go ścierką, a potem ustawiłam na nim z powrotem stojak na korespondencję, kubek pełen długopisów i ołówków oraz pudełko ze znaczkami pocztowymi i etykietami z adresem nadawcy. Kiedy Eva przeprosiła mnie, mówiąc, że musi iść do łazienki, zgrzytając zębami, zrobiłam coś, co przejmowało mnie wstrętem: podniosłam szczotkę do włosów należącą do Meredith Osborn, na której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowały się jej odciski palców, zawinęłam ją w niepotrzebny plastikowy worek, poszłam do kuchni i wsunęłam ją do swojej torebki.
Gdy Eva wróciła z łazienki, byłam już z powrotem w sypialni Osbornów i starannie uklepywałam brzegi stosu papierzysk.
– To rachunki mamy – powiedziała mała z powagą. – Zawsze płacimy nasze rachunki.
– Naturalnie.
Pozbierałam środki do czyszczenia oraz szmatki i część z nich wręczyłam Evie.
– Gotowe.
Kiedy zabrałyśmy się do sprzątania pokoju Evy, zauważyłam, że mała zaczęła się nudzić; urok nowości, jakim było pomaganie mi, już przyblakł.
– Co było wczoraj na kolację? – zapytałam od niechcenia.
– Wczoraj byliśmy w restauracji – odpowiedziała. – I dostałam shake'a. Jane spała przez cały czas. Było super.
– Tata was zabrał – zauważyłam.
– Tak, chciał, żeby mama trochę sobie odpoczęła – powiedziała Eva z aprobatą.
Ale pamięć o tym, jak zakończył się ten wieczór, zaraz uderzyła ją jak obuchem i zobaczyłam, że jej mile wspomnienie o shake'u natychmiast się ulatnia. Nie mogłam jej wypytywać o wczorajszy wieczór.
– A może pokażesz mi swoją ostatnią szkolną księgę pamiątkową i opowiesz mi o swoich koleżankach? – zaproponowałam.
Wyjęłam czystą pościel z jej szafy i zaczęłam zmieniać tę na jej łóżku.
– Pewnie! – zawołała entuzjastycznie Eva. Zabrała się do przeszukiwania niskiej biblioteczki, wypełnionej książkami dla dzieci i rozmaitymi bibelotami. Nie panował tam szczególny porządek, więc nie zdziwiłam się, kiedy mi powiedziała, że nie może jej znaleźć. Zamiast tego przyniosła księgę pamiątkową sprzed dwóch lat i doskonale się bawiła, wymieniając mi imiona wszystkich dzieci uwiecznionych na wszystkich zdjęciach. Musiałam tylko się uśmiechać, kiwać głową i od czasu do czasu zapytać: „Naprawdę?” Najswobodniej, jak tylko potrafiłam, sama przejrzałam zawartość biblioteczki. Księgi pamiątkowej z ubiegłego roku nie było.
Oglądanie zdjęć koleżanek i kolegów wyraźnie Eve uspokoiło.
– Byłaś ostatnio u lekarza? – zapytałam ją mimochodem.
– A czemu pani pyta? – spytała.
Zwątpiłam. Nie przyszło mi do głowy, że dziecko może mnie zapytać, dlaczego chcę coś wiedzieć.
– Jestem ciekawa, do którego lekarza chodzisz.
– Do doktora LeMaya. – Zamyśliła się nad własną odpowiedzią. Jej brązowe oczy zrobiły się jeszcze większe. – On też nie żyje – dodała ze znużeniem, jakby wszyscy wokół niej umierali. Nic dziwnego, że tak myślała.
Nie wiedziałam, jak w naturalny i bezbolesny sposób przepytywać ją dalej, po prostu nie mogłam przysparzać małej zmartwień. Ku mojemu zaskoczeniu Eva sama pociągnęła temat:
– Poszła ze mną mama.
– Naprawdę? – starałam się, żeby mój głos brzmiał możliwie obojętnie.
– Tak. Lubiła pana doktora i pannę Binnie też. Pokiwałam głową, podniosłam stos książeczek do kolorowania i nadałam mu kształt zgrabnego równoległoboku.
– Bolało, ale szybko było po wszystkim – powiedziała, ewidentnie powtarzając słowa kogoś dorosłego.
– Ale po czym? – zapytałam.
– Pobierali mi krew – wyjaśniła Eva z ważną miną.
– Ojej.
– Tak, bolało. Ale tak to już jest, niektóre rzeczy bolą i trzeba to wytrzymać. – Dziewczynka pokiwała filozoficznie głową, jakby miała kilkadziesiąt lat więcej.
Przytaknęłam. Solidna porcja stoicyzmu jak na trzecioklasistkę.
– Chudłam i mama myślała, że może coś jest ze mną nie tak – dodała. – I było?
– Nie wiem. – Spuściła wzrok i popatrzyła na swoje nogi. – Nie powiedziała mi.
Kiwnęłam głową, jakby to było całkiem normalne. Ale wyznania Evy zmartwiły mnie, i to bardzo. A jeśli z małą naprawdę jest coś nie tak? Jej ojciec na pewno o tym wie, o wizycie u lekarza i badaniach krwi też? A jeśli Eva ma anemię albo jeszcze poważniejszą chorobę?
Moim zdaniem Eva wyglądała raczej zdrowo, ale przyznaję, że nie mam wystarczających kompetencji, żeby wyrokować o takich sprawach. Fakt, była chuda i blada, ale nie na tyle, żeby się nie mieściła w granicach normy. Jej włosy lśniły, a zęby wyglądały na zdrowe i wyczyszczone, pachniała ładnie, stała tak, jakby nic jej nie dolegało, i nie uciekała mi wzrokiem – gdyby nie spełniała któregokolwiek z tych warunków, należałoby się martwić, ale skoro je spełniała, nie było chyba powodów do niepokoju. W takim razie dlaczego nie byłam spokojna?
Przeniosłyśmy się do dziecinnego pokoju; Eva nie odstępowała mnie na krok. Od czasu do czasu rozlegał się dzwonek do drzwi i słyszałam, jak Emory ciężkim krokiem idzie otworzyć. Odwiedzający nie zostawali długo. W konfrontacji z czarną rozpaczą Emory'ego trudno było stać i go zagadywać.
Po wysprzątaniu pokoju Jane i łazienki weszłam do kuchni i odkryłam, że ilość jedzenia przyrasta szybciej, niż Emory jest w stanie je magazynować. Stał na środku kuchni z plastikową miską w rękach;
miska była owinięta w różową folię do żywności, która w Bartley jest hitem. Otworzyłam lodówkę i oceniłam sytuację.
– Hmmm – mruknęłam.
Zaczęłam opróżniać półki. Emory odstawił miskę i włączył się do pomocy. Wszystkie niedojedzone resztki powędrowały do kosza, a naczynia, w których były, do zlewu. Przetarłam najniższą półkę, na którą coś się wylało.
– Zrobił pan listę? – zapytałam Emory'ego. Wyglądał, jakby się przebudził ze swojego transu.
– Listę? – powtórzył, jakby słyszał to słowo pierwszy raz w życiu.
– Musi pan zrobić listę darczyńców i zapisać, co kto przynosi i w jakim naczyniu. Ma pan pod ręką kawałek papieru?
Ta jego siostra powinna przyjechać jak najszybciej.
– Tatusiu, ja mam kartki w pokoju! – zawołała Eva i pobiegła po nie.
– Zdaje się, że o tym myślałem, ale zapomniałem – powiedział Emory.
Zamrugał czerwonymi oczami i chyba trochę otrzeźwiał. Kiedy Eva nadbiegła z plikiem kartek, przytulił ją. Wierciła się w jego uścisku.
– Musimy zrobić listę! – Spojrzała na niego surowo. Pomyślałam, że w ciągu tego dnia pewnie wyściskano ją już i wygłaskano do tego stopnia, że wystarczyłoby jej do końca życia. Albo nawet dwóch.
Listę zaczęła sporządzać osobiście, stawiając na kartce charakterystyczne koślawe litery. Powiedziałam jej, jak się do tego zabrać, i Eva usiadła na stołeczku przy kuchennym blacie, pracowicie zapisując danie w jednej kolumnie, nazwisko ofiarodawcy w drugiej, i dodając gwiazdkę, jeśli trzeba mu było oddać naczynie.
Pobudzony do działania naszym przykładem Emory zaczął dzwonić z kuchennego telefonu. Z podsłuchanych strzępków rozmów wywnioskowałam, że telefonował na policję, żeby się zapytać, czy wiedzą, kiedy ciało Meredith zostanie przywiezione z autopsji w Little Rock, wybierał muzykę, która zabrzmi na ceremonii pogrzebowej, sprawdzał, co się dzieje w pracy, próbując jakoś żyć dalej. Zaczął też robić własną listę, pisząc mikroskopijnymi, nieczytelnymi literkami. Była to lista rzeczy do załatwienia przed pogrzebem, wyjaśnił mi swoim cichym głosem. Ucieszyłam się, że się otrząsnął z tego odrętwienia.
Robiło się coraz później, więc przyspieszyłam tempo prac. Szybko zamiotłam i przemyłam podłogę oraz przetarłam kuchenny blat. Wybrałam kilka dań na kolację dla Evy i Emory'ego i zostawiłam je na wierzchu wraz z instrukcjami, jak je podgrzać. Emory nadal rozmawiał przez telefon, więc po prostu wyszłam z kuchni, a Eva poszła w ślad za mną. Włożyłam płaszcz i przewiesiłam torebkę przez ramię.
– Wróci pani jeszcze? – zapytała Eva. – Pani wie, jak i co trzeba zrobić.
Popatrzyłam na nią. Oszukałam tę małą i jej ojca, nadużyłam ich zaufania. Podziw Evy sprawił mi przykrość.
