ROZDZIAŁ 4

– Wyzdrowieje?

– Nie wiem – odparł Jack. Był zasmucony i zły, chociaż nie wiedziałam, co było powodem złości. Być może własna bezradność. – Przez tyle lat fatalnie się odżywiał i w ogóle nie ćwiczył… ale najgorsze i tak jest to, że ma wadę serca.

Ja też usiadłam i objęłam go. Przez chwilę godził się na pocieszanie. Położył głowę na moim ramieniu i przytulił mnie. Zdjęłam gumkę związującą jego koński ogon i jego długie czarne włosy rozsypały się miękko na mojej skórze. Ale Jack zaraz podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy, trzymając twarz tuż przy mojej twarzy.

– Muszę to zrobić, Lily. Dla Roya. Przyjął mnie i nauczył zawodu. Gdyby poprosił mnie o to ktokolwiek inny, gdyby sprawa nie dotyczyła dziecka, odmówiłbym, bo dotyczy bliskich ci osób. Ale muszę.

Nawet jeśli okaże się, że Anna Kingery to Summer Dawn, nawet jeśli zrujnuje to życie Varenie. Spojrzałam na niego. Ból, który poczułam w sercu, był tak złożony, że nie potrafiłam go wyrazić.

– Jeśli to zrobił – powiedział Jack, tak skupiony na mnie, że przejrzał moje myśli – i tak nie powinnaś jej pozwolić za niego wyjść.

Pokiwałam głową, nadal próbując oswoić ten przeszywający ból. Niezależnie od tego, ile lat się nie widziałyśmy i jak bardzo odsunęłyśmy się od siebie, Varena jest moją siostrą. My dwie jesteśmy jedynymi osobami na świecie, które dzieliły i które zapamiętają życie naszej rodziny.

– Trzeba to wyjaśnić przed ślubem – oświadczyłam.

– Zostały dwa dni? Trzy? Musiałam się zastanowić. – Trzy. – Cholera! – zaklął Jack.

– Co już wiesz?

Odsunęłam się od niego, a jego głowa zaczęła ciążyć w stronę moich piersi jak przyciągana magnesem. Złapałam go za uszy.

– Jack, musimy skończyć rozmawiać.

– W takim razie musisz się czymś okryć.

Z szafki wyciągnął swój szlafrok i rzucił mi go. Był to jego szlafrok podróżny, cienki, czerwony, jedwabny; owinęłam się w niego.

– Niewiele lepiej – stwierdził Jack, przyjrzawszy mi się uważnie. – Ale musi wystarczyć.

Sam włożył T-shirt i bokserki. Położył aktówkę na łóżku, a ponieważ w obskurnym pokoju było zimno, na powrót okryliśmy się kocem, usiadłszy z plecami opartymi o ścianę.

Jack założył okulary do czytania, lekkie połówki, w których wygląda jeszcze seksownej. Nie wiem, od jak dawna ich używa, ale dopiero ostatnio zaczął je nosić przy mnie. To był pierwszy raz, kiedy nie doceniłam efektu.

– Najpierw Roy, żeby się dowiedzieć, kim są te dziewczynki, zatrudnił ciotkę Betty.

– Kogo?

– Jeszcze jej nie poznałaś. Ciotka Betty także jest prywatnym detektywem, mieszka w Little Rock. Jest niesamowita. Po pięćdziesiątce, z włosami ufarbowanymi na średni brąz, od razu budzi szacunek i zaufanie. Wygląda jak ideał ciotki. Naprawdę nazywa się Elizabeth Fry. Ludzie zwierzają się jej z najdziwniejszych rzeczy, ponieważ przypomina im… no właśnie, ich własną ciotkę! A wierz mi, ciotka Betty potrafi słuchać!

– Dlaczego Roy wysłał ją, a nie ciebie?

– To dziwne, ale w niektórych sytuacjach nie wtapiam się w tło tak dobrze jak ciotka Betty. Nadawałem się do zlecenia w Shakespeare, bo wyglądam jak ktoś, kto mógłby pracować w sklepie sportowym, ale nie mam aparycji, która pozwoliłaby mi bezkarnie chodzić po małym miasteczku i wypytywać o imiona małych dziewczynek. Mam rację?

Powściągnęłam uśmiech. Oczywiście miał rację.

– Do tego typu zadań idealna jest ciotka Betty. Dowiedziała się, kto drukuje większość szkolnych ksiąg pamiątkowych w Arkansas, pojechała tam, powiedziała, że jest z prywatnej szkoły i szuka drukarni. Facet dał jej najrozmaitsze próbki, żeby pokazała je radzie rodziców.

Domyśliłam się, że Jack chce, żebym skomplementowała spryt ciotki Betty, więc pokiwałam głową.

– Następnie – ciągnął Jack – Betty przyjechała do Bartley, poszła do dyrektorki szkoły podstawowej, pokazała jej próbki ksiąg pamiątkowych i powiedziała, że pracuje dla drukarni, która może zaoferować bardzo konkurencyjne warunki, jeśli szkoła powierzy jej druk tegorocznej księgi. – I?

– Spytała, czy może zobaczyć księgę z ubiegłego roku, znalazła zdjęcie dziewczynek na zjeżdżalni i zapytała dyrektorkę o nazwisko fotografa, bo może jej firma miałaby dla niego jakieś dodatkowe zlecenia. Betty uznała, że ujęcie jest na tyle dobre, że usprawiedliwiało kłamstwo.

Pokręciłam głową. Betty jest zapewne niezwykle przekonująca, absolutnie wiarygodna i niewzbudzająca najmniejszych podejrzeń. Beryl Trotter, dyrektorkę szkoły podstawowej, znam od piętnastu lat, nie jest głupia.

– I co wam to dało, że zdobyła całą księgę? – zapytałam.

– W najgorszym wypadku moglibyśmy porównać to zdjęcie z tableau poszczególnych klas i w ten sposób ustalili nazwiska. Albo Betty mogłaby zadzwonić do fotografa i urabiać go tak długo, aż powiedziałby jej, kim są bohaterki jego zdjęcia. Ale zdarzyło się tak, że pani Trotter zaprosiła Betty na kawę i Betty dowiedziała się wszystkiego od niej.

– Imion dziewczynek? Nazwisk ich rodziców? Wszystkiego? – Tak.

To było trochę przerażające.

– Kiedy mieliśmy już nazwiska rodziców, mogliśmy zacząć zbierać informacje o państwu O'Shea, bo Jess jest pastorem i do jego biogramu można spokojnie dotrzeć drogą oficjalną. Z Dillem też nie było problemu, ponieważ farmaceuci mają ogólnostanowe zrzeszenie.

Kopalnia informacji. Z Osbornami było dużo gorzej. Ciotka Betty musiała odwiedzić Makepeace Furniture, udawać, że właśnie się przeprowadziła i poszukuje nowego stołu. To było ryzykowne. Ale udało jej się porozmawiać z Emorym, dowiedzieć o nim paru rzeczy i wyjść ze sklepu bez konieczności podawania swojego nowego adresu ani wspominania o tutejszych krewnych, z którymi Emory mógłby się kiedykolwiek skontaktować.

– No to poznaliście nazwiska dziewczynek i zdobyliście trochę wiadomości o ich rodzicach.

– Tak. Potem zasiedliśmy do komputerów, a potem zacząłem podróżować.

Poczułam się przytłoczona. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z Jackiem na temat szczegółów jego pracy. Nie zdawałam sobie w pełni sprawy, że skuteczny prywatny detektyw musi umieć przekonująco kłamać na każde zawołanie. Odsunęłam się trochę od niego. Jack wyciągnął z aktówki kolejne papiery.

– To jest komputerowa symulacja portretu Summer Dawn, tak mogłaby teraz wyglądać – powiedział, najwyraźniej nieświadomy moich rozterek. – Oczywiście mamy tylko jej zdjęcia z okresu niemowlęctwa, więc trudno ocenić, na ile ta symulacja jest trafna.