– Jutro nie mogę – powiedziałam najdelikatniej jak umiałam. – Pojutrze Varena wychodzi za mąż i mam mnóstwo rzeczy do załatwienia. Ale postaram się jeszcze kiedyś cię odwiedzić.
– Dobrze.
Zniosła to po żołniersku. Uświadomiłam sobie, że to cecha charakterystyczna małej Evy Osborn.
– Bardzo dziękuję za dzisiejszą pomoc – powiedziała Eva, kilkakrotnie przełknąwszy głośno ślinę. Urodzona pani domu.
– Uznałam, że sprzątanie będzie miało większy sens niż przynoszenie jedzenia.
– I miała pani rację – oświadczyła trzeźwo Eva. – W domu jest od razu o wiele milej.
– Do zobaczenia – powiedziałam i schyliłam się, żeby ją uściskać. Czułam się niezręcznie. – Dbaj o siebie.
Co za idiotyczny tekst skierowany do dziecka, zwymyślałam się w duchu. Ale nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć.
Emory stał przy drzwiach. Miałam ochotę warknąć. Prawie mi się udało wymknąć bez pożegnania.
– Nie wiem, jak mam pani dziękować – powiedział ze szczerością, która była mi niemiła i niewygodna. – To nic takiego.
– Ależ nie, wręcz przeciwnie – upierał się. – To dla nas bardzo wiele znaczy. Znowu zbierało mu się na płacz. Do diabła.
– Do widzenia – pożegnałam się stanowczo i wyszłam.
Zerknąwszy ponownie na zegarek w drodze do samochodu, uświadomiłam sobie, że nie ma sposobu, żeby uniknąć tłumaczenia rodzicom, gdzie tak długo byłam i co robiłam.
Moje poczucie winy spotęgował fakt, że rodzice uznali, iż pomagając Emory'emu Osbornowi w godzinie żałoby, postąpiłam prawdziwie po chrześcijańsku. Musiałam im pozwolić dobrze o mnie myśleć, chociaż wcale na to nie zasługiwałam.
Sama próbowałam się trochę rozgrzeszyć. Ostatecznie, jeśli spojrzeć na efekty, Osbornowie mieli teraz czysty dom, w którym można było podejmować gości. A ja miałam negatywny raport dla Jacka. Nie odkryłam nic godnego uwagi, może z wyjątkiem wizyty Evy u doktora. No i ukradłam szczotkę.
Kiedy Varena wychynęła ze swojego pokoju, zapłakana prawie tak samo jak Emory, przystąpiłam do realizacji drugiej części planu.
– Jestem w nastroju do sprzątania – powiedziałam jej. – Może chciałabyś, żebym wysprzątała dom Dilla, tak żeby błyszczał na wasze pierwsze wspólne święta?
Varena i Diii wybierali się w podróż poślubną dopiero po świętach, a Boże Narodzenie chcieli spędzić w domu z Anną.
Ponieważ moim celem było zaoszczędzenie Varenie cierpienia, nie czułam się aż tak winna jak wtedy, kiedy proponowałam sprzątanie domu Emory'emu. A jednak w ustach miałam kwaśny posmak, który zinterpretowałam jako objaw wstrętu do samej siebie.
– Dzięki! – powiedziała Varena z wyraźnym zaskoczeniem w głosie. – Miałabym duży kłopot z głowy. Mówisz poważnie?
– Przecież wiesz, że ja zawsze muszę mieć coś do roboty – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– Niech ci Bóg wynagrodzi – odparła Varena ze współczuciem i uściskała mnie.
Niepożądane współczucie mojej siostry jakimś sposobem utwierdziło mnie w postanowieniu.
Rozległ się dzwonek do drzwi – znajomi rodziców właśnie wrócili z wycieczki do Pigeon Forge, dokąd pojechali, żeby zobaczyć świąteczne dekoracje. Mieli mnóstwo do opowiadania i przywieźli prezent dla Dilla i Vareny. Przywitałam się jak należy, po czym bez problemów wyślizgnęłam się do swojego pokoju. Wzięłam gorący prysznic i czekałam na telefon od Jacka.
Nie zadzwonił. Tego wieczoru telefon w domu się urywał – dzwonili przyjaciele, żeby zapytać o szczegóły związane ze ślubem, Diii pytał o Varenę, banki proponowały nowe karty kredytowe moim rodzicom, a członkowie kongregacji próbowali zorganizować kolację dla rodziny Osbornów, która miała się zjechać na pogrzeb Meredith.
Ale Jack się nie odezwał.
Coś nie dawało mi spokoju i o ósmej zapragnęłam rzucić okiem na zdjęcia Summer Dawn. Chciałam zadać Jackowi kilka pytań. Chciałam też przejrzeć jego teczkę. To pomogłoby mi się zbliżyć do odpowiedzi na pytanie, co mnie właściwie tak niepokoi.
O ósmej trzydzieści zadzwoniłam do Chandlera McAdoo.
– Wybierzmy się na przejażdżkę – zaproponowałam.
Chandler wjechał na podjazd moich rodziców własnym jeepem. Był ubrany w grubą flanelową koszulę w czerwono-białą kratę, wojskową kurtkę moro, dżinsy i buty Nike.
Moja matka otworzyła mu drzwi, zanim zdążyłam ją uprzedzić.
– Chandler! – powiedziała z lekkim zdziwieniem. – Chciałeś nam zadać kilka pytań w związku z wczorajszym dniem?
– Nie, proszę pani. Przyjechałem po Lily – na głowie miał czapkę z logo Arkansas Travellers, której daszek się przekrzywił, kiedy Chandler skinął mi na powitanie.
Włożyłam kurtkę.
– Zupełnie jak za dawnych czasów – uśmiechnęła się moja matka.
– Na razie, mamo – powiedziałam, zapinając starą czerwoną wiatrówkę.
– Do zobaczenia, skarbie. Bawcie się dobrze. Jeep mi się spodobał. Chandler utrzymywał w nim idealny porządek, co potrafiłam docenić. Po całym samochodzie Jacka zwykle fruwają papierzyska.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Chandler.
– Na wyprawę do Franke's Pond jest za zimno, a poza tym jesteśmy już za starzy. Może Heart of Delta?
– Strzał w dziesiątkę – powiedział.
Zanim rozsiedlismy się w jednym z boksów taniej rodzinnej knajpy, w której byliśmy częstymi gośćmi za czasów szkoły średniej, Chandler zdołał mi już sporo opowiedzieć o swoich dwóch próbach małżeńskich, synku, z którego był bardzo dumny (urodzonym ze związku z Cindy, żoną numer dwa), i swojej aktualnej kobiecie – Tootsie Monahan, najmniej przeze mnie lubianej druhnie Vareny.
Kiedy przeczytaliśmy menu – które wyglądało do złudzenia tak samo jak wtedy, kiedy miałam szesnaście lat, z wyjątkiem cen – i złożyliśmy zamówienie u kelnerki (hamburger ze wszystkimi dodatkami i frytki dla Chandlera oraz karmelowy shake dla mnie), Chandler rzucił mi baczne, konkretne spojrzenie.
– O co właściwie chodzi temu facetowi, z którym teraz jesteś? – Jackowi.
– Wiem, jak ma na imię, do cholery. Czego on tu szuka?
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Wzięłam głęboki oddech.
– Próbuje odnaleźć… – Urwałam.
Jak mogłam zrobić coś takiego? Gdzie się podziała moja lojalność?
Chandler zrobił okrągły gest ręką, próbując mnie nakłonić do mówienia.
Sam z sympatii do mnie powiedział już Jackowi kilka rzeczy. Ale podjęcie wysiłku otwarcia ust i wyjaśnienia mu, na czym polega dochodzenie Jacka, graniczyło z niemożliwością. Na moment zamknęłam oczy i zrobiłam głęboki wdech.
– …zaginioną osobę – dokończyłam. Przyjął tę informację.
– No dobra, mów. Zawahałam się.
– Nie mogę.
– Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Lily? Twarz Chandlera wyglądała o wiele starzej. Jezu. Nienawidziłam tego.
– Powiedz mi, co się działo, kiedy zginęła Meredith Osborn. Nie wiem, czy to ma jakiś związek z dochodzeniem Jacka, Chandler, naprawdę. Byłam wtedy w domu obok, raptem kilka metrów od niej, a jeśli się na czymś w ogóle znam, to na tym, jak się bronić. – Nie wiedziałam, jak głęboko to we mnie siedziało, dopóki nie wypowiedziałam tego na głos. – I nie miałam okazji ruszyć palcem, żeby jej pomóc. Po prostu powiedz mi, co się wydarzyło tamtego wieczoru.
Tyle mógł zrobić, nie naruszając prawa, pomyślałam.
– Co się wydarzyło tamtego wieczoru. Jak zginęła Meredith – Chandler najwidoczniej zbierał myśli.
Jego wzrok przykuła solniczka, w której ziarna ryżu wydawały się żółte w porównaniu ze śnieżną bielą soli.
Nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech, dopóki Chandler nie zaczął mówić. Małe dłonie splótł przed sobą, a jego twarz przybrała lekko srogi, poważny wyraz, który, jak się domyśliłam, był częścią jego zawodowego image'u.
– Na tyle, na ile mogę to stwierdzić na podstawie oględzin, pani Osborn zmarła w wyniku wielokrotnych ran kłutych klatki piersiowej – zaczął. – Napastnik uderzył ją także w twarz, może po to, żeby ją przewrócić na ziemię, co ułatwiło zadawanie ciosów. Napadnięto ją w ogrodzie na tyłach domu. Całe zajście trwało zaledwie minutę lub dwie. Została bardzo poważnie ranna i nie była w stanie ruszyć się dalej niż o metr. Poza tym temperatura spadła poniżej zera, a ona nie miała na sobie żadnego okrycia.
– Ale przesunęła się o ten metr. – Tak.
– W stronę domku Vareny. – Tak.
Poczułam, jak usta zaciskają mi się w wąską kreskę, a oczy zwężają. Mój przyjaciel Marshall nazwał kiedyś tę minę „twarzą mścicielki”.
– Co to był za nóż?
– Najprawdopodobniej zwykły kuchenny, o jednym ostrzu, ale musimy poczekać na wyniki sekcji, żeby mieć pewność.
– Weszliście do domu Osbornów?
– Oczywiście. Musieliśmy sprawdzić, czy zabójca się tam nie ukrył. Tylne drzwi były otwarte.
– To znaczy, że morderca narobił hałasu albo wywołał Meredith do ogrodu…? Wzruszył ramionami.
– Zapewne coś w tym rodzaju. Nie była przestraszona. Gdyby się bała, zostałaby w domu i zamknęła tylne drzwi na klucz. Mogła też wezwać nas. Telefon działał, sprawdziłem. Ale zamiast tego wyszła do ogrodu.
Żadne z nas nie wypowiedziało na głos oczywistego wniosku, że Meredith zobaczyła tam kogoś, kogo znała i komu ufała.
– O której Emory wyjechał z domu?
– Około siódmej. Zabrał dziewczynki. Chciał dać żonie trochę czasu dla siebie, jak powiedział. Przeszła bardzo trudny poród, nie wróciła jeszcze do pełni sił i tak dalej.
Zmarszczyłam brwi.
– Kelnerka potwierdza, że Emory przyjechał do restauracji mniej więcej pięć po siódmej. Zanim on i Eva zjedli, minęło czterdzieści pięć minut, potem obudziła się malutka i Emory dał jej butelkę, potem czekał, aż jej się odbiło, i tak dalej. Kiedy w końcu wyszli z restauracji, było może kwadrans po ósmej. Podjechali do Kmarta, gdzie Emory miał do zrobienia drobne zakupy; kupili jakieś witaminy i inne głupoty… Zrobiła się ósma pięćdziesiąt, może dziewiąta, jakoś tak.
– I wtedy wrócił do domu.
– I wtedy wrócił do domu – potwierdził Chandler. – Był naprawdę zdruzgotany. Zbladł jak prześcieradło.
– Dom przeszukaliście już wcześniej.
– Tak, musieliśmy to zrobić. Nie znaleźliśmy żadnych dowodów, że był w nim ktokolwiek poza członkami rodziny. Niczego w najmniejszym stopniu podejrzanego. Żadnego włamania, żadnych gróźb nagranych na automatycznej sekretarce, żadnych śladów walki… Nic, zupełnie nic.
– Chandler… – Zawahałam się. Ale nie było innego sposobu, żeby się dowiedzieć. – Przeszukaliście jego samochód?
Chandler poruszył się na krześle.
– Nie. Sądzisz, że powinniśmy byli to zrobić?
– Zapytałeś Eve, czy tata nie cofnął się po coś do domu?
– Bardzo się starałem. Musiałem naprawdę uważać na słowa, bo nie chciałem, żeby pomyślała, że podejrzewamy jej ojca. Ona ma dopiero osiem lat!
Chandler obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem, tak jakby to była moja wina.
– I co odpowiedziała? – zapytałam bardzo spokojnie i cicho.
– Powiedziała, że pojechali do restauracji. Kropka. A potem do Kmarta. Kropka. Pokiwałam głową i odwróciłam oczy.
– Gdzie był wtedy Jess O'Shea? – zapytałam. Mimo że patrzyłam w drugą stronę, na podrapaną ladę z laminatu, czułam, że Chandler piorunuje mnie wzrokiem.
– Dave zapytał Emory'ego, do jakiego kościoła należy, i kiedy ten odpowiedział, że do prezbiteriańskiego, zadzwoniliśmy po Jessa – powiedział wolno Chandler. – Lou powiedziała nam, że jest w swoim gabinecie i rozmawia z jednym z parafian.
– Zadzwoniliście tam? – Tak.
– Odebrał?
– Tak. Ale powiedział, że nie może przyjechać natychmiast.
Zaczęłam się zastanawiać, czy Jess w ogóle przyjechał tego wieczoru do domu Osbornów. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy scena, jaka rozegrała się dzisiaj pomiędzy nim a Emorym, zrobiła na mnie wrażenie pierwszego spotkania po tragedii czy kontynuacji rozmowy z poprzedniego dnia. Byłam tak zakłopotana całą sytuacją, że starałam się nie słuchać tego, co mówili.
– Podał jakiś powód?
– Założyłem, że musi najpierw skończyć rozmowę z tym, kto do niego przyszedł.
A więc stanęło na tym, że Jess jest poza domem, a policja nie zapytała go, co właściwie robi. W zasadzie nie widziała żadnych powodów, żeby o to pytać.
Varena powiedziała mi, że Diii zamierzał spędzić tamten wieczór w domu z Anną. Uznałam, że Diii nie jest ojcem, który zostawiłby Annę samą, ale mógł to przecież jakoś załatwić. Zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym o to zapytać, nie wzbudzając podejrzeń Vareny.
– Lily, jeśli czyjeś bezpieczeństwo jest zagrożone albo jeśli podejrzewasz, kto mógł zabić tę nieszczęsną kobietę, prawo zobowiązuje cię, żebyś mi to powiedziała. Względy moralne również.
Spojrzałam w okrągłe brązowe oczy Chandlera. Znałam tego mężczyznę przez całe życie, przyjaźniliśmy się – z przerwami – od bardzo dawna. Kiedy wróciłam do Bartley w spektakularnej roli ofiary uwielbianej przez media, Chandler często mnie odwiedzał. Właśnie rozszedł się z pierwszą żoną; wychodziliśmy razem coś zjeść, jeździliśmy na wycieczki, spędzaliśmy razem sporo czasu, który pozwalał mi odetchnąć od mojej rodziny i jej miłości, która mnie już dusiła.
W tym czasie, siedem lat temu, przydarzył się nam także straszliwie żenujący wieczór w wielkim pikapie, którym Chandler wówczas jeździł. Ale byłam pewna, że oboje bardzo się staraliśmy o tym zapomnieć.
– Nie jestem w stanie ci powiedzieć, kto jest w niebezpieczeństwie – powiedziałam ostrożnie. – I nie wiem, kto zabił Meredith.
Była to szczera prawda.
– Powinnaś mi powiedzieć wszystko, co wiesz – oświadczył Chandler. Mówił niskim, stanowczym głosem, przerażającym jak dźwięk wydawany przez grzechotnika.
Moje ręce, które dotąd leżały na szaroróżowym blacie stolika z laminatu, zacisnęły się w pięści. Moje pięty wparły się w drewnianą podłogę boksu, dając mi solidną podstawę do dalszych działań. Przez twarz Chandlera przemknął wyraz zaskoczenia; odchylił się do tyłu, dalej ode mnie.
– O co ci chodzi? – zapytał szorstko i nie spuszczając ze mnie wzroku, odsunął na bok pusty talerz, oczyszczając sobie przedpole.
Tym razem zależało mi, żeby się wytłumaczyć. Ale nie potrafiłam. Wzięłam kilka głębokich wdechów i próbowałam się uspokoić.
– Ty go kochasz – powiedział.
Zaczęłam przecząco kręcić głową. Ale powiedziałam: – Tak.
– I to jest właśnie ten.
Zrobiłam nieznaczny, nerwowy, przytakujący ruch.
– I jemu nie… i on umie poradzić sobie… z tym, co cię spotkało?
– Blizny mu nie przeszkadzają – odparłam głosem tak naturalnym i gładkim jak zmiana scenerii we śnie.
Chandler się zaczerwienił. Odwrócił oczy i wbił je we wzorek na blacie.
– Daj spokój – powiedziałam do niego niewiele głośniej niż szeptem.
– Czy on… czy on wie, jakim jest szczęściarzem? – zapytał Chandler, nie mając pomysłu, jak inaczej mógłby zapytać, czy Jack także mnie kocha.
– Nie wiem.
– Lily, jeśli chcesz, żebym poważnie porozmawiał z tym kolesiem, wystarczy, że powiesz słowo.
Mówił poważnie. Spojrzałam na Chandlera zupełnie inaczej. Ten mężczyzna był gotów bez zastanowienia przeprowadzić tak upokarzającą rozmowę.
– I zmusisz go do tego, żeby ukląkł na jedno kolano i przysiągł, że już nigdy nie spojrzy na inną? – Uśmiechnęłam się lekko, nie mogłam się powstrzymać.
– Żebyś, kurde, wiedziała.
I to także powiedział poważnie.
– Jesteś wielki – powiedziałam. Cała agresja wyciekła ze mnie jak z przekłutego balonu. – Rozmawiałeś już z Jackiem, prawda?
– Jest byłym gliniarzem i bez względu na to, w jaki sposób zakończył karierę – Chandler mimowolnie się zarumienił, bo Jack nie odszedł ze służby w policji w Memphis w szczególnie zaszczytnych okolicznościach – Jack Leeds był dobrym detektywem i doprowadził do kilku ważnych zatrzymań. Zadzwoniłem do Memphis i pogadałem z moim kumplem z tamtejszej policji, jak tylko zdałem sobie sprawę, z kim mam do czynienia.
To ciekawe. Chandler wiedział, że Jack jest w mieście, prawdopodobnie jeszcze zanim ja się o tym dowiedziałam – i zdążył go nawet sprawdzić.
– Szczerze mówiąc, jedyną rzeczą, jaką mój kumpel miał mu do zarzucenia, było to, że Jack prowadza się teraz z jakąś sprzątaczką spod ciemnej gwiazdy powiedział Chandler i wyszczerzył się w uśmiechu.
Odwzajemniłam ten uśmiech. Całe napięcie między nami znikło i znów byliśmy parą starych przyjaciół. Chandler bez pytania zapłacił za mojego shake'a i swój posiłek, a ja wyszłam z boksu i wrzuciłam na siebie kurtkę.