Spojrzałam na rysunek. Owszem, przedstawiał twarz dziewczynki, ale tak, że mogła ona należeć do każdej z nich trzech. Uznałam, że portret najbardziej przypomina Kristę O'Shea, ponieważ Summer Dawn miała na nim pulchną buzię tak samo jak niemowlę na zdjęciu z gazety.

– Sądziłam, że takie symulacje są bardzo dokładne – stwierdziłam. – Efekt jest taki niekonkretny, bo Summer Dawn była jeszcze malutka, kiedy zniknęła?

– Po części tak. A poza tym tak naprawdę żadna z fotografii Summer Dawn nie nadawała się do przetworzenia. Państwo Macklesby zrobili jej mniej zdjęć niż swoim poprzednim dzieciom, bo urodziła się jako trzecia, a trzeciego dziecka nie obfotografowuje się aż tak jak dziecko numer jeden i dziecko numer dwa. Zdjęcie, które ukazało się w gazecie, było najlepszym, jakie mieli. Umówili się z Summer do fotografa, ale została porwana, zanim doszło do wizyty.

Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Przełożyłam portret Summer Dawn na spód i przyjrzałam się pozostałym trzem rysunkom. Na drugim miała identyczną buzię, ale okoloną długimi prostymi włosami. Na trzecim była szczuplejsza, w krótkich lokach. Czwarty portret przedstawiał ją z włosami do ramion i w okularach.

– Jedna z jej sióstr jest krótkowidzem – wyjaśnił mi Jack. Osiem lat.

– To ona ma siostry? – zapytałam.

Starałam się, żeby mój głos brzmiał naturalnie. Przynajmniej próbowałam.

– Dwie. Jedna ma czternaście, a druga szesnaście lat. Nastolatki, na ścianach mają plakaty z muzykami, których nigdy nie słyszałem. Szafy pełne ciuchów. Chłopcy. W ogóle nie pamiętają swojej młodszej siostry.

– Państwo Macklesby pewnie są bogaci. Wynajmowanie prywatnego detektywa przez tyle lat z rzędu musiało słono kosztować, nie wspominając o opłatach za usługi ciotki Betty i Jacka.

– Są zamożni. Simon Macklesby po zaginięciu córki rzucił się w wir pracy. Jest partnerem w przedsiębiorstwie dostarczającym sprzęt dla firm, które kwitnie, odkąd firmy się skomputeryzowały. Niezależnie od tego, ile państwo Macklesby mają pieniędzy, mieli szczęście, że przyszli do Roya, a nie do kogoś, kto by ich puścił z torbami. Były miesiące, kiedy nie miał im nic do pokazania, nic nie zrobił. Są detektywi… i detektywki… którzy posunęliby się do fałszowania danych, żeby tylko wyciągnąć pieniądze od klienta.

Wiadomość, że Roy był tak uczciwym człowiekiem, za jakiego go miałam, przyjęłam z ulgą, zwłaszcza po tych wszystkich zachwytach Jacka nad kreatywnością kłamstw ciotki Betty. Dzięki Bogu istnieje granica między oszukiwaniem w sprawie służbowej i odnoszeniem się do ludzi w realnym życiu.

– A co już wiesz na pewno? – spytałam. Tym razem w moim głosie wyraźnie było słychać strach.

– Wiem, że Krista O'Shea została adoptowana, tak przynajmniej twierdzą byli sąsiedzi państwa O'Shea z Filadelfii.

Przypomniałam sobie zmianę wyrazu twarzy Jessa O'Shea, kiedy go zapytałam, czy poród w wielkomiejskiej klinice różnił się od tego w małym szpitalu w Bartley.

– Byłeś w Pensylwanii?

– Ich sąsiedzi studiowali w seminarium duchownym tak jak Jess, i rozjechali się po całym kraju. Zwróciłem się do znajomych detektywów na Florydzie, w Kentucky i w Indianie. Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, powiedzieli nam, że Lou i Jess zaadoptowali maleńką córeczkę siostry jednego ze studentów. Wcześniej byli u miejscowego specjalisty od płodności, który nie dał im większych szans na własne potomstwo. Siostra kolegi musiała oddać dziecko, ponieważ była w zaawansowanym stadium AIDS. Jej rodzina nie chciała malej przyjąć, ponieważ sądziła, że dziecko jest nosicielem – nie wierzyła testom, które wypadły negatywnie. Zresztą para z Tennessee, z którą rozmawiałem osobiście, nadal jest przekonana, że dziewczynka „zaraża” AIDS, niezależnie od wyników testów. Pokręciłam głową.

– Jak ty to robisz, że ludzie mówią ci takie rzeczy?

– Jakbyś nie zauważyła, jestem niezwykle przekonujący.

Przesunął ręką po moim udzie i popatrzył na mnie z pożądaniem. Ale zaraz otrzeźwiał.

– W takim razie dlaczego Lou i Jess nadal są na twojej liście?

– Po pierwsze dlatego, że Krista O'Shea jest na zdjęciu, które dostał Roy. Po drugie, co jeśli ona nie jest tą adoptowaną dziewczynką?

– Nie rozumiem?

– A jeśli testy były błędne? Jeśli mała urodziła się jednak z AIDS albo zmarła z innego powodu? I Lou O'Shea porwała Summer Dawn na jej miejsce? Albo jeśli ona i Jess ją kupili?

– To chyba trochę naciągane. Państwo O'Shea mieszkali w Filadelfii jeszcze przynajmniej kilka miesięcy po tym, jak adoptowali Kristę. A Summer Dawn została porwana w Conway, prawda?

– Tak. Ale mają w tamtej okolicy kuzynostwo, których odwiedzili, kiedy Jess ukończył seminarium. Daty ich wizyty i porwania się pokrywają. Z tego powodu nie mogę ich wykluczyć, jest zbyt dużo poszlak. Jeśli kupili Summer Dawn od kogoś, kto ją porwał, wiedzieli, że to nielegalne. Mogli udawać, że to to samo dziecko, które adoptowali.

– A co z Anną? – zapytałam ostro.

– Judy Kingery, pierwsza żona Dilla, była chora psychicznie. Odłożyłam portrety. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na Jacka.

– Wypadek, w którym zginęła, niemal na pewno był samobójstwem. Błyszczące brązowe oczy Jacka patrzyły na mnie sponad okularów.

– Biedny Diii!

Nic dziwnego, że nie spieszył się do ślubu z Vareną. Był szczególnie ostrożny po piekielnym pierwszym małżeństwie, w którym związał się z niezrównoważoną psychicznie kobietą, po tym jak wychowała go kobieta również nie do końca zdrowa na umyśle.

– Nie możemy być pewni, czy jego żona nie zrobiła czegoś szalonego. Może zabiła ich własne dziecko i w zamian uprowadziła Summer Dawn? Judy i Diii mieszkali w Conway, kiedy mała zniknęła. Może Judy Kingery porwała Summer Dawn i opowiedziała Dillowi jakąś bardzo sugestywną bajeczkę.

– Chcesz powiedzieć… że to możliwe, że Diii o tym nie wie? Jack wzruszył ramionami.

– To możliwe – powiedział bez większego przekonania.

Gwałtownie wypuściłam powietrze z płuc, żeby rozładować napięcie.

– No dobrze, teraz Eva Osborn.

– Osbornowie przeprowadzili się tutaj z niewielkiego miasteczka, które leży przy drodze międzystanowej jakieś piętnaście kilometrów od Conway. On pracuje w sklepach meblowych, odkąd skończył college.

Meredith Osborn nie ukończyła nawet pierwszego roku, kiedy za niego wyszła. Emory Ted Osborn… – Jack przebiegł swoje notatki oczyma w okularach. – Emory sprzedaje meble i artykuły gospodarstwa domowego w Makepeace Furniture Center. A, o tym już mówiłem, kiedy opowiadałem ci, że odwiedziła go tam Betty.

Makepeace Furniture Center było chlubą Bartley. Oferowało wyłącznie ekskluzywne meble i sprzęty najwyższej jakości i mieściło się przy głównym placu miasta. Rozrosło się już na dwa czy trzy sąsiednie budynki.

– Czy Emory był kiedykolwiek notowany? Jack pokręcił głową.

– Nikt z nich nie był.

– Na pewno jest coś, co wyklucza Eve? – Znasz ją?

– Owszem, znam. Osbornowie są właścicielami domku, który wynajmuje moja siostra. Stoi na tyłach domu, w którym sami mieszkają.

– Przejeżdżałem obok. Nie wiedziałem, że Varena wynajmuje ten domek.

– A wiedziałeś, że Meredith Osborn od czasu do czasu opiekuje się i Anną, i Kristą? Spotkałam ją i małą Eve, kiedy byłam wczoraj u Vareny.

– I czego się dowiedziałaś?

– Mają malutkie dziecko, dziewczynkę. Pani Osborn posturą przypomina dwunastolatkę i jest dość sympatyczna. Eva jest… no cóż, jest małą dziewczynką, może trochę nieśmiałą. Jest bardzo chuda, tak jak jej matka. Emory'ego nie spotkałam.

– On też jest drobny, to niski, chudy blondyn. Ma wyjątkowo jasną karnację, bladoniebieskie oczy, prawie niewidoczne rzęsy. Wygląda, jakby nie musiał się jeszcze golić. Jest bardzo skryty. Często się uśmiecha.

– Gdzie urodziła się Eva?

– Właśnie z tego powodu nie mogę jej wykluczyć. Eva urodziła się w domu – powiedział Jack, unosząc brwi tak wysoko, że wyżej już nie można. – Poród odebrał Emory. Ma uprawnienia ratownika medycznego. Dziecko najwyraźniej przyszło na świat tak szybko, że nie zdążyli do szpitala.

– Meredith urodziła w domu?

Chociaż wiedziałam, że z historycznego punktu widzenia kobiety znacznie dłużej, wręcz od zawsze, rodziły w domu, a nie w szpitalu, ta wiadomość była dla mnie szokiem.

– Tak.

Twarz Jacka wyrażała takie obrzydzenie, że miałam nadzieję, że nigdy nie znajdzie się z ciężarną w windzie, która utknęła między piętrami.

Jeszcze chwilę siedzieliśmy przytuleni w łóżku, grzejąc się jedno od drugiego i rozmawiając, ale nie posunęliśmy się ani o krok naprzód. Nie mogłam tego tak zostawić i nie mogłam powstrzymać Jacka od dalszego prowadzenia tej sprawy, nawet gdybym uważała, że to słuszne… A nie uważałam. Było mi nieopisanie żal udręczonych rodziców, którzy od tylu lat tęsknili za swoim dzieckiem, i było mi żal mojej siostry, której szczęście mogło lec w gruzach na trzy dni przed ślubem. Nie miałam pojęcia, co mogłabym zrobić, żeby wpłynąć na wynik dochodzenia Jacka.

To był długi dzień.

Pomyślałam o scenie w gabinecie doktora, okrutnym końcu, jaki spotkał dwoje starzejących się ludzi oddanych swojej pracy w poradni, w której leczyli razem od lat.

Otoczyłam kolana ramionami i opowiedziałam Jackowi o doktorze LeMayu i pani Armstrong. Wysłuchał mnie bardzo uważnie i zadał mi sporo pytań; na niektóre nie umiałam odpowiedzieć.

– Myślisz, że to może być powiązane z twoim śledztwem? – zapytałam.

– Nie wiem jak. – Jack zdjął okulary i odłożył je na nocny stolik. – Ale to dość szczególne, że zostali zabici akurat w tygodniu, kiedy się tu pojawiłem, krótko po tym, jak znalazł się nowy ślad w sprawie Macklesby. Starałem się być bardzo ostrożny, ale w miasteczku takim jak to prędzej czy później wyjdzie na jaw, czego szukam. Jesteś dla mnie doskonałą przykrywką, ale to nie potrwa długo, jeśli będę zadawać złe pytania.

Spojrzałam na zegarek Jacka i wyślizgnęłam się z łóżka. Rozgrzana jego ciepłem, poczułam tym dotkliwszy chłód. Bardzo chciałam zostać przy nim tej nocy, ale nie mogłam tego zrobić.

– Muszę wracać – powiedziałam, wkładając na siebie ubranie i starając się je przywrócić do schludnego stanu sprzed.

Jack też wyszedł z łóżka, chociaż nie tak szybko.

– Chyba tak – powiedział bez entuzjazmu.

– Przecież wiesz, że muszę wrócić do domu rodziców – stwierdziłam, ale bez surowości w głosie.

Jack zdążył już włożyć spodnie. Wkładałam marynarkę, kiedy znów zaczął mnie całować. Przy pierwszej próbie starałam się go odepchnąć, a potem go przytuliłam.

– Wiem, że skoro masz wkładkę, a ja nie używam prezerwatyw, to oznacza, że wiesz, że nie sypiam z nikim innym – powiedział.

To znaczyło coś jeszcze.

– I że ja też nie sypiam z nikim innym – przypomniałam mu.

Po sekundzie brzemiennej ciszy przycisnął mnie do siebie tak mocno, że nie mogłam oddychać, i jęknął. Nagle uświadomiłam sobie, że oboje czujemy dokładnie to samo – to był błysk, trwało to może sekundę, ale ten błysk był tak jasny, że mnie oślepił.

Zaraz potem, przestraszeni tą intymnością, musieliśmy się rozdzielić. Jack odwrócił się, żeby włożyć koszulę, a ja usiadłam, żeby wsunąć buty. Przeczesałam włosy palcami i zapięłam zapomniany guzik.

Milczeliśmy przez całą drogę do mojego domu; przeraźliwy ziąb dawał się we znaki. Kiedy zatrzymaliśmy się na podjeździe, zobaczyłam, że w salonie pali się jedna, maksymalnie przygaszona lampka. Jack pochylił się, żeby dać mi całusa na pożegnanie, szybko wysiadłam z samochodu i przebiegłam po oszronionym trawniku do drzwi.

Zaryglowałam je za sobą i podeszłam do okna panoramicznego. Przez niewielki trójkąt szyby niezasłonięty przez choinkę zobaczyłam, jak samochód Jacka wyjeżdża tyłem na ulicę i rusza w kierunku motelu. Pościel w łóżku Jacka będzie pachniała mną.

W moim pokoju matka zostawiła zapaloną lampę. Rozebrałam się powoli. Było już za późno na kąpiel, mogłabym obudzić rodziców, o ile nie leżeli bezsennie w swoim pokoju, żeby się upewnić, że bezpiecznie wróciłam do domu, tak jak to robili, gdy byłam nastolatką. Kto zliczy wszystkie nieprzespane noce, które im zafundowałam.

Przelotnie pomyślałam o Teresie i Simonie Macklesbych. Ile nocy udało im się spokojnie przespać w ciągu ośmiu lat od zniknięcia ich córeczki?

Morderstwo lekarza i pielęgniarki, stres związany z próbą ślubu i szok wywołany opowieściami Jacka powinny były skutecznie odpędzać sen. Ale wieczór w jego obecności usunął całe napięcie. Pomyślałam z niejakim zdziwieniem, że nawet gdybyśmy się nie kochali, i tak poczułabym się lepiej. Weszłam do łóżka, ułożyłam się na ulubionym boku, wsunęłam rękę pod poduszkę i natychmiast zasnęłam.

Następnego dnia rano wzięłam prysznic i ubrałam się przed zejściem na kawę i śniadanie. Zrobiłam też serię brzuszków i unoszeń nóg, żeby przez cały dzień nie czuć się jak galareta. Rodzice siedzieli przy stole, każde nad swoją częścią gazety. Wyjęłam sobie kubek z szafki.

– Dzień dobry – powiedziała z uśmiechem moja matka. Ojciec tylko mruknął i kiwnął głową.