Odwiózł mnie do domu i pocałował w policzek na pożegnanie. Nie wspomnieliśmy już ani słowem o Meredith Osborn, doktorze LeMayu ani Jacku. Wiedziałam, że Chandler odpuścił tylko dlatego, że w pewnym sensie był mi to winien: ostatni wieczór, który przed laty spędziliśmy razem, okazał się koszmarnym przeżyciem dla nas obojga. Zresztą niezależnie od przyczyny, byłam mu wdzięczna. Wiedziałam jednak, że gdyby Chandler podejrzewał, iż wiem coś, co mogłoby się przyczynić do wyjaśnienia sprawy morderstw popełnionych w mieście, którego mieszkańców zobowiązał się chronić, na pewno by się ze mną nie cackał.
Byliśmy wprawdzie starymi przyjaciółmi, ale każde z nas miało swoje dorosłe zobowiązania.
Jack nie zadzwonił.
Tej nocy leżałam bezsennie, z rękoma ułożonymi sztywno wzdłuż ciała, i patrzyłam na paski księżycowego światła przecinające sufit w moim dawnym pokoju. To była kwintesencja wszystkich bezsennych nocy z ostatnich siedmiu lat, ale spędzałam ją w domu moich rodziców i nie mogłam sięgnąć po wypróbowane sposoby poszukiwania ucieczki i ulgi. W końcu wstałam, usiadłam na wyściełanym krzesełku w kącie pokoju i zapaliłam lampę.
Skończyłam czytać zabraną z domu biografię. Na szczęście w przewidywaniu, że taka noc może mi się przytrafić, z domku Vareny pożyczyłam sobie dwie książki – chociaż jeślibym miała większy wybór, tych bym na pewno nie wybrała. Pierwsza była poradnikiem, jak radzić sobie z dziećmi męża z poprzedniego związku, a druga – romansem historycznym. Na okładce romansu widniała postać mężczyzny o zdumiewającej budowie fizycznej. Patrzyłam na jego obnażoną, bezwłosą, niewiarygodnie umięśnioną pierś i wątpiłam, czy nawet mój sensei mógłby się szczycić porównywalną muskulaturą. Uznałam za mało prawdopodobne, żeby rozsądny, szykujący się do bitwy mężczyzna włożył do tego stopnia rozchełstaną i krępującą ruchy koszulę, a jeszcze głupsze wydało mi się to, że siedząc na koniu, pochylał się ku swej wybrance, która usiłowała go objąć. Oceniłam jego wagę, kąt pochylenia górnej połowy ciała i siłę, z jaką kobieta przyciągała go ku sobie. Uwzględniłam porywisty wiatr, który rozwiewał jej długie włosy, i doszłam do wniosku, że lord Robert Dumaury lada moment wyląduje u stóp Phillipetty Dunmore ze zwichniętym barkiem. I to tylko pod warunkiem, że będzie miał szczęście. Pokręciłam głową.
W tej sytuacji zaczęłam brnąć przez poradnik i dowiedziałam się więcej o tym, jak się odnaleźć w nowej roli matki dorastającego cudzego dziecka, niż kiedykolwiek chciałam się dowiedzieć. Poradnik był w miękkiej okładce i nosił wyraźne ślady wielokrotnej lektury. Miałam nadzieję, że przyda się Varenie bardziej niż perypetie panny Phillipetty z lordem Klatą.
Oddałabym wszystko za kawał interesującej biografii.
Zdążyłam doczytać książkę do połowy, zanim zapadłam w sen. Kiedy o siódmej rano obudziły mnie odgłosy porannej krzątaniny, wciąż siedziałam na krześle przy zapalonej lampie.
Byłam wykończona, niemalże nie miałam siły ruszyć się z miejsca.
Zrobiłam kilka pompek i próbowałam wykonać serię unoszeń nóg, ale moje mięśnie były słabe i zwiotczałe, tak jakbym dochodziła do siebie po poważnej operacji. Wolno ubrałam się w dres. Przedpołudnie miałam poświęcić na sprzątanie domu Dilla, lecz zamiast ruszyć raźno do łazienki, usiadłam z powrotem na krześle i ukryłam twarz w dłoniach.
Czułam się źle, naprawdę fatalnie z faktem, że dałam się wciągnąć w tę sprawę z porwaniem dziecka, ale przez wzgląd na moją rodzinę nie wyobrażałam sobie, że mogłabym postąpić inaczej. Z ciężkim, zmordowanym westchnieniem zmusiłam się do wstania i otworzyłam drzwi sypialni, żeby znów włączyć się do rodzinnego życia.
Zupełnie jakbym zanurzyła duży palec u nogi w spokojnym stawie i została wessana przez wir wodny.
Było to już w przeddzień ślubu, więc matka i Varena miały zaplanowaną każdą godzinę. Matka musiała się wybrać do krawcowej po suknię, którą chciała włożyć nazajutrz; trzeba jej było podszyć brzeg. Po drodze zamierzała wstąpić do firmy cateringowej i wydać ostatnie dyspozycje w związku z przyjęciem ślubnym. Razem z Vareną miały zawieźć Annę na urodziny do jej koleżanki, a potem odebrać jej sukienkę w kwiatki, którą z pewnym opóźnieniem dostarczono wreszcie do miejscowego sklepu JCPenney. (Anna ostatnio tak gwałtownie urosła, że jej śliczna sukienka, kupiona kilka miesięcy temu, okazała się za ciasna w ramionach i Varena na ostatnią chwilę musiała szukać w katalogach dającego się szybko sprowadzić zamiennika). Matka i Varena były zdania, że Anna musi ją przymierzyć jak najszybciej.
Lista spraw do załatwienia wydłużała się w nieskończoność; wyłączyłam się po wysłuchaniu pierwszych kilku pozycji. Diii przywiózł do nas Annę, która miała pojechać z Vareną i mamą. Anna i ja siedziałyśmy razem przy kuchennym stole, a wokół nas panował dziwny spokój, jakiego można doświadczyć w oku cyklonu.
– Czy wychodzenie za mąż zawsze tak wygląda, ciociu Lily? – zapytała Anna ze znużeniem w głosie.
– Nie. Można po prostu uciec.
– Uciec? Jak to?
– Jak najszybciej. Ludzie, którzy zamierzają się pobrać, wsiadają do samochodu, jadą gdzieś, gdzie nikt ich nie zna, i tam biorą ślub. Potem wracają do domu i zawiadamiają o tym swoje rodziny.
– Chyba tak właśnie zrobię – powiedziała mi Anna.
– Nie. Koniecznie wypraw huczne weselisko i odpłać im pięknym za nadobne – poradziłam jej. Anna wyszczerzyła się w uśmiechu.
– Zaproszę całe miasto! I ludzi z Little Rock też! – oświadczyła. – To powinno wyrównać rachunki – przytaknęłam z aprobatą.
– Albo nawet z całego świata!
– Oj, będzie się działo.
– Masz chłopaka, ciociu Lily?
– Mam – Pisze do ciebie listy? – Anna zmarszczyła nos, jakby czuła, że zadaje głupie pytanie, ale i tak chciała poznać odpowiedź.
– Dzwoni do mnie – odparłam. – Czasami.
– A czy… – próbowała wykombinować, co jeszcze taki dorosły chłopak mógłby robić – czy przysyła ci kwiaty i czekoladki?
– Jak na razie nie.
– A co robi, żeby ci pokazać, że cię lubi? Tego nie mogłam powiedzieć ośmiolatce.
– Przytula mnie – odpowiedziałam.
– Fuuuj! I całuje cię? – Tak, czasem.
– Bobby Mitzer mnie pocałował – zwierzyła mi się Anna szeptem.
– Poważnie? I co, podobało ci się? – Fuuu!
– Widocznie to nie ten – stwierdziłam i wymieniłyśmy porozumiewawcze uśmiechy.
Wtedy mama i Varena oświadczyły Annie, że od kilku minut są już gotowe do wyjścia, i zapytały, dlaczego mała siedzi jeszcze przy stole, jakbyśmy miały przed sobą cały dzień.
– Poradzisz sobie sama u Dilla, prawda? – zapytała Varena niespokojnie. Zdążyła już odwieźć Annę i jej prezent na przyjęcie urodzinowe. – Naprawdę nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz.
– Ależ chcę – odparłam i usłyszałam, że mój głos jest zimny i bezbarwny. Miło mi się gawędziło z Anną, ale teraz znowu poczułam się wykończona. Matka obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.
– Źle spałaś – powiedziała. – Znowu śniły ci się koszmary?
Ona, Varena i ojciec spojrzeli na mnie z identycznie zafrasowanymi minami.
– Czuję się doskonale – zaprzeczyłam, próbując zachowywać się w sposób cywilizowany, chociaż nienawidziłam ich za to, że znów myślą o mojej gehennie.
Czyżbym się nad sobą obrzydliwie roztkliwiała? Wszystko przez to, że znowu jestem w domu.
Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że gdybym była w stanie zostać tutaj dłużej po tamtym napadzie, gdybym to wytrzymała, członkowie mojej rodziny mogliby się do mnie na powrót przyzwyczaić i postrzegać moje życie jako kontynuację, a nie przerwaną linię. Ale wtedy czułam, że muszę wyjechać, i w związku z tym najświeższe i najbardziej wyraziste wspomnienie, jakie o mnie zachowali, było wspomnieniem o kobiecie przeżywającej okropny ból fizyczny i psychiczny i nękanej przez koszmary.
– Idę posprzątać. Włożyłam kurtkę.
– Diii jest w pracy, robi dziś inwentaryzację – powiedziała Varena. – Nie mam pojęcia, jak długo mu to zajmie. My odbierzemy Annę z przyjęcia i zawieziemy ją prosto do sklepu na przymiarkę. Potem wrócimy tutaj.
Pokiwałam głową i poszłam po torebkę.