– Jak się udała randka? – zaryzykowała pytanie matka, kiedy się do nich dosiadłam.

– W porządku – odparłam.

Mój tost wyskoczył z tostera; położyłam go na talerzu.

Tata popatrzył na mnie przez szkła okularów.

– Późno wróciłaś – stwierdził. – Tak.

– Od jak dawna spotykasz się z tym mężczyzną? Twoja matka mówi, że powiedziałaś jej, że to prywatny detektyw? Czy to nie jest trochę niebezpieczne?

Odpowiedziałam na najbezpieczniejsze z tych pytań.

– Widujemy się od kilku tygodni.

– Myślisz, że on ma wobec ciebie poważne zamiary? – Czasami.

Ojciec spojrzał na mnie z irytacją.

– Co to ma znaczyć?

– Myślę, że to znaczy, że ona nie chce odpowiadać na twoje kolejne pytania, Geraldzie – powiedziała matka.

Kciukiem i palcem wskazującym potarła grzbiet nosa, ukrywając uśmiech.

– Ojciec musi wiedzieć o mężczyznach, którzy spotykają się z jego córką – oświadczył ojciec.

– Jego córka ma prawie trzydzieści dwa lata – przypomniałam mu, starając się, żeby to zabrzmiało łagodnie.

Pokręcił głową.

– Nie do wiary! To znaczy, że sam jestem już strasznie starym grzybem, a niech to wszyscy święci!

Roześmialiśmy się i moment napięcia minął.

Tata wstał od stołu i zgodnie ze swoim niemal niezmiennym porządkiem poranka poszedł się ogolić. Cofnął się jednak i zajrzał przez drzwi do kuchni dokładnie w chwili, kiedy wgryzłam się w swój tost.

– Czy z pracy detektywa w ogóle można wyżyć? – zapytał i uciekł, zanim zdążyłam się roześmiać albo rzucić w niego tostem.

– W gazecie piszą – zaczęła moja matka, kiedy dopiłam kawę – że Dave LeMay i Binnie Armstrong zostali zabici na chwilę przedtem, nim ty i Varena ich znalazłyście.

– Tak też sądziłam – powiedziałam po chwili milczenia.

– Dotykałaś ich?

– Ja nie, Varena. Jest pielęgniarką – odparłam, przypominając matce, że nie byłam sama, kiedy ta tragedia się wydarzyła.

– To prawda – powiedziała wolno matka, głosem kogoś, kto właśnie dokonał odkrycia, które go jednocześnie napawa dumą i przeraża. – Musi sobie radzić z takimi rzeczami przez cały czas.

– Z takimi albo nawet gorszymi.

Kiedyś Varena opowiedziała mi ze szczegółami o przypadku motocyklisty, który w złym momencie wystawił rękę i wylądował w szpitalu bez niej. Jakiś przechodzień miał na tyle przytomności umysłu, żeby rękę zawinąć w koc, na którym jego pies jeździł zwykle w samochodzie, i zawieźć ją do szpitala. Widziałam już w życiu różne okropieństwa… może równie okropne… ale chyba nie zdobyłabym się na to, żeby opowiadać o nich z zimną krwią. A Varena była podekscytowana – nie samym wypadkiem, ale błyskawiczną reakcją zespołu, w którym pracowała, dzięki czemu operacja się powiodła.

O niektórych aspektach swojego zawodu najwyraźniej nie wspominała naszej matce.

– Nigdy nie myślałam o jej pracy w ten sposób. – Matka się zamyśliła, tak jakby nagle zobaczyła swoją młodszą córkę w innym świetle.

Przez minutę czy dwie czytałam komiks, porady Ann Landers, horoskopy, kalambury i porównywałam dwa rysunki („znajdź różnice”). W domu nigdy nie mam na to czasu. I dzięki Bogu.

– Co mamy dzisiaj w planie? – zapytałam, nie spodziewając się niczego przyjemnego.

Radość z przyjazdu Jacka przybladła i zastąpił ją nurtujący niepokój związany z jego podejrzeniami.

– Po południu będzie babskie przyjęcie u Grace, ale najpierw musimy pojechać do Corbetta, dzwonili, żeby odebrać kilka rzeczy.

Sklep Corbetta jest najlepszym salonem z prezentami w mieście. Każda panna młoda mająca pretensje do elegancji udaje się do Corbetta, żeby zgłosić wybrane przez siebie wzory porcelany i sreber, a także wskazać zakres akceptowalnych kolorów, które będą dobrze wyglądały w jej przyszłej kuchni i łazience. Corbett oferuje także drobne sprzęty domowe, drogie przybory kuchenne, pościele i obrusy. Wiele panien młodych zostawia tam całe listy prezentów ślubnych. Varena i ja zawsze nazywałyśmy je „listami pobożnych życzeń”.

Dwie godziny później – dwie nudne, niemiłosiernie się dłużące godziny później – stałyśmy przed samochodem Vareny, zaparkowanym równolegle do krawężnika przy głównym placu w Bartley. Po jednej stronie placu stary budynek poczty chylił się ku upadkowi, podczas gdy gmach sądu, wznoszący się pośrodku wymuskanego trawnika, tonął w świątecznych dekoracjach. Inaczej niż Shakespeare, Bartley opowiedziało się za żłóbkiem, chociaż plastikowe figurki w drewnianej szopie nigdy specjalnie nie przemawiały do mojej duchowości. Z głośników umieszczonych wokół placu bez przerwy grzmiały kolędy, a wszyscy właściciele sklepów obwiedli swoje witryny sznurami migających kolorowych światełek i spryskali je sztucznym śniegiem. Jeśli Boże Narodzenie naprawdę wiąże się z uczuciami religijnymi, byłam zbyt znieczulona całym tym biciem piany, żeby to poczuć w ciągu ostatnich trzech lat. Ucieszyłam się, kiedy Varena wyjęła klucze i nacisnęła przycisk otwierający centralny zamek, na co jej samochód zareagował cichym piknięciem. Oczywiście wszystkie spojrzałyśmy w stronę samochodu, który wydał dźwięk, to bezmyślna, ale naturalna reakcja, i przez to omal nie zauważyłam nadbiegającego mężczyzny o ułamek sekundy za późno.

Pojawił się dosłownie znikąd i zdążył już wyciągnąć rękę, żeby wyrwać mojej matce torebkę, którą trzymała luźno pod prawym ramieniem.

Z uczuciem czystej przyjemności stanęłam pewnie na lewej nodze, podniosłam lewe kolano i wymierzyłam mu kopniaka prosto w szczękę. W realnym życiu (inaczej niż w filmach) wysokie kopnięcia są ryzykowne i wymagają sporo energii; dużo dogodniejszymi celami są kolana i krocze. Ale akurat miałam okazję zastosować wysokie kopnięcie – i wykorzystałam ją. Dzięki długim godzinom ćwiczeń moje podbicie trafiło napastnika prosto w szczękę. Zachwiał się na nogach. Kopnęłam go jeszcze raz, kiedy już padał, chociaż już nie tak modelowo. Ten kopniak raczej przyspieszył upadek, niż zabolał.

Mężczyzna zdołał wylądować na kolanach; chwyciłam go za prawą rękę i mocno ją wykręciłam za jego plecami. Wrzasnął i upadł płasko na chodnik. Jego ramię trzymałam z tyłu pod takim kątem, o którym wiedziałam, że jest wyjątkowo bolesny. Klęczałam po jego prawej stronie, poza zasięgiem jego lewej ręki, na wypadek gdyby zdołał się podnieść i próbował złapać mnie za kostkę.

– Jeśli się ruszysz, złamię ci rękę – zapowiedziałam mu bez ogródek.

Uwierzył. Leżał na chodniku i wałczył o oddech – a raczej o niego żebrał.

Podniosłam oczy i zobaczyłam, że moja matka i siostra gapią się nie na napastnika, tylko na mnie, z bezbrzeżnym zdumieniem, które nadawało tępy wyraz ich twarzom.

– Dzwońcie po policję! – podpowiedziałam im, co mają zrobić.

Varena aż podskoczyła i pędem wróciła do sklepu. Ostatnio często dzwoni na policję. Siostry Bard znowu w akcji.

Mężczyzna, którego powaliłam na ziemię, był niski, tęgi i czarnoskóry. Miał na sobie złachany płaszcz i śmierdział. Domyśliłam się, że to pewnie ten sam facet, który parę dni temu wyrwał torebkę Dianę Dykeman.

– Puść mnie, suko! – wydyszał, nabrawszy akurat tyle powietrza, żeby mówić.

– Leż grzecznie – powiedziałam ostrym głosem. Szarpnęłam jego ramię do góry, aż zawył.

– Och, Lily! – wykrztusiła moja matka. – Och, kochanie! Czy ty naprawdę musisz…? – Zamilkła, kiedy podniosłam wzrok, żeby spojrzeć jej w oczy.

– Tak, mamo – powiedziałam. – Naprawdę muszę. Tuż za mną zawyła syrena. Patrolujący tę okolicę policjant musiał być dosłownie dwie ulice stąd i włączył syrenę, kiedy tylko dostał wezwanie od dyspozytora. Omal nie rozluźniłam chwytu. Radiowóz miał napis: „Departament Policji w Bartley”, wymalowany łukowato ponad herbem miasta, jakimś graficznym miszmaszem z motywem owoców bawełny i traktorów. Pod herbem widniał wyśrodkowany napis: „Komendant”, złożony wielkimi literami.

– Co my tu mamy? – zawołał mężczyzna w mundurze, wyskoczywszy z samochodu.

Miał brązowe włosy i starannie przystrzyżone wąsy. Był szczupły, wyjąwszy zabawny brzuszek, dzięki któremu wyglądał, jakby był w piątym miesiącu ciąży. Spojrzał na faceta na chodniku i na mój chwyt.

– Cześć, Lily – powiedział, kiedy już ocenił sytuację. – Kogo tam masz?

– Chandler? – zdziwiłam się, patrząc na jego twarz. – Chandler McAdoo?

– We własnej osobie – potwierdził, przeciągając samogłoski. – Złapałaś sobie złodzieja?

– Na to wygląda.

– Dzień dobry, pani Bard.

Chandler ukłonił się mojej matce, która mechanicznie się odkłoniła. Spojrzałam na jej zszokowaną twarz i uznałam, że przez najbliższą chwilę nic jej nie pomoże. Znalezienie się w roli ofiary przypadkowego przestępstwa to wstrząsające doświadczenie.

Chandler McAdoo przez jeden pamiętny semestr szkoły średniej był moim partnerem w laboratorium. Wspólnie przeprowadziliśmy sekcję żabich zwłok. Trzymałam w ręce nóż – a może to był skalpel? nie pamiętam – i już miałam zacząć po babsku histeryzować, kiedy Chandler spojrzał mi prosto w oczy i powiedział, że jestem beznadziejnym mięczakiem, skoro nie umiem zrobić dziury w skórze martwej żaby.

Ma rację – pomyślałam – i ciachnęłam.

To nie była jedyna rzecz, do której zrobienia prowokował mnie Chandler McAdoo, ale jedyna, do której dałam się sprowokować.

Chandler z kajdankami w ręku pochylił się nad mężczyzną i zanim ten zauważył, co się dzieje, skuł go jednym wyćwiczonym ruchem. Podniosłam się z kolan, przyjąwszy grzeczną pomoc komendanta Chandlera, i podczas gdy opowiadałam mu, co się wydarzyło, on zmusił skutego mężczyznę do powstania i zapakował go do radiowozu.

Wysłuchał mnie i nadal komunikat przez policyjne radio.

Śledziłam każdy jego ruch, nie mogąc sobie myślowo uspójnić tego mężczyzny, krótko, ascetycznie wręcz ostrzyżonego komendanta policji o zimnym spojrzeniu, z chłopakiem, który się ze mną upijał w Rebel Yell.

– Jak myślisz, skąd on nadbiegł? – zapytał Chandler takim tonem, jakby to nie było szczególnie istotne.

Varena i ekspedientki nakłoniły matkę do powrotu do sklepu.

– Chyba stamtąd – zdecydowałam, pokazując mu uliczkę pomiędzy sklepem Corbetta a salonem meblowym. – Tylko tam mógł się czaić niezauważony.

Uliczka była wąska, wystarczyło, żeby napastnik stanął o kilka metrów od rogu i już był niewidoczny.

– Gdzie była Dianę Dykeman, kiedy wyrwano jej torebkę? Chandler rzucił mi baczne spojrzenie.

– Przy aptece Dilla, dwie przecznice stąd – powiedział. – Złodziej pobiegł z powrotem w zaułek i nie udało się nam go znaleźć. Nie mam pojęcia, jak mogliśmy go przeoczyć; podejrzewam, że ukrywał się tak długo, aż zakończyliśmy poszukiwania. W starszej części miasta jest więcej kryjówek i zakamarków, niż bylibyśmy w stanie przeczesać.

Kiwnęłam głową. Wierzyłam mu na słowo: najstarsza część Bartley miała ponad sto pięćdziesiąt lat, a w tym czasie firmy mieszczące się przy głównym placu wielokrotnie rozrastały się i plajtowały.

– Nie ruszaj się stąd – zakomenderował Chandler i ruszył w stronę uliczki.

Westchnęłam i nie ruszyłam się. Raz czy dwa razy zerknęłam na zegarek. Nie było go przez siedem minut.

– Wydaje mi się, że facet tutaj śpi – Chandler wynurzył się z uliczki.

Nagle zobaczyłam przed sobą dawnego dobrego kumpla ze szkoły średniej; nie było już w nim nic z ospałości małomiasteczkowego gliniarza.

– Nie znalazłem co prawda torebki Dianę, ale jest tam karton po lodówce i kłąb szmat. Darował sobie puentę. Pochylił się do wnętrza samochodu i znów powiedział coś przez radio.

– Dałem znać Brainerdowi, temu, który przyjechał wczoraj w sprawie morderstw – wyjaśnił mi, kiedy się wyprostował. – Chodź zobaczyć.

Weszłam za Chandlerem w wąską uliczkę. Doszliśmy do małego skrzyżowania, gdzie uliczka łączyła się z większą, biegnącą za budynkami po zachodniej stronie placu. W zagłębieniu muru, przysłonięty krzakami, które wyrosły niepewnie w pęknięciach nierównego chodnika, stał karton po lodówce. Chandler na coś wskazał; spojrzałam za jego palcem i zobaczyłam zardzewiałą rurkę znajdującą się w pobliżu kartonu, ale z niego, jak uznałam, niewidoczną. Rurka była wetknięta za złamaną rynnę, która dawniej odprowadzała wodę z płaskiego dachu salonu meblowego do rynsztoka; umieszczono ją tam tak, że zupełnie nie byłoby jej widać, gdyby nie to, że z jednego końca była poplamiona. Rurka miała trochę ponad pół metra długości i około pięciu centymetrów średnicy, jeden jej koniec był ciemniejszy niż drugi.

– Plamy krwi? – powiedział Chandler. – Myślę, że Dave'a LeMaya.

Spojrzałam na rurkę i zrozumiałam. Ten sam mężczyzna, który najprawdopodobniej zmasakrował na śmierć lekarza i pielęgniarkę, znalazł się tak blisko mojej matki! Przez rozjuszoną sekundę żałowałam, że nie kopałam go mocniej i dłużej. Kiedy przewróciłam go na chodnik, mogłam była z łatwością zgruchotać mu ramię albo czaszkę. Popatrzyłam ku wylotowi uliczki. Dostrzegłam profil napastnika, który siedział skuty w radiowozie Chandlera. Jego twarz była zupełnie pusta. Nieskalana jedną myślą.