Kiedy wychodziłam, matka i Varena nadal dogrywały swój rozkład dnia. Ojciec układał puzzle i uśmiechał się lekko, jednym uchem przysłuchując się ich rozmowie. W odróżnieniu od większości mężczyzn, których przedślubna gorączka doprowadza – naprawdę lub tylko rzekomo – do szału, jego nie irytowała w najmniejszym stopniu. Tata był nią wprost zachwycony. Napawał się wyrzekaniem na koszt ślubnego przyjęcia, martwieniem się, czy będzie musiał iść do kościoła wypożyczyć kolejny stół na wciąż napływające prezenty, i pilnowaniem, czy Varena pisze listy z podziękowaniami jak należy.
Przechodząc, pogłaskałam ojca po ramieniu, a on podniósł rękę i przytrzymał moją dłoń. Po chwili poklepał ją delikatnie i puścił.
Diii był właścicielem niczym się niewyróżniającego parterowego domu o trzech sypialniach i trzech łazienkach w najnowszej części Bartley. Varena dała mi klucze. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do zamykania drzwi na klucz w moim rodzinnym miasteczku. Kiedy dorastałam, nikt tu niczego nie zamykał.
W drodze do Dilla zobaczyłam inną bezdomną osobę, tym razem białą kobietę. Była siwa, ale wyglądała na krzepką; jechała na starym rowerze obładowanym najrozmaitszymi rupieciami, przytroczonymi do niego nylonową żyłką.
Poprzedniego wieczoru przyjaciele moich rodziców opowiadali o działalności gangów w tutejszej szkole średniej. Gangi! W delcie Arkansas! W płaskim, odosobnionym, malutkim i biednym Bartley!
Gdzieś w głębi duszy miałam chyba nadzieję, że Bartley pozostanie nietknięte przez żywioły współczesnego świata i zachowa swoje małomiasteczkowe bezpieczeństwo. Ale się zmieniło. Wróciłam tu wprawdzie i jeszcze tutaj wrócę, mimo że charakter mojego rodzinnego miasteczka zmienił się nieodwracalnie.
Nagle poczułam, że mam już dosyć siebie samej i swoich problemów. Najwyższy czas zabrać się do pracy.
Zaczęłam, tak jak zwykle, od oględzin i decydowania, co trzeba wysprzątać. Dom Dilla, który wyglądał na świeżo odmalowany, z nowo położonymi wykładzinami, był dosyć dobrze utrzymany i czysty – ale podobnie jak dom Osbornów zdradzał oznaki kilkudniowego zaniedbania. Nie tylko Varena odczuwała efekty przedłużającej się przedślubnej gorączki.
Tym razem nie miałam przewodnika, który pokazałby mi, gdzie co znaleźć. Ciekawe, czy Anna byłaby równie interesującą pomocnicą jak wczoraj Eva.
Ta myśl przypomniała mi o właściwym celu mojego sprzątania. Zanim cokolwiek zdążyło mi przeszkodzić, przetrząsnęłam pokój Anny w poszukiwaniu jej księgi pamiątkowej. W trakcie poszukiwań naturalnie doprowadzałam pokój do porządku, a panował w nim prawdziwy śmietnik. Brudne ubrania wrzuciłam do kosza na brudną bieliznę, poukładałam zeszyty w równy stosik i włożyłam lalki do pustego plastikowego pudła z naklejką głoszącą stanowczo: „Lalki i ubranka dla lalek”.
Księga pamiątkowa leżała pod łóżkiem. Strony 23 brakowało.
Siedząc w kucki, aż się zatoczyłam do tyłu, z takim uczuciem, jakby przeciwnik rąbnął mnie prosto w żołądek.
– Nie! – zawołałam i w swoim głosie usłyszałam rozpacz.
Po kilku minutach zbierania myśli ustawiłam księgę na półeczce nad biurkiem Anny i wróciłam do sprzątania. Nic innego mi nie pozostało.
Musiałam stawić czoło faktowi, że strona, którą wysłano do Roya Costimigli i którą przejął Jack, niemal na pewno pochodziła z księgi Anny. Ale to jeszcze wcale nie musiało znaczyć, że Anna to Summer Dawn Macklesby, powtarzałam sobie.
To, że księga znajdowała się w domu Dilla, być może zwiększało prawdopodobieństwo, że przesyłkę dla Roya przygotował ktoś inny niż Meredith Osborn. Tak przynajmniej myślałam. Ale żałowałam, że nie znalazłam tej księgi gdziekolwiek indziej.
Jeśli to Anna była uprowadzoną dziewczynką, Diii mógł być rozdarty między dwoma sprzecznymi pragnieniami: żeby zadośćuczynić rodzinie Summer i zachować ukochaną córkę. A jeśli to jego szalona żona porwała małą, a Diii domyślił się tego dopiero ostatnio? Wychowywał Annę jak własną córkę przez całe osiem lat.
Ale jeżeli pierwsza żona Dilla porwała Summer Dawn, co stało się z ich biologicznym dzieckiem?
Kiedy łączyłam buciki Anny w pary i ustawiałam je na półkach w szafce, za parą kaloszków zobaczyłam znajomą niebieską okładkę. Zmarszczyłam brwi, ukucnęłam i sięgnęłam w głąb szafki; w końcu udało mi się wetknąć palec między książkę a tylną ścianę. Wydobyłam znalezisko i odwróciłam je, żeby przeczytać napis na okładce.
Była to kolejna księga pamiątkowa.
Otworzyłam ją, mając głęboką nadzieję, że Anna napisała na niej swoje imię i nazwisko. Nic z tego. Księga nie była podpisana.
– Cholera jasna! – powiedziałam głośno.
Kiedy byłam mała i dostawałam nową księgę pamiątkową, szkolne tableau czy jakkolwiek to nazwać, zawsze zaczynałam od podpisania się na pierwszej stronie.
Jedna z tych ksiąg musiała należeć do Anny. Jeśli podstawowe założenie Jacka było trafne, jeśli osoba, która wysłała stronę z pierwszej z nich do Roya, nie była jakimś szaleńcem, druga księga była księgą Evy albo Kristy. A przesyłkę przygotował ktoś bardzo im bliski. Ktoś z najbliższej rodziny. Rodzic.
W trzeciej sypialni Diii urządził sobie gabinet. Było tam oprawione w ramki jego zdjęcie z maleńkim dzieckiem – założyłam, że z Anną. Zrobiono je najwyraźniej w szpitalu, Anna była jeszcze noworodkiem. Tyle że dla mnie wszystkie niemowlęta wyglądają mniej więcej tak samo i maleństwo, w które Diii wpatrywał się rozkochanym wzrokiem, równie dobrze mogło być Anną, jak kimś zupełnie innym. Dziecko było zawinięte w kocyk.
Moją reakcją na problem było sprzątanie, szorowanie i zamartwianie się. Porządkowałam, ścierałam kurze, odkurzałam, przemywałam i polerowałam; działanie dobrze mi zrobiło. Ale nie wyjaśniło niczego.
Kiedy raz jeszcze weszłam do pokoju Anny, żeby odłożyć na miejsce lalkę Barbie, którą znalazłam w kuchni, przyjrzałam się uważniej jej kolekcji oprawionych zdjęć. Jedno z nich przedstawiało kobietę, która na pewno była pierwszą żoną Dilla i matką Anny. Kobieta była pulchna, z dużym biustem, podobnie jak Varena, i tak jak ona miała brązowe włosy i niebieskie oczy. Oprócz tego powierzchownego podobieństwa w niczym nie przypominała mojej siostry. Wpatrzyłam się w zdjęcie, próbując odgadnąć charakter żony Dilla na podstawie tego portretu. Czy w sposobie, w jaki trzymała szczeniaczka na kolanach, nie było jakiegoś napięcia, cichej desperacji? Czyjej uśmiech nie był wymuszony, nieszczery?
Pokręciłam głową. Ta fotografia nigdy nie przyciągnęłaby mojej uwagi, gdybym nie wiedziała, że uwieczniona na niej kobieta popełniła samobójstwo. Tyle rozpaczy – tak dobrze ukrytej. Diii ma niezrównoważoną psychicznie matkę i ożenił się z niezrównoważoną psychicznie dziewczyną. Przeraziłam się, że być może także w Varenie zobaczył coś, czego my nie podejrzewamy, jakąś utajoną wewnętrzną słabość, która go w niej pociąga albo sprawia, że Diii dobrze się czuje w jej towarzystwie. Ale nie, moim zdaniem Varena jest osobą stanowczą i przy zdrowych zmysłach, a przecież najmniejsze objawy niezrównoważenia u innych wykrywam jak najczulszy detektor.
Na widok ubrań Vareny zajmujących połowę szafy Dilla oraz jej porcelany w jego kredensie poczułam się dziwnie. Naprawdę się do niego wprowadziła. Ta intymność uświadomiła mi, jak wiele straciłaby moja siostra, gdyby się okazało, że Anna nie jest córką Dilla – oczywiście wybuchłby straszny skandal… bezlitośnie nagłośniony przez media, nieoszczędzający nikogo. Wzdrygnęłam się. Wiedziałam, jak to może wpłynąć na dalsze życie.
A ślub był coraz bliżej. Został już jeden dzień.
Z ociąganiem wróciłam do gabinetu Dilla i otworzyłam szafkę na akta. Wcześniej włożyłam nową parę jednorazowych gumowych rękawiczek. Nie zdjęłam ich, niech to zaświadczy o moim poczuciu winy.
Musiałam to zrobić.
Diii jest mężczyzną dobrze zorganizowanym, toteż szybko odnalazłam teczkę z napisem: „Anna – pierwszy rok życia”. Kolejne lata miały oddzielne teczki, a w każdej znajdowały się rysunki dziewczynki, jej zdjęcia i zapiski zabawnych rzeczy, które powiedziała lub zrobiła. Teczki z lat szkolnych pękały w szwach od wyników testów i świadectw.
Dla mnie najważniejszy był pierwszy rok życia Anny. Teczka zawierała jej akt urodzenia, świadectwa szczepień, album dziecięcy i kilka negatywów w białej kopercie, podpisanej „Malutka przyszła na świat”. Charakter pisma nie należał do Dilla. W teczce nie było nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób potwierdzić tożsamość Anny. Żadnej wzmianki o grupie krwi ani cesze szczególnej dziecka. Na zaświadczeniu ze szpitala widniały ślady stopek Anny, odbite w czarnym tuszu. Zapytam Jacka, czy państwo Macklesby mają ślady Summer Dawn. Jeśli kontur jej stopki jest zupełnie inny od konturu stopy Anny, będzie to chyba o czymś świadczyło?
Ślepa uliczka. Trop donikąd.
Nagle przypomniałam sobie o negatywach. Gdzie są rodzinne albumy ze zdjęciami?
Znalazłam je w przeszklonej szafce w salonie, błogosławiąc uporządkowanie Dilla. Były poukładane według lat i opatrzone etykietami.
Szybko wyciągnęłam ten zawierający zdjęcia z roku narodzin Anny. Oto i fotografie: czerwony noworodek trzymany przez lekarza, umazany krwią i innymi wydzielinami, z ustami otwartymi do krzyku; maleństwo w ramionach ubranego w fartuch i maskę chirurgiczną Dilla, obrócone okrągłą pupką w stronę obiektywu – to zdjęcie zrobiła pewnie pielęgniarka. W rogu zdjęcia zobaczyłam ledwie widoczną twarz kobiety, którą znałam już z fotografii w pokoju Anny. To była jej matka, Judy.
A na pupie noworodka widniało duże brązowe znamię.
To był dowód, prawda? Patrzyłam na zdjęcie zrobione bezsprzecznie na porodówce, było na nim bezdyskusyjnie nowo narodzone dziecko Dilla i jego żony Judy. To dziecko, na kolejnym zdjęciu w objęciach kobiety z fotografii znanej mi z pokoju Anny, było niezaprzeczalnie prawdziwą Anną Kingery.
Euforia wywołana faktem, że znalazłam coś pewnego, pomogła mi uporać się z poczuciem winy, które czułam, wyciągając zdjęcie z albumu. Schowałam je do torebki, odłożywszy wcześniej album na miejsce.
Dokończyłam sprzątanie, obejrzałam efekt i uznałam, że jest zadowalający. Wyniosłam śmieci do kubłów, zamiotłam schody od frontu i od ogrodu. Skończyłam. Poszłam odstawić miotłę.
W kuchni stał Diii.
W rękach miał plik poczty, którą właśnie przeglądał. Kiedy miotła uderzyła o podłogę, szybko podniósł wzrok.
– Cześć, Lily, naprawdę wielkie dzięki za pomoc – powiedział. Uśmiechnął się do mnie. Jego nijaka, pospolita twarz promieniowała szczerą życzliwością. – Wystraszyłem cię? Myślałem, że słyszałaś, jak wjeżdżam do garażu.
Najwidoczniej wszedł tylnymi drzwiami, kiedy zamiatałam schody od frontu.
Nadal spięta, schyliłam się, żeby podnieść miotłę; na szczęście przez tę chwilę nie widział mojej twarzy. Szybko odzyskałam równowagę.
– Spotkałem na mieście Varenę – ciągnął, kiedy się wyprostowałam i ruszyłam do szafki na szczotki. – Nie mogę uwierzyć, że po tak długim czekaniu to już jutro się pobieramy!
Wykręciłam ściereczkę do mycia naczyń i starannie rozwiesiłam ją na przegrodzie oddzielającej komory zlewu.
– Nawet na mnie nie spojrzysz, Lily? Odwróciłam się, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Lily, wiem, że nigdy nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Ale nie mam siostry i miałem nadzieję, że ty będziesz dla mnie jak siostra.
Poczułam niesmak. Emocjonalne apele to kiepski sposób na budowanie relacji.
– Nie masz pojęcia, jakie to zawsze było trudne dla Vareny. Zmarszczyłam brwi.
– Co takiego?
– Bycie twoją siostrą.
Wzięłam głęboki oddech. Bezradnie podniosłam ręce. Jakaś podpowiedz?
– Zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że ci powiedziałem. – Pokręcił głową, zdziwiony własną śmiałością. – Zawsze czuła się gorsza, nie tak ładna, nie tak zdolna jak ty.
To już nie miało żadnego znaczenia. Nie miało znaczenia od dobrej dekady.
– Varena – zaczęłam; mój głos zdradzał zniecierpliwienie – Varena jest dorosłą kobietą. Już od lat nie jesteśmy nastolatkami.
– Najwidoczniej młodsze siostry z tego nie wyrastają. A przynajmniej Varena. Zawsze czuła się tylko dodatkiem. Dla twoich rodziców. Dla twoich nauczycieli. Dla twoich chłopaków.
Co to za bzdury? Zmierzyłam Dilla lodowatym spojrzeniem.
– A kiedy zostałaś zgwałcona…
To muszę mu przyznać: dał radę i wypowiedział to na głos.
– …i uwaga wszystkich skupiła się na tobie, a ty chciałaś, żeby wszyscy jak najszybciej dali ci święty spokój, myślę, że Varena poczuła coś w rodzaju… satysfakcji.
Co mogło wywołać wyrzuty sumienia.
– I oczywiście zaraz dopadły ją wyrzuty sumienia, że mogła w ogóle pomyśleć, że to ci się choćby w najmniejszej części należało.
– Do czego ty właściwie zmierzasz, Diii?
– Nie cieszysz się, że tu jesteś. Że przyjechałaś na nasz ślub. Nie cieszysz się ze szczęścia swojej siostry.
Nie widziałam związku między tymi dwiema sprawami. Miałam merdać ogonem z powodu ślubu Vareny… bo poczuła się winna, kiedy mnie zgwałcono? Nie byłam uprzedzona do Dilla Kingery, więc spróbowałam prześledzić jego tok myślenia.
Pokręciłam głową. Nie, to się nie trzymało kupy.
– Skoro Varena chce cię poślubić, cieszę się, że to robi – powiedziałam ostrożnie. Nie zamierzałam przepraszać za to, jaka jestem, jaka się stałam.
Diii spojrzał na mnie. Westchnął.
– Chyba dobre i to – powiedział z cierpkim uśmiechem. Chyba tak.
– A co z tobą? – zapytałam. – Miałeś niezrównoważoną żonę. Twoja matka też nie jest całkiem przewidywalna. Mam nadzieję, że nie dopatrzyłeś się czegoś podobnego u Vareny. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
– Umiesz dołożyć, Lily, słowo daję! – powiedział, kręcąc głową. Najwyraźniej wcale go to we mnie nie ujęło. – Rzadko się odzywasz, ale jak już coś powiesz, to idziesz na całość. Twoi rodzice chyba od dwóch lat łamią sobie głowy, jak zadać mi to pytanie.
Czekałam na odpowiedź.
– Nie – powiedział, teraz już zupełnie serio. – Nie dopatrzyłem się u Vareny niczego takiego. Ale to właśnie z tego powodu spotykałem się z nią tak długo. To dlatego tak przeciągałem narzeczeństwo. Musiałem mieć pewność. Ze względu na siebie, ale zwłaszcza ze względu na Annę. Uważam, że Varena jest najbardziej zrównoważoną kobietą, jaką w życiu spotkałem.
– Czy twoja żona kiedykolwiek groziła, że skrzywdzi Annę?
Zbladł jak prześcieradło. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak szybko pobladł.
– Co…? Jak…? – wykrztusił.
– Czy zanim się zabiła, groziła, że skrzywdzi Annę? Czułam się jak kobra, a on był jak mysz.
– Co takiego słyszałaś? – wyrzucił z siebie.
– Nic, to tylko domysły. Próbowała skrzywdzić małą?
– Proszę, idź już – powiedział w końcu. – Lily, idź już, proszę.
Bez wątpienia dobrze to rozegrałam. Co za mistrzowskie przesłuchanie! Diii i ja byliśmy dla siebie jednakowo nieprzyjemni, pomyślałam, a może nawet ja zdobyłam przewagę, ponieważ wspomniałam o czymś nowym, o czymś, co nie było powszechnie wiadome w Bartley – przynajmniej sądząc z reakcji Dilla.
Mogę się założyć, że Diii i Varena nigdy mnie nie zaproszą, żebym spędziła z nimi wakacje.
Wyglądało na to, że pierwsza żona Dilla, przynajmniej w jego mniemaniu, była zdolna do tego, żeby skrzywdzić własne dziecko. A strona 23 została wyrwana z księgi pamiątkowej, która najprawdopodobniej należała do Anny.
Zrozumiałam, co znaczy słowo „struty”. Próbowałam się pocieszyć myślą o znamieniu Anny. Przynajmniej udało mi się ustalić jeden fakt.
Wyjeżdżając z podjazdu Dilla, uświadomiłam sobie, że nie mam ochoty wracać do domu.
Zaczęłam bez celu jeździć po ulicach – echo szczenięcych lat, kiedy „przejeżdżanie się po okolicy” było uznaną rozrywką – i nie zastanawiałam się, co robię, dopóki nie zaparkowałam przy głównym placu miasta.
Weszłam do salonu meblowego; zamykające się za mną drzwi wprawiły w ruch dzwoneczek. Mary Maud Plummer wklepywała coś do komputera za wysokim kontuarem ustawionym pośrodku sklepu. Miała okulary do czytania zsunięte na sam czubek nosa i służbowy wyraz twarzy, kompetentny, bez cienia figlarności.
– W czym mogę pomóc? – zapytała i dopiero wtedy oderwała wzrok od ekranu. – Lily! – zawołała wesoło, a jej twarz momentalnie się odmieniła.