– Lepiej idź już do sklepu, Lily – powiedział Chandler; może wyczytał wszystko z mojej twarzy. – Twoja mama cię potrzebuje, Varena też. Później pogadamy.

Odwróciłam się na pięcie, wymaszerowałam z uliczki na ulicę i szklanymi drzwiami weszłam do sklepu Corbetta. Dzwoneczek przymocowany do drzwi zadźwięczał i tłumek zgromadzony wokół mojej matki rozstąpił się, żeby mnie wchłonąć.

Naprzeciw działu „Dla panny młodej”, gdzie wyeksponowano wszystkie wzory ślubnej porcelany i sztućców, stała kanapa. Siedziała na niej moja matka, a Varena u jej boku tłumaczyła jej, co się stało.

Przed sklepem zatrzymał się kolejny radiowóz i zrobiło się jeszcze bardziej tłoczno i nerwowo. Wśród tego zgiełku, dzwoniących telefonów i zmartwionych kobiecych twarzy moja matka stopniowo odzyskała kolory i opanowanie. Oceniwszy, że mama czuje się już lepiej, Varena wzięła mnie na stronę i poklepała po ramieniu.

– Dobra robota, siostrzyczko – powiedziała. Wzruszyłam ramionami.

– Załatwiłaś go na cacy! – pochwaliła mnie. Omal nie wzruszyłam ramionami po raz drugi i nie uciekłam wzrokiem. Ale zamiast tego zdobyłam się na uśmiech.

A Varena go odwzajemniła.

– Głupio mi przerywać tę siostrzaną rozmowę, ale muszę spisać zeznania wszystkich trzech pań – powiedział Chandler, wetknąwszy głowę przez drzwi sklepu.

Pojechałyśmy więc na lokalny malutki komisariat, raptem przecznicę dalej, żeby złożyć zeznania. Ponieważ wypadki potoczyły się błyskawicznie – rozegrały się raptem w kilka sekund i nie nastręczały wątpliwości – składanie zeznań nie trwało długo. Kiedy wychodziłyśmy, Chandler przypomniał nam, że następnego dnia mamy wpaść, żeby podpisać nasze zeznania.

Gestem dał mi do zrozumienia, żebym zaczekała. Posłusznie zostałam w tyle. Spojrzałam na niego z ciekawością. Nie patrzył mi w oczy.

– Złapali ich, Lily?

Kark mi zesztywniał i zaczął szczypać.

– Nie – odparłam.

– Cholera jasna.

I wrócił do swojego maleńkiego biura. Gadżety przy jego pasku każdy jego energiczny krok zmieniały w deklarację pewności. Wzięłam głęboki oddech i pobiegłam za mamą i Vareną.

Musiałyśmy jeszcze raz wejść do sklepu Corbetta. Kobiety z mojej rodziny nie pozwolą, żeby taki drobiazg jak udaremniony napad zburzył ich misterny plan działania. Wróciłyśmy więc do rytmu przedślubnych przygotowań. Varena odebrała cały kosz prezentów, po który przyjechałyśmy, nasza matka przyjęła gratulacje z powodu zbliżającego się ślubu córki, a mnie poklepano po plecach (chociaż dosyć ostrożnie) w uznaniu zasług za złapanie złodzieja torebek.

A kiedy w końcu opadł mi poziom adrenaliny… znów zaczęłam się nudzić.

Pojechałyśmy do domu, żeby otworzyć i skatalogować prezenty. Podczas gdy matka i Varena opowiadały tacie o naszej pełnej nadspodziewanie mocnych wrażeń wyprawie do sklepu, ja poszłam do salonu i wyjrzą lam przez okno od frontu. Włączyłam lampki na choince, odkryłam, że migają, i wyłączyłam je z kontaktu. Byłam ciekawa, co robi Jack. Moje myśli podryfowały w stronę bezdomnego, którego znokautowałam. Miał zaczerwienione oczy i wielodniowy zarost, był zapuszczony i śmierdział. Czy doktor LeMay pozostałby na fotelu za biurkiem, gdyby ktoś taki wszedł do jego gabinetu? Mało prawdopodobne.

A to zapewne doktor zginął pierwszy. Gdyby usłyszał, że Binnie Armstrong rozmawia z nieznajomym mężczyzną, że ten mężczyzna ją atakuje, w żadnym razie nie zostałby przez niego zaskoczony na siedząco. Zerwałby się i pobiegł jej na pomoc, walczyłby mimo swoich lat. Doktor LeMay był dumnym mężczyzną, prawdziwie męskim.

Gdyby ten żałosny osobnik dostał się do jego gabinetu w czasie, w którym poradnia była oficjalnie zamknięta, doktor LeMay pokazałby mu drzwi albo poleciłby mu umówić się na wizytę w innym terminie, albo wezwałby policję, albo odesłałby go na pogotowie, gdzie przyjmuje lekarz dojeżdżający codziennie z Pine Bluff. Znalazłby sposób, żeby sobie z nim poradzić.

Ale na pewno nie pozostałby za biurkiem. Intruz miał w dłoniach rurkę. Nie znalazł przecież zardzewiałej rury w poradni lekarskiej. A skoro z nią przyszedł, zaplanował morderstwo doktora LeMaya i pani Armstrong.

Nadal wyglądałam przez okno salonu. Pokręciłam głową. Nie jestem oficerem policji ani detektywem, ale w scenariuszu zakładającym, że mordercą jest ten bezdomny, parę rzeczy mi się nie zgadzało. A im dłużej nad tym rozmyślałam, tym bardziej podejrzana wydawała mi się ta wersja wydarzeń. Jeśli ten kloszard zabił lekarza i pielęgniarkę, dlaczego nie obrabował poradni? Czy to możliwe, że uświadomił sobie okropieństwo czynu i uciekł, zanim zrealizował swój zamiar?

A jeśli był niewinny, w jaki sposób narzędzie zbrodni – to, co Chandler McAdoo był skłonny uznać za narzędzie zbrodni – znalazło się w tamtej uliczce? Skoro ten facet był na tyle sprytny, żeby ukryć torebkę Dianę Dykeman, którą ukradł niemal na pewno, dlaczego nie był dość przewidujący, żeby się pozbyć dowodu znacznie poważniejszego przestępstwa?

Wiem, co ja bym zrobiła, pomyślałam. Gdybym chciała popełnić morderstwo i zrzucić winę na kogoś innego, zostawiłabym narzędzie zbrodni przy jakimś bezdomnym, najlepiej czarnoskórym… Przy kimś, kto nie miałby w tej okolicy żadnej rodziny i znajomych, żadnego wiarygodnego alibi, a przy tym był już raz notowany za kradzież.

Tak bym to rozegrała.

Tylne drzwi do poradni doktora były zamknięte na klucz – przypomniałam sobie. To znaczy, że morderca musiał wejść głównym wejściem, tak samo jak Varena i ja. Przeszedł pod drzwiami laboratorium, w którym pracowała pani Armstrong, a ona nie poczuła się zagrożona. Binnie Armstrong leżała w progu, co znaczy, że jeszcze przez chwilę po jego wejściu spokojnie zajmowała się swoją pracą.

A zatem: morderca – dzierżąc rurkę – wchodzi do poradni, która jest oficjalnie zamknięta. Mija Binnie Armstrong, która nie podnosi się z miejsca. Wchodzi do gabinetu doktora LeMaya, patrzy na starca po drugiej stronie zasłanego papierami biurka, rozmawia z nim. Morderca trzyma w ręce długą metalową rurkę, a lekarz mimo to nie czuje się zagrożony.

Poczułam na ramionach gęsią skórkę. Bez uprzedzenia – bo doktor LeMay nadal siedzi na fotelu przysuniętym do biurka – podnosi rurkę i zadaje nią lekarzowi pierwszy cios w głowę. Bije dalej, aż czaszka zmienia się w bezkształtną masę. Następnie wychodzi na korytarz, w progu laboratorium spotyka Binnie, która biegnie sprawdzić, co znaczą te straszne dźwięki, które usłyszała. Uderza ją… i bije tak długo, aż Binnie jest bliska śmierci.

Morderca wychodzi głównym wyjściem i wsiada do samochodu… musi być przecież cały zachlapany krwią…?

Zmarszczyłam brwi. W tym sęk. Nawet biały mężczyzna o najbardziej anielskim wyglądzie nie mógł wyjść w środku dnia z poradni lekarskiej w zbroczonym krwią ubraniu i z zakrwawioną rurką w ręce.

– Lily? – usłyszałam głos matki. – Lily? – Tak?

– Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść wczesny lunch, bo po południu idziemy na przyjęcie.

– Dobrze. – Na myśl o jedzeniu żołądek podszedł mi do gardła; ledwie opanowałam ten odruch. – Jest już na stole. Wołałam cię dwa razy.

– Ojej. Przepraszam.

Niechętnie zanurzyłam łyżkę w domowym rosole z wołowiny, przyrządzonym przez moją matkę, i próbowałam zawrócić moje myśli na poprzedni tor, ale uparcie nie chciały ruszyć się z bocznicy.

I znów siedzieliśmy wszyscy razem, we czwórkę, przy kuchennym stole, tak samo jak za dawnych czasów.

Nagle ta scena wydała mi się przytłaczająco ponura. I znów siedzieliśmy wszyscy razem, we czwórkę. – Przepraszam, muszę się przejść – powiedziałam i wstałam od stołu.

Trzy pary oczu spojrzały na mnie ze znajomym wyrazem konsternacji, ale czułam tak silny wewnętrzny przymus, że nie byłam w stanie grać mojej roli dłużej.

Wyszłam z domu, po drodze wkładając płaszcz i rękawiczki.

Mijając pierwszą przecznicę, pławiłam się w uczuciu błogości. Chociaż na przenikliwym zimnie i z twarzą wystawioną na ostry wiatr, byłam nareszcie sama. Przynajmniej słońce świeciło swoim rozwodnionym, zimowym blaskiem, a żywe kolory sosen i ostrokrzewów na tle bladobłękitnego nieba sprawiały, że mrużyłam oczy z rozkoszy. Gałęzie drzew wyglądały jak negatyw koronki. Duży brązowy pies sąsiadów gonił za mną, ujadając, aż do granicy ich działki, ale tam się zatrzymał i dal mi spokój. Przypomniałam sobie o tym, żeby kłaniać się przejeżdżającym samochodami mieszkańcom, lecz ruch w Bartley nigdy nie był duży, nawet w porze lunchu.

Skręciłam za róg, żeby tak na mnie nie wiało, i wkrótce minęłam kościół prezbiteriański oraz pastorówkę, w której mieszkali państwo O'Shea. Zaczęłam się zastanawiać, czy mały Lukę pozwala już Lou spać po nocach. Nie potrafiłam jednak myśleć o tej rodzi nie, nie pamiętając o zdjęciu, które otrzymał pocztą Roy Costimiglia.

Ten, kto wysłał zdjęcie, z pewnością wiedział, która z dziewczynek jest uprowadzoną Summer Dawn Macklesby. To właśnie zdjęcie, przyczepione do artykułu, miało doprowadzić detektywa zatrudnionego przez Macklesbych do jednoznacznych wniosków. Ale dlaczego anonimowy nadawca nie posunął się o krok dalej i nie zakreślił twarzy dziewczynki? Po co ta niejednoznaczność?

To była prawdziwa zagadka. Naturalnie, gdyby udało się ustalić, kto wysłał zdjęcie… stałoby się też jasne dlaczego. Zapewne.

Błyskotliwe spostrzeżenie, Lily, pomyślałam z pogardą i jeszcze przyspieszyłam kroku. Zwykła brązowa koperta, jaką można kupić w każdym Wal-Marcie, i zdjęcie z księgi pamiątkowej, którą zakupiły setki uczniów. Ale owszem, jedna z nich będzie teraz pozbawiona tej strony. Strony numer 23, co zapamiętałam, bo przyjrzałam się jej bardzo dokładnie u Jacka.

Cała ta sprawa to oczywiście jego, a nie mój problem. Co więcej, za rozwiązanie mu płacą.

Musiałam jednak poznać odpowiedź, zanim Varena wyjdzie za Dilla Kingery. A nie ulegało wątpliwości, że chociaż to Jack jest zawodowym i zawziętym detektywem, ja znałam Bartley od podszewki.

Starałam się więc wpaść na jakiś sposób, żeby pomóc Jackowi, na jakąś informację, którą mogłabym mu podsunąć.

Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy.

Ale może jeszcze przyjdzie.

Im szybciej i dłużej chodziłam, tym lepiej się czułam. I lżej oddychałam – klaustrofobia wywołana bliskością rodziny powoli rozluźniała więzy.

Zerknęłam na zegarek i zatrzymałam się w pół kroku.

Przyjęcie na cześć Vareny miało się zacząć lada moment.

Na szczęście przez cały czas krążyłam w sąsiedztwie, więc byłam zaledwie cztery przecznice od domu. Zerwałam się do biegu i kilka minut później byłam już pod drzwiami. Z ulgą odkryłam, że zostawili je otwarte. Pobiegłam do swojego pokoju, wyskoczyłam z dżinsów i swetra i wrzuciłam na siebie zestaw: czarne spodnie – niebieska bluzka – czarna marynarka. Przemknęłam przez łazienkę i wypadłam z domu.

Spóźniłam się tylko dziesięć minut.

Dzisiejsze babskie przyjęcie na cześć Vareny wydawała najlepsza przyjaciółka matki, Grace Parks. Grace mieszkała przy ulicy pełnej wielkich domów, a jej własny należał do największych. Zatrudniała gosposię, przypomniałam sobie i zaraz po wejściu obrzuciłam dom okiem profesjonalisty.

Nikt postronny nie powiedziałby, że Grace poczuła ulgę na mój widok, a jednak bruzdy ujmujące w nawias jej wydatne usta trochę się spłyciły, kiedy weszłam. Uściskała mnie ceremonialnie i trochę za mocno poklepała po ramieniu ze słowami, że moja matka i siostra czekają w salonie. Zawsze lubiłam Grace, która do samej śmierci pozostanie blondynką. Grace wydaje się niezniszczalna. Brązowe oczy ma zawsze umalowane, kształtną figurę niezmiennie bez zarzutu (przynajmniej z wierzchu) i praktycznie na co dzień nosi wspaniałą biżuterię.

Grace posadziła mnie na krześle, które zarezerwowała obok mojej matki, i odpowiadając na pytanie jednej z zaproszonych pań, wsunęła mi do rąk notatnik i ołówek. Popatrzyłam na nie tępo i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że przydzielono mi zadanie spisywania prezentów i ofiarodawczyń.

Uśmiechnęłam się ostrożnie do mamy, a ona odpowiedziała mi też ostrożnym uśmiechem. Varena rzuciła mi spojrzenie, w którym irytacja i ulga mieszały się w równych proporcjach.

– Przepraszam – powiedziałam cicho.

– Zdążyłaś – stwierdziła moja matka łagodnie i rzeczowo.

Skinęłam głową w stronę kręgu kobiet, które siedziały w olbrzymim salonie Grace. Większość z nich spotkałam na przyjęciu dwa dni temu. Kiedy ten ślub wreszcie się przetoczy, wszystkie one na równi z Vareną poczują ulgę. Impreza u Grace wyglądała na liczniejszą; może dlatego, że jej dom jest tak ogromny, Grace poleciła Varenie rozszerzyć listę gości.

Zwróciłam uwagę na Meredith Osborn i Lou O'Shea, ponieważ dopiero co myślałam o ich córkach. Pani Kingery siedziała na szczęście po drugiej stronie Vareny. Przemknęło mi przez głowę, że to niesprawiedliwe, że Diii ma taką działającą na nerwy matkę – jakby nie dość, że jego chora nerwowo żona popełniła samobójstwo. Teraz rozumiem, dlaczego pociąga go Varena, która zawsze należała do najbardziej opanowanych i psychicznie zrównoważonych osób, jakie znam.