– Wybierzmy się na przejażdżkę – zaproponowałam. – Mam samochód.
– Mama ci pożyczyła? – Mary Maud zaniosła się chichotem. Rozejrzała się po pustym sklepie. – Może faktycznie mogłabym się urwać? Emory! – zawołała.
Z ciemności zalegających w głębi sklepu niczym chudy jasnowłosy duch wynurzył się Emory Osborn.
– Dzień dobry, panno Bard – powiedział słabym głosem.
– Emory, czy mógłbyś popilnować sklepu, kiedy wyskoczę na lunch? – zapytała Mary Maud łagodnym, poważnym głosem, jakim się mówi do dzieci opóźnionych w rozwoju. – Jerry i Sam pewnie za chwilę będą z powrotem.
– Jasne – odpowiedział Emory.
Wyglądał tak, jakby silniejszy podmuch wiatru mógł go porwać.
– Dzięki. – Mary Maud wyłowiła swoją torebkę ukrytą gdzieś za kontuarem.
Kiedy oddaliłyśmy się na tyle, że Emory nie mógł nas usłyszeć, Mary Maud wymruczała:
– W ogóle nie powinien był przychodzić dzisiaj do pracy. Ale przyjechała jego siostra i od razu zajęła się domem, więc chyba po prostu nie miał nic lepszego do roboty.
Wyszłyśmy drzwiami od frontu jak dwie uczennice wymykające się na wagary. Zauważyłam, na jak profesjonalną i zadbaną kobietę wygląda Mary Maud w białym zimowym kostiumie, stanowiąc przy tym jaskrawy i nieprzyjemny kontrast dla mnie, ubranej w dres.
– Sprzątałam dom Dilla – usprawiedliwiłam się, nagle się zawstydziwszy. Chyba od lat nie zdarzyło mi się przepraszać za swój wygląd.
– Tym się teraz zajmujesz zawodowo? – zapytała Mary Maud, kiedy wsiadłyśmy do samochodu. – Tak – potwierdziłam beznamiętnie.
– O rany, kto by się spodziewał, że ja skończę, sprzedając meble, a tyje czyszcząc! Obie pokręciłyśmy głowami.
– Na pewno jesteś świetna w tym, co robisz – stwierdziła rzeczowo Mary. Poczułam się zaskoczona i dziwnie wzruszona.
– Na pewno sprzedajesz mnóstwo mebli – powiedziałam i poczułam jeszcze większe zaskoczenie, odkrywszy, że naprawdę tak myślę.
– Nieźle sobie radzę – odpowiedziała po prostu. Popatrzyła na mnie i jej twarz zmarszczyła się w uśmiechu. – Wiesz, Lily, czasem normalnie nie mogę uwierzyć, że już dorosłyśmy!
Z tym akurat nigdy nie miałam problemu.
– Czasem nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek byłam nastolatką – odparłam.
– Ale przynajmniej jesteśmy żywe, zdrowe, wprawdzie samotne, ale nie bez nadziei na przyszłość, i mamy rodziny, które nas wspierają – niemalże wyrecytowała Mary Maud.
Uniosłam brwi.
– Staram się sobie ciągle uświadamiać, że mam za co dziękować – wyjaśniła mi Mary Maud i roześmiała się. – Widzisz, nie bolało.
Zjadłyśmy lunch w fast foodzie przystrojonym lametą, światełkami i sztucznym śniegiem. Figura Świętego Mikołaja kiwała głową i machała do nas z plastikowych sań.
Przez pewien czas oswajałyśmy się ze sobą. Rozmawiałyśmy o wspólnych znajomych: gdzie teraz są, co robią, ile razy zakładali rodzinę i z kim. Mary Maud wspomniała o swoim rozwodzie i dziecku, które zmarło śmiercią łóżeczkową. Nie musiałyśmy rozmawiać o mojej przeszłości, była aż za dobrze znana. Ale Mary zadała mi kilka pytań o Shakespeare i moje życie na co dzień, na które na szczęście łatwo mi przyszło odpowiedzieć.
Zapytała mnie także, czy się z kimś spotykam.
– Tak – odparłam, próbując nie wbijać wzroku w swoje ręce leżące na stole. – Z mężczyzną z Little Rock. Nazywa się Jack Leeds.
– Ach, to ten facet z długimi włosami, który się pojawił na próbie ślubu?
– Tak – potwierdziłam, tym razem nawet nie starając się podnieść oczu. – Skąd wiesz?
Po co w ogóle pytałam, tak jakbym nie znała zasad działania miejscowej poczty pantoflowej?
– Była u nas wczoraj Lou O'Shea. Ona i Jess wnieśli przedpłatę na łóżeczko dla Kristy, to ma być prezent gwiazdkowy.
– Wydają się bardzo sympatyczni – powiedziałam.
– I tacy są – oświadczyła Mary Maud, maczając frytkę w kałuży keczupu. Obłożyła się serwetkami, tak żeby jej śnieżnobiały kostium pozostał nieskazitelny. – Mają straszny zgryz z tą małą, odkąd urodził im się Lukę.
– Słyszałam. Myślisz, że czuje się niekochana, bo ma teraz braciszka?
– Tak przypuszczam, chociaż powiedzieli jej zupełnie otwarcie, że została adoptowana, zaznaczając, że pokochali ją na tyle mocno, żeby ją przygarnąć. Myślę, że mimo to Krista czuje, że Lukę jest naprawdę ich dzieckiem, a ona nie.
Stwierdziłam, że nie wiedziałam, iż pastorostwo potrafią tak otwarcie mówić o tym, że adoptowali Kristę.
– Lou jest bardziej otwarta niż Jess – stwierdziła Mary Maud. – Zawsze była bardziej bezpośrednia, ale domyślam się, że jej mąż ma większą wprawę w dochowywaniu tajemnic, w końcu jest pastorem.
Pastorowie muszą dochowywać mnóstwa tajemnic. Wcześniej o tym nie pomyślałam. Wstałam, żeby przynieść nam więcej herbaty – i jeszcze jedną serwetkę dla Mary Maud.
– Lou mówi, że facet, z którym się spotykasz, to prawdziwy przystojniak – powiedziała przebiegle Mary Maud, skierowując naszą rozmowę z powrotem na bardziej interesujący ją temat.
Nigdy bym nie pomyślała, że osoba równie konwencjonalna jak Lou O'Shea mogłaby go za takiego uznać.
– I owszem.
– Jest czarujący? Milutki? – W głosie Mary Maud pojawiła się tęskna nuta.
To był dzień pytań o Jacka. Najpierw Anna, teraz Mary Maud. Widocznie śluby tak działają na kobiety.
– Milutki – powtórzyłam, przymierzając to słowo do Jacka, żeby sprawdzić, czy pasuje. – Nie. Nie jest milutki.
Z zaskoczenia zrobiła wielkie oczy.
– Nie? A to dopiero! Jest bogaty?
– Nie – odpowiedziałam bez wahania.
– W takim razie dlaczego z nim jesteś?
Nagle policzki Mary Maud zrobiły się rożowsze, a na jej twarzy odmalowały się jednocześnie zachwyt i zażenowanie.
– Czyżby był…?
– Tak – odparłam, próbując ukryć, jak bardzo się zmieszałam.
– O rany, dziewczyno! – powiedziała Mary Maud, kręcąc głową i chichocząc.
– Emory jest do wzięcia – zauważyłam, próbując zmienić kierunek rozmowy i naprowadzić ją na temat, który pozwoliłby mi się czegoś dowiedzieć.
Nie zawracała sobie głowy robieniem oburzonych min.
– Absolutnie nigdy w życiu – stwierdziła, zjadłszy ostatnią frytkę.
– Skąd ta pewność?
– Pominąwszy fakt, że oznaczałoby to opiekę nad niemowlakiem i ośmiolatka, największym problemem byłby sam Emory. Nigdy nie spotkałam kogoś, kogo tak trudno przejrzeć. Przez cały dzień jest bardzo grzeczny, nigdy nie przeklina, jest… tak, naprawdę jest… milutki. Starsze panie go uwielbiają. Ale Emory wcale nie jest taki prostolinijny, nie jest też moim ideałem pełnokrwistego mężczyzny.
– Czyżby?
– O nie, nie twierdzę, że jest gejem – zaprzeczyła pośpiesznie Mary Maud. – Myślę na przykład o tym, jak staliśmy przed sklepem, jeszcze we wrześniu, i oglądaliśmy razem paradę z okazji święta plonów, a obok nas w kabrioletach przejeżdżały królowe piękności, tak jak kiedyś my, pamiętasz?
Zupełnie o tym zapomniałam. Może to dlatego udział w bożonarodzeniowej paradzie w Shakespeare kosztował mnie tyle złych emocji?
– A Emory zwyczajnie nie był nimi zainteresowany. No wiesz, przecież od razu widać, kiedy mężczyzna docenia urodę kobiet. A Emory nic. Podobały mu się platformy i zespoły. Był zachwycony małymi dziewczynkami, wiesz, Małą Miss Dyniowego Zagonu i tak dalej, powiedział mi, że myślał nawet o zgłoszeniu Evy do konkursu, ale jego żona nie była zachwycona tym pomysłem. Za to duże dziewczynki w sukniach z cekinami i stanikach podnoszących biust nie ruszały go wcale. Nie, żeby sobie kogoś znaleźć, muszę patrzeć dalej niż na sklep meblowy. Mruknęłam niezobowiązująco.
– Skoro mówiłyśmy o Lou i Jessie – oglądali paradę, stojąc po drugiej stronie ulicy, i wierz mi, kochana, Jess O'Shea umie docenić urodę dorosłych kobiet!
– Ale on chyba nie…?
– Boże, oczywiście, że nie! Jest oddany Lou. Ale nie jest też ślepy. – Mary Maud zerknęła na zegarek. – O rany! Muszę już wracać.
Wrzuciłyśmy śmieci do kubła i wyszlyśmy, ciągle rozmawiając. To znaczy Mary Maud mówiła, a ja słuchałam, ale słuchanie mi odpowiadało. I kiedy odwiozłam ją pod drzwi salonu meblowego, uściskałam ją szybko na pożegnanie.
Nie miałam pomysłu, dokąd jeszcze mogłabym pojechać, więc wróciłam do domu rodziców.
Trafiłam w sam środek kolejnego kryzysu. Kolacja na cześć Vareny i Dilla, przekładana już co najmniej dwa razy, znowu stanęła pod znakiem zapytania. Uczennica szkoły średniej, która tego wieczoru miała zostać z Kristą, jej braciszkiem Lukiem i Anną, rozchorowała się na grypę.
Jeśli wierzyć Varenie, która siedziała przy kuchennym stole nad maleńką książką telefoniczną abonentów z Bartley, ona i Lou obdzwoniły już wszystkich miejscowych nastolatków, którzy mają jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi, i wszyscy albo są chorzy na grypę, albo wybierają się na przyjęcie bożonarodzeniowe dla młodzieży wydawane przez kościół metodystów.
Uznałam, że moja rola w przezwyciężaniu tego kryzysu musi się ograniczyć do zrobienia współczującego wyrazu twarzy. Ale wtedy zaświtało mi rozwiązanie kilku innych problemów i wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Jack będzie moim wiecznym dłużnikiem, pomyślałam.
Poklepałam Varenę po ramieniu.
– Ja to zrobię – oświadczyłam. – Co? – nie zrozumiała.
Przerwałam jej bliski histerii wybuch, którego adresatką była moja matka.
– Ja to zrobię – powtórzyłam.
– Zostaniesz… z dziećmi?
– Przecież powiedziałam. – Autentyczne niedowierzanie w głosie mojej siostry zaczynało mnie drażnić.
– A czy ty się kiedykolwiek zajmowałaś dziećmi?
– To potrzebujesz opiekunki czy nie?
– Tak, to bardzo miło z twojej strony, ale… jesteś pewna, że się zgadzasz? Ty przecież nigdy… to znaczy, zawsze mówiłaś, że nie… że nie przepadasz szczególnie za dziećmi.
– Poradzę sobie.
– Skoro tak… to po prostu znakomicie! – stwierdziła mężnie Varena, najwyraźniej uświadomiwszy sobie, że nie ma innego wyboru, niezależnie od swoich obiekcji.
A ja miałam pewną praktykę: kiedyś przez całe popołudnie i wieczór zajmowałam się czwórką dzieci Althausow, gdy Jay Althaus miał wypadek samochodowy, a Carol musiała pojechać do szpitala. Obie pary dziadków przebywały wówczas poza miastem, a Carol, która do mnie zadzwoniła, była oszalałą z niepokoju, przerażoną i godną współczucia żoną i matką.
Miałam więc okazję się dowiedzieć, jak się zmienia pieluchy i kąpie dziecko, a najstarszy synek Althausow pokazał mi, jak podgrzać butelkę. Żadna ze mnie Mary Poppins, ale kiedy rodzice wrócą z przyjęcia, dzieciaki będą żywe, nakarmione i czyste.
Varena dzwoniła właśnie do Lou O'Shea, żeby przekazać jej dobre wieści.
– Chętnie się tego podejmie – mówiła, nadal starając się ukryć zdumienie. – O której powinna u was być? Szósta? Będą już najedzone? Jasne, w porządku. Będzie Anna, Krista, twój synek… Poważnie? O Boże. Poczekaj, spytam ją.
Varena zasłoniła słuchawkę ręką. Bardzo się starała wyglądać beztrosko i radośnie.
– Lily, Lou mówi, że zgodzili się wziąć do siebie także dzieci Osbornów. Wtedy jeszcze myśleli, że Shelley przyjdzie ze swoim chłopakiem.
Shelley to ta nastolatka z grypą.
Zrobiłam głęboki, oczyszczający wdech, jak na kursie karate przed przystąpieniem do wykonywania moich kata.
– Nie ma sprawy – powiedziałam.
– Na pewno?
Ograniczyłam się do skinięcia głową.
– Lily mówi, że nie ma sprawy – wyszczebiotała Varena do telefonu. – Jasne, że tak, to przecież góra trzy godziny, a pewnie raczej dwie, i będziemy tylko kilka przecznic dalej.
Najwyraźniej Lou też się zaniepokoiła na myśl, że będę się zajmowała taką chmarą dzieci.
Rozległ się dzwonek do drzwi i moja matka pośpieszyła przez salon, żeby otworzyć. Usłyszałam jej okrzyk: „Witamy ponownie!”, kipiący takim entuzjazmem, że aż wzbudziło to moje podejrzenia. W rzeczy samej, wprowadziła do kuchni Jacka, z miną tak dumną i zadowoloną z siebie, jakby go wciągnęła do środka w ostatniej chwili, zanim zdążył uciec.
Bez zastanowienia zerwałam się na równe nogi i podbiegłam do niego. Jack objął mnie i pocałował, ale był to pocałunek mówiący, że moi rodzice patrzą na niego ponad moimi ramionami.
– Dzień dobry, młody człowieku, miło pana widzieć. Już prawie straciliśmy nadzieję, że jeszcze pana zobaczymy przed wyjazdem – oświadczył jowialnie mój ojciec.
Jack miał na sobie flanelową koszulę w niebiesko-zieloną kratę i niebieskie dżinsy, a jego gęste włosy były sczesane gładko do tyłu i ściągnięte gumką na karku. Poklepałam go delikatnie po ramieniu i odsunęłam się od niego.
– W salonie widziałem całe mnóstwo prezentów – powiedział Jack do mojego ojca – zupełnie jakby wszyscy państwo wychodzili za mąż.
Uśmiechnął się i na jego twarzy nagle pojawiły się te ujmujące głębokie linie, łączące nos z kącikami wąskich, ruchliwych warg niczym nawiasy.
Matka, ojciec i Varena zaśmiali się, oczarowani jego uśmiechem tak samo jak ja. – I prawdę mówiąc, miałem nadzieję – ciągnął Jack – że może to także się nada.
– Ależ dziękuję! – powiedziała Varena, nie kryjąc zaskoczenia, i przyjęła niewielkie, opakowane w ozdobny papier pudełko, które Jack wyjął z kieszeni kurtki.
Kiedy się odwróciłam, żeby zobaczyć, jak Varena odpakowuje prezent, Jack objął mnie ramieniem w talii i przyciągnął do siebie, plecami do swojej piersi. Poczułam, jak kąciki moich ust mimowolnie drgnęły, i opuściłam wzrok na ręce, skrzyżowane pod biustem. Wzięłam głęboki oddech. Zmusiłam się, żeby się skupić na pudełku, które trzymała Varena.
Zdjęła pokrywkę. Z bibułki odwinęła starą srebrną łopatkę do ciasta, ślicznie grawerowaną. Kiedy podała ją nam do obejrzenia, zobaczyłam ozdobny napis „V K 1889”.
– Jest po prostu cudna! – zachwyciła się Varena bez cienia zakłopotania. – Gdzie ją znalazłeś?
– Miałem szczęście – odparł Jack. Napierał mocno na moją pupę. – Tak się złożyło, że byłem w sklepie z antykami i wpadła mi w oko.
Wyobraziłam sobie, jak pracują trybiki w głowie mojej matki. Wiedziałam, że uważa, że to zobowiązujący prezent. Taki prezent oznacza, że Jack zamierza się ze mną spotykać przynajmniej przez jakiś czas, skoro tak się postarał, żeby zrobić wrażenie na mojej rodzinie. Twarz mojego ojca rozjaśniła się (stanowczo zbyt jawnie), kiedy ta sama myśl przyszła mu do głowy.
Czułam się, jakbym uczestniczyła w jakimś plemiennym rytuale.
– Muszę ją położyć gdzieś na widoku, tak żeby wszyscy zauważyli – powiedziała Varena do Jacka, wyraźnie starając się dać mu do zrozumienia, jak bardzo się ucieszyła.
– Cieszę się, że ci się podoba – odpowiedział.
I zanim się obejrzałam, Jack Leeds siedział już przy stole w kuchni moich rodziców, przed nim stał talerz zupy i tosty z serem, a Varena i matka skakały wokół niego.
Kiedy zjadł, matka i Varena dosłownie wyrzuciły nas z kuchni, tak żebym nie mogła im pomagać przy zmywaniu. Jack wprawił je w osłupienie, proponując, że sam pozmywa. Odrzuciły jego propozycję z głupkowato rozanielonymi uśmiechami. Wsiadając do jego samochodu, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
– Chyba mnie zaakceptowali – powiedział Jack z poważną miną.
– Masz szczęście, że przeżyłeś.
Roześmiał się, ale zaraz przestał i spojrzał na mnie z wyrazem twarzy, którego nie umiałam rozszyfrować. Włączył silnik.
– Dokąd jedziemy? Muszę być w pastorówce o osiemnastej – przypomniałam mu.
Matka i Varena od razu mu powiedziały, że zgłosiłam się na ochotnika do opieki nad dziećmi.
– Musimy porozmawiać – stwierdził.
W drodze do motelu milczeliśmy; Jack był nachmurzony i zamknięty w sobie. Z niepokojem zdałam sobie sprawę, że chyba się w tym wszystkim pogubiłam.
Kiedy skręciliśmy przy prezbiteriańskim kościele, pomyślałam o Kriście, Annie i Evie.
I niespodziewanie przypomniałam sobie, jak wybierałam się do swoich koleżanek na dziewczyńskie wieczory z nocowaniem, kiedy byłam jeszcze mała. Zabierałam wtedy ze sobą całą walizkę rzeczy, wszystko, co mogło nam się przydać – do wspólnej zabawy, oglądania albo obgadania.
Jak na przykład księga pamiątkowa.