Dopiero wówczas to sobie uświadomiłam. Zabawne, że można kogoś znać przez całe życie, a mimo to nie uzmysławiać sobie jego mocnych i słabych stron.

Motywem przewodnim tego przyjęcia była kuchnia. Wszyscy goście zostali poproszeni o dołączenie do podarunku swojego ulubionego przepisu kulinarnego. Zaczęło się wielkie otwieranie; musiałam się zwijać jak w ukropie. Mój charakter pisma nie jest elegancki, ale piszę wyraźnie i starałam się rzetelnie wywiązać z mojego zadania. Niektóre pudełka zawierały kilka drobnych rzeczy zamiast jednego prezentu, na przykład komplet ścierek kuchennych. Dianę Dykeman (ta od skradzionej torebki) podarowała Varenie zestaw miarek – łyżek i pojemników – a także małą wagę kuchenną i tabelę z przelicznikami jednostek wagi; musiałam pisać mikroskopijnymi literkami, żeby to wszystko zmieścić.

Uznałam, że to naprawdę świetna fucha, bo nie musiałam z nikim rozmawiać. Opowieść o tym, jak jednym kopnięciem powaliłam złodzieja torebek, nie obiegła jeszcze miasta, a matka i Varena unikały tego tematu, byłam jednak pewna, że on wypłynie, gdy przyjdzie czas na poczęstunek.

Kiedy ten moment nadszedł – wszystkie prezenty zostały rozpakowane, a gospodyni przyjęcia zniknęła na dłuższy czas – zjawiła się przy mnie Grace i poprosiła, żebym nalewała poncz.

Doszłam do wniosku, że Grace świetnie mnie rozumie. Spojrzałam na nią z wdzięcznością, zająwszy miejsce u końca jej wypolerowanego do połysku, masywnego owalnego stołu, przedzielonego na pół świątecznym bieżnikiem i zastawionego tradycyjnymi na takich przyjęciach przekąskami: orzeszkami, ciastem, drobnymi kanapkami, miętówkami, słonymi ciasteczkami.

– Jesteś podobna do mnie – powiedziała Grace. Popatrzyła mi prosto w oczy. – Wolisz się czymś zająć, niż tylko siedzieć i słuchać.

Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że mogłabym w czymkolwiek przypominać elegancką Grace Parks. Skinęłam jej głową i napełniłam chochlę, żeby nalać ponczu najważniejszej osobie przy stole – Varenie, honorowemu gościowi, oczywiście.

Odtąd musiałam już tylko pytać: „Ponczu?”, uśmiechać się i kiwać głową.

Po pewnym czasie było po wszystkim; po raz kolejny zapakowałyśmy prezenty do samochodu, wylewnie podziękowałyśmy Grace i wróciłyśmy do domu, żeby je rozpakować.

Kiedy już się przebrałam w dżinsy i sweter, Warena zapytała, czy nie pojechałabym z nią do jej domku, żeby pomóc jej się pakować. Przez cały ostatni miesiąc powoli przewoziła swoje rzeczy do domu Dilla, zaczynając od tych, które były jej najmniej potrzebne.

Zgodziłam się, oczywiście, bardzo zadowolona z tego, że będę zajęta i że na coś się przydam. Szybko zjadłyśmy po kanapce i pojechałyśmy do niej, kilkakrotnie zatrzymując się po drodze. Varena powiedziała mi, że Diii specjalnie spędza ten wieczór z Anną, która zaczyna być już trochę przytłoczona całym tym przedślubnym zamieszaniem.

– Doszłam do punktu, w którym u siebie mogę już tylko spać – stwierdziła, przebrawszy się w dres – ale wynajmuję ten dom do końca grudnia, bo naprawdę nie miałam ochoty wprowadzać się z powrotem do rodziców.

Pokiwałam głową. Wiedziałam, że gdyby to zrobiła, ona i Diii nie mieliby żadnej prywatności. A może swoją decyzją chciała tylko podkreślić, że oderwała się już od rodziców?

– Co ci zostało do spakowania?

Varena zaczęła otwierać różne szafki i pokazywać mi, z czym jeszcze nie zdążyła się uporać. Jadąc do niej, wstąpiłyśmy do kilku sklepów po kartony. Większość firm była już zamknięta, a śródmieście było wyludnione. O tej porze roku o szóstej jest już zupełnie ciemno, a dzisiejszy wieczór był bardzo zimny. W porównaniu z ciemnością na zewnątrz domek Vareny wydawał się ciepły i przytulny.

Otrzymałam zadanie spakowania rzeczy z małej szafki przy drzwiach wejściowych, która zawierała zapasowe żarówki, przedłużacze, baterie i odkurzacz. Podczas gdy zaczęłam je układać w solidnym pudle, Varena zajęła się owijaniem w gazety garnków i patelni. Przez pewien czas pracowałyśmy w przyjemnej ciszy.

Varena właśnie zapytała, czy mam ochotę na gorącą czekoladę z proszku, kiedy przed domem usłyszałyśmy czyjeś kroki.

Szok, jaki przeżyłyśmy dzisiaj rano, wytrącił nas z równowagi. Obie czujnie podniosłyśmy głowy, jak zwierzyna na skrzyp butów myśliwego. Machinalnie odnotowałam, że Varena patrzy pytająco na mnie; delikatnie pokręciłam głową, żeby się nie odzywała.

Wtedy ktoś kopnął w drzwi.

Varena przeraźliwie wrzasnęła.

– Kto tam? – zawołałam, ustawiwszy się obok drzwi.

– Jack! – ryknął głos za drzwiami. – Wpuść mnie!

Wzięłam urywany oddech, wystraszona i wściekła z tego powodu. Otworzyłam drzwi na oścież, żeby mu powiedzieć, co myślę o takich dowcipach. Słowa uwięzły mi w gardle, kiedy ich zobaczyłam. Jack niósł na rękach Meredith Osborn. Była zalana krwią.

Usłyszałam, jak za moimi plecami Varena podnosi słuchawkę i wybiera 911. Zwięźle przedstawiła sytuację komuś, kto odebrał.

Jack wyglądał strasznie i był w szoku. Był wymazany krwią Meredith. Nierówno oddychał. Mimo że Meredith jest bardzo drobna, trzymał ją jak jakiś wielki ciężar.

Varena chwyciła prześcieradło, które właśnie zdążyła poskładać, i jednym ruchem rozłożyła je na kanapie. Jack z wdzięcznością położył na niej filigranową kobietę. Kiedy pozbył się ciężaru, jeszcze przez chwilę stał ze zgiętymi rękoma. Wreszcie wyprostował je ze stęknięciem, a jego ramiona mimowolnie zadrgały – naciągnięte mięśnie próbowały się rozluźnić.

Varena klęczała już przy kanapie, trzymając ranną za nadgarstek. Pokręciła głową.

– Wyczuwam puls, ale… – Ponownie pokręciła głową. – Leżała na zewnątrz.

Twarz umierającej kobiety była biała jak śnieg, a jej drobne ciało oddawało zimno, które falowało w cieple pokoju.

W oddali usłyszeliśmy sygnał karetki pogotowia.

Meredith Osborn otworzyła oczy. Utkwiła je we mnie.

Ktoś uderzył ją prosto w twarz, miała pęknięte wargi, które krwawiły. Pod warstwą krwi miały niebieski odcień, podobnie jak jej paznokcie.

Otworzyła usta.

– Dzieci – wyszeptała.

– Nic się nie martw – powiedziała natychmiast Varena. – Są bezpieczne.

Meredith Osborn przeniosła wzrok z mojej twarzy na twarz Vareny. Jej usta znowu się poruszyły. Usilnie starała się jej coś powiedzieć.

I właśnie wtedy zmarła.

Загрузка